1. Miałem już napisany tekst, wiecie? Taki, w którym było głównie o wdzięczności za piękną przygodę. Za to, że mając nóż na gardle w fazie grupowej (po trzech kolejkach na koncie zaledwie punkt, pierwszy mecz, ten z Interem na wyjeździe, przegrany, mimo prowadzenia jeszcze pięć minut przed końcem) potrafili się pozbierać, strzelić dwa gole w ostatnim kwadransie meczu z PSV, przegrywanym od pierwszych chwil, potem wygrać z Interem u siebie i w samej końcówce urwać punkt Barcelonie na Camp Nou, w walce o ćwierćfinał dać popis w starciu z Borussią, w końcu zaś poradzić sobie z Manchesterem City u siebie – mimo karnego dla gości i mimo kontuzji Kane’a umieć wygrać 1:0. To naprawdę było coś, za co można było być wdzięcznym nawet dzisiaj i nawet gdyby mecz na Etihad zakończył się kompromitacją – w każdym przypadku zresztą wytłumaczalną: kontuzjami tylu kluczowych graczy, brakiem transferów w dwóch kolejnych okienkach, potwornie długim sezonem zawodników, z których trzynastu do początku lipca grało jeszcze w Rosji na mundialu itp., itd.
2. No ale cóż mam napisać teraz, kiedy pierwszy raz za mojego życia drużyna, której kibicuję, awansowała do półfinału Ligi Mistrzów (w którym – choć to zupełnie inna historia – nie jest całkiem bez szans), i to w dodatku awansowała w stylu zaprzeczającym wszystkim towarzyszącym jej od lat narracjom? Dziś piłkarze Tottenhamu, choć stracili gola na samym początku meczu, nie spuścili głów i natychmiast zdołali podnieść się po ciosie. Dziś piłkarze Tottenhamu, choć natychmiast po wyjściu na prowadzenie pozwolili sobie strzelić drugą bramkę, dając rywalom nadzieję na to, że odrobienie reszty strat jest kwestią czasu, zdołali dowieźć do przerwy wynik wciąż gwarantujący awans. Dziś piłkarze Tottenhamu, choć stracili najlepszego w tym sezonie środkowego pomocnika (naprawdę napisałem to zdanie o Moussie Sissoko…) i musieli opierać grę w środku pola na Allim, który tydzień temu złamał rękę w dwóch miejscach, a dziś podaniami do kolegów zajmował się równie pilnie jak uważaniem, by na nią nie upaść, na Wanyamie, który dopiero w sobotę zagrał pierwszy raz w tym roku w podstawowym składzie, oraz na Eriksenie, który, przyznacie chyba, w tym meczu nie zachwycił – także po tym ciosie ani myśleli spuścić głowę. Dziś piłkarze Tottenhamu znów nie mieli na szpicy Kane’a, ale najwyraźniej wcale go nie potrzebowali, bo Son strzelił dwie bramki, a wprowadzony pod koniec pierwszej połowy Llorente (brawa dla Pochettino za odważną decyzję: że po kontuzji Sissoko wpuścił na boisko napastnika, zamiast przejść np. na grę trójką obrońców) wepchnął tę najważniejszą – w sposób zresztą kompletnie nieortodoksyjny, bo udem; zabawne zresztą, bo Hiszpan w sobotnim meczu z Huddersfield nie wykorzystywał lepszych sytuacji i wydawało się, że jako napastnik jest zablokowany, a tu proszę. Dziś piłkarze Tottenhamu – drużyny, której przed laty sędziowie nie uznawali bramek takich jak Mendesa z Manchesterem United (piłka była dobry metr za linią, gdy wygarniał ją Roy Carroll) albo przeciwko której uznawali gole takie jak Lamparda (piłkę Assou-Ekotto wybijał sprzed linii) – mieli szczęście do decyzji arbitrów. Mauricio Pochettino wygłosił w trakcie tego sezonu kilkanaście tyrad przeciwko VAR-owi, ale gdyby nie VAR, przeżuwałby właśnie największe rozczarowanie w trenerskiej karierze, podejmując się zarazem misji niemożliwej – pozbierania wykończonej psychicznie i fizycznie, zdziesiątkowanej kontuzjami drużyny, do walki z tym samym rywalem o obronienie miejsca w pierwszej czwórce Premier League. A tak, zamiast największego rozczarowania, większego jeszcze od tego sprzed roku z Juventusem, cieszy się największym triumfem. Ciekawe skądinąd, czy Chiellini oglądał – ten Chiellini, co to dawał do zrozumienia, że Tottenham ma w zwyczaju wywracać się na ostatniej prostej… I ciekawe, czy Guardiola pamięta, jak mówił kiedyś, że Tottenham jest drużyną jednego piłkarza, Kane’a mianowicie.
Nie był to więc Tottenham, o którym tyle smutnych opowieści napisałem w życiu. Co więcej: nie był to Tottenham zasługujący na komplementy natury czysto piłkarskiej. Liczbą strat przy wyprowadzaniu piłki, niepotrzebnych fauli, krycia na radar, dziur i braku asekuracji na skrzydłach (aż trzy gole padły właśnie po akcjach prawą i lewą stroną), pomyłek z gatunku tej Eriksena przy nieuznanym ostatecznie golu Sterlinga w doliczonym czasie gry, albo Wanyamy również w doliczonym czasie gry, kiedy po odbiorze piłki zamiast podać do któregoś z pokazujących się kolegów po prostu wykopał ją na aut, można by obdzielić kilka meczów tej drużyny. Zwłaszcza kiedy się ma w pamięci dyscyplinę i koncentrację, jaką imponowali w pierwszym spotkaniu oraz w pojedynkach z Borussią, trudno nie było uznać tego za odrobinę niecodzienne.
3. No ale przecież nie mogę po takim meczu marudzić, prawda? Nie mogę ostatkiem sił zauważać, że Manchester City zasługiwał na awans, że stworzył mnóstwo sytuacji, że próbował do samego końca, jak nie lewą, to prawą, a jak nie skrzydłami, to środkiem, że przy Aguero, Sterlingu i zwłaszcza de Bruyne nawet znakomita zwykle para stoperów Alderweireld-Vertonghen wyglądała na uczniaków. Nie mogę pisać, że w środku tego szaleństwa przynajmniej opanowanie i trzy asysty belgijskiego rozgrywającego City zasługiwały na lepszy koniec. Nie mogę wdawać się w rozważania o szukającym doskonałości Guardioli, którego drużyna faktycznie gra niemal doskonale, ale również potrafi się zdekoncentrować w dwóch-trzech sytuacjach – nie pierwszy zresztą raz w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. Wszyscy wiemy, że Laporte rozgrywa piłkę lepiej niż którykolwiek z obrońców Tottenhamu, ale co zrobił przed drugim golem Sona? I jak się zachował przy pierwszej bramce Koreańczyka?
Nie mogę marudzić z dwóch powodów: po pierwsze, jeśli w piłce nożnej najważniejsze są prawdziwe, głębokie emocje, jakich dostarcza jej oglądanie, ten mecz zapewnił ich aż nadto. Po drugie, mówiąc bardzo po prostu: to była i jest jedna z najpiękniejszych piłkarskich nocy w moim życiu. Ostatni raz w półfinale największego europejskiego pucharu drużyna, której kibicuję, była 57 lat temu – nie żyję tak długo. Owszem, widziałem już tak broniącego Llorisa, widziałem tak strzelającego Sona i tak walczących wszystkich pozostałych, słyszałem też Mauricio Pochettino mówiącego, że jego piłkarze są bohaterami. Czego nie słyszałem i nie widziałem, to Mauricio Pochettino, który tak bardzo by się cieszył.
4. Bo w gruncie rzeczy o radości i uśmiechu najbardziej chciałem dziś pisać. Kiedy w ramach starań o certyfikat bezpieczeństwa dla nowego stadionu Tottenham organizował na nim spotkania testowe, z niepełną jeszcze frekwencją, jednym z nich był mecz legend tego klubu z dawnymi gwiazdami Interu. Siła by mówić o wzruszeniu, jakie ogarniało na widok Ginoli, Klinsmanna, Gascoigne’a, Berbatowa czy Keane’a, biegających znów w koszulkach z kogutem w herbie, ale to prowadziłoby nieuchronnie do konkluzji, że kibicowanie w gruncie rzeczy polega na rozpamiętywaniu pięknej przeszłości, fantazjowaniu o przyszłości i szykowaniu się na nieuchronne porażki w czasie teraźniejszym. Tym, co najbardziej podobało mi się w spotkaniu legend było więc nie to, że wracałem dzięki niemu do chwil, w których byłem taki młody i w których przyszłość widziałem w tak jasnych barwach – miałem raczej wrażenie, że nigdy dotąd nie widziałem meczu, w którym tak wielu biegających po boisku zawodników robiłoby to z takim uśmiechem.
Myślę czasem, że oglądam mecze Tottenhamu ze swoimi najbliższymi – i o tym, jaki obraz siebie im wtedy pokazuję. Spięty, zestresowany, zapominający o oddychaniu, ponury i pełen najgorszych przeczuć, tak na wszelki wypadek, żeby mniej bolało, uśmiecham się bardzo rzadko. Zapewne: i dziś miałem mnóstwo powodów do przyjmowania swojej tradycyjnej postawy, na końcu jednak był i jest uśmiech. W czasie teraźniejszym, nie na widok wyblakłego zdjęcia z dawno minionej złotej epoki. Podczas półfinałów – z Ajaksem, który napisał przecież najpiękniejszą historię tej edycji Ligi Mistrzów – zamierzam się uśmiechać od ucha do ucha.
pięknie Pan to napisał . Wierny Kogutom od 1978
Świetny mecz. Pełny emocji. Dziękuję za ekspresyjny komentarz.
tchu mi brakło kilka razy w tym meczu, najbardziej oczywiście na koniec, później noc nie przespana, szaleństwo, gęba mi się śmieje od rana, piękny wspaniały awans,
Witam.
Po wielkim zwycięstwie, stonowany, sympatyczny, refleksyjny wpis.
Z wielkim szacunkiem dla pokonanego. To było piękne.
Pozdrawiam.
Panie Michale, Llorente, UDEM ?
Pana dorobek zobowiązuje, ja wiem, że odwieczny pech, niesprawiedliwości (przywołane w tekście), to był gol zdobyty ręką! Nawet nie biodrem, jak pokazał sędzia po konsultacji z VAR.
Piłka faktycznie odbiła się od ręki, ale potem od biodra. Czyli jednak gol z biodra, lub jak woli autor, udem.
ciekawe czy sędziowie VAR mieli dostęp do tej powtórki,
poza tym widziałem ją w gdzieś internetch i jakaś taka dziwna jakość tego obrazu 😉
Podobno sędziowie mieli do dyspozycji tylko powtórki, w których nie było widać tej ręki. Ale nawet już po meczu, kiedy wszyscy mogli pooglądać tę sytuację ze wszystkich możliwych stron, to eksperci i tak się sprzeczali, czy taka bramka powinna zostać uznana. Przepisy dotyczące zagrania piłki ręką w polu karnym są dzisiaj tak niejasne, że wiele zależy po prostu od widzimisię sędziego.
co do niejasności przepisów się zgodzę, a co do powtórki to chodziło mi o to, że być może sędziowie VAR nie mieli tej powtórki, np. czasem w siatkówce zdarzało się, ze kamera telewizji pokazywał więcej niż kamera sędziowska przy siatce,
a podczas meczu nie zobaczyliśmy powtórki, która jednoznacznie pokazałaby zagranie ręką,
z kolei ujęcie, które widziałem potem na różnych stronach miało taką jakość, że mnie osobiście skłaniało do podejrzeń, że zostało spreparowane,
. . . nie ma to jak podwórkowe czasy, tam żadna ręka nie przeszła, żadna piłka sprzed linii lub zza linii również, ehhh 😉
Ja widziałem tylko jedno ujęcie z wyraźną ręką i wydaje mi się, że jakość jest ok.
https://www.youtube.com/watch?v=c3j4lM2MaX0
Ale sędzia też wyraźnie pokazał, że to było udo, tak jakby w ogóle tej ręki nie widział. Z drugiej strony nie wiem czy sędziowie VAR mają do dyspozycji wszystkie możliwe ujęcia, czy też dostają kilka wybranych od realizatora meczu.
co do niejasności przepisów się zgodzę, a co do powtórki to chodziło mi o to, że być może sędziowie VAR nie mieli tej powtórki, np. czasem w siatkówce zdarzało się, ze kamera telewizji pokazywał więcej niż kamera sędziowska przy siatce,
a podczas meczu nie zobaczyliśmy powtórki, która jednoznacznie pokazałaby zagranie ręką,
z kolei ujęcie, które widziałem potem na różnych stronach miało taką jakość, że mnie osobiście skłaniało do podejrzeń, że zostało spreparowane,
. . . nie ma to jak podwórkowe czasy, tam żadna ręka nie przeszła, żadna piłka sprzed linii lub zza linii również, ehhh 😉
Ja mam od zawsze jasny i precyzyjny pogląd w takiej sprawie – ręka to ręka, nieważne czy we własnym czy w drugim polu karnym, nieważne czy przy ciele, czy naturalny ruch, czy powiększa powierzchnie ciała, czy zamierzona, czy zbyt bliska odległość, żeby ją schować i 100 jeszcze innych różnych interpretacji, które tylko dają sędziemu możliwość nazwijmy to po prostu wpływania na wynik. Bardziej zastanowiłbym się, czy ręka w polu karnym przeciwnika to jedenastka, czy może raczej pośredni. No i przede wszystkim srogie kary za celowe zagranie np. ban do końca sezonu/roku – ale takie oczywiście dopiero po meczu.
tak by było najlepiej, jasna sytuacja, zgadzam się z Tobą
Ale się doczekaliśmy czasów >>>> jeszcze za naszego życia na etapie rozgrywek mecze MU-CFC decydowały o mistrzostwie, a teraz stawką takiego meczu jest pozostanie w walce o udział w kolejnej edycji LM….
Wtedy myślałem, że te kluby zbudowały potęgi na lata – NA LATA!
Dobrze, że nie tylko pieniądze dają tytuły. Co za czasy! 😀
Wygląda na to, że ktoś klątwę rzucił na to biedne MU, coś tu kiedyś czytałem o jakiś chudych krowach czy coś, przecież niemożliwe żeby taka fantastyczna ekipa tak słabo grała 🙂 A Chelsea to nawet nie potrzebuje klątwy – totalny brak pomysłu na drużynę + obrona jak z kreskówki – no i mamy to co mamy 🙁 MU to przynajmniej wiadomo, że „powróci jeszcze kiedyś większy i silniejszy”, a Chelsea to kto wie… 🙂 Ja bym do tego dorzucił jeszcze Arsenal – to, że Chelsea i Koguty mogą się jeszcze o tę ligę mistrzów bić to w dużej mierze też ich „zasługa”.
Oj tam, Oj tam. Coś kiedyś palnąłem, a tu zaraz klątwa. Nie mniej jednak nigdy nie widziałem nic genialnego w graczach typu Smalling, Cleverley, Phil Jones, bracia da Silva, Fletcher, czy bracia Neville. Powiedzmy, że Vidic, Giggs, Keane, Beckham czy nawet ekhm Scholes trzymali poziom, tak w sam raz na miejsca około szóstego. Jak dla mnie MU powinno mieć miejsce za zasługi „z urzędu” w LE, żeby bronić honoru Albionu w takich co by nie powiedzieć ważnych rozgrywkach, może nawet od czasu do czasu uda się wygrać te rozgrywki i tym sposobem zapewnić sobie LM. Krów już dawno przestałem liczyć, ale zwróciłem uwagę, że gdzieś zniknęli kibice MU, których kiedyś tu była zdecydowana większość, teraz jakby byli zajęci liczeniem krów..
Właśnie, właśnie, kiedyś to aż trudno byłoby się przebić przez listę postów z argumentami za wielkością Big Toma czy Younga 😉 A z tym liczeniem krów to wcale bym się nie zdziwił gdyby aktualnie się na tym skupili – w końcu dopłaty do każdej sztuki mają być konkretne 🙂 Alasz zapowiedział, że jeszcze kiedyś wrócą – więksi, silniejsi, nie pozostaje nic tylko czekać 🙂