Archiwum miesiąca: grudzień 2023

Hugo Lloris. Ostatni dzień sierpnia. Ostatni dzień grudnia.

1. Pamiętacie jeszcze, co robiliście w ostatni dzień sierpnia 2012 roku? Ja pamiętam doskonale: późnym wieczorem, nocą właściwie, po uśpieniu dwóch, będących dziś zdecydowanie w wieku licealnym przedszkolaków, usiłowałem gdzieś pośród pustki Beskidu Niskiego złapać kawałek zasięgu, by sprawdzić, czy Tottenhamowi uda się jeszcze, na minuty przed zamknięciem okienka transferowego, sprowadzić z Porto Joao Moutinho, była to bowiem jedna z tych transakcji, które gdyby tylko Daniel Levy słuchał uważniej zatrudnionego przez siebie trenera (w tym przypadku André Villas-Boasa), wyprowadziłyby klub na prostą znacznie szybciej, oszczędzając nam wszystkim niejednej traumy…

2. Ale ja nie o tym. A może trochę o tym? Bo tamtego ostatniego dnia sierpnia 2012 roku, jedenaście lat i cztery miesiące temu, z dopięciem transferu Moutinho spóźniono się o kilka minut, za to pracę w Tottenhamie rozpoczął niejaki Hugo Lloris. Kawał czasu, nieprawdaż? Dość powiedzieć, że trenerem Manchesteru United był wówczas niejaki sir Alex Ferguson, idący właśnie po swoje ostatnie mistrzostwo Anglii, w Arsenalu pracował Arsene Wenger, w Chelsea Rafa Benitez, a w Liverpoolu Brendan Rodgers; Pep Guardiola odpoczywał w Nowym Jorku po ostatnim sezonie z Barceloną, Jurgen Klopp był świeżo po podwójnej koronie z Borussią, a dwa miesiące wcześniej w kijowskim finale Euro 2012 Hiszpanie pokonali Włochów, a w meczu tym występowali między innymi Iniesta czy Pirlo…

3. Przez sam Tottenham od tamtej pory przewinęło się aż dziewięciu trenerów, wliczając w to tymczasowo pełniących tę funkcję Ryana Masona i Cristiana Stelliniego. Po drodze przeżyliśmy najlepszy niewątpliwie okres w najnowszej historii klubu, kiedy to za czasów Mauricio Pochettino budowano nowy stadion, a co ważniejsze: drużyna biła się o mistrzostwo kraju i regularnie występowała w Lidze Mistrzów, dochodząc nawet do finału tych rozgrywek. Zarazem był to okres naznaczony poczuciem niespełnienia, w którym będący u szczytu formy Lloris, Walker, Alderweireld, Vertonghen, Rose, Dembele, Wanyama, Eriksen, Dele, Son i Kane (owszem, powtarzam tę jedenastkę wybudzony w środku nocy bez chwili zawahania) nie wygrali wspólnie nawet marnego Pucharu Ligi.

Owszem, sam Lloris został w międzyczasie z Francją mistrzem świata i ustanowił rekord występów w drużynie narodowej, owszem, jako kapitan prowadził swoją reprezentację i swój klub w wielu niezapomnianych meczach, owszem, wybudzony w środku nocy bez chwili zawahania jestem w stanie wyliczyć wiele jego bajecznych interwencji, na przykład obronione karne: Aubaneyanga w derbach z Arsenalem, Vardy’ego w meczu z Leicester czy Aguero w spotkaniu z Manchesterem City, wolnego Warda-Prowse’a z Southamptonu, kiedy piłka szybowała w okienko, uderzenie Welbecka w innym meczu derbowym, strzał Coutinho, kiedy Lloris dosięgnął piłki jakimś cudem i nie tą ręką, która wydawała się bliższa piłki, uderzenie Chicharito, kiedy wyturlał się wraz z futbolówką w zasadzie już zza linii bramkowej, próby Götzego, Lukaku, Bruno Fernandesa, Mahreza, podwójną paradę w meczu z Brentford…

4. Czas jednak mijał nieubłaganie, z tamtej jedenastki wykruszali się jeden za drugim, a na ich miejsce nie znajdowali się lepsi, a i on z czasem zaczął popełniać coraz więcej błędów. Pieski los bramkarza, ujmowany w statystykach, mówił, że w 447 meczach dla Tottenhamu zachował wprawdzie 151 czystych kont, ale w ciągu ostatnich paru sezonów Premier League ze wszystkich bramkarzy tej ligi to on popełnił najwięcej błędów prowadzących do utraty gola. Niejeden raz płacił zdrowiem: raz dokończył mecz z objawami wstrząśnienia mózgu, kopnięty kolanem w głowę przez Lukaku, innym razem jego koszmarny uraz w spotkaniu z Brighton rozpoczął ostatni etap ery Pochettino w Tottenhamie.

Latem 2018 roku zdarzyło mu się również, że został zatrzymany przez policję za jazdę po pijanemu. Pamiętam, że na wieść o tamtym incydencie zastanawiałem się, czy wcześniejszy o parę tygodni triumf na mundialu w Rosji nie był momentem, w którym lato się w Llorisie przełamało? Czy to wówczas był ten najlepszy czas na zmianę otoczenia, ucieczkę przed smugą cienia, uratowanie się przed poczuciem wypalenia? Był jednak ojcem dwójki dzieci – trzecie miało przyjść na świat rok później – więc pewnie nie chciał burzyć rodzinie ustabilizowanego od lat londyńskiego życia, poza tym zaś pełnił funkcję kapitana drużyny…

5. Piszę to wszystko nie tylko dlatego, że im starszy jestem, tym bardziej się robię sentymentalny i każde odejście bliskiego mi piłkarza przeżywam jak zapowiedź własnego odejścia. W przypadku Hugo Llorisa mam jeszcze poczucie, że nie został przez swój (mój przecież, do cholery!) klub pożegnany tak, jak na to zasługuje. Chyba tylko Harry Kane dał Tottenhamowi w ciągu minionej dekady równie wiele jak on, ale on – inaczej niż Anglik – nie doczekał się muralu przed stadionem, nie doczekał się specjalnego meczu pożegnalnego, który po tylu latach powinien być przecież standardem, ba: jego ostatni występ w koszulce Spurs to pamiętna kompromitacja ekipy Cristiana Stelliniego na St. James’ Park, kiedy to zresztą doznał kolejnej kontuzji. Filmiki wrzucane teraz na media społecznościowe, wywiad z samym Llorisem (mówi w nim między innymi, jak to przez cały ten czas starał się dbać o ten klub), zapowiedź małej uroczystości w przerwie jutrzejszego meczu z Bournemouth – wszystko to wygląda na naprawianie grubego błędu, nie pierwszego w epoce rządów Daniela Levy’ego…

6. Jako kapitan Tottenhamu nie podniosłeś żadnego pucharu, na twojej szyi nie zawisł żaden medal. Nie szkodzi. W ostatniej wypowiedzi dla klubowej telewizji przekonujesz, że naprawdę dałeś z siebie wszystko, ale doprawdy: nie musisz tego robić. Na zakończenie tego tekstu nie postawię już wielokropka. Dziękuję, Hugo.

Postecoglou przekonuje

Zwyczajna niedziela w Premier League: pięć meczów, dwadzieścia cztery gole, szalone comebacki (przegrywający jeszcze w 87. minucie 2:3 Liverpool wygrał z Fulham 4:3), kapitalne bramki, piękne akcje, taktyczne nowinki, czerwone kartki i karne, słowem – emocji tyle, że nawet w poniedziałek rano chce się jeszcze o tym gadać.

Niestety, zwyczajna niedziela w Premier League oznacza również sędziowskie kontrowersje. Także, a może przede wszystkim w meczu, o którym gadać chce mi się w pierwszej kolejności, a którego ostatnie sekundy upłynęły w cieniu niezrozumiałej także dla mnie decyzji Simona Hoopera, najpierw przyznającego Manchesterowi City przywilej korzyści po faulu Emersona Royala na Haalandzie, później zaś – kiedy upadający Norweg zdołał jednak zagrać piłkę do wychodzącego sam na sam z Vicario Grealisha – przerywającego akcję i nakazującego wznowienie gry ze stojącej piłki. W ogniu wydarzeń pomyślałem wtedy, że sędzia uznał, że wyskakujący przed Bena Daviesa Grealish był na spalonym, no ale przecież takie rzeczy rozstrzyga się zwykle dopiero po przeprowadzeniu całej akcji: liniowy podnosi chorągiewkę lub nie, a VAR sprawdza, czy słusznie. Tutaj chorągiewki zresztą nie podniesiono i choć oczywiście nie jest powiedziane, czy skrzydłowy MC wykorzystałby tę znakomitą okazję, nie jest również powiedziane, że by spudłował. Emocjom Haalanda, pozostałych piłkarzy MC, Pepa Guardioli i większości widzów neutralnych nie dziwię się tak samo, jak nie dziwił się im Ange Postecoglou. Jedyne, czemu dziwię się nieustannie, to skala i liczba błędów, popełnianych przez arbitrów w najlepszej, najbardziej emocjonującej, a co za tym idzie – przyciągającej największe pieniądze – lidze świata.

A może jednak jestem zbyt surowy? Kontrolowanie meczu toczonego od pierwszej do ostatniej minuty w dzikim tempie było trudne także dla uczestniczących w nim zawodników: intensywność pressingu i szybkość podań gospodarzy sprawiała potężna problemy gościom, zwłaszcza w pierwszej połowie robiących wrażenie przestraszonych i przytłoczonych nie tylko rangą przeciwnika i własnymi kłopotami kadrowymi, ale także wymaganiami Ange’a Postecoglou. Mając w tyle głowy trzy przegrane mecze z rzędu (pierwszy w dramatycznych okolicznościach, z Chelsea, po dwóch czerwonych kartkach i kontuzjach kluczowych graczy, drugi po jedynym tak naprawdę słabszym występie za kadencji Postecoglou, kiedy wypuścili w końcówce prowadzenie z Wolves, trzeci z Aston Villą, w którym jedynym problemem dobrze grającej drużyny była skuteczność), mogli podświadomie chcieć się schować, przeczekać, cofnąć się i liczyć na schemat, który tyle razy przynosił efekt za czasów Mourinho, Nuno czy Contego: niski blok, szybka kontra i do domu. Coś z tamtego schematu powtórzyło się zresztą już w szóstej minucie wczorajszego meczu, kiedy to Bryan Gil opanował piłkę na granicy własnego pola karnego, odegrał do Kulusevskiego, ten zaś uruchomił dalekim podaniem rozpędzonego Sona, który wyprzedził Doku i dał Tottenhamowi prowadzenie.

Ale na Etihad nie sposób się schować. A Ange Postecoglou nie uznaje okoliczności łagodzących. Cóż z tego, że do Manchesteru przyjechał bez zawieszonego Romero, bez najlepszych dotąd w drużynie Maddisona i Van de Vena, po traumatycznej kontuzji Bentancura, o siedmiu innych potencjalnych członkach meczowej kadry nie wspominając. Cóż z tego, że na ławce miał dwóch bramkarzy i trzech juniorów jeszcze bez debiutu w pierwszym składzie? Cóż z tego, że na pozycji stopera, przeciwko Haalandowi, występowało dwóch bocznych obrońców, Emerson Royal i Ben Davies? Naczytaliśmy się i nasłuchaliśmy w mediach przed meczem i w jego trakcie na temat „naiwności” i „samobójczej taktyce” Postecoglou. Nikt chyba, kto oglądał pierwszą połowę, nie robił sobie złudzeń na temat tego, jak to się skończy: przewaga City była miażdżąca, poza bramkową akcją Sona Tottenham nie bardzo umiał wyjść z własnej połowy, oprócz wyrównującego gola (rzut wolny i niefortunna próba interwencji Koreańczyka, zakończona w siatce Vicario) i przepięknej akcji na 2:1, z nieudaną pułapką ofsajdową, która nie przeszkodziła w błyskawicznej wymianie piłki Haaland-Doku-Alvarez-Foden), gospodarze marnowali kolejne okazje, obijali słupek czy poprzeczkę albo – jak Haaland – pudłowali w dogodnych sytuacjach. 

Co gorsza, niejeden raz to gracze Tottenhamu byli sprawcami własnych kłopotów, próbując rozgrywać piłkę przed własną bramką i tracąc ją na rzecz naciskających piłkarzy City. Najpiękniejsza interwencja Vicario w meczu była efektem własnego podania pod nogi rywali – tym razem się jeszcze upiekło, ale w podobny sposób gospodarze przerywali grę Tottenhamu wielokrotnie; strata Bissoumy, który od czasu powrotu po zawieszeniach za kartki zatracił gdzieś formę z początku rozgrywek, przyniosła im trzeciego, w tamtym momencie wydawało się: rozstrzygającego gola.

Jednak nie. Jednak zdaniem Australijczyka głównym problemem jego drużyny w pierwszej połowie było granie bez wiary we własne umiejętności i przekonania do własnej taktyki. W przerwie, przy wyniku 2:1 dla City, zdjął więc Bryana Gila, odstającego fizycznie nie tylko od biegającego po tej samej stronie Kyle’a Walkera, i wprowadził w jego miejsce Hojbjerga. Który to już raz w tym sezonie wchodzący z ławki Duńczyk uspokoił grę Tottenhamu? Goście podeszli wyżej, zaczęli dłużej utrzymywać się przy piłce, a w końcu Ben Davies wyprzedził już na połowie City Haalanda, podał do Sona, ten odegrał do Lo Celso i Argentyńczyk zdobył swoją drugą bramkę w drugim meczu po powrocie do drużyny. Oby tak dalej, wypadałoby dodać, nie tylko dlatego, że Maddison nie wróci przed styczniem: o tym, że Lo Celso jest świetnym graczem, wiedzą dobrze w Argentynie i Hiszpanii, ale jego karierę na Wyspach komplikowały kontuzje i decyzje kolejnych trenerów Tottenhamu, którzy nie zawsze wiedzieli, jak z niego skorzystać. Wczoraj był jednym z nielicznych zachowujących spokój w boiskowym chaosie – jego jedyne niecelne podanie w ciągu 80. minut gry to dośrodkowanie z rzutu rożnego.

Choć najlepszy na Etihad był chyba Dejan Kulusevski. Szwed od początku sezonu regularnie przebiega w meczach powyżej dwunastu kilometrów, doskakując do rywali w pressingu i asekurując coraz pewniejszego skądinąd Pedro Porro, holując piłkę, dośrodkowując i podając nie tylko z okolic linii końcowej: po kontuzji Maddisona operuje już nie tylko na prawym skrzydle, ale także w środku pola i jako „dziesiątka”. Wczoraj z asystą i golem – strzelonym bodaj obojczykiem, nie głową – po dośrodkowaniu Johnsona, 23-latek ściągnięty przez Fabio Paraticiego z Juventusu, jest jednym z liderów drużyny.

Daleko idących wniosków się nie spodziewajcie, może poza banalnym: do odważnych świat należy. Umówmy się: przed startem sezonu nikt nie myślał, że w tej fazie rozgrywek będziemy oglądać Tottenham w tabeli tak wysoko i, co równie w tym projekcie ważne, grający tak dobrze. Owszem, trudno pisać o remisie na Etihad nie zaczynając od wpadki sędziego Hoopera. Owszem, trzeba również mówić o błędach piłkarzy MC (choć sam Pep Guardiola podkreślał po meczu jakość rywala, który te błędy wykorzystywał). Owszem, trudno – zwłaszcza w świetle wydarzeń z pierwszej połowy – nie uznać tego remisu za szczęśliwy. Wypada jednak skończyć zdaniem, że to szczęście równoważy choć trochę pecha związanego z plagą kontuzji. I że dobrze, że zamiast czwartej porażki z rzędu jest remis – z jedną z najlepszych drużyn świata, przypomnijmy.

Ange Postecoglou potrzebuje czasu: trzeba jakoś przetrwać do stycznia, kiedy otworzy się kolejne okienko transferowe i wróci po kontuzjach kilku kluczowych zawodników, ale trzeba też przyzwyczajać się do poczucia, że Australijczyk wie, co robi. „Mówiłem piłkarzom w przerwie: niezależnie do ostatecznego wyniku, biorę odpowiedzialność na siebie. Pokażmy przynajmniej trochę więcej przekonania co do tego, jaką chcemy być drużyną” – opowiadał zaraz po końcowym gwizdku. Dobrze, że go posłuchali.