Archiwum miesiąca: listopad 2014

Sąd nad sędziami

To, że drużyny Premier League nie umieją się bronić, już wiemy (choć Gary Neville twierdzi, że na szczęście w tej lidze grają wszyscy, poza Neuerem, najlepsi bramkarze świata). Przykre, ale jakoś można z tym żyć – przynajmniej bramek pada więcej. Znacznie trudniej żyć z pomyłkami sędziów – najstraszniejsza w ten weekend padła oczywiście w pierwszej połowie meczu Southampton-MC, kiedy faulowany w polu karnym gospodarzy przez Jose Fonte Sergio Aguero zobaczył żółtą kartkę za symulowanie; z kolei w ostatnich minutach spotkania Tottenham-Everton arbiter nie dał karnego gościom za rękę Federico Fazio. Żaden z arbitrów nie popełnia takich błędów specjalnie, ale po każdym z nich powstaje pytanie o poziom szkolenia, ostrość kryteriów, równe traktowanie wszystkich drużyn, a zwłaszcza o wyjęcie sędziów spod obowiązku tłumaczenia się nam z decyzji, jakie podjęli.

Pierwszy krok w tym ostatnim kierunku zrobił Howard Webb w ubiegłotygodniowym Monday Night Football: przyciskany przez Gary’ego Neville’a i Jamiego Carraghera dyrektor techniczny związku angielskich sędziów zawodowych robił wprawdzie wszystko, by nie skrytykować konkretnych arbitrów, ale pokazał kontekst ich decyzji. Ciekawe były np. rozważania o różnicy między niedopuszczalną przemocą, a tolerowaną jeszcze agresją na przykładzie incydentu z meczu Arsenal-MU, w trakcie którego Wilshere usiłował zaatakować z byka Fellainiego (Webb przyznał przy okazji, że przy uderzeniu rywala od szyi w górę, czerwona kartka jest pewna – pomocnik Arsenalu, szczęśliwie dla siebie, tak wysoko nie sięgnął…). Człowiek, którego przed laty chciał zabić polski premier, pokazywał, jak trudne decyzje i w jak trudnych warunkach muszą podejmować sędziowie – i co do tego oczywiście nie ma sporu. Jest natomiast pytanie, czy można im pomóc, korzystając z postępującego rozwoju technologii.

Nie chcę tu otwierać kolejnej dyskusji na temat powtórek wideo: konieczności przerywania w związku z tym meczów, ryzykiem związanym ze sprawnością telewizyjnej realizacji albo bezstronnością jej realizatorów. Wiem jednak, że są sporty, w których to może działać. Oglądam też wczorajszy mecz Manchesteru United z Hull, widzę gola Smallinga, uznanego dzięki elektronicznemu systemowi informującemu sędziów o znalezieniu się piłki za linią bramkową, i trudno mi się pogodzić z faktem, że tak długo trzeba było czekać na jego wprowadzenie. O to akurat Neville z Carragherem Webba nie zapytali, ale myślę, że sędziowie marzą o kolejnych innowacjach.

W interesującej nas kwestii z meczu Southampton-MC Webb miał do powiedzenia tyle, że liczba incydentów związanych z symulowaniem systematycznie się zmniejsza (podał nawet statystyki: w poprzednim sezonie było ich o 30 proc. mniej niż sezon wcześniej – ciekawe skądinąd, jaki to miało związek z opuszczeniem Anglii przez Garetha Bale’a…) i że w tym sezonie sędziowie pokazali już siedem żółtych kartek za symulowanie. No ale Sergio Aguero do nurków nie należy i tym razem także próbował utrzymać się na nogach…

Chociaż tyle, że wyrzucenie Mangali za faul na Tadiciu nie podlegało dyskusji. Przyznam, że ze wszystkich nieudanych transferów ostatniego okienka, Mangala wydaje mi się najbardziej nieudany, zważywszy na kwotę, jaką za niego zapłacono. Nie był to zresztą weekend, z którego zapamiętalibyśmy zawodników sprowadzonych do Premier League tego lata. W MU kontuzja di Marii (czterdziesty pierwszy uraz piłkarza tego klubu od czasu objęcia w nim rządów przez van Gaala – za to kolejny popis Rooneya i przełamanie krytykowanego przed tygodniem przez szkoleniowca Czerwonych Diabłów van Persiego), w Chelsea Costa i Fabregas tym razem bez gola i asysty, w Liverpoolu wszyscy, poza Lambertem, nowi piłkarze siedzący na ławce rezerwowych… Nie licząc Danny’ego Welbecka, który dał zwycięstwo Arsenalowi, był to raczej weekend, w którym przypominali o sobie zawodnicy ostatnio skreślani: Joe Cole, Glen Johnson, Chris Smalling czy Roberto Soldado.

PS Hiszpan po strzeleniu gola Evertonowi, słysząc skandujące jego nazwisko trybuny, był bliski łez, co dobrze koresponduje z tonem poprzedniego wpisu. Nie chcę jednak zamieniać tego bloga w monotematyczny: w kwestii występu Tottenhamu aż zanadto aktywny byłem na Twitterze, a i po meczu z Chelsea będzie okazja przekonać się, na ile wystarczyło Kogutom energii. W każdym razie wreszcie grali szybciej, wreszcie walczyli o odbiór piłki jeszcze na połowie rywala i wreszcie o ich obliczu stanowili młodzi wychowankowie: Mason, Bentaleb i Kane. Oczywiście Everton bramki nie murował, jak inne przyjeżdżające na White Hart Lane zespoły, ale wątpliwości zostawmy do środy – tak dobrze za Pochettino jeszcze nie grali.

Soldado saudade

532 minuty bez gola, a wciąż gra, i to w pierwszym składzie – nie można powiedzieć, żeby trener nie był cierpliwy. 65 minut we wczorajszym meczu Ligi Europy z Partizanem, naznaczonych kolejnymi pudłami w naprawdę dogodnych sytuacjach (w pierwszej połowie wystarczyło przyłożyć nogę do dośrodkowania, w drugiej – przenieść piłkę ponad bramkarzem w sytuacji sam na sam po świetnym podaniu Lennona; nawet w akcji, która ostatecznie zakończyła się golem Stamboulego, Francuz musiał dobijać strzał Hiszpana, który trafił w słupek), a trybuny znów zgotowały mu owację na stojąco – nie można powiedzieć, żeby kibice nie byli cierpliwi. Tylko media są bezlitosne, ale może trudno im się dziwić: Roberto Soldado kosztował Tottenham 26 milionów funtów i w ciągu półtora roku w 47 meczach zdobył tylko 13 bramek, z czego zaledwie sześć w Premier League – i aż cztery z tych sześciu z rzutów karnych. W tym sezonie zdarzyło mu się spudłować także z karnego, zresztą w kluczowym momencie meczu z Manchesterem City (gdyby strzelił, z 2:1 zrobiłoby się 2:2, piłkarze Mauricio Pochettino po raz drugi w tym spotkaniu odrobiliby straty i kto wie, co byłoby dalej). Jeśli pobieżnie przejrzeć agencje fotograficzne, będą w nich dominowały obrazy zawodnika kryjącego twarz w dłoniach, kręcącego głową z niedowierzaniem, klęczącego i walącego pięścią w murawę po kolejnej niewykorzystanej sytuacji. Co się stało z Hiszpanem, który podczas 101 meczów w Valencii strzelił aż 59 bramek, a doliczając występy w Getafe w czterech kolejnych latach zdobywał co najmniej 20 goli na sezon? Dlaczego w Anglii wciąż mu nie idzie? Czy na jego karierze w Tottenhamie trzeba już położyć krzyżyk, a Mauricio Pochettino spróbuje w styczniu kolejnego zajazdu na Southampton, skąd wyciągnął właśnie cenionego szefa skautów Paula Mitchella, i kupi Jaya Rodrigueza?

Istnieje oczywiście odpowiedź banalna i często w takich razach powtarzana: wielu napastników w trakcie udanej skądinąd kariery wpada do podobnego dołka. Starają się, jak mogą, dochodzą do pozycji, strzelają, ale nic z tego nie wynika. Przechodzą trudne chwile w życiu prywatnym (żona Soldado niedawno poroniła), nie sprzyja im chaos w klubie (w ciągu krótkiego wszak pobytu w Londynie Hiszpan pracuje już z trzecim trenerem). W przypadku Soldado długo można było zresztą mówić, że poza pechem przed bramką gra dobrze: że znakomicie uczestniczy w rozegraniu, że widzi więcej niż np. Adebayor i jest o niebo lepszy technicznie niż Kane (ten zdecydowanie do dołka nie wpadł, przeciwnie: udaje mu się wszystko…). Że asystuje przy golach kolegów (pięć razy w w poprzednim sezonie), i to nieraz na sposób wizjonerski: wciąż mam przed oczami, jak podaje do Adebayora w pierwszym meczu pod Timem Sherwoodem, z Southamptonem. Teraz widać jednak, że presja, jaka na nim ciąży – presja, żeby wreszcie do cholery coś strzelić – wpływa także i na ten aspekt jego gry. Polując na bramki, Soldado zaczyna się spieszyć: podejmuje złe decyzje i traci partnerów z oczu – w tym sezonie zanotował tylko jedną asystę.

Ale istnieje odpowiedź bardziej skomplikowana – że mianowicie system, jaki próbuje zaprowadzić w Tottenhamie Mauricio Pochettino (i jaki stosował również Andre Villas-Boas), nie sprzyja wydobyciu z Hiszpana tego, co najlepsze. W czasach pobytu w Valencii Soldado był lisem pola karnego, w wielu przypadkach po prostu dostawiając nogę do piłki zagranej ze skrzydła, czyhając na dobitki i błąd obrońców. W Tottenhamie, gdzie odwróceni skrzydłowi zazwyczaj schodzą do środka, a boczni obrońcy – Naughton i Rose – dośrodkowują fatalnie, gra skrzydłami szwankuje (zwłaszcza na White Hart Lane, które – jak wiadomo – jest jednym z węższych boisk w Premier League). Jako jedyny napastnik Soldado jest boleśnie izolowany, często gra tyłem do bramki i trudno mu wejść w pole karne (stąd tak często próbuje strzałów z dystansu). Owszem: próbuje wybiegać na pozycję, owszem: czeka na prostopadłe podania, ale zanim np. robiący kolejne kółeczko Dembele zdecyduje się zagrać piłkę w jego kierunku, obrońcy będą już tego świadomi i zdążą go odciąć od podania.

Mówiąc jeszcze inaczej: Soldado jest kiepski, bo cały Tottenham jest kiepski. Grajcie szybciej i szerzej, dajcie mu więcej podań, a zacznie strzelać bramki.

Upiory Arsenalu

Zauważyłem niedawno, że pewien znany publicysta rozpaczliwie dopytuje na Twitterze, jak skończył Gollum we „Władcy pierścieni”. Gdyby ów publicysta miał jeszcze ochotę czerpać z lektury Tolkiena, z pewnością zbyt grubej jak na wrażliwość dzisiejszej młodzieży, mógłbym mu właściwie podpowiedzieć historię upiorów pierścienia, dziewięciu normalnych niegdyś, śmiertelnych ludzi, którzy po usidleniu przez Saurona stali się cieniami Wielkiego Cienia. Opowieść w sam raz do użycia podczas pisania o Arsenalu: jeśli ktoś przypadkiem oglądał w sobotni wieczór transmisję z Emirates, powinien zwrócić uwagę na te pełzające po boisku zjawy w czerwonych strojach (czerwonych jeźdźców?), przypominające wprawdzie potężnych niegdyś piłkarzy, od dawna niebędące jednak w świecie żywych.

To były upiory. Cienie przeszłości. Postacie imitujące tamten dawny Arsenal do tego stopnia, że próbujące wymienić między sobą serię podań w polu karnym rywala – zupełnie jakby chciały znaleźć się w bramce razem z piłką, zamiast uderzyć ją np. z linii szesnastu metrów. Ileż takich meczów oglądaliśmy pięć, dziesięć, czy piętnaście lat temu, z tą różnicą, że tamci, zaliczający się jeszcze do istot ludzkich, trafiali wcześniej niż w sobotę Giroud. Z łatwością przejmujące inicjatywę, bez problemu utrzymujące się przy piłce (to też pamiętamy), ale nieskuteczne. I z łatwością tracące nad sobą panowanie – jak Wilshere w starciu z Fellainim (chyba tylko faktowi, że jest niższy od Belga o głowę, Anglik zawdzięcza pobłażliwość sędziego).

Napisałem w życiu wiele tekstów komplementujących Arsene’a Wengera, ale miały one dwa stałe elementy: stwierdzenie, że nie umie przegrywać i że jego neurotyczny niepokój udziela się piłkarzom. Oraz że żaden inny klub Premier League nie ma takiej historii czerwonych kartek. Żaden inny klub nie ma również takiej historii ocierania się o sukces – tytuł mistrzowski, triumf w pucharze – i następnie wypuszczania ich z rąk (oczywiście mówimy tu o drużynach walczących o najwyższe cele, a nie takim np. Tottenhamie…). Podejrzewam, że mało który klub ma również w statystykach tyle bramek samobójczych. „W obronie byliśmy trochę naiwni” – powiedział po wczorajszym meczu Arsene Wenger. Nawet to bywazdanie powtarzane od lat.

rvparsBo przecież lepszej okazji, żeby ograć Manchester United i zerwać z opinią drużyny niezdolnej do zwyciężania w spotkaniach z najgroźniejszymi rywalami pewnie długo nie będzie. Czerwone Diabły wciąż nie odnalazły ani właściwego rytmu, ani właściwego ustawienia, a zdemolowanie składu kontuzjami (uraz Luke’a Shawa był czterdziestym od czasu objęcia klubu przez Louisa van Gaala – nie sposób nie pytać, czy z prowadzeniem treningów przez Holendra, z nakładaniem na piłkarzy obciążeń, z pewnością wszystko jest w porządku) uniemożliwia zgrywanie poszczególnych formacji. Tym razem MU znów grało trójką obrońców: Smallingiem, McNairem i Blackettem (czy czytając taki skład obrony jednego z najsłynniejszych klubów świata nie wzdrygacie się z przerażeniem?), z cofniętymi skrzydłowymi Valencią i Shawem (a po kontuzji tego ostatniego – z Youngiem), Fellainim i Carrickiem w środku pola oraz ofensywną trójką van Persie-Rooney-di Maria – i trzeba przyznać, że to ustawienie również Arsenalowi sprzyjało. Robin van Persie był kompletnie niewidoczny: z dwunastu kontaktów z piłką trzy miał podczas wykonywania rzutów rożnych, a jeden – przy rozpoczęciu meczu od środka. Ruchliwi pomocnicy gospodarzy znajdowali miejsce za plecami Fellainiego czy Carricka (przykład z pierwszej połowy: Sanchez, uwalniający się spod krycia Fellainiego, odgrywający do strzelającego z dystansu Ramseya), podobnie jak grający po prawej stronie Chambers i Oxlade-Chamberlain (przykład również z pierwszej połowy: akcja tej dwójki, po której strzał Welbecka w ostatniej chwili zablokował McNair). Prostopadłe piłki znajdowały swój cel. W obronie gości panował chaos, McNair i Blackett spóźniali się z interwencjami, a Smalling w kluczowych momentach potrafił ich wprawdzie asekurować, ale patrząc na jego grę pozycyjną nie sposób się dziwić, że MU przymierza się w styczniu do kupienia kolejnego stopera (Vertonghena z Tottenhamu?). Arsenalowi udawał się też pressing: to właśnie dzięki niemu najlepszą okazję do strzelenia bramki dla Kanonierów miał Wilshere. De Gea obronił i tym razem, ale sama akcja pozwalała zrozumieć, co miał na myśli Louis van Gaal, mówiący po meczu, że wiele jeszcze widzi w grze swojego bramkarza elementów do poprawy: wcześniej to Hiszpan zbyt krótko wybił piłkę, umożliwiając gospodarzom przeprowadzenie szybkiego ataku. Nie był to zresztą pierwszy tego typu przypadek i bramkarz nie był jedynym winowajcą: przez pierwsze 35 minut meczu wszyscy piłkarze MU tracili piłkę zbyt łatwo.

arsmushotsAle Wilshere bramki nie strzelił. Cały wysiłek, włożony przez Arsenal w ten mecz, energia, z jaką biegali piłkarze Arsene’a Wengera, dobra pierwsza połowa, zostały zmarnowane. Były momenty, gdy sześciu czy siedmiu Kanonierów wchodziło w pole karne MU i umiało w tej ciasnocie wymienić kilka podań – ale nie kończąc akcji strzałem, jakby ze strachu przed odpowiedzialnością. To z jednej z takich konfuzji wziął się kontratak, po którym gola strzelił Rooney: kiedy z di Marią wychodzili z własnej połowy, mieli przed sobą tylko Monreala, a w pomeczowych rozmowach z dziennikarzami Arsene Wenger dziwił się, jak to możliwe, że jego dążący do wyrównania podopieczni zostawili z tyłu tylko jednego kolegę (w jeszcze dogodniejszej sytuacji był samotnie szarżujący kilka minut później di Maria). Bramka kapitana MU padła w 85. minucie; był to pierwszy celny strzał gości na bramkę Arsenalu, który do tego momentu celnych strzałów oddał osiem – i nic z nich nie wynikło.

W sumie kolejny raz przeżyliśmy deja vu i trudno się dziwić tym, którzy po takim meczu dochodzą do wniosku, że epoka Wengera znalazła się w fazie schyłku. Dla mnie symptomatyczne było zachowanie Wilshere’a w starciu z Fellainim: młody Anglik, tak komplementowany po meczu reprezentacji w środku tygodnia i tak otwarcie sugerujący, że chciałby w klubie występować na tej samej pozycji co w kadrze, pokazał jeszcze raz, że prawdziwe bariery między piłkarskim talentem a piłkarską wielkością, znajdują się w głowie zawodnika. W tym Arsenalu wielkości nie osiągnie – jeśli czytaliście Tolkiena to wiecie, że zwiedzione przez Saurona upiory skazane są na klęskę.

Rooney po raz setny

Najchętniej pewnie wpadłbym w ulubione tony elegijne. Zauważyłbym, że dopiero co był nieco zbyt pulchnym nastolatkiem, ostrożnie wprowadzanym do pierwszej drużyny Evertonu przez Davida Moyesa, a potem wspomniałbym siebie z tamtego czasu, który wydaje się tak niedawny. Właściwie można by kiedyś napisać autobiografię, opowieść o dorastaniu albo o latach ostatecznego rozstawania się z młodością przez pryzmat oglądanej równocześnie kariery jednego zawodnika (choć w moim przypadku, rocznikowo, byłby to raczej Ryan Giggs).

Spokojna głowa, nie wpadnę w tony elegijne. Zaglądam tu na chwilę z przerwy na kadrę, żeby pokwitować setny występ w reprezentacji Anglii Wayne’a Rooneya i podzielić się refleksją po lekturze angielskiej prasy, która, choć rzecz jasna odnotowuje tak zwany milowy krok w karierze kapitana drużyny narodowej, to zachowuje przy tym zaskakującą powściągliwość. „Sto występów to ogromne osiągnięcie, ale nie sposób go uważać za wielkiego piłkarza” – wyrokuje Jason Burt w „Daily Telegraph”. „Prawdziwa wielkość wciąż omija Wayne’a Rooneya” – wtóruje w tym samym dzienniku Henry Winter.

Anglia jest wyjątkowo wymagającą partnerką – pisałem w „Gazecie Wyborczej” przed rozpoczęciem mundialu w Brazylii, dodając, że trudno Rooneyowi nie współczuć. W 2004 r. zapowiadał się na objawienie mistrzostw Europy – strzelił cztery bramki, trafił do jedenastki turnieju, ale zakończył go przedwcześnie w związku z kontuzją. Dwa lata później na mundial w Niemczech jechał z ledwo zrośniętą kością śródstopia, grało mu się źle, a w końcu – sprowokowany przez Ronaldo – wyleciał z czerwoną kartką. W RPA był cieniem samego siebie w związku z tykającą już bombą skandalu obyczajowego. Podczas Euro 2012 znów słyszał tylko: „Rooneyu, musisz” – naród czekał, aż wróci po dyskwalifikacji na ostatni mecz fazy grupowej. W 2014 strzelił wreszcie upragnioną pierwszą bramkę na mistrzostwach świata, ale i tym razem skończyło się przedwczesnym pakowaniem manatków.

Prawdziwa wielkość wciąż go omija? Człowieka, który wygrał Ligę Mistrzów i pięć razy był mistrzem kraju, piłkarza roku, autora prawie dwustu goli w Premier League, w tym tego najpiękniejszego – zdobytego przewrotką z Manchesterem City? Ciekawe, że w przypadku Anglików tylko triumfy w kadrze wydają się dawać przepustkę do sławy i chwały: 29-letni Wayne Rooney zapewne zdoła pobić rekordy największej liczby występów w reprezentacji (Peter Shilton, 125) i największej liczby goli (Bobby Charlton, 49), ale zdaniem angielskich dziennikarzy legendą się nie stanie – złośliwie zauważę, że najwyraźniej żaden z nich nie sądzi, iż w 2018 roku jako sędziwy kapitan poprowadzi swoich młodszych kolegów (Sterlinga? Sturridge’a i Welbecka? Lallanę i Shawa? Hendersona?) do triumfu w mistrzostwach świata. A przecież po drodze będą jeszcze mistrzostwa Europy – turniej, z którym jako piłkarz reprezentacji wiąże chyba najlepsze wspomnienia, właśnie z Portugalii w 2004 r. „Bylibyśmy mistrzami, gdyby nie tamten uraz Wayne’a”, powtarzają do dziś członkowie ówczesnego sztabu szkoleniowego…

Tak naprawdę nie wiem, czy można odpowiedzialnie porównywać ze sobą Charltona, Linekera, Greavesa i Rooneya. A przede wszystkim nie wiem, czy można podsumowywać czyjąś karierę w momencie, w którym wydaje się ona daleka od ukończenia. Owszem, również pamiętam, że taki np. Paul Scholes orzekał, iż najlepsze lata kariery jego dawny kolega z MU ma już za sobą; owszem, zauważam, jak z każdych wakacji wraca z lekką nadwagą; owszem, znam historię jego kontuzji; owszem, mnie również zbulwersowała wysokość jego ostatniego kontraktu. Ale widzę równocześnie, jak wciąż haruje, jak wciąż jest głodny, jak wciąż go nosi (a przy tym: jak potrafi się kontrolować – patrz zmniejszająca się jednak liczba czerwonych kartek). Potrafię sobie także wyobrazić, jak jego pozycja na boisku ewoluuje, jak z upływem kolejnych lat i sezonów Rooney stacjonuje coraz głębiej w środku pola, coraz dojrzalej rozdzielając piłki i dyrygując kolegami, nauczony przez Louisa van Gaala rzeczy, których Ferguson i Moyes mu dać nie potrafili. Tak czy inaczej, z tymi rozstrzygnięciami na temat jego wielkości jeszcze bym poczekał. Sebastiana Milę też za szybko skreślono.

Mourinho nie mierzy w rekordy

1. Zabójcza prostota Chelsea

Tym razem niepotrzebne były „dwa autobusy”, które – wedle słów Brendana Rodgersa – Chelsea zaparkowało tutaj w maju. Niepotrzebny okazał się geniusz dryblingu Edena Hazarda, podobnie zresztą jak asysty grającego z kontuzją (co ujawnił po meczu Jose Mourinho) i uważnie pilnowanego przez Hendersona Cesca Fabregasa. Żeby doprowadzić do wyrównania po tym, jak Emre Can dość szczęśliwie strzelił bramkę dla Liverpoolu, wystarczył – jak to często bywa ostatnio w przypadku gry przeciwko drużynie Brendana Rodgersa – stały fragment gry; do strzelenia bramki zwycięskiej zaś – akcja, od której właściwie można by zacząć tekst o trenerskiej filozofii Jose Mourinho. Po odbiorze na własnej połowie Willian zagrał precyzyjne, kilkudziesięciometrowe podanie do pędzącego lewą stroną Azplicuety, który, tyleż przy pomocy techniki, co siły wyprzedził Coutinho i dośrodkował w pole karne, gdzie do piłki odbitej przez Mignoleta dopadł Diego Costa, który – znowuż – włożył w swój strzał tyleż techniki, co siły… Zabójcza prostota, z akcentem na „zabójcza”.

Oczywiście, że Liverpoolowi należał się karny po ręce (o ile nie dwóch…) Cahilla. Gdyby sędzia go podyktował, i gdyby Gerrard doprowadził do wyrównania, kontynuowalibyśmy pewnie dyskusję na temat Chelsea jako drużyny nie tak nieprzemakalnej, jak stereotypy o Mourinho każą myśleć. Ale sędzia ręki nie zauważył, Liverpool przegrał i po jedenastu kolejkach traci do lidera piętnaście punktów, my zaś zauważmy, że przez większą część spotkania goście kontrolowali sytuację, a Thibaut Courtois poza jednym strzałem Sterlinga nie miał właściwie okazji do poważnego bronienia. Mnie najbardziej podobała się praca Maticia w środku pola, inspirującego resztę kolegów do pressingu i pozbawiania chelseatacklesgospodarzy piłki jeszcze na ich połowie (zobaczcie podsumowanie samych wślizgów Chelsea); imponował także zapędzający się aż pod bramkę Liverpoolu Ivanović i kontrolujący własną strefę obronną Terry. Grę gospodarzy można, niestety, podsumować punktując kolejny słaby mecz Balotellego, wiele niecelnych podań Gerrarda, zagubienie w grze obronnej Lovrena (dlaczego nie Toure, skoro tak dobrze radził sobie przeciwko Realowi i skoro szansę otrzymał inny dobrze grający w Madrycie zawodnik – Can?) oraz zmianę Coutinho i Cana na Allena i Boriniego, która wywołała furię kibiców z The Kop. Mignolet robił, co mógł, próbując naprawić błędy kolegów przy rogu dającym Chelsea wyrównanie, ale jego ostatnie zagranie w meczu – próba podania, która zakończyłaby się rzutem rożnym dla gości, gdyby sędzia się nie zlitował i nie zakończył spotkania – również mogłoby robić za podsumowanie formy Liverpoolu w ostatnich tygodniach. W bodaj pięciu pomeczowych tekstach dziennikarzy angielskich znalazłem zdanie, że Brendan Rodgers nie wie ani tego, jaki jest jego najlepszy skład, ani tego, w jaką zestawić go formację.

Czy Chelsea zakończy sezon bez porażki? Zważcie, że na wyjazdach wygrali już z Liverpoolem i Evertonem, a z MU i MC zremisowali (w obu przypadkach będąc blisko wygranej). Zważcie też (nie potrafię o tym nie myśleć, kiedy słyszę od piłkarzy Tottenhamu, jak potrafi ich sparaliżować przypadkowo stracony gol…), jak kompletnie niespeszeni są podopieczni Mourinho w momencie, gdy rywal obejmuje prowadzenie. Ale w dyskusję o „niezwyciężonych” nie mam ochoty wchodzić – przecież nawet jeśli zdarzy im się potknięcie na boisku jakiejś Swansea czy QPR, nie powstrzyma to ich marszu po mistrzostwo. Jose Mourinho nie w śrubowanie rekordów mierzy – liczy się zabójcza prostota.

 

2. Czy Mata pozostanie rezerwowym

Patrząc na pracujących w defensywie Chelsea Oscara i Hazarda myślałem o Macie. Układałem bowiem w tych dniach, przyznaję z właściwą sobie szczerością, tekst o hiszpańskim rozgrywającym MU: o tym, dlaczego ostatecznie nie poszło mu w Londynie, mimo iż zanim do klubu przyszedł Mourinho dwukrotnie wybierano go tam piłkarzem roku, i dlaczego wiele wskazuje na to, że nie pójdzie mu również w Manchesterze. Na kilka ostatnich spotkań Manchesteru United Mata przestał być wszak piłkarzem wyjściowej jedenastki, oddając pozycję za plecami van Persiego Rooneyowi, a przy tym, że swoje miejsce na boisku otrzymał Fellaini, że wrócił Carrick, a gdzieś przecież musi grać di Maria – nie wyglądało to optymistycznie również na przyszłość. Jednym z rozlicznych problemów MU (plaga kontuzji, pomieszanie w defensywie…) jest i ten: akcje rozgrywane bez charakteryzującej zwykle ten klub szybkości, a przy wszystkich zaletach Hiszpana on również do najszybszych nie należy. A skoro miejsce na „dziesiątce” zajmuje Rooney, skoro po prawej więcej szybkości może zaoferować Januzaj, czy nie czas pomyśleć o przeprowadzce do jakiejś innej ligi, najlepiej takiej, gdzie tempo gry nie jest aż tak oszałamiające?

Owszem: w meczu z Crystal Palace Mata wszedł z ławki rezerwowych i strzelił piękną bramkę. Louis van Gaal zauważył jednak, że wprowadzenie Hiszpana nie wiązało się ze zmianą taktyki ani ustawienia – i że dawał mu w trakcie tego sezonu wystarczająco wiele okazji do wykazania się przydatnością dla drużyny. Nie jest więc bynajmniej powiedziane, że po kolejnej w tym sezonie przerwie na kadrę Mata zagra w meczu z Arsenalem od pierwszej minuty.

Znalezienie odpowiedniego ustawienia nie tylko zdziesiątkowanej kontuzjami obrony (jedenasty wariant w sezonie!), ale także drugiej linii MU pozostaje rebusem, którego van Gaal jeszcze nie rozwiązał. Fellaini i Blind – lub Fellaini i Carrick – to ostatnia odpowiedź, z Januzajem i di Marią po bokach oraz Rooneyem za plecami van Persiego. Pomijając już kwestię przyszłości Maty: w tym systemie przygasł świetny wcześniej (ale grający wówczas po lewej stronie pomocy ustawionej w diament) Angel di Maria, a poza tym Czerwone Diabły strzelają mniej bramek. Tak, wiem, że van Gaal odpowiedziałby na to, że również mniej tracą, zwłaszcza w ostatniej fazie meczu – ale nadmierne celebrowanie jednobramkowego zwycięstwa z Crystal Palace byłoby chyba przesadą.

Dziwność tego sezonu polega jednak na tym, że mimo najsłabszego od lat początku MU w Premier League, sytuacja Czerwonych Diabłów drużyny w tabeli pozostaje względnie komfortowa: skoro do czwartego miejsca są tylko dwa punkty straty, a przerwa na reprezentację daje czas na wyleczenie kolejnych zawodników, wypada wierzyć van Gaalowi, że do maja będzie to wyglądało zupełnie inaczej.

 

3. Aguero i Sanchez, czyli listki figowe

Zwłaszcza, że inni także mają kłopoty. Weźcie Manchester City i Arsenal. Wspomnijcie błędy i kontuzje obrońców (przeciwko QPR nie mógł zagrać Kompany, a lista niezdolnych do gry w obozie Kanonierów jest aż za dobrze znana – dziś w Arsenalu Chambers gubił się jak ostatnio Mangala w MC), dziury w drugiej linii, chwile dekoncentracji bramkarzy (jakim szczęściarzem okazał się Joe Hart, że przepisy wymusiły na sędzim powtórkę jego wybicia i nieuznanie bramki Austina), wypuszczane z rąk prowadzenia, menedżerów pod presją – także po fatalnych meczach w tygodniu, w Lidze Mistrzów. Jeśli, jak wszystko na to wskazuje, MC odpadnie z Champions League już w fazie grupowej, Manuel Pellegrini może stracić pracę na Etihad; na Emirates coraz wyraźniej słychać głosy, że aby zrobić krok naprzód i ponownie liczyć się w walce o mistrzostwo kraju, nie powinno się przedłużyć umowy z Arsenem Wengerem. Gdzie byłyby oba zespoły, gdyby nie dwaj superstrzelcy: autor dwunastu bramek Aguero i zdobywca ośmiu goli Sanchez? I czy ktoś w ogóle zamierza w tym sezonie gonić Chelsea?

 

4. Tottenham, czyli minuta ciszy

Na ten temat wypowiem się gruntownie w innym miejscu. Będą gorzkie żarty, nie zabraknie analizy decyzji prezesa Levy’ego o zwolnieniu poszczególnych trenerów, pojawi się podsumowanie polityki transferowej z czasów po odejściu Garetha Bale’a, trzeba będzie przyjrzeć się także taktyce, którą wdrożył (a może raczej której nie wdrożył) Mauricio Pochettino. Tymczasem poprzestańmy na konkluzji, że dzisiejszego popołudnia na White Hart Lane najbardziej udała się minuta ciszy, upamiętniająca poległych w obronie ojczyzny.

Szczęście w nieszczęściu Louisa van Gaala

Louis van Gaal w piątek: „Nade wszystko nie chcemy czerwonej kartki – w dziesięciu przeciwko jedenastu trudno wygrywać mecze”. Po przeczytaniu takiego zdania, po poświęceniu tej kwestii akapitu w przedmeczowej zapowiedzi, wiesz już, o czym najpierw będziesz pisał po meczu. To, że Chris Smalling przeszkadzał Hartowi w wybiciu piłki, zamiast jak najszybciej wracać na swoją pozycję w defensywie, było aktem czystej głupoty, której w piłce nożnej nie chcemy oglądać – a już na pewno nie chce oglądać jej taki perfekcjonista, jak obecny trener Manchesteru United.

Tym bardziej, że nieodpowiedzialnych zachowań było w jego drużynie więcej. Pomijając nawet faul Smallinga na Milnerze, po którym obrońca MU wyleciał z boiska, i zostawiając jeszcze przez chwilę na boku postawę sędziego: co zrobił Fellaini po tym, jak w pierwszej połowie wywrócił w polu karnym Aguero? Otóż zamiast cieszyć się w duchu, że Michael Olivier nie zauważył jego przewinienia, pochylił się nad rywalem i zaczął na niego wrzeszczeć. Jak powiedział po meczu van Gaal o Smallingu: nie możesz robić takich rzeczy…

Ale mecz, który Manchester United kończył w dziesiątkę, w dodatku z obroną w składzie Valencia, McNair, Carrick, Shaw, nie zostawia Louisowi van Gaalowi jedynie złych wspomnień. W ciągu ostatnich dwudziestu minut spotkania na Etihad jego grający w dziesiątkę podopieczni zepchnęli rywala do defensywy, tym bardziej desperackiej, im bardziej na boisku brakowało oszczędzanych już na środowy mecz Ligi Mistrzów Milnera i Aguero. W środku pola ciężko pracowali Fellaini z Rooneyem, z pewnością oferującym w tym miejscu więcej niż Juan Mata (fantastyczny rajd kapitana MU z końcówki meczu zasługiwał na wykończenie lepsze niż strzał di Marii, obroniony przez Harta – analogicznie w pierwszej połowie świetne dośrodkowanie di Marii zasługiwało na lepsze wykończenie niż to, które zaprezentował Januzaj), przed obroną rozdzielał piłki i rozpoczynał ataki Daley Blind, na bramce jak zwykle niezawodny był David de Gea (dwie świetne interwencje w pierwszej połowie), a i duet Carrick-McNair radził sobie lepiej niż Rojo (zanim zszedł z kontuzją gubił się fatalnie przy Aguero i śmiało mógł również obejrzeć czerwoną kartkę) ze Smallingiem. Trzykrotne przymknięcie przez sędziego oczu na faule Czerwonych DIabłów we własnym polu karnym pozwalało stosunkowo długo utrzymywać na Etihad korzystny wynik. Rzeczywiście: gdyby nie głupota Smallinga…

Co powiedziawszy nie mogę się nie zadumać nad podwójnymi standardami, z jakimi traktujemy poszczególnych trenerów. Van Gaal ma po dziesięciu kolejkach o trzy punkty mniej niż przed rokiem David Moyes, zajmuje dziesiąte miejsce w tabeli i nie wygrał jeszcze meczu na wyjeździe. W obronie zamiast organizatorów i liderów ma wchodzącą dopiero do drużyny młodzież lub zawodników uczących się dopiero Premier League. Jest odpowiedzialny za najgorszy ligowy start Manchesteru United od 1986 roku, i to mimo gigantycznych inwestycji poczynionych tego lata (ktoś policzył, że dzisiejszy wyjściowy skład MU to najdroższa jedenastka rozpoczynająca mecz w historii angielskiej ekstraklasy: w czerwonych koszulkach biegało jakieś ćwierć miliarda funtów), co nie przeszkadza nam zachowywać spokój, doszukiwać się w grze MU pozytywów, z cierpliwością i szacunkiem słuchać tłumaczeń menedżera. David Moyes nie mógł liczyć na podobne traktowanie.

Manchester City? Utrata kontroli nad meczem musiała martwić, podobnie jak niezdolność wykorzystania faktu, że obrona rywali grała w tym zestawieniu po raz pierwszy. Zmiany, których dokonywał Pellegrini (jako się rzekło: z myślą o środowym meczu z CSKA, kluczowym, jeśli idzie o przyszłość klubu w Lidze Mistrzów) ułatwiły gościom objęcie inicjatywy. Owszem: świetne podanie Yayi Toure na skrzydło do Clichy’ego może być znakiem, że Iworyjczyk powoli odzyskuje formę. Clichy, wstawiony do składu w ostatniej chwili, po tym, jak kontuzji na rozgrzewce doznał Kolarow, zagrał bardzo dobrze: wraz z Milnerem nie tylko sprawiał gigantyczne kłopoty Valencii, ale likwidował wszystkie próby ataków rozczarowującego Januzaja; po prawej stronie równie dobrze wypadł Navas… Osobiście spodziewałem się występu Nasriego i Dżeko, ale przyznaję: z Navasem i Joveticiem było szerzej, szybciej i bardziej kombinacyjnie, choć obu zawodnikom daleko do kreatywności Davida Silvy.

W sumie jednak, choć derby zakończyły się zwycięstwem gospodarzy, nie było to zwycięstwo przekonujące. No dobrze, powiem to: zwłaszcza obejrzane dzień po meczu Bayern-Borussia (ale też po meczach Newcastle-Liverpool i Chelsea-QPR, oraz przed meczem AV-Tottenhamu; w każdym z nich chaosu i błędów było więcej niż jakości), starcie Manchesteru City z Manchesterem United każe wątpić w prawdziwość zdania, że Premier League jest najlepszą ligą świata.