„W piłce nożnej nie chodzi o »jeżeli« i »prawie« – w piłce nożnej chodzi o matematykę”, powiedział po meczu z Manchesterem United Jose Mourinho, nawiązując do pytania, czy wygrana z zespołem Louisa van Gaala oznacza, że jego podopieczni mogą się już czuć mistrzami Anglii. Słuchając go pomyślałem jednak, że gdyby w piłce nożnej chodziło wyłącznie o matematykę (czytaj: o wynik i punkty), Chelsea po prostu zremisowałaby z Manchesterem United bezbramkowo. Jose Mourinho przyjąłby taką mniej więcej taktykę, jak przyjął: przed ustaloną na cały sezon i niemal w ogóle nierotowaną czwórką obrońców Ivanović, Cahill, Terry, Azplicueta, wzmocniłby tarczę, którą zazwyczaj stanowi Matić, u boku Serba stawiając Zoumę (ktoś w końcu musi pamiętać o wzroście Fellainiego…), z przodu, pod nieobecność Costy, wystawiłby silnego fizycznie i przydatnego w pojedynkach powietrznych Drogbę, a nauczony doświadczeniem ostatnich meczów Manchesteru United pilnowałby zwłaszcza tego, co dzieje się na lewej flance rywala, ze szczególnym uwzględnieniem aktywności Ashleya Younga. Inicjatywa przez cały mecz należałaby do gości, którzy osiągnęliby gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki (71 procent! na boisku najlepszej drużyny Anglii!), swoje akcje rozbijając wszakże o mur ustawiony mniej więcej na trzydziestym metrze przed bramką Courtois. Chelsea w tym czasie blokowałaby wszystkie próby dośrodkowań ze skrzydeł, nie dopuszczałaby do rzutów wolnych w niebezpiecznej strefie, nie pozwalałaby grającemu tym razem w drugiej linii Rooneyowi na wejścia w pole karne, a nade wszystko wyłączyłaby z gry tego, który w ostatnich tygodniach nadał nowy impet bezpośredniej grze Czerwonych Diabłów: Marouane’a Fellainiego. „Mieliśmy w kieszeni wszystkich najważniejszych graczy MU” – podkreślał po meczu Mourinho, i trudno się z nim nie zgodzić: jeśli pominąć jedną jedyną akcję z początku meczu, kiedy po pięknym rozegraniu lewą stroną Davidowi de Gei wydawało się, że Rooney strzelił bramkę i zaczął w związku z tym przedwcześnie się cieszyć, goście – mimo gargantuicznego wysiłku włożonego w to spotkanie – pozostawali niegroźni. Czytaj dalej
Archiwum autora: michalokonski
Derby Manchesteru: trzy punkty
„Proces” – Louis van Gaal wypowiedział to słowo powoli i z naciskiem. „Proces” – powtórzył po raz drugi. „Mówiłem wam na każdej konferencji prasowej. W kółko i do znudzenia. Może sobie przypominacie. Kiedy piłkarze zaczynają rozumieć, co mają robić na boisku, wszystko idzie znacznie łatwiej. To jest proces, tłumaczyłem to masę razy. Teraz sądzę, że większość piłkarzy wie, co ma robić”.
Proces to dobre słowo. Zakłada, że pewne rzeczy potrzebują czasu (choć w przypadku Manchesteru United, po zatrudnieniu supertrenera i zainwestowaniu ogromnych pieniędzy w superpiłkarzy, można było pewnie oczekiwać, że sprawy potoczą się szybciej – przełamanie nastąpiło dopiero przed miesiącem, podczas meczu z Tottenhamem). Zakłada też, że nigdy nie można sobie pozwolić na zatrzymanie – wtedy bowiem, w sposób nieunikniony zaczyna się kryzys. Opowieść o kończącym się powoli sezonie Manchesteru City będzie, obawiam się, opowieścią o zatrzymaniu. Spróbujmy dzisiejsze derby podsumować w trzech punktach. Czytaj dalej
Gdzie może grać Rybus?
Nie, nie chodzi o poszukiwanie dla byłego zawodnika Legii optymalnej pozycji na boisku. Chodzi o to, że gdy już rozwiały się mgły znad Dublina, okazało się, że najciekawsza podczas tego wieczoru nadziei, rozczarowań i, co tu kryć, straszliwej kopaniny, była jedna z opinii wyrażonych na Twitterze przez Igora Janke. „Uważam, że haniebnym jest grać w Groznym za pieniądze morderców. Wolałbym, żeby Maciej Rybus nie reprezentował Polski” – napisał współwłaściciel Salonu 24, który najwyraźniej dopiero wtedy dowiedział się, że jeden z polskich piłkarzy walczących w niedzielę z Irlandczykami występuje na co dzień w Tereku Grozny. „Czy nie uważacie, że to wielki wstyd grać w klubie, sponsorowanym przez ludzi odpowiedzialnych za ludobójstwo [honorowym prezesem i faktycznym właścicielem Tereka jest dyktator Czeczenii Ramzan Kadyrow – MO]? To nie ma już znaczenia?” – pytał dalej Igor, wystawiając się na typowy dla sieciowej rzeczywistości bluzg, kpiny (zwłaszcza że najpierw pomylił imię piłkarza), ale też polemiki „realistów”, podnoszących np., że skoro Terek jest normalnie uznawany przez europejską federację, to dla wszystkich zawodowych piłkarzy pozostaje pracodawcą jak każdy inny: ocenianym przez pryzmat sportowych ambicji, możliwości rozwoju i finansowego bezpieczeństwa.
To tylko pierwszy akapit tekstu, który napisałem na stronę „Tygodnika Powszechnego”. Mam świadomość, że ktoś, kto zajmuje się futbolem na co dzień, słysząc podobne pytania niemal odruchowo wzrusza ramionami. Nie jestem pewien, czy wzruszenie ramion jest najlepszą odpowiedzią. Przeczytajcie, może odnajdziecie się w dylematach człowieka, który nie potrafi przestać kibicować, a przecież chce mieć pogląd na sprawy pozafutbolowe.
Gerrard, Mata i splendid isolation
No i teraz powiedzcie sami, mając w pamięci trwającą przez ostatnie dni debatę o nieobecności przedstawicieli Premier League w najlepszej ósemce Ligi Mistrzów: na co im jeszcze Liga Mistrzów, kiedy dostają na co dzień taki produkt? Po co się męczyć, zagłębiać w taktyczne niuanse, zastanawiać nad zneutralizowaniem Messiego czy Ibrahimovicia, skoro nawet bez wpływów z UEFA można zarabiać gruby szmal oferując światu naprawdę przednie widowiska? Nie lepiej dalej kultywować ideę splendid isolation?
No bo zważcie: „You’ll never walk alone” na kilkadziesiąt tysięcy gardeł. Dzikie tempo. Faule. Genialne, tnące obronę podanie Herrery, świetne przyjęcie i jeszcze lepszy strzał Maty (a przy okazji: dobrą decyzję Mike’a Mullarkeya, asystenta sędziego Atkinsona, który zauważył, że nie może być mowy o spalonym, skoro kilkadziesiąt metrów dalej linii nie upilnował Skrtel – warto takie rzeczy podkreślać w czasach, gdy sędziowie wyrzucają z boiska nie tego piłkarza, co powinni). Szekspirowski wręcz potencjał narracyjny, związany z wyjściem na swój ostatni w życiu bój z Manchesterem United Stevena Gerrarda i jego długim marszem do tunelu po czerwonej kartce, otrzymanej zaledwie 38 sekund po tym, jak zmienił Lallanę. Kapitalną drugą bramkę Maty – i znowuż potencjał narracyjny, wynikający z faktu, że bohaterem meczu dla fanów United najważniejszego w sezonie obok derbów z „hałaśliwym sąsiadem” był piłkarz, który być może wcale by w nim nie wystąpił, gdyby van Persie był zdrowy, a di Maria w lepszej formie. Fakt, że grający w dziesiątkę Liverpool strzelił bramkę kontaktową i do końca walczył o wyrównanie. Rzut karny, niewykorzystany przez Rooneya. Awanturę Skrtel-de Gea. Emocje, kontrowersje, krew uderzającą do głowy, skrócony oddech i, jak by powiedział klasyk, zapięte pasy. Jacy jeszcze nudziarze chcieliby to zrozumieć? Czytaj dalej
Manchesteru United świat uporządkowany
Przynajmniej przed jednym ustrzegła mnie Opatrzność: zajęty pomocą przy odrabianiu zadań, ze szczególnym uwzględnieniem pewnego eksperymentu chemicznego, w którym istotną rolę odgrywały jodyna, witamina c, mąka ziemniaczana i woda utleniona, nie zdążyłem napisać tekstu przedmeczowego. Na całe szczęście, bo gdybym to zrobił, czytalibyście w nim, że właśnie tego dnia Manchester United wydaje się do pokonania. Że nieprzypadkowo najlepsi analitycy zajmujący się regularnie Premier League usiłują dociec, czy Louis van Gaal ma jeszcze jakąś generalną koncepcję, czy dawno ją porzucił, żonglując ustawieniami z równą intensywnością co personelem, w którym nie mogą odnaleźć się zawodnicy tej klasy, co di Maria, Falcao i – wyjąwszy dzisiejszy mecz – Mata, a coraz więcej zależy od długich piłek na głowę niepasującego początkowo van Gaalowi Fellainiego. Że nawet dyskusja pod moim poprzednim wpisem pokazuje, iż nastroje wśród fanów MU dalekie są od zachwytu – mimo generalnie dobrej passy w lidze w 2015 r. i mimo związanej z nią minimalnej straty do wicelidera. Że, last but not least, Tottenham ostatnio tu nie przegrywał, ba: z Old Trafford punkty wywozili zarówno Andre Villas-Boas, jak Tim Sherwood.
Jak widać, czekałem na ten mecz z optymizmem, w którym utwierdziłem się jeszcze w ciągu pierwszych kilku minut, kiedy Tottenham zaczął grać wysokim pressingiem, a przyciskany Phil Jones zagrał do de Gei na tyle nieprecyzyjnie, że bramkarz MU z obawy przed golem samobójczym wybił piłkę na róg. Róg, dodajmy, po którym w polu karnym gospodarzy miało miejsce zamieszanie, Kane minął się z piłką, a Chadli się nie połapał i nie wykorzystał dobrej sytuacji – kolejna taka miała się nadarzyć dopiero 85 minut później, kiedy Kane strzelał z ostrego kąta w krótki róg i był to, pożal się Boże, jedyny celny strzał gości w całym meczu. Czytaj dalej
Canossa van Gaala
To miał być drugi debiut Wojciecha Szczęsnego – i znów na Old Trafford. Jasne: po feralnym meczu z Southamptonem i przesunięciu na ławkę polski bramkarz pojawiał się jeszcze na boisku, ale nie przeciwko tak mocnemu rywalowi i nie w meczu o taką stawkę. Ogromna szansa na wykazanie się, wielkie nadzieje, a w efekcie… rozczarowanie, bo w trakcie prawie stu minut gry zmiennik Ospiny nie miał w zasadzie nic do roboty, poza kilkoma rutynowymi interwencjami przy strzałach z dystansu. Uderzenia Rooneya zatrzymać nie mógł, Anglik miał zresztą mnóstwo miejsca między Koscielnym a Mertesackerem (a równie wiele miejsca miał, nie pierwszy raz w tym meczu, podający do kapitana MU di Maria).
Może więc mieć Polak pretensje do rywali, że nie dali mu się wykazać: że choć przez większą część meczu mieli ogromną przewagę w posiadaniu piłki, to ich akcje toczyły się na jałowym biegu, wokół leitmotivu, jakim była próba dogrania piłki na głowę ustawionego za Rooneyem Fellainiego. Po meczu z Monaco postanowiłem sobie nie komplementować pochopnie Arsenalu – dziś dotrzymanie postanowienia przychodzi mi o tyle łatwo, że mogę skoncentrować się na krytykowaniu Manchesteru United. Czytaj dalej
Dusza Roberta Enkego
Zrobił mi się dzień społecznych tematów. Rano pisałem na Sport.pl o seksizmie we współczesnej piłce na przykładzie traktowania przez angielskie trybuny (ale także, co tu kryć, przez komentatorów telewizyjnych, portale i tabloidy) Evy Carneiro, lekarki pierwszej drużyny Chelsea. Wieczorem wróciłem do książki Ronalda Renga o życiu i śmierci Roberta Enkego, bramkarza m.in. Benfiki, Barcelony i Hannoveru 96, występującego także w reprezentacji Niemiec, który w listopadzie 2009 roku, po długiej walce z depresją popełnił samobójstwo. Czytałem tę pozycję kilka lat temu po angielsku, przekonany, że to jedna z najlepszych okołopiłkarskich biografii, z którymi miałem do czynienia; wspominałem o niej w swojej książce, a potem w komentarzu do głośnego wywiadu Pawła Wilkowicza z Justyną Kowalczyk – a dzisiejsza okazja do powtórnej lektury wiąże się z premierą polskiego przekładu, opublikowanego przez wydawnictwo SQN. Czytaj dalej
Zwyczajny finał Wyjątkowego
Z punktu widzenia dziennikarza piszącego na szybki dedlajn był to mecz wymarzony: w zasadzie po godzinie gry mógł mieć gotowe sprawozdanie – w dodatku sprawozdanie, które dałoby się sklecić z pokaźnej liczby relacji z wcześniejszych spotkań drużyn prowadzonych przez Jose Mourinho. Właściwie o jedno tylko można się spierać: o to, kto był autorem drugiej bramki dla Chelsea – czy zaliczyć ją Diego Coście, jak zapisano w protokole meczowym, czy uznać, że był to samobój Kyle’a Walkera, jak być może orzeknie w ciągu najbliższych dni panel rozstrzygający w Anglii takie kwestie. O ile zdążyłem zauważyć, piłka po uderzeniu Hiszpana nie szła w bramkę, być może Costa myślał raczej o dośrodkowaniu, słowem: gdyby nie udział obrońcy Tottenhamu, gola by nie było.
Być może zresztą nie byłoby także pierwszego gola, gdyby nie uraz tego samego Walkera odniesiony kilka minut wcześniej. Do momentu kontuzji, po której Anglik przez kilka minut ewidentnie utykał i wydawało się, że nie dotrwa do przerwy, niemal nic nie zakłócało spokoju graczy Tottenhamu (niemal, bo również przed lekkomyślnym faulem Chadliego, po którym padł gol Terry’ego, można było odnieść wrażenie, że faulują zbyt często i zbyt blisko bramki Llorisa), a kiedy prawy obrońca był opatrywany, w szeregi zespołu Mauricio Pochettino wyraźnie wkradł się lęk. Na tym chciałbym jednak zakończyć frazy zaczynające się od „być może” (być może gdyby Eriksen trafił z wolnego nie w poprzeczkę, a kilka centymetrów niżej…, być może gdyby do przerwy było 0:0…, być może gdyby zamiast Chadliego grał Lamela…, być może gdyby nie czwartkowe spotkanie we Florencji…): tak naprawdę zwycięstwo Chelsea było niekwestionowane, a nawet to, że w pierwszej połowie więcej z gry miał Tottenham, wynikało raczej ze strategii, jaką tradycyjnie w meczach o podobną stawkę przyjmuje Jose Mourinho – najpierw zabezpieczenia tyłów, potem czyhania na kontrę lub na stały fragment. Wbrew spektakularnym gestom radości, których nie szczędził nam ani w trakcie, ani po meczu, był to dla Wyjątkowego zwyczajny finał – zakończony zwycięstwem. Czytaj dalej
Północny Londyn, czas zmian
A gdybym znalazł w dzisiejszych gazetach analizy porównawcze problemów, które trapią Arsenal i Tottenham (tak, tak, przy pełnej świadomości dysproporcji między tymi dwoma zespołami: jedni od lat w Lidze Mistrzów, drudzy bezskutecznie się do niej dobijają; jedni zaczynają sezon mierząc w mistrzostwo, drudzy w czwarte miejsce), to tyleż bym się nie zdziwił, co miałbym ochotę pisać polemiki.
Nie zdziwiłbym się, bo porównania narzucają się same: obie drużyny poniosły właśnie bolesne klęski w Europie i obie na własne życzenie. W obu łatwo wskazać winowajców: nieskutecznych Soldado i Giroud, rozkojarzonych i nieruchawych Mertesackera i Fazio (Vertonghena bym mimo wszystko oszczędził, choć podarował Fiorentinie drugą bramkę). W obu kwestionować można decyzje trenerów: w przypadku Wengera zbyt otwartą taktykę, umożliwiającą rywalowi przeczekanie pierwszej presji i znalezienie przestrzeni do wyprowadzenia szybkiego ciosu, przy kompletnym braku asekuracji; w przypadku Pochettino zbyt dużą rotację w składzie, a zwłaszcza pozostawienie na ławce rezerwowych Kane’a, Walkera, Masona czy Dembele. Mówił przed meczem Wenger, że Monaco jest jak niebezpieczny gad, który zaczaja się gdzieś w zaroślach gotów, by zabić – ale jego piłkarze wyszli na boisko, jakby mieli wypędzać żaby z kałuży leżącej pośrodku drogi. W pierwszej połowie spotkania w Londynie Fiorentina gubiła się przy szybkiej grze Kogutów, wczoraj jednak akcje Tottenhamu toczyły się zbyt jednostajnie – spowalniane w środku pola przez grzejącego zwykle ławę Stamboulego. Czytaj dalej
Tematy do odstąpienia: rasizm
A gdybym nie brał teraz dzieci, swoich i nieswoich zresztą, na parę dni w góry, gdybym nie odcinał się od internetu, telewizora, a nawet, szczerze mówiąc, od ojczystego języka, pisałbym nie tylko o najbliższej kolejce Premier League i kolejnych meczach Ligi Mistrzów. Pisałbym pewnie o wczorajszym wyroku angielskiego sądu najwyższego, zezwalającym Tottenhamowi na wywłaszczenie ostatniej fabryczki działającej od dziesięcioleci w bezpośrednim sąsiedztwie White Hart Lane; fabryczki, której właściciele nie zgadzali się na przeprowadzkę i blokowali tym samym rozbudowę stadionu (mocno nieoczywista sprawa, w której znalazłyby się i niedotrzymane obietnice ze strony klubu, i tajemnicze podpalenie spornego obiektu). Z pewnością pisałbym także o niewpuszczeniu przez ludzi podających się za kibiców Chelsea czarnoskórego pasażera do wagonu paryskiego metra – i o wszystkich tych rzeczach, które przy okazji uruchomiła ta ponura w sumie historia. Czytaj dalej