Archiwa tagu: Stoke

Przewodnik po Premier League, v. 17/18

Mistrzostwo gdzieś w Manchesterze, zostawmy na razie na boku kwestię, po której jego stronie. Rozczarowanie w północnym Londynie – też na razie pomińmy, gdzie dokładnie (najprawdopodobniej zresztą i tu, i tu). W Liverpoolu w obu przypadkach dobrze: na miarę możliwości czy wręcz powyżej oczekiwań. W sercu Londynu rozczarowanie, bo przecież tytułu nie da się obronić…

Piszę ten przewodnik po raz dziesiąty i po raz dziesiąty, zanim przechodzę do sedna, przeglądam jego stare wydania, a w nich – wszystkie swoje pomyłki w prognozach. Rekordowe były oczywiście te sprzed dwóch lat, kiedy (w doskonałym eksperckim gronie skądinąd) jako faworyta do mistrzostwa wskazywałem Chelsea, a murowanego kandydata do spadku widziałem w Leicester, tymczasem dziesięć miesięcy później to Leicester sięgało po tytuł, a Chelsea, już bez Jose Mourinho, dźwigała się jakoś z walki o utrzymanie, by ostatecznie skończyć sezon w środku tabeli. Ostatnim razem aż tak malowniczych wpadek nie było, ale przecież i tak spodziewałem się, że Mourinho ze Zlatanem i Pogbą osiągnie w lidze dużo więcej, i że trenerski debiut Guardioli na Wyspach również okaże się bardziej efektowny.

Na początek proszę więc czytających o to samo przymrużenie oka i dystans, jakie cechują piszącego – zwłaszcza że trudno o precyzyjne prognozy na dwa tygodnie przed zakończeniem okienka transferowego. Inna sprawa, że wiele czołowych klubów dokonywało kluczowych zakupów jeszcze przed rozpoczęciem okresu przygotowawczego (ale też przed „efektem Neymara”, który zapewne uruchomi drugą falę transferowego szaleństwa w największych klubach Europy – gdy piszę te słowa Liverpool ostro oświadcza, że nie odda Barcelonie Coutinho, ten zaś prosi ponoć o wpisanie na listę transferową) i że generalnie po wydarzeniach ubiegłorocznych liga wydaje się znacznie bardziej przewidywalna. Jeśli o Premier League w ogóle można wypowiedzieć takie zdanie, wypowiedzmy je teraz, na samym początku, zanim zdążymy pożałować – chodzi w każdym razie o to, że inaczej niż w poprzednim sezonie we wszystkich najważniejszych klubach pracują trenerzy, którzy zdążyli już zapuścić korzenie: poznać zarówno Premier League w ciągu pełnego sezonu, jak poznać klub i piłkarzy. I że niemal wszystkie największe gwiazdy przystępują do rozgrywek wypoczęte, bez jakiegoś dodatkowego wakacyjnego turnieju typu mundial czy Euro w nogach (pamiętam oczywiście o udziale Sancheza w Pucharze Konfederacji i o tym, że swoje turnieje rozgrywali też zawodnicy młodzieżówek, którzy jednak w większości dopiero walczą o miejsca w wyjściowych jedenastkach swoich drużyn). Do objazdowego cyrku, w którym wzięły udział wszystkie czołowe drużyny, podróżując po Azji i Ameryce w poszukiwaniu na tych wschodzących piłkarsko rynkach zaplecza promocyjno-finansowego, wszyscy zdążyli już przywyknąć – trudno więc uznać, by ktoś z ich powodu miał teraz wyraźnie słabszy start do sezonu.

Wszyscy zdążyli też przywyknąć do napięć Mourinho-Guardiola albo rozważań o końcu kariery Arsene’a Wengera. Co ważniejsze, wszyscy pogodzili się również chyba z faktem, że Anglia jest wyspą: znakomicie opłacani piłkarze i trenerzy obchodzącej z wielką pompą jubileusz ćwierćwiecza Premier League grają jednak w – zgoda, nadmuchanej z najkosztowniejszego mydła (aż dwanaście z trzydziestu najbogatszych klubów świata, ujmowanych w rankingu Deloitte’a reprezentuje angielską ekstraklasę), ale jednak bańce, poza którą toczy się prawdziwe życie. I nie mam na myśli tylko głośnych transferów, wyników, jakie drużyny z Anglii osiągały ostatnimi czasy w Lidze Mistrzów, albo przepaści, jaka – zwłaszcza w pierwszej połowie – dzieliła w meczu o Superpuchar Europy Manchester United od Realu. Po ciekawostki taktyczne, po świeżość trenerskiej myśli, po intensywność, z jaką rozgrywane są mecze, coraz częściej zaglądać trzeba np. na boiska Bundesligi.

Co nie znaczy przecież, że będziemy się nudzić. Że faworyci nie będą tracić punktów na boiskach jakiegoś Bournemouth, Burnley czy Huddersfield. Że mecze kończone wynikami 4:3 czy 5:4 należeć będą do rzadkości. Że walka o tytuł króla strzelców nie będzie równie zacięta jak przed rokiem. Że Mauricio Pochettino, kolejny raz wydając znacznie mniejsze pieniądze na zakupy (na razie nie wydał ani funta!) i pensje, nie pokaże potentatom, że sztuka trenowania ma równie wielki sens jak sztuka kupowania. Że nie kłócić się będziemy o decyzje sędziów (VAR zostanie wprowadzony na razie w meczach Pucharu Anglii; będą za to surowsze kary za nurkowanie)…

Do rzeczy jednak.

Czytaj dalej

Przewodnik po Premier League, v. 15/16

Czy Chelsea obroni tytuł? Czy na tron po kilku latach chudych może wrócić najlepiej i najdrożej kupujący tego lata Manchester United? Czy ustabilizowany skład Arsenalu zdoła wreszcie wyjść z cienia rywali? Czy Manuel Pellegrini dotrwa do końca sezonu na posadzie trenera Manchesteru City? A co z Brendanem Rodgersem, kolejny raz osłabionym po spektakularnym odejściu czołowego piłkarza i kolejny raz wspartym na rynku transferowym przez chwalebnie cierpliwych właścicieli Liverpoolu? I w końcu Mauricio Pochettino: ile będzie w stanie osiągnąć z drużyną opartą na wychowankach, bez szczęśliwie oddanych do innych klubów, uprzednio przepłaconych biedanastępców Garetha Bale’a? A czyhający za ich plecami Garry Monk, Alan Pardew, Roberto Martinez, Mark Hughes, Ronald Koeman (kolejność nazwisk przypadkowa), wszyscy zasileni pieniędzmi z rekordowego w historii Premier League kontraktu telewizyjnego, co natychmiast spowodowało, że zdolna młodzież zaczęła przenosić się ze słonecznych plaż Katalonii do wietrznego Stoke? A młodsi zdolniejsi wśród menedżerów, Eddie Howe i Alex Neil – czy mają szansę poradzić sobie lepiej od zbliżających się do emerytury Claudio Ranieriego i Dicka Advocaata? Czytaj dalej

Ekstraklasa chaosu

Abject Arsenal, Lacklustre Liverpool, Toothless Tottenham, generalnie: królestwo chaosu, ta Premier League. Błędy w obronie (nawet w niepokonanej dotąd Chelsea ni stąd, ni zowąd myli się Cahill, a przy okazji dowiadujemy się, że z 13 bramek utraconych przez tę drużynę w obecnym sezonie ekstraklasy, prawie trzy czwarte padło po zagraniu ze skrzydła) i błędy w ataku (Soldado bynajmniej się nie przełamał przed tygodniem – w meczu z Crystal Palace nie wykorzystał co najmniej trzech dobrych sytuacji). Bałagan w sztabach medycznych (plaga kontuzji w MU od początku rozgrywek nie ma sobie równych) i w sędziowaniu (co wyprawiał Andy Marriner w meczu MC-Everton: jak mógł nie wyrzucić z boiska Mangali i być może również Fernando, jakim cudem pokazał żółtą kartkę Barkleyowi, a zwłaszcza na jakiej podstawie podyktował karnego dla gospodarzy?)… Jeden tylko weekend, a przykładów co niemiara – sam nie wiem, od którego zacząć.

Może właśnie od porażki Chelsea i zwycięstwa Newcastle? Tu o chaosie w szeregach gospodarzy mogłoby świadczyć to, że po raz kolejny Alan Pardew nie trafił z zestawieniem wyjściowej jedenastki i musiał się wspierać zmianami. Podczas serii ostatnich zwycięstw Srok często o wyniku przesądzały gole zawodników wprowadzanych z ławki – dość wspomnieć spotkanie z Tottenhamem, które przyniosło przełamanie wcześniejszej złej passy, i wejście Sammy’ego Ameobiego. W sobotę marsz Chelsea powstrzymał rezerwowy Papiss Cisse, który sam nadaje się na symbol chaosu, bo dopiero w tym sezonie wraca do bajecznej formy sprzed trzech sezonów (choć wypada zwrócić uwagę, że ruchliwy Perez, który grał od pierwszej minuty, również sprawiał obrońcom z Londynu masę kłopotów). Gościom wyraźnie brakowało Maticia – zastępujący go Mikel ani nie ma tej prezencji w walce o piłkę, ani nie czyta gry w sposób tak perfekcyjny – dość powiedzieć, że przed polem karnym Courtois wiele razy ziała wyrwa, w której odnajdywali się szybcy i agresywni gracze Newcastle. A może – i jest to również przypadek Tottenhamu podczas meczu z Crystal Palace – Chelsea odczuwała trud trzeciego spotkania, rozgrywanego w ciągu dziewięciu dni? Jak do tej pory Jose Mourinho rotuje składem w sposób więcej niż umiarkowany…

Nie, z pewnością lepiej zacząć od pierwszych dziewiętnastu sekund meczu Stoke z Arsenalem (łączy je to, że rozgrywane były na stadionach niegościnnych dla Wengera i Mourinho: na Britannia menedżer Kanonierów wygrał tylko raz, na St. James’ Park trener Chelsea – ani razu). Albo od – jakże charakterystycznych dla podopiecznych Wengera – kartek Caluma Chambersa. Ostatecznie od informacji, że w całym spotkaniu ze Stoke czterech obrońców Arsenalu zanotowało JEDEN udany wślizg, a blisko dwumetrowy Per Mertesacker wygrał tylko jeden pojedynek główkowy. Jak nie cenię komentarzy Alana Shearera, we wczorajszym Match of the Day trafił w punkt: jadąc do Stoke, a potem widząc w wyjściowym składzie Petera Croucha musisz nastawić się na walkę, także walkę w powietrzu – a w ciągu pierwszych dziewiętnastu sekund przegrywasz z nim trzy starcia. To masakra, co wyprawia niekiedy Arsenal w grze obronnej, i trudno się dziwić tym fanom Kanonierów, którzy kłócąc się o przyszłość drużyny pod Arsenem Wengerem niemal pobili się po meczu przed stadionem.

Powtarzalność problemów, występujących u podopiecznych Wengera jest co najmniej zastanawiająca. Są wśród nich kwestie dyscyplinarne, kłopoty z koncentracją, są wreszcie bramki tracone po stałych fragmentach gry. Stoke przez cały ten sezon nie strzeliło jeszcze gola w ten sposób; żeby się udało, musiał dopiero przyjechać stosujący krycie strefowe Arsenal – i pięciu jego graczy musiało ruszyć do tej samej piłki. Do Mertesackera, ośmieszanego przez znakomitego Krkicia (spodziewał się ktoś, że ten sprowadzony z Barcelony konus odnajdzie się wśród piłkarzy pokroju Adama, Bardsleya, Mosesa, Shawcrossa czy Sidwella?), do niespokojnego Chambersa, niedoświadczonego Bellerina i spóźnionego przy dośrodkowaniu przed drugim golem Gibbsa dołóżmy jeszcze Martineza, który nadal zastępuje Szczęsnego – przy pierwszej bramce Stoke Crouch wyczekał, aż bramkarz się położy i dopiero wtedy uderzył.

Spróbujmy ten chaos uporządkować, rzucając okiem na zdobycze punktowe drużyn z czołówki po 15 kolejkach poprzednich sezonów. Otóż dwa lata temu, w sezonie 2012/13, lider, Manchester United, miał te same 36 punktów co zgromadziła dziś Chelsea. Wicelider (i wtedy, i dziś MC) miał te same 33 punkty. Trzecia w tabeli Chelsea zdobyła o dwa punkty więcej niż obecnie West Ham, czwarty Tottenham – te same 26 punktów, co czwarty dziś Southampton. Rok temu pierwsza czwórka miała odpowiednio: 35, 30, 30 i 29 punktów. Trzy lata temu MC miało punktów 38, a ścigające go MU – 36. Wygląda na to, że ten sezon nie jest bynajmniej wyjątkowy i nawet statystykami Chelsea niekoniecznie musimy zachwycać się już w tym momencie.

Więcej mówi oczywiście zestawienie zdobyczy punktowych drużyn, o których słabszej postawie się obecnie rozpisujemy: rok temu po 15 kolejkach Liverpool miał 30 punktów, aż 9 punktów więcej niż dzisiaj, Arsenal 35, czyli o 12 punktów więcej niż obecnie, Tottenham zaś – 27, czyli 6 punktów więcej niż dziś (Manchester United pod van Gaalem ma o 3 punkty więcej niż pod Moyesem w tej samej fazie sezonu). Jasne, że i tu rzecz można niuansować, zwracając uwagę na fakt, że różnie układają się w poszczególnych latach kalendarze rozgrywek (ktoś może mieć w pierwszej fazie sezonu skumulowane wyjazdy do najgroźniejszych drużyn ligi), coś jednak widać. Niezależnie od pytania, czy i kiedy spuchną West Ham, Southampton, a może także Newcastle, fani Arsenalu, Liverpoolu i Tottenhamu mają się czym martwić. No, ci ostatni zawsze mają się czym martwić.

Przewodnik po Premier League, v. 14/15

Chcę to mieć z głowy, zanim rozpocznę rytualne zastrzeżenia: przed nami sezon Chelsea. Nie tylko dlatego, że już poprzedni miał należeć do Jose Mourinho, i naprawdę niewiele brakowało, by należał. Po pierwsze, wracając ubiegłego lata do Londynu Jose Mourinho deklarował wywalczenie mistrzostwa właśnie w drugim sezonie. Po drugie, porównując dziś kadrę Chelsea ze składami pozostałych drużyn nie widzę żadnej, która mogłaby jej zagrozić. Już przed rokiem Mourinho miał przecież do dyspozycji Hazarda w wielkiej formie, a obok niego przydatnych także w obronie Oscara i Williana, który ostatecznie wypchnął z tej drużyny nieodżałowanego Matę; miał Schürllego, któremu udany mundial może tylko pomóc w walce o częstsze występy w pierwszym składzie, a od stycznia miał również Maticia, o którym z typowym dla siebie nadmiarem entuzjazmu powiem, że wypełnia w tej drużynie dawną wyrwę po Makelele. Teraz ma także zdrowego w końcu van Ginkela, ma powracającego z wypożyczenia Courtois, zapewne najlepszego dziś obok Neuera bramkarza świata (a Czech to niby taki gorszy? w końcu do tej pory nie zostało powiedziane, który z nich rozpocznie sezon między słupkami, a który na ławce…), przede wszystkim zaś ma nowych na Stamford Bridge Fabregasa, Costę i Filipe Luisa. W jednym z wywiadów Fabregas opowiadał, jaką radość sprawia mu gra w środku pola – wszystko jedno, czy tuż przed linią obrony, czy tuż za napastnikami – i że Mourinho stwarza mu taką możliwość; a ubiegłosezonowe statystyki bramek strzelanych przez poszczególne drużyny po prostopadłych podaniach pokazują, jak wiele pod tym względem jest w Chelsea do poprawienia. Do prognozowania wyników sportowych nie ma to nic do rzeczy, ale na marginesie wypada zauważyć majstersztyk finansowy, jakim było sprzedanie Davida Luiza i Romelu Lukaku za kwoty umożliwiające sprowadzenie takiej trójki oraz jeszcze – niejako żeby zrównoważyć odejścia Lamparda, Cole’a czy Eto’o – sfinansowanie kontraktu Didiera Drogby. Mógł sobie przed rokiem mówić Mourinho o maleńkich źrebakach, jakimi rzekomo mieli być jego piłkarze, ale tym razem już oczu nam nie zamydli: ma świetnych bramkarzy, solidnych lub perspektywicznych (Zouma) obrońców, mocny, zdolny do zdominowania większości rywali środek pola, błyskotliwych skrzydłowych oraz silnego i skutecznego napastnika (liczbę mnogą w tym miejscu musiałem wykreślić na skutek kontuzji Drogby), zdolnego nie tylko do wykańczania akcji, ale współpracy/otrzymywania piłki od obrońców/uruchamiania podaniami atakujących z głębi pola kolegów. Wszystko to, połączone z niewątpliwym kunsztem trenera (pamiętacie, jak pozbawił Liverpool wszystkich atutów podczas kwietniowego meczu na Anfield?), składa się na mistrzostwo jako jazdę obowiązkową.

Mam nadzieję, że czytając te akapity, pamiętacie, iż mamy połowę sierpnia i jesteśmy miesiąc po mundialu: większość drużyn nie zakończyła jeszcze zakupów, w niejednej kluczowi zawodnicy po przedłużonych wakacjach nie rozegrali ani minuty w sparingach. Kontuzji nie przewidzisz, tak samo jak niektórych osłabień czy wzmocnień, które dotąd prasie się nie śniły, albo irracjonalnych zachowań co bardziej niecierpliwych prezesów i właścicieli, dziękujących ni stąd ni zowąd za pracę dotychczasowym menedżerom. W tę coroczną zabawę (piszę „Przewodnik po Premier League” ósmy raz) wpisane jest majowe nabijanie się z własnych sierpniowych przepowiedni. Kłopot tylko, że forma tekstu od początku zakłada ułożenie drużyn w tabelę, a ja poza mistrzostwem dla Chelsea nie tylko, że nie widzę oczywistego wicemistrza, to jeszcze nie widzę drużyny, która z wielkiej piątki (Chelsea, MC, MU, Arsenal, Liverpool) zakończy sezon poza miejscem dającym awans do Ligi Mistrzów. To, że wierzę, iż Arsenal i tym razem obroni miejsce w pierwszej czwórce, nie oznacza przecież, że ma zająć drugie miejsce. Czy mam obstawiać powrót w wielkim stylu Manchesteru United, zwłaszcza że klub ten z pewnością dokona jeszcze spektakularnych transferów? Ale jak świadczy o zarządzaniu nim przed Eda Woodwarda fakt, że w połowie sierpnia drużyna nie wygląda na skompletowaną? Louis van Gaal, który po mistrzostwach świata nie miał ani chwili wytchnienia, słusznie narzeka, że na razie ma pięć „dziewiątek” i cztery „dziesiątki”, a nie ma porządnych skrzydłowych, w obronie zaś sezon rozpocznie któryś z niezbyt doświadczonych młodzieńców (Blackett lub James). Mimo to sparingi zaczął od rozgromienia LA Galaxy 7:0, po którym to zwycięstwie przyszły wygrane nad Romą, Interem (w karnych po bezbramkowym remisie), Realem, Liverpoolem i Valencią. Inna sprawa, że nie były to mecze kawaleryjskich szarż, do jakich przyzwyczaił nas Ferguson: MU z trójką obrońców gra w sposób dużo bardziej wyrachowany. Tak, zdaję sobie sprawę, że przedsezonowy optymizm wśród fanów MU wiąże się głównie z osobą Louisa van Gaala. W książce „Why England Lose” Simona Kupera i Stefana Szymanskiego przedstawiono wprawdzie naukowe wyliczenie, z którego wynika, że trener niemalże nie ma wpływu na miejsce, jakie drużyna zajmie ostatecznie w ligowej tabeli (za to wpływ księgowych wynosi aż 89 proc.) – ale przykład niedawnego szkoleniowca reprezentacji Holandii wydaje się mieścić na drugim końcu tej szali. Cytowałem już w przedsezonowym tekście dla „Gazety Wyborczej” zdanie trenera Czerwonych Diabłów, że skład, jaki odziedziczył po poprzedniku, był „złamany” – ale pierwszych kilkanaście dni jego pracy wydaje się wskazywać, że błyskawicznie go posklejał. „Twardziel”, jak mówi o nim z szacunkiem Wayne Rooney, arogant, jak pisze nieustannie trochę bojąca się już go prasa, ale przede wszystkim: gość, który wie, co robi, wszystkich kluczowych piłkarzy (wspomniany Rooney, Mata, van Persie…) ustawiając na odpowiadających im pozycjach i przydzielając im (opaska kapitańska dla Rooneya…) zadania odpowiadające ambicjom. Jeśli się widziało grę w sparingach takich Valencii czy Younga, trudno było nie przecierać oczu. Już teraz drużyna jest mocniejsza niż przed rokiem – przyszedł m.in. Herrera, fortunę wydano na młodego lewego obrońcę Shawa (który wszakże nie zagra przez pierwszy miesiąc, co tłumaczy spekulacje na temat Daleya Blinda), być może przyjdzie także Arturo Vidal – ale wciąż niewystarczająco mocna, by rywalizować z Chelsea albo z broniącymi tytułu sąsiadami. Wzmocnienia na pewno wymaga środek obrony, po odejściu Ferdinanda, a zwłaszcza Vidicia (Hummels wydaje się nierealny, może więc Marcos Rojo?), z pewnością także na pozycji cofniętego skrzydłowego przydałaby się większa rywalizacja, no i środek pomocy – przynajmniej do czasu przyjścia Vidala, bo Herrera chyba przez jakiś czas jeszcze będzie się adaptował do wymogów gry w Premier League, Carrick jest kontuzjowany, o zdrowie Fletchera drżymy, a wiarę w Cleverleya straciliśmy wiele miesięcy temu. Wyliczenie to oparte jest na milczącym założeniu, że van Gaal pozostanie przy grze trójką obrońców, bo jeśli marzyłby o jakimś wariancie ustawienia 4-3-3, również za nowymi atakującymi ze skrzydeł musiałby się zacząć rozglądać. Wypada dodać, że Manchesterowi nie grożą w tym sezonie przykrości podróży po Europie (widzieliśmy, jak skorzystał na tym Liverpool przed rokiem), efekt entuzjazmu po Moyesowskiej smucie niewątpliwie działa, pytanie jednak, na jak długo wystarczy – i jak zdrowie będzie dopisywać 31-letniemu już van Persiemu. W sumie: jestem przekonany, że van Gaal w Fergusonowskim stylu zjadaczy chleba w aniołów przerobi – tylko że jak we wszystkich klubach, w których pracował, nie stanie się to natychmiast. Ferguson porywał wolą zwyciężania, van Gaal chciałby jeszcze wpoić nowym podopiecznym trochę taktycznego abecadła. Ilu jest wśród nich piłkarzy równie uniwersalnych i inteligentnych jak Dirk Kuyt?

Wielu takich ma do dyspozycji Arsene Wenger. Zakupy, jakie robił tego lata Arsenal, były wreszcie na miarę ambicji fanów tego klubu, a przecież na Alexisie Sanchezie, Ospinie, Debuchym czy młodym Chambersie wcale nie skończył (kluczem jest, jak zwykle, dodanie zawodnika walczącego o odbiór piłki w środku pola – gdyby był to Khedira, rozmowa o wicemistrzostwie byłaby klarowniejsza). Szybkość i ruchliwość Sancheza zapowiada przyjemną odmianę w zestawieniu z Giroud, a przecież w sparingach dobrze wypadali także Joel Campbell i Yaya Sanogo („Arsene wie”, wypadało powiedzieć po raz kolejny, patrząc, jak młody Francuz strzelał i asystował przy bramkach kolegów). Po piłkarzach odchodzących – inaczej niż przed laty, gdy Kanonierów wykrwawiały odejścia Nasriego, Fabregasa czy van Persiego – nikt tu nie płacze; bądźmy szczerzy, forma Vermaelena z pierwszego okresu pobytu na Wyspach rozpłynęła się w londyńskiej mgle. Co ważniejsze: jest wreszcie nadzieja, że kontuzje Walcotta czy Ramseya albo kryzys formy Özila nie będą oznaczały końca świata (o zdrowie zawodników ma dbać nowy, ściągnięty z Niemiec, specjalista od przygotowania fizycznego, Shad Forsythe), jest prawdopodobieństwo, że z poprzedniego sezonu piłkarze zapamiętali lepiej smak triumfu w Pucharze Anglii niż gorycz pogromu z rąk Chelsea w tysięcznym meczu Arsene’a Wengera jako szkoleniowca tej drużyny. Zresztą poczucie sukcesu z majowego występu na Wembley utrwalili sobie dopiero co podczas meczu o Tarczę Wspólnoty, w którym Sanchez, Debuchy i Chambers sprawiali wrażenie, jakby od zawsze grali w tej drużynie, a ci, od których tak wiele będzie zależało – Ramsey i Wilshere – potrafili przeciwstawić się silnemu środkowi pola MC. 64-letni Francuz swojej filozofii nie zmieni, więc podobne wpadki jak z Chelsea będą mu się zdarzać, ale znowu ma zdolniejszych tej filozofii wyznawców.

Przykładem zdolności do rewidowania wyznawanego światopoglądu jest natomiast prowadzący Liverpool Brendan Rodgers, w porównaniu z innymi trenerami walczącej o mistrzostwo piątki wciąż jeszcze młodziak bez trofeów. W ciągu dwóch lat pracy na Anfield Rodgers pokazał, że jest szkoleniowcem wyczuwającym zmiany taktycznych trendów w światowym futbolu (od gry opartej na posiadaniu piłki przeszedł do zabójczych kontrataków, skutkujących gradem bramek; wcześnie zaczął też eksperymenty z trójką obrońców). Oczywiście stracił Suareza, a przykład ubiegłorocznych perypetii Tottenhamu po odejściu Bale’a wskazuje, że niełatwo zastąpić swojego najlepszego zawodnika. Po pierwsze jednak, nawet bez Urugwajczyka drużyna potrafiła sobie świetnie radzić (poprzedni sezon rozpoczynał z dzisięciomeczową dyskwalifikacją za ugryzienie Ivanovicia), po drugie, Rodgers swoją największą gwiazdę potrafił wykorzystywać jako równorzędnego partnera pozostałych, a nie – jak bywało w Tottenhamie: jedyne i ostateczne rozwiązanie (Suarez wymieniał się pozycjami ze Sterlingiem, Sturridgem czy Coutinho, asystując przy bramkach równie chętnie, jak je strzelając), po trzecie, tegoroczne zakupy Liverpoolu wydają się mniej chaotyczne od tamtych Tottenhamu: sprowadzając Lallanę, Markovicia i Lamberta do przednich formacji, Emre Cana do środka, a nade wszystko Lovrena i Moreno do obrony, Rodgers tłumaczył, że w Liverpoolu najpierw powstaje strategia, a potem realizuje się ją na rynku transferowym. Po czwarte wreszcie: ci, których miał do dyspozycji do tej pory, z jednym z ubiegłorocznych objawień Raheemem Sterlingiem oraz Danielem Sturridgem na czele, będą się nadal rozwijać, skoro już w czasach Swansea Rodgers pokazywał, że zostawia piłkarzy lepszych, niz zastał, a w Liverpoolu nawet Stevena Gerrarda adaptuje do nowej pozycji. Jeśli coś może skomplikować mu życie tym razem, to otwarcie kolejnego frontu, na którym musi się bić: drużyna, która przed rokiem zagrała zaledwie 43 mecze, dziś walczyć będzie także w Lidze Mistrzów – z drugiej strony po to właśnie te wszystkie zakupy, żeby skład wytrzymał, powiedzmy, 60 spotkań w sezonie.

Jak sobie poradzi Manchester City, teoretycznie dotknięty sankcjami UEFA za naruszenie reguł Finansowego Fair Play, ale potrafiący ograniczenia sprytnie obchodzić, czego dowodzi m.in. podpisanie kontraktu z niechcianym w Chelsea Frankiem Lampardem, który trafia tu – wypożyczony na pół roku – przez powiązany właścicielsko z MC New York City FC? Niezależnie od tego, że Manuel Pellegrini nie szalał na rynku transferowym, nadal ma najlepszy obok Chelsea skład w lidze, z Touré, Agüero, Dżeko, Joveticiem, Silvą, Kompanym, Fernandinho, Zabaletą czy Nasrim. Pierwszy z wymienionych ostatecznie pogodził się z klubem po kuriozalnej aferze związanej z niezłożonymi przez pracodawcę życzeniami urodzinowymi, i tak jak pozostali ma wiele do udowodnienia po mistrzostwach świata – zakończonych niedosytem bądź (jak w przypadku Nasriego) decyzją selekcjonera o pozostawieniu w domu. Za Manchesterem City przemawia względna stabilność wyjściowej jedenastki i najpotężniejsze w lidze nazwiska napastników, przeciw: niewielka rywalizacja w obronie, gdzie o tym, jak wiele zależy od kapitana Kompany’ego, przekonaliśmy się podczas meczu o Tarczę Wspólnoty; transfer Mangali z Porto nie rozwiąże tu chyba wszystkiego.

To jest ta piątka, między którą rozegra się wszystko, co najważniejsze, i spośród której jeden z klubów będzie w maju mówił o sezonie zakończonym klęską, dyskutował o przyszłości trenera itd. Trochę szkoda, że grupa pościgowa tak bardzo od niej odstaje – i budżetem, i, by tak rzec, zdolnością przyciągania gwiazd, i realnymi szansami na skrócenie dystansu. Oczywiście ten szósty, Everton, zrobił w ostatnim czasie wszystko, co może, by wrócić do gry: trafił z decyzją o nowym trenerze, przekonał Romelu Lukaku, że tu będzie mu lepiej niż na ławce w Chelsea i wydał na niego naprawdę gigantyczne pieniądze. W poprzednim sezonie zajął piąte miejsce i zdobył rekordową liczbę punktów w historii swoich występów w Premier League, grając przy tym wyjątkowo efektowną piłkę. Roberto Martinez, jeden z najjaśniejszych punktów na trenerskim firmamencie angielskiej ekstraklasy, zdołał nie tylko ściągnąć Lukaku, ale także zatrzymać Barry’ego, przedłużyć kontrakty z Colemanem, Stonesem, a nade wszystko Barkleyem, oraz ściągnąć Bośniaka Besicia. Ludzie chcą tu grać, chcą pracować dla Martineza, który o swojej pracy potrafi opowiadać tyleż barwnie, co trzeźwo (o najbardziej utalentowanym w zespole Barkleyu mówi, że wciąż musi walczyć o miejsce w wyjściowej jedenastce). Drużyna pod jego kierownictwem nie zatraciła żadnej z cech, charakteryzujących ją w ciągu 11-letniej pracy Davida Moyesa: piłkarze nadal grali z zaciętością i charakterem, i nadal dobrze się organizowali w defensywie (Tima Howarda, który wraca z mundialu w aurze bohatera, zabezpieczają Stones, Distin i Jagielka), ale zarazem stała się jedną z tych, które najdłużej utrzymują się przy piłce. Stabilizacja i zrównoważony rozwój – oto, co zdaje się od lat wyrażać strategię prezesa Billa Kenwrighta, i co Martinez wyraża wprost, mówiąc, że awans do Ligi Europejskiej był w ubiegłym roku aż nadto satysfakcjonujący, gdyż na Ligę Mistrzów zespół nie jest jeszcze przygotowany.

O Tottenhamie mógłbym, jak wiadomo, godzinami. Miejsca siódmego nie uznam za katastrofę, tylko za realne odzwierciedlenie możliwości, jakie ma obecnie ta drużyna. Oczywiście wierzę, że pod Mauricio Pochettino jej gra będzie wyglądała lepiej niż pod Sherwoodem, że wysoki pressing, że atrakcyjna, ofensywna piłka, że kreatywność wymieniających pozycje za plecami napastnika (raczej Adebayora niż Soldado) Lameli, Eriksena i Townsenda itd.; problem w tym, że podobnie jak w przypadku Evertonu – rywale odskoczyli za daleko. Jeśli fani Tottenhamu śnią jeszcze o Lidze Mistrzów, to chyba tylko dzięki możliwości, jaką daje od tego sezonu ewentualne zwycięstwo w Lidze Europejskiej – ale ile się trzeba nagrać, żeby ten cel osiągnąć… Z punktu widzenia klubowej strategii przygotowania do sezonu nie wyglądały dobrze: sparingów mało i, poza ostatnim z Schalke, o niewielkiej wartości sportowej. Aktywność na rynku transferowym bliska zeru. Trudno się domyślić, czy zatrudniony przed rokiem na posadzie dyrektora Franco Baldini jeszcze pracuje. Trudno nie pytać, na czym polega strategiczne partnerstwo z Realem Madryt, hucznie ogłaszane przy okazji transferu Modricia, skoro klubu w ciągu ostatnich miesięcy nie zaliczył żaden kastylijski młodzieniec. Trudno zrozumieć powrót do wyczekiwania na okazje w ostatnim dniu okienka. Nade wszystko: trudno pojąć kłopoty z nadmiarem zawodników, których nie sposób zarejestrować w dwudziestopięcioosobowym składzie, bo np. nie spełniają kryterium homegrown (zabawny paradoks: nawet kupując Erica Diera, reprezentanta angielskiej młodzieżówki, powiększono kategorię piłkarzy zagranicznych, bo Dier jako piłkarz wychowywał się w Portugalii). Są wprawdzie tacy, którzy widzą w panującym dotąd na White Hart Lane względnym transferowym bezruchu coś pozytywnego i mówią, że skład, który przeszedł taką rewolucję poprzedniego lata, został wreszcie ustabilizowany. Uwierzyłbym w to nawet, gdyby nie fakt, że do nowego stylu gry tej drużyny nie pasują występujący dotąd w niej obrońcy: Dawson jest zbyt wolny, Kaboul zbyt podatny na kontuzje, a Chiriches zbyt nierówny (pamiętamy z poprzedniego sezonu kilka jego fenomenalnych wślizgów – wszystkie były desperacką próbą naprawienia wcześniejszych błędów w ustawieniu). Z tego wszystkiego przekonuje tylko Vertonghen, pod warunkiem, że sam jest przekonany do gry w tej drużynie (w poprzednim sezonie co najmniej kilka razy nie był i, szczerze mówiąc, dziwię się trochę słysząc pogłoski, że ma podpisać nowy kontrakt) – trudno się dziwić spekulacjom o odejściu wszystkich wymienionych poprzednio i o przyjściu z Villareal rodaka Pochettino, Mateo Musacchio. Podsumowując: taktyczne koncepcje trenera kupuję, katastrofy tym razem nie będzie, nastawiam się na obejrzenie kilku niezłych meczów, na pokazanie się z dobrej strony kolejnych kilku wychowanków i oby wreszcie na czas spokojnego budowania.

Ósme miejsce, ale już dość daleko od tamtych, ma u mnie Newcastle. W poprzednich sezonach grali w kratkę, to ocierając się o europejskie puchary, to flirtując ze strefą spadkową. Po sezonie 2011/12 Alan Pardew był uznawany za trenera roku, w końcówce rozgrywek 2013/14 sami kibice Srok domagali się jego dymisji. Oczywiście nie były jego winą odejścia kluczowych zawodników, w pierwszym rzędzie Yohana Cabaye’a, z pewnością natomiast nie pomagał sobie niekontrolowanymi atakami agresji: pyskówką z Manuelem Pellegrinim czy próbą potraktowania z byka Davida Meylera z Hull. Tym razem jednak, po raz pierwszy od półtora roku, zyskał poważne wsparcie na rynku transferowym równie kontrowersyjnego jak on właściciela klubu, Mike’a Ashleya. Newcastle kupowało dużo i na oko nieźle, choć pytanie, czy nie za dużo z zagranicy (nie wszyscy adaptują się do wymagań Premier League w jednakowym tempie): z Montpellier przyszedł kolejny w tej drużynie reprezentant Francji Remy Cabella, z Feyenordu – kolejny reprezentant Holandii Daryl Janmaat (zastąpi Debuchy’ego), z Ajaxu – Siem de Jong, w którym Pardew widzi piłkarza na miarę Teddy’ego Sheringhama, z Sunderlandu Jack Colback; do tego dochodzą napastnicy Ayoze Pérez z Tenerife, Emmanuel Riviere z Monaco i Facundo Ferreyra z Szachtara Donieck. Ciekawy jest przypadek lewonożnego Colbacka, wychowanego na ulicach Newcastle, od dziecka zakochanego w tym klubie, więc wyjątkowo silnie zmotywowanego – on akurat przyszedł na zasadzie wolnego transferu. Doliczając tych, którzy Newcastle reprezentują już od jakiegoś czasu, z jednym z bohaterów mundialu Timem Krulem między słupkami – mamy tu naprawdę mocną ekipę. A że wszystkie okoliczności zewnętrzne zdają się świadczyć przeciwko nim, jakoś wierzę, że będzie lepiej niż ostatnio. Pardew, powiadają, osiąga najlepsze wyniki przyparty do muru.

W górnej połowie tabeli skończy sezon Stoke. To nasza największa ubiegłoroczna pomyłka, nie licząc typowania spadku Crystal Palace, bo spodziewaliśmy się, że pod Markiem Hughesem tę drużynę czeka raczej walka o utrzymanie w Premier League. Po niepowodzeniach, jakie Walijczyk poniósł w Fulham i QPR, wydawało się, że zastąpienie Tony’ego Pulisa, który pasował do tej drużyny jak wiatr do stadionu Brittannia, będzie misją niemożliwą – tymczasem radzi sobie równie dobrze jak poprzednik. Sprowadzenie z Barcelony Bojana Krkicia zapowiada utrzymanie trendu, który zaznaczył się już przed rokiem: zespół ma grać szybciej i ładniej niż w czasach Pulisa (wyobraźcie sobie ofensywny kwartet Arnautović-Krkić-Mame Diouf-Odemwingie), nastawiając się na kontry. W Stoke nikomu nie grało się łatwo, przed rokiem przekonywali się o tym np. Kanonierzy i Czerwone Diabły, ale co czyni pracę nowego menedżera tak ciekawą: okazuje się, że można wkładać kij w szprychy Arsenalu czy MU bez uciekania się do wyrzutów z autu Rory’ego Delapa, tylko zwyczajnie grając piłką po ziemi.

Dalej mamy jedną z drużyn, w których zmiana menedżera oznacza zatrzymanie się w rozwoju: Swansea pod Garym Monkiem nie mierzy już tak wysoko, jak w czasach Michaela Laudrupa, straciła też Michu, będącego w pierwszym sezonie po przyjściu na Wyspy objawieniem tej ligi, który jednakowoż ostatni rok borykał się z kontuzjami i nie był w stanie wrócić do dawnej formy (odeszło też kilku innych członków „hiszpańskiej kliki”, m.in. Chico Flores, który swego czasu wszedł w zwarcie z Monkiem na boisku treningowym). Ważniejsze więc, że został Bony (przynajmniej na razie: jeśli odejdzie, o dziesiąte miejsce może być trudno), i że na stare śmieci wrócił Sigurdsson, pasujący tu bardziej niż do celebryckiego Tottenhamu. Zamiana Vorma na Fabiańskiego nie będzie na niekorzyść (w ostatnich występach w Arsenalu Polak wypadał, moim zdaniem, pewniej od Szczęsnego), podobnie jak Pablo Hernandeza na Jeffersona Montero (szybki skrzydłowy był w trakcie mundialu jedną z jaśniejszych postaci w drużynie Ekwadoru). Styl Swansea zapewne się nie zmieni: Walijczycy pozostaną wśród drużyn najchętniej utrzymujących się przy piłce, Gomis z Lyonu wprowadzi trochę ruchu do ofensywy (niezależnie od tego, czy będzie grał z Bonym, czy tylko wchodził z ławki), w defensywie przyda się doświadczenie Ashleya Williamsa. Wieloletni prezes, Huw Jenkins, nie powinien spanikować, nawet jeśli pierwszy mecz sezonu – z Manchesterem United na Old Trafford – zakończy się pogromem.

Moje zaufanie budzi też Hull Steve’a Bruce’a, bez problemu utrzymujące się w Premier League i – dzięki występowi w finale Pucharu Anglii – próbujące swych sił w Lidze Europejskiej. Dawny stoper MU na rynku transferowym nie lubi ryzykować: zna angielski rynek od podszewki i potrafi ściągać do klubu zawodników sfrustrowanych siedzeniem na ławce w lepszych zespołach, albo takich, którzy wyróżniali się w drużynach spadkowiczów, albo wreszcie takich, którzy występowali dotąd w niższych ligach, a oni – otrzymawszy szansę, odpłacają za jego zaufanie z nawiązką. Do pierwszej kategorii należy wykupiony ostatecznie z Tottenhamu Livermore (wcześniej podobnie było z Huddlestonem), do drugiej – ściągnięty z Norwich Snodgrass, do trzeciej – Harry Macguire i zamierzający wreszcie wykazać się w ekstraklasie Tom Ince. Oczywiście w Hull obawiają się pieczenia dwóch mięs na jednym ruszcie: niedzielnych występów w Premier League i czwartkowych meczów w Lidze Europejskiej, ale Bruce w przypadku tych drugich pójdzie pewnie śladami Harry’ego Redknappa, dając grać głównie młodzieży. Angielski trener i angielski w trzonie skład, adaptowalny zarówno do gry trójką środkowych obrońców (co Bruce robił, podobnie jak Roberto Martinez, zanim stało się modne), jak w tradycyjnym 4-4-2, poradzi sobie po raz kolejny.

Po cudownej ucieczce przed spadkiem (7 punktów w meczach z MC, MU i Chelsea; City na Etihad uratowało remis w ostatniej chwili) dużo więcej spodziewam się po Sunderlandzie, zwłaszcza że zasilił go niespełniony w Manchesterze City Jack Rodwell (cenny partner, a w przypadku nieuchronnych dyskwalifikacji – zastępca Cattermole’a, z Chelsea udało się wyciągnąć młodego van Aanholta, a z Wigan – Jordi Gomeza. Jeszcze w Championship Gus Poyet wyrobił sobie markę świetnego, choć może nieco zbyt impulsywnego motywatora, ale w walce o utrzymanie pokazał również taktyczny nos i pragmatyzm – w jego przypadku gra trójką obrońców się nie sprawdziła, zapewnił więc ratunek Sunderlandowi w ustawieniu 4-5-1, czasem dzięki kontratakom, w których kluczową rolę odegrał fenomenalny wiosną Adam Johnson, ale także cierpliwie rozgrywając piłkę (odszukajcie w sieci bramkę Boriniego w meczu z MU i spróbujcie policzyć poprzedzające ją podania). Dobrze zarządzany, mający piękny duży stadion i frekwencję, jakiej wiele lepszych drużyn mogłoby mu pozazdrościć, Sunderland tym razem utrzyma się bez thrilllera.

Podobnie jak, mimo wszystko, Southampton, dla którego kibiców kończy się właśnie skrajnie trudne parę miesięcy. Jak zapowiadałem w styczniu, dymisja dyrektora Nicoli Cortese pociągnęła za sobą odejście trenera (Mauricio Pochettino, skuszonego przez Tottenham, zastąpił Ronald Koeman – moim zdaniem wcale nie jest oczywiste, czy Argentyńczyk przyjąłby ofertę z Londynu, gdyby na St. Mary’s Stadium nadal pracował jego zaufany partner), a w ślad za tym – wyprzedaż piłkarzy, niemającą sobie równych bodaj od czasów, kiedy czyniły to pogrążone w kłopotach finansowych Leeds i Portsmouth. Lallana, Shaw, Lambert, Lovren i Chambers – wszyscy sprzedani za blisko 92 miliony – mają wprawdzie zostać zastąpieni przez doskonałego w poprzednim sezonie w Feyenordzie Tadicia, Pellego i kolejnych zawodników (Boruca z bramki wygryza Forster z Celticu); władze klubu deklarują z całym zdecydowaniem, że to koniec wyprzedaży i taki np. Schneiderlin może się pożegnać z marzeniami o dołączeniu do byłego trenera w Tottenhamie (warto przy okazji powiedzieć, że odmawianie przez Francuza treningów i gry w sparingach nie skłania do tego, by gdziekolwiek witać go z otwartymi ramionami), ale mam wrażenie, że mleko już się rozlało. Niezależnie od tego, jak dobre wrażenie zrobił Ronald Koeman na nowych podopiecznych i jak dobre ma CV, ich morale zostało złamane falą odejść zawodników, którzy mieli być przyszłością tego klubu. O tak dobrym sezonie jak poprzedni (ósme miejsce w tabeli zespołu, który rozegrał dopiero dwa sezony od czasu powrotu do Premier League) można tylko marzyć, o szybkim zintegrowaniu przez Koemana tak gruntownie zmienionej drużyny – również. Zapewne: z taką kadrą i z takim zapleczem (od lat najlepsza w kraju akademia, która przed Lallaną czy Shawem wychowała Bale’a, Walcotta i Oxlade-Chamberlaina) nie grozi im spadek, ale o celach, które jawiły się na horyzoncie jeszcze późną wiosną trzeba zapomnieć. Jaką różnicę może zrobić kilka miesięcy w piłce, mógłbym napisać, że trudno o lepszy przykład, gdyby nie wydarzenia ostatnich dni w Crystal Palace – wrócimy do tematu.

Nie wiem, jak wy, ale ja stęskniłem się z Harrym Redknappem w Premier League. Niedawne zatrudnienie Glenna Hoddle’a w roli wspierającego go trenera Queens Park Rangers może wprawdzie świadczyć nie tylko o tym, że Redknapp zamierza grać trójką obrońców (Hoddle w tym ustawieniu poprowadził reprezentację Anglii na udanym mundialu we Francji), ale i o tym, że może to być jego ostatni sezon i już rozmyśla o sukcesorze. Niezależnie od tego, co myśli o przyszłości, teraźniejszość zapowiada się nieźle: Ferdinand, Caulker i Onuoha rzeczywiście wydają się stworzeni, by stworzyć defensywny tercet, a wypożyczony z Juventusu Mauricio Isla – by występować w roli cofniętego skrzydłowego. W tej drużynie nadal trwa przebudowa, której wbrew powszechnemu stereotypowi nie wiążę z handlowym temperamentem menedżera: moim zdaniem kupowanie i sprzedawanie tak wielu zawodników w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy było częściowo wymuszone okolicznościami obiektywnymi (żeby obronić się przed spadkiem i żeby awansować, potrzebny jest personel), a częściowo faktem, że zespół, z którym Redknapp rozpoczynał pracę, był kompletnie zdemoralizowany: szatnia pełna wypalonych, ale doskonale zarabiających gwiazdek, z Bosingwą na czele, domagała się gruntownego wietrzenia. Dziś jest to już inna drużyna – i będzie grała inną piłkę, niż robiła to w Championship, gdzie wiele punktów zdobyła dzięki zwycięstwom skromnym, ale odnoszonym w meczach, w których kontrolowała grę, bijąc ligowe rekordy czasu przy piłce. W ekstraklasie już tak nie będzie, dlatego szczęśliwa gwiazda menedżera (pamiętamy okoliczności, w których wywalczył awans: w jakimś sensie kompletnie niezasłużenie, bo w finale play-off Derby grało o wiele lepiej) bardzo się jej przyda.

Pisząc o West Hamie wielu dziennikarzy tłumi pewnie ziewanie, opisując tę drużynę za pomocą kliszy o dośrodkowaniu ze skrzydła na głowę wysokiego napastnika. Sam Allardyce, rzecz jasna, zrobił wiele dla utrwalenia tego stereotypu, ale przecież z poprzedniego sezonu zapamiętaliśmy także surową lekcję, jakiej udzielił Andre Villasowi-Boasowi ustawieniem z „fałszywą dziewiątką” i zabójczymi podaniami za wysoką linię obrony. Nie mówiąc już o tej konferencji prasowej, podczas której klepał się po udach z zachwytu na wieść o tym, że sfrustrowany faktem, iż nie zdołał złamać oporu West Hamu, Jose Mourinho oskarża go o „dziewiętnastowieczny futbol”. Nie dajcie się zwieść: Allardyce potrafi czytać grę, jest otwarty na zmiany, w kwestii korzystania z ProZone był niemal pionierem, a jeśli nakazuje skrzydłowym nieustannie wrzucanie piłek w pole karne, to dlatego, że uważa, iż w wielu przypadkach tak jest najskuteczniej, zwłaszcza podczas walki o utrzymanie. Tym razem jednak „Wielki Sam” zaczyna sezon pod presją: zarząd i kibice domagają się gry atrakcyjniejszej dla oka; pozostanie przy „filozofii wrzutek” jest trudniejsze także z tego powodu, że przez kilka najbliższych miesięcy kontuzjowany będzie pierwszy drągal w zespole, Andy Carroll (moim zdaniem w West Hamie prosi się o zmianę nie tyle menedżera, co ekipy medycznej). Sezon w wyjściowej jedenastce rozpocznie zapewne Enner Valencia, zdobywca trzech bramek dla Ekwadoru na mundialu, silny, szybki i również potrafiący grać głową. Na Upton Park pojawia się Mauro Zarate, a także dwaj Senegalczycy, pomocnik Kouyate z Anderlechtu i napastnik Sakho z Metz. W sparingu z Sampdorią West Ham też grał trójką obrońców – i defensywa pozostanie jego silną stroną. Z domaganiem się przesadnej kreatywności wypada jednak uważać, żeby przyszłoroczne przenosiny z Upton Park na stadion olimpijski nie były równocześnie przenosinami do Championship. Cokolwiek mówić o obecnym menedżerze West Hamu – on nie wie, co to degradacja.

Skądinąd walka o utrzymanie może być w tym sezonie równie zacięta, co walka o mistrzostwo i Ligę Mistrzów. To, że wśród pięciu kandydatów do spadku umieszczam Crystal Palace, jest rzecz jasna efektem wydarzeń sprzed kilkudziesięciu godzin: nagłym odejściem z klubu (za porozumieniem stron, choć ta decyzja oznacza właśnie brak porozumienia) szkoleniowca, który jeszcze w maju uznany został za autora największego trenerskiego sukcesu w angielskiej ekstraklasie: wyprowadził murowanego spadkowicza (po jedenastu kolejkach tylko cztery punkty) na jedenaste miejsce, kreując nowe gwiazdy Premier League, ze świetnym defensywnym pomocnikiem Mile’em Jedinakiem na czele, albo pomagając odrodzić przygasłe wcześniej kariery (w pierwszym rzędzie Chamakha, ale także Camerona Jerome). Jeśli dobrze rozumiem, przez całe lato autor tego cudu, Tony Pulis, wykłócał się z władzami klubu, by pozwoliły mu na większą aktywność na rynku transferowym. Nic podobnego nie nastąpiło: poza mającym najlepsze lata kariery za sobą Hangelandem, Martinem Kellym i Fraizerem Campbellem, do poważnych wzmocnień nie doszło, a Pulis miał pewnie świadomość, że powtórka cudu jest w tej sytuacji niemożliwa (teolog powiedziałby zapewne, że powtórki cudów są niemożliwe z definicji…). To drugi po van Gaalu przypadek, w którym zmianie trenera przypisujemy tak wielki wpływ na losy drużyny: jeszcze parę dni temu większość angielskich dziennikarzy wróżyła Crystal Palace bezpieczne utrzymanie, a może nawet atak na pierwszą dziesiątkę, dziś autorzy tych samych proroctw umieszczają klub wśród spadkowiczów. Jaki straceniec przyjdzie na jego miejsce i czy będzie to np. Tim Sherwood – dużo ciekawsze jest pytanie, kto w trakcie sezonu zgłosi się z propozycją pracy do Tony’ego Pulisa.

Niewykluczone, że będzie to np. Aston Villa, nad której ligową przyszłością niebo jest pochmurne już któryś sezon z rzędu. W gruncie rzeczy przy chaosie, jaki panuje nad jego głową, Paul Lambert również dokonuje cudów utrzymując się w lidze. Właściciel przynoszącego straty klubu nie kryje, że chce go sprzedać, ale nie znajduje kupca, odszedł dyrektor wykonawczy, jedyne wzmocnienia drużyna zawdzięcza wolnym transferom – a zawodnicy, którzy przychodzą (Joe Cole, Kieran Richardson, Philippe Senderos), przypominają tamtych, którzy spuszczali z ligi QPR: bardziej zainteresowanych stanem konta, niż wypruwaniem sobie żył na boisku. Nie lepiej już byłoby nadal stawiać na głodną sukcesu i niezmanierowaną młodzież, przyuczajacą się u boku piłkarzy pamiętających jeszcze lepsze czasy tej drużyny: Agbonglahora, Benta albo (pytanie, czy zostanie na tonącym okręcie do końca kontraktu) Vlaara? Dobrą wiadomością dla fanów jest powierzenie posady asystenta Lamberta Royowi Keane’owi, ale jeszcze lepszą byłoby znalezienie inwestora, który przyniósłby nową nadzieję i nowe miliony funtów. Kryzys firmy tak zasłużonej dla angielskiej piłki jest w gruncie rzeczy bardzo smutny…

Z beniaminków, oprócz QPR, szanse na utrzymanie ma także Leicester – rewelacja ubiegłego sezonu Championship (27 zwycięstw, seria 23 meczów bez porażki, przekroczona bariera stu punktów w tabeli). Znamy takie drużyny z poprzednich lat: awansujące i szybko stające się dla wielu z nas „drużynami drugiego wyboru” – takimi, na które zawsze z przyjemnością patrzymy i którym staramy się kibicować, oczywiście jeśli nie grają przeciwko naszym. Tu i ówdzie porównuje się obecne Leicester Nigela Pearsona, generalnie młode i dynamiczne (choć latem wzmocnione doświadczonymi Upsonem i Albrightonem), z Southamptonem Mauricio Pochettino. W bramce mamy Kaspara Schmeichela (tak, tak, z tych Schmeichelów…), w obronie – mojego kandydata na rewelację rozgrywek, aż dziw, że ktoś go nie wykupił – Wesa Morgana, w pomocy mającego za sobą fantastyczny sezon Danny’ego Drinkwatera, w ataku pamiętanego przez niektórych z Norwich Davida Nugenta i sprowadzonego z Brighton Argentyńczyka Ulloę. Tak, wiem, nie powalają Was te nazwiska, ale powiadam Wam: nauczycie się ich na pamięć w ciągu najbliższych tygodni. Pytanie tylko, czy w Premier League drużyna beniaminka może grać w ustawieniu 4-4-2 bez lęku o kompletne oddanie inicjatywy w środku pola?

Oczywiście innym kandydatem na „drużynę drugiego wyboru” może być Burnley. Jak kilka sezonów temu Blackpool, a może jak samo Burnley, które przecież w Premier League występowało przed pięcioma laty, jest w ekstraklasie kopciuszkiem, drużyną bez gwiazd (najbardziej znane nazwisko nosi sprowadzony za darmo w WHU Matt Taylor), z maleńkim składem, i z trenerem, który choć nosi ksywę „rudy Mourinho”, to ma ona raczej wydźwięk ironiczny. Pracujący w tym klubie Wojciech Falenta opowiedziałby nam pewnie niejedno o poprzemysłowym mieście, z którego wszyscy wyjeżdżają i w którym klub jest jednym z najważniejszych wyznaczników tożsamości dla tych, którzy jeszcze zostali (żaden angielski klub nie ma równie imponującego stosunku średniej frekwencji na stadionie do liczby mieszkańców miasta). Byłaby to opowieść romantyczna, ale odwracająca uwagę od istoty rzeczy: Burnley ma drużynę wystarczająco dobrą, by walczyć w Championship. Na ekstraklasę jeszcze za wcześnie.

Tym razem nikt i nic nie uratuje West Bromwich Albion – a z pewnością nie uratuje tego klubu niesprawdzony w roli menedżera, choć ceniony jako trener Alan Irvine. Poprzedni sezon był koszmarny: drużyna pod Pepe Melem ledwo się uratowała; tym razem nie bardzo wiadomo, gdzie szukać nadziei. W transferach, np. Joleona Lescotta, z którym Irvine pracował w Evertonie? Jest ich jednak za mało, jak na odmianę oblicza drużyny, choć musi cieszyć fakt, że na boiskach Premier League pojawi się błyszczący na mundialu Kostarykanin Gamboa. Z Dynama Kijów przyszedł za imponującą kwotę 10 mln funtów Nigeryjczyk Iedye Brown, ale ile zajmie mu przyzwyczajenie się do gry na Wyspach? Lescott już jest kontuzjowany, w środku pola dramatycznie brakuje zawodników kreatywnych – doprawdy, mówienie o szansach WBA na utrzymanie, byłoby zaklinaniem rzeczywistości.

Cóż jeszcze? Zrobiło się bardziej pusto. Na sędziowską emeryturę przeszedł Howard Webb, po Bale’u odszedł Suarez, a gwiazdy mundialu – Kroos czy Rodriguez – nie przeniosły się na Wyspy. Może powinniśmy się pocieszać, że gwiazdy piłkarskie to może nie, ale trenerskie to już na pewno, i ekscytować się pojedynkiem van Gaal – Mourinho – Rodgers (dynastia, w której każdy szkolił poprzednika) lub rywalizacją Mourinho – Pellegrini lub Mourinho – Wenger. Fakt: pracują tu trenerskie gwiazdy, ale i to dalece nie wszystkie, bo Klopp, Guardiola, Simeone, Ancelotti czy Bielsa znaleźli zatrudnienie gdzie indziej. Bilety podrożały. Biednym (kibicom i klubom) wiatr w oczy. Gdyby mogło to być przedmiotem racjonalnych decyzji, może przerzucalibyśmy zainteresowanie na jakieś inne ligi, np. niemiecką. Ale że nie o racjonalnych decyzjach tu mówimy, tylko o współuzależnieniu, zapraszam na kolejny sezon blogowania o Premier League.

Przewodnik po Premier League

Życie jest gdzie indziej. Zaczynam od tej konkluzji nie dlatego, że jako fan Tottenhamu cierpię w związku z faktem, iż najwyraźniej doszedł do niej najlepszy piłkarz zespołu Gareth Bale. Życie jest gdzie indziej, bo w Katalonii tiki-takę odświeża „Tata” Martino, a w Kastylii do głośnych ambicji i okrzyczanych talentów dokładają wreszcie cichą kompetencję Carlo Ancelottiego. O Niemczech wspominać wręcz nie wypada: wszyscy pamiętamy ostatni finał Ligi Mistrzów, który Bayern i Borussia rozstrzygnęły między sobą, a od tamtej pory do Bawarii przyszedł wszak, udoskonalać doskonałe, Pep Guardiola, w Dortmundzie zaś nie dość że nie sprzedali Lewandowskiego czy Gundogana, to sprowadzili Mchitriana i Aubameyanga, a ten ostatni występy w Bundeslidze zaczął od hat-tricku. A holenderskie PSV, gdzie Philippe Cocu wystawia drużynę rekordowo młodą, zaś jeszcze jeden rewelacyjny Belg, siedemnastoletni zaledwie Zakaria Bakkali, strzela trzy bramki w swoim drugim dopiero występie dla klubu? Niezależnie od zakupów, mnożących się w poszczególnych klubach dzięki rekordowo wysokim kontraktom telewizyjnym (samo Norwich wydało już 25 milionów, czyli tyle mniej więcej, ile przyniosą mu dochody z transmisji), niezależnie od trenerskiej karuzeli (trzech nowych trenerów w drużynach, które skończyły poprzednie rozgrywki na trzech pierwszych miejsach), wygląda na to, że zarówno w kwestii największych gwiazd, jak w kwestii taktycznej świeżości czy nawet cen biletów i intensywności kibicowskiego dopingu, musimy szukać inspiracji w innych krajach. Niechże jeszcze odejdą Suarez i Bale, a van Persie zacznie mieć kłopoty ze zdrowiem – jak tak dalej pójdzie twarzą i najdroższym piłkarzem Premier League będzie ociężały, łapiący uraz za urazem i nieprzygotowany do sezonu Wayne Rooney.

Przesadzam? Raczej zgodnie ze swoim temperamentem próbuję pozostać realistą. Rzecz w tym, że mój/nasz związek z angielską ekstraklasą nie ma z realizmem wiele wspólnego. Będziemy ją oglądać, nawet jeśli menedżerem roku okaże się Mark Hughes, najlepszym ekspertem Match of the Day – Mark Lawrenson, a najlepszym transferem – Jonjo Shelvey. Będziemy kibicować swoim, opisywać, analizować, wykłócać się (oby kulturalnie) przez najbliższych trzydzieści parę weekendów. Nawet jeśli życie jest gdzie indziej, nikt nie powiedział, że to nasze życie – ludzi, których angielska piłka przebodła w sposób ostateczny.

Nie przestaniemy więc, zwłaszcza że emocji będzie równie wiele, jak pomyłek w naszych przedsezonowych prognozach (chociaż tyle, że sędziowie będą mylić się rzadziej przy uznawaniu goli, mogąc wreszcie skorzystać z jastrzębiego oka ustawionych na stadionie kamer). Sam piszę takie prognozy po raz szósty, świadom własnych ułomności, aż zanadto ujawnianych w latach poprzednich (dwa lata temu typowałem Liverpool na wicemistrza…), i nieszczęśliwego momentu – kilkanaście dni do zamknięcia okienka transferowego, które mogą diametralnie zmienić sytuację poszczególnych drużyn; piszę jednak, by dochować tradycji, wypełnić czymś czas oczekiwania i… trochę się zabawić.

To, co najważniejsze, powiedziałem już przy okazji pierwszej po powrocie na Wyspy konferencji prasowej Jose Mourinho. Chelsea jest faworytem w wyścigu po mistrzostwo nie tyle i nie w związku z jego angażem; już pod Rafą Benitezem maszynka zaczęła się docierać, a grająca za napastnikiem trójka Hazard-Oscar-Mata nie miała sobie równych w Anglii. Mourinho nie musi się uczyć ani tego klubu, ani tej ligi, do nierównych w ofensywie Torresa i Demby Ba dołożył wracającego z wypożyczenia, rewelacyjnego w poprzednim sezonie, „drogbowatego” Lukaku, a także Schurrle; w środku pomocy, gdzie Ramires czy Mikel nie zawsze przekonywali (dla Lamparda będzie to chyba sezon przesiadania się na ławkę) przydadzą się powracający wraz z „Wyjątkowym” Essien i de Bruyne oraz sprowadzony z Vitesse Marco van Ginkel; w klubie są pieniądze na kolejne transfery – wszelkie słowa Mourinho o tytule dopiero w drugim sezonie mają nas zbałamucić, ale my zbałamucić się nie damy. To jest ten moment, Jose, zwłaszcza na tle konkurencji.

Manchester City, jak na potencjał tej drużyny, przed rokiem rozczarował. Owszem, momenty były: potrafił gromić najlepszych z intensywnością najlepszego rajdu Yayi Toure, ale potem zdarzały mu się wpadki a la Joe Hart. Nowi w Anglii menedżerowie rzadko znajdują zwycięską formułę od razu, a Manuel Pellegrini wprowadził w zespole tyle zmian, że mam wrażenie, iż to raczej on, nie Mourinho, potrzebuje czasu. Owszem, to będzie świetny sezon, owszem w Lidze Mistrzów tym razem pójdzie im lepiej, owszem nadal są tu Aguero, Silva, wspomniany Yaya Toure, a także nowi – Navas, Fernardinho, Jovetić i Negredo – ale pozostaje pytanie o defensywę, zwłaszcza że Nastasić – ostatnio jeden z najlepszych stoperów ligi – przez pierwszy miesiąc nie zagra, a wspomniany Hart rozpocznie sezon ze świadomością błędu popełnionego w meczu reprezentacji ze Szkocją. Drugie miejsce obronione, na dobry początek przygody angielskiej przygody wybitnego szkoleniowca z Chile.

Początek Davida Moyesa taki dobry nie będzie. Nie z jego winy, bynajmniej, raczej z winy ograniczeń projektu odziedziczonego po sir Aleksie. Ubiegłoroczne mistrzostwo przypisywałem (wywołując burzliwe wyładowania na forum) nie tyle potędze Czerwonych Diabłów, co słabości ich głównych rywali – jak widać z powyższego, w tym roku zdecydowanie mocniejszych. Manchester United potrzebuje zastrzyku energii w środku pola, a na rynku transferowym ponosił dotąd porażki: „nie” powiedzieli i Thiago Alcantara, i Cesc Fabregas. Nawet jeśli ostatecznie przyjdzie Fellaini, to nie okaże się wzmocnieniem o aż takiej skali, Kagawa łapał dotąd kontuzje, a Cleverley mnie przynajmniej rozczarowuje. Przyszłość i zdrowie Rooneya pozostają niewiadomą, a kolejny sezon sam van Persie ich nie pociągnie. Moyes, który po takim poprzedniku będzie pod presją nieporównywalną z żadną inną w tej lidze, początek ma wyjątkowo trudny – zarówno w związku z ciągnącymi się niemiłosiernie kontrowersjami wokół Rooneya, jak z buksowaniem w trakcie zakupów, ale także w związku z kalendarzem rozgrywek (wyjazd do Swansea, potem Chelsea u siebie, Liverpool na Anfield, a niedługo później wyjazdowe derby – wszystko na przywitanie z ligą). Właściciele i prezesi będą wprawdzie cierpliwi i pewnie liczą się z perspektywą chudszego roku po tylu latach tłustych, kibiców jednak, rozpuszczonych w epoce Fergusona, czeka za 10 miesięcy rozczarowanie.

Ostatnie miejsce w pierwszej czwórce pozostanie sprawą północnolondyńską. Rozsądek każe powiedzieć, że Tottenham straci Garetha Bale’a, czyli główny powód wiary w przeskoczenie na finiszu Kanonierów. Daleki jestem od przekonania, że istnieją „drużyny jednego piłkarza”, ale przyznaję, że zdarzają się mecze, w których jeden zawodnik potrafi zrobić różnicę decydującą. W ostatnich dwóch latach kimś takim był van Persie dla Arsenalu i MU, w ostatnim roku wiele punktów Tottenham zawdzięczał pięknym bramkom Bale’a. Villas-Boas kupował znakomicie (Soldado i Paulinho, ostatnio Capoue); ma wreszcie zawodników gotowych do gry w preferowanym ustawieniu 4-3-3, szybszych i bardziej uniwersalnych niż odchodzący Parker i Huddlestone, ale lata doświadczeń z tą drużyną każą i tym razem postawić na Arsenal. Przy całej fali krytyki, jaka spadała przez ostatnie sezony na Wengera, przy całej tej medialnej łatwiźnie wyliczania niezdobytych trofeów, konstytutywna dla jego najnowszej ekipy była wiosenna passa rozpoczęta wyjazdowym zwycięstwem nad Bayernem – nie było później w Anglii piłkarzy zdobywających punkty z podobną regularnością. Wilshere jest zdrowy, Walcott przedłużył kontrakt, o obliczu klubu stanowi kilku innych młodych Brytyjczyków, do których wypada dodać fenomenalnego Cazorlę. Jeśli w końcu za ich plecami pojawi się defensywny pomocnik z prawdziwego zdarzenia (Luiz Gustavo przeszedł koło nosa), na miejscu Kanonierów przygotowywałbym się do świętowania St. Totteringham’s Day szybciej niż w ostatniej kolejce sezonu. Bez Suareza, oczywiście, którego Liverpool nie sprzeda przecież jednemu z ligowych rywali, za to z młodziutkim Zelalemem – skądinąd kiedy Niemiec się rodził, Arsene Wenger pracował już w Arsenalu…

Tottenham więc raczej na miejscu piątym. Ech, gdyby Gareth Bale został… Gdyby został, to doczekalibyśmy się zmiany północnolondyńskiej hierarchii. Niestety, kolejne wakacje upływają nam pod znakiem godzenia się z odejściem największej gwiazdy, a przygotowania do sezonu komplikują także kontuzje środkowych obrońców. Villas-Boas wie, co robi, ale szansę na tegoroczne sukcesy roztrwonił gdzieś w trakcie poprzednich rozgrywek, gdy po kontuzji Sandro drużyna dramatycznie wytraciła impet. Gdyby była Liga Mistrzów, Bale jeszcze by nie odchodził… ale o tym już mówiłem. Gylfi Sigurdsson jako „dziesiątka”? Kilkudziesięciomeczowy sezon (liga plus Liga Europejska i pozostałe puchary) w dzikiej energii pressingu, z wysoką linią obrony? Jakoś tego nie widzę i myślę, że jeśli i ten sezon zakończy się na miejscu piątym, przyszłoroczna saga transferowa dotyczyć będzie… trenera.

Liverpool Brendana Rodgersa, który będzie dużo cierpliwszy od Tottenhamu w rozgrywaniu akcji (posiadanie piłki jako klucz), tym razem nie zakończy sezonu niżej niż rywale zza miedzy, i to niezależnie od kwestii przyszłości tyleż fantastycznego, co żenującego Suareza. Tym razem zresztą podziwiać będziemy Coutinho, i może też Sturridge’a, którzy wraz z Urugwajczykiem ratowali poprzednie rozgrywki, ale do drużyny przyszli również kolejni uciekinierzy z Hiszpanii: Iago Aspas, Ally Cissokho i Luis Alberto. Rodgers, jak AVB uczeń Mourinho, jak AVB osadził się pewnie w fotelu, ma wsparcie piłkarzy, z charyzmatycznym Gerrardem i zdrowym Lucasem na czele, udało mu się nie sprzedać Aggera, kalendarz gier ułożył się nienajgorzej – będzie okazja rozpędzić się jeszcze bez zdyskwalifikowanego za gryzienie zawodnika, który gdyby nie jeden atak szaleństwa mógł być piłkarzem roku. Oczywiście kolejny sezon z dala od Ligi Mistrzów mocno ograniczył transferowe możliwości (patrz np. porażka z Mchitrianem), ale i tak wolno mieć nadzieję, że fani Liverpoolu najgorsze mają za sobą: powrót na łono elity będzie postępował powoli, ale systematycznie.

Podobnie jak marsz w górę Swansea, która po dwóch zaledwie latach w Premier League sprowadziła na walijską ziemię rozgrywki Ligi Europejskiej. Dla klubu tak niewielkiego, o mikrym budżecie, współzarządzanego przez kibiców (co w oczach wielu z nas czyni go „klubem drugiego wyboru”), sam fakt pozostania na stanowisku jednego z gorętszych nazwisk w trenerskiej Europie, czyli Michaela Laudrupa, jest powodem do optymizmu. A jeszcze wspaniałego przed rokiem Michu uzupełni najlepszy snajper Eredivisie Wilfried Bony… Widziałem Swansea w eliminacjach do Ligi Europejskiej, grającą po ziemi, szybko, z pierwszej piłki i przy dużej wymienności pozycji – była to prawdziwa przyjemność, bodaj większa nawet niż przed rokiem.

Osierocony przez Moyesa Everton również będzie się w tym roku oglądało z przyjemnością, a to za sprawą kochającego techniczną piłkę Roberto Martineza. Tylko czy ta przyjemność przełoży się na wyniki powyżej oczekiwań, których regularnie dostarczał Szkot? O kompetencje menedżerskie niedawnego zdobywcy Pucharu Anglii po degradacji jego podopiecznych z ekstraklasy trwają spory; ja akurat zaliczałem się do obrońców Martineza, ale myślę że ze swoją filozofią gry ubiegłorocznego miejsca Evertonu raczej nie poprawi – choć kilku piłkarzy, jak Ross Barkley, z pewnością na współpracy z nim skorzysta. Zabawne, że tak mam: jak dotąd klub wyłącznie kupuje, i to kupuje dobrze (oprócz wydrenowania Wigan z Alcaraza, Roblesa i Kone, wypożyczono Deulofeu z Barcelony), a ja sobie wyobrażam, jak piłkarzom nauczonym gry bezpośredniej, ktoś zaczyna aplikować tiki-takę i… mam wątpliwości. Choćby taką, że defensywa, będąca siłą Evertonu Moyesa, stanowiła słabość Wigan Martineza. I jeszcze jedną: że Moyes osłabi Everton (Fellaini i może Baines, na celowniku MU), i że w obliczu wzmocnień bezpośrednich rywali miejsce gdzieś w okolicy ósmego okaże się akurat.

Dziewiątą pozycję w tej prowizorycznej tabeli zajmuje Southampton. Pamiętam, jak burzyłem się, kiedy ten klub zwalniał Nigela Adkinsa – była to jedna z wielu moich ubiegłorocznych pomyłek, bo zatrudnienie Mauriccio Pocchetino okazało się świetnym pomysłem. Podobnie, jak pierwsze zakupy, dokonywane przez Argentyńczyka w trakcie tych wakacji (Wanyama z Celticu, na którego nie żałowano pieniędzy, jest może przereklamowany na skutek świetnego meczu z Barceloną, ale już Lovren powinien wzmocnić niepewną chwilami defensywę). Pocchetino jest dawnym podopiecznym Marcelo Bielsy, drużyna gra nowoczesną piłkę, sztukę pressingu opanowała w stopniu jak na Anglię ponadprzeciętnym, rozsądnie się wzmacnia, ma kilka wielkich talentów (Luke Shaw, Lallana, a zwłaszcza Jay Rodriguez, dostrzeżony w końcu nawet przez Roya Hodgsona Rickie Lambert oraz rewelacyjny Schneiderlin, który po kontuzji Sandro zaczął przewodzić w ligowych statystykach wślizgów i odbiorów) – z pewnością o Świętych będę pisał częściej niż dotąd.

Pierwszą dziesiątkę zamyka West Bromwich Albion, prowadzony przez kolejnego z „chłopców” Mourinho, czyli Steve’a Clarke’a. Już przed rokiem sporo namieszali, umiejętnie i głęboko się broniąc, a potem błyskawicznie kontratakując; teraz zapewne będzie podobnie, z tą różnicą, że powróconego do Chelsea Lukaku zastąpi z przodu dobry w okresie przygotowawczym Anelka. Yacoba, Mulumbu czy Olssona również stać byłoby na grę w innych klubach, ale zostali i uprzykrzą życie niejednemu. Krótka ławka każe wróżyć mocny początek i gorszą końcówkę. Idealny środek tabeli.

Dalej mamy Fulham – klub, który nie zmienił wprawdzie trenera, ale zmienił właściciela (poprzedni, Mohamed Al-Fayed, tak naprawdę stworzył jego współczesną markę; nowy jest bogatszy, pytanie, czy nie będzie wyczyniał zdarzających się piłkarskim nuworyszom głupstw, które doprowadziły np. do upadku Blackburn, w świetle dość rozsądnych deklaracji wstępnych można chyba uchylić). Martin Jol skupuje dawnych podopiecznych z Tottenhamu i wie, co robi; komunikat „Keep calm and pass me the ball”, który jego największa gwiazda Dymitar Berbatow umieścił na T-shircie podczas jednego z meczów ubiegłorocznych wydaje się być idealnie adresowany do najnowszego nabytku, również z „kogucią” przeszłością. Czy Adel Taarabt będzie potrafił pozostać „calm”? I co z Darrenem Bentem po roku rozczarowań w Birmingham? Czy Ruiz zamiast błyszczeć od czasu do czasu, odnajdzie regularność? Z pewnością zespół nie odczuje odejścia Schwarzera: grający niegdyś w Ajaksie Sketelenburg będzie jednym z najlepszych bramkarzy tej ligi.

Gdzieś niedaleko Martina Jola widzę jego starego przyjaciela i współpracownika z czasów Tottenhamu, czyli Chrisa Hughtona. Norwich, przez wielu spisywany na straty, umocnił swój stan posiadania w Premier League, ogrywając nawet MU i Arsenal, choć niestety dobrze wypadał głównie u siebie. Gwiazd w tej drużynie nie znajdziecie, solidnego Holta, który przeszedł do Wigan, zastąpili Hooper z Celticu i van Wolfswinkel ze Sportingu Lizbona, pojawił się także przymierzany przed rokiem do Evertonu Leroy Fer, widzowie meczów angielskiej młodzieżówki zapamiętali Redmonda. Przede wszystkim jednak do zdrowia wrócili Ruddy i Turner, więc zespół będzie tracił mniej bramek. W sumie „tisze jediesz, dalsze budiesz”, ta maksyma może przyświecać Norwich Hughtona, bez fanfar i rozgłosu dając pewne utrzymanie.

Fanfary i rozgłos mamy zagwarantowane w przypadku Newcastle. Dodajmy do zdumiewającego właściciela (wyliczenie wszystkich jego wpadek z ostatnich lat zajęłoby nam połowę tego tekstu), równie zdumiewającego dyrektora sportowego Joe Kinneara, którego zatrudnienie wywołało największą bodaj burzę tych wakacji – czy to nie powód, by skreślić Sroki, zwłaszcza że w ubiegłym sezonie niemal do końca musiały się bać degradacji? W tym przypadku myślę jednak, że gorzej niż przed rokiem być po prostu nie może. Alan Pardew, jakkolwiek podminowany przez Ashleya i Kinnaera, pozostaje świetnym fachowcem, a kadra jego zespołu, naszpikowana francuskojęzycznymi gwiazdami, gwiazdkami i gwiazdeczkami (Ben Arfa, Cabaye, Sissoko, sprowadzony teraz ze zdegradowanego QPR Remy), wydaje się zbyt mocna, żeby po raz kolejny plątać się gdzieś w okolicy strefy spadkowej. Z plagą kontuzji, które komplikowały życie np. Ben Arfie i Colocciniemu, ma walczyć znakomita Faye Downey, konsultantka przygotowania fizycznego, która wypracowała sobie niemałą reputację w świecie rugby – wyguglajcie ją sobie, żeby nabrać przekonania, że piłkarze nie będą odpuszczać treningów.

A skoro padło już słowo rugby, to niedaleko jest West Ham Sama Allardyce’a. Ten nie lubi komplikować czegoś, co może być proste: skoro ma już Andy’ego Carrolla, dlaczego nie miałby sprowadzić mu do towarzystwa Stewarta Downinga, którego dośrodkowania stawały się w stawiającym na grę kombinacyjną Liverpoolu coraz bardziej niepotrzebne? Ma też nowego bramkarza, a jakże, z Hiszpanii, ma grupę ligowych wyjadaczy (Kevin Nolan!) – w sam raz na ligowe bezpieczeństwo i wiele dyskusji na temat tnących powietrze łokci.

Aston Villa zatrzymała Benteke i już samo to jest wystarczającym argumentem za utrzymaniem w lidze. Kolejny to rzadki w Premier League przypadek menedżera, który nie bał się postawić na młodych i pomimo marnych początkowo efektów wytrwał przy swoim, mając skądinąd poparcie cierpliwych kibiców. Ambitni, umotywowani chłopcy również stanęli murem za Paulem Lambertem, który oczywiście podczas tych wakacji sięgnął po następnych dwudziestolatków. Pod szkockim menedżerem odrodził się Agbonglahor, mając na drugim skrzydle kompana i rywala w postaci równie chętnie ścinającego do środka Weinmanna, dobrze grali Westwood i Delph, a przede wszystkim jeden z najbardziej niedocenianych na Wyspach bramkarzy – Brad Guzan.

I tak zostaje nam grupa zespołów walczących o utrzymanie, w której niestety wypada umieścić wszystkich beniaminków. Największe szanse na pozostanie w Premier League daję Cardiff, drugiemu w ekstraklasie klubowi z Walii, pod jeszcze jednym szkockim menedżerem i malezyjskim właścicielem. Jeśli idzie o przygotowanie fizyczne do sezonu ponoć nie mają sobie równych, jeśli chodzi o brak kompleksów wśród beniaminków – również. Malky Mackay cieszy się znakomitą reputacją nie tylko jako taktyk, ale także jako przewodnik i wychowawca młodych piłkarzy; wśród nich będzie miał m.in. kupionego na środek obrony Stevena Caulkera. Klub pobił transferowy rekord sprowadzając z Sewilli chilijskiego pitbula, Gary’ego Medela, innym pitbulem w składzie jest oczywiście wciąż głodny sukcesu Craig Bellamy. Także inne gwiazdy na walijskim firmamencie, Kim Bo-Kyung czy Andreas Cornelius, powinny dać radę w Premier League. Jeśli właściciele nie przedobrzą z budzącymi niepokój kibiców zmianami poza boiskiem – da radę cały klub.

Sunderland beniaminkiem nie jest, a z osobowością Paolo di Canio i po przyjściu Giaccheriniego teoretycznie niczego nie powinno się obawiać. Di Canio bywa jednak tyleż porywający, co nieobliczalny – szatnię potrafi zarówno porwać, jak zintegrować przeciwko sobie. Do tego dochodzi skala zmian, jakich dokonał tego lata: prawie połowa pierwszej drużyny musiała odejść (wśród nich znalazł się, niestety, świetny bramkarz Mignolet), a na jej miejsce pojawiło się tyle samo nowych zawodników, wypożyczanych lub bez kontraktów, więc zapewne niechętnie myślących o zapuszczeniu korzeni w północno-wschodniej Anglii, w dodatku głównie z zagranicy, czyli nieprzyzwyczajonych do dzikiego tempa angielskiej piłki.

Niewiarygodne przygody Stoke z Premier League dobiegają niestety końca. Trzeba było Tony’ego Pulisa i jego, ekhm, niepowtarzalnego stylu gry, by zespół z roku na rok w ekstraklasie utrzymywać, ku utrapieniu rzesz estetów i zachwytowi nielicznych freaków, podziwiających zasięg rzutów z autu Rory’ego Delapa. O punkty na Britannia Stadium było ciężko jak cholera, porównania do Wimbledonu sprzed ćwierćwiecza narzucały się same, ale wszyscy na Stoke narzekali, co najwyraźniej zaczęło uwierać zarząd klubu, który uznał, że w takim razie pora na krok w przód, zmianę stylu, i jak to często w takich sytuacjach bywa – zrobił krok wstecz. Kto jeszcze w Premier League zamierza grać w ustawieniu 4-4-2?

Kolejny beniaminek poddawany procesowi rebrandingu to Hull AFC, pardon Hull Tigers. Trenowany przez Steve’a Bruce’a, który z niejednego pieca chleb jadł, spadając i utrzymując się w Premier League, wzmocniony przez dużą grupę ligowych przeciętniaków i talentów niespełnionych, jak Tom Huddlestone, z najlepszym w epoce Championship Robertem Koreniem, wciąż ma skład za słaby na ekstraklasę. Bruce lubi grać trójką obrońców, a ja myślę, że do tego, żeby zostać w Premier League, nie wystarczyłoby ośmiu.

Crystal Palace to Ian Holloway. Media go kochają, ale miłość mediów do utrzymania nie wystarcza. W Premier League dzięki szczęśliwym play-offom, bez Zahy, który odszedł do MU, za to z Chamakhem (czy to aby wzmocnienie? – powiedzcie sami, kibice Kanonierów), z młodymi Jose Campaną i „Joniestą”, czyli Jonathanem Williamsem, nadal chcą stawiać na grę ofensywną. Lubię ich za to, boję się jak cholera ich pierwszego meczu – z Tottenhamem rzecz jasna – ale myślę, że dobry początek nie będzie oznaczał szczęśliwego zakończenia.

PS Pierwsze trzy akapity powyższego wpisu powstały dla portalu „Krótka piłka”, który siłami swoich współpracowników przygotował swój przedsezonowy „skarb kibica” Premier League. Polecam go gorąco, podobnie jak pracę zbiorową dziennikarzy „Guardiana”, i, oczywiście, zapraszam do regularnych rozmów o angielskiej piłce na blogu „Futbol jest okrutny”. Do maja trochę nam zejdzie.

Dziwne przypadki Stewarta Downinga i Davida Luiza

A ci wszyscy piłkarze, którzy już-już mieli wspiąć się na szczyt, tylko nagle w ich karierze coś poszło nie tak? Zostawmy na boku kontuzje, które zatrzymały Kierona Dyera, zostawmy nadmiar gwiazdorstwa i niechęć do ciężkiej pracy, które skomplikowały biografię Davida Bentleya. Weźmy dziwny przypadek Stewarta Downinga, który jeszcze jako gracz Middlesbrough zdołał przebić się do reprezentacji Anglii i którego do Liverpoolu sprowadzano z Aston Villi za oszałamiającą kwotę 20 milionów funtów (wcześniej AV zapłaciła za niego 12 milionów). Przyglądam mu się pilnie od blisko dekady, czyli od czasu, kiedy omal nie przeszedł do Tottenhamu, od dziesięciu lat wiem, że to jeden z najlepszych (może najlepszy?) lewonożny Anglik, że znakomicie dośrodkowuje z obu skrzydeł, że świetnie uderza ze stałych fragmentów gry, że kilka jego bramek z dystansu załapuje się do najpiękniejszych w tym okresie. Dlaczego w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy kibice z Anfield nie kryją rozczarowania jego grą, a zniecierpliwiony menedżer Brendan Rodgers wprost powiedział, że w styczniu ma zamiar poszukać mu innego pracodawcy? Wczorajszy gol Downinga był pierwszym strzelonym dla Liverpoolu w rozgrywkach ligowych – zważywszy, że udało się dopiero za 45. podejściem w zasadzie można to zniecierpliwienie zrozumieć…

Najpierw sądziłem, że Downing jest po prostu pechowcem: przyszedł do klubu, w którym miał dogrywać piłki Andy’emu Carrollowi, ale Carroll łapał kontuzje albo grał kiepsko, a w końcu odszedł. Zmienił się też menedżer, a wraz z nim koncepcja gry, w której rajdy przy linii i dośrodkowania nie mają już takiego znaczenia, jak w czasach Kenny’ego Dalglisha: Rodgers woli stawiać z przodu na bardziej uniwersalnych Sterlinga, Suso czy Suareza (a jeszcze za kilka dni przyjdzie Sturridge…). Downing oczywiście próbował, trafiał w słupki i poprzeczki (zaczęło się już w debiucie…), dogrywał nie najgorzej, ale jakoś tak wypadało, że jego podań nie wykorzystywali koledzy – w poprzednim sezonie nie tylko nie miał na koncie żadnej bramki, ale nawet asysty. Pudłował też karne i skończyło się na tym, że trener postanowił go przekwalifikować na lewego obrońcę, przed którym ustawiał… innego lewego obrońcę Jose Enrique. O tym, jaki to efekt dało w meczu z Tottenhamem, gdy Downing odpuścił krycie wchodzącego w pole karne Lennona, pamiętamy.

Ale jest jeszcze jedno wyjaśnienie: jak mówił niedawno sam jego menedżer, nie wystarczy po prostu mieć talent – trzeba jeszcze ciężko pracować i walczyć o miejsce w składzie. Nie przejmować się tym, za ile cię kupiono, zrzucić z siebie ciężar niewykorzystanych sytuacji, nie uśmiechać się przepraszająco – po prostu walczyć. „Jesteśmy trenerami, nie magikami – mówił Rodgers. – A piłkarze nie różnią się przesadnie od hydraulików, stolarzy czy murarzy. Sami muszą znaleźć sobie pracę i o nią zadbać, a zadaniem lekarzy, trenerów czy menedżerów jest jedynie znaleźć narzędzia, które pomogą im pracować lepiej. Zrobimy wszystko, żeby im pomóc lepiej pracować, ale jeśli sami nie będą mieli w sobie motywacji, wiele nie zdziałamy. Jeśli nie ma w nich głodu sukcesu, mają problem”.

Niewykluczone, że problem Stewarta Downinga polegał na tym, że był zbyt miły – i zastosowana przez Brendana Rodgersa metoda „zimnego wychowu” poskutkowała. Wczoraj nie tylko strzelił gola, ale miał bajeczną asystę przy bramce Gerrarda, dobrze znajdował sobie miejsce nie tylko przy linii i wiedział, co robić z piłką, grając zresztą głównie krótkimi podaniami… Czy podobne metody poskutkują w przypadku chłopaków z QPR, którym Harry Redknapp zarzucił po przegranym meczu z Newcastle, że biorą wielką kasę (większą niż ktokolwiek w Tottenhamie, wypalił tradycyjnie niedyskretny Harry) i mają wszystko gdzieś? Redknapp marzy zapewne, żeby jego nowi podwładni grali z zaangażowaniem, które cechuje graczy Stoke. Gdyby Gary Lineker chciał kiedyś jeszcze użyć swojej niezapomnianej frazy o Wimbledonie, że tę drużynę dobrze ogląda się wyłącznie na telegazecie, musiałby ją zastosować do piłkarzy z Britannia Stadium. Owszem, zdaję sobie sprawę, że w Warszawie na Czerskiej znalazłoby się paru fanów tego stylu i że marzą oni o konfrontacji Stoke z Barceloną, ale ja każdy mecz z nimi odchorowuję. Owszem, odczuwam coś w rodzaju niechętnego podziwu myśląc o tym, ile razy w tym sezonie nie pozwolili wbić sobie gola i jak wielu zawodników przedniej formacji angażuje się w grę obronną. Równocześnie jednak czuję na własnej skórze wszystkie te łokcie, którymi traktują rywala przy okazji, patrzę na koszulę, czy nie rozdarta przy kolejnym pociągnięciu, a nade wszystko boli mnie szyja od ciągłego podnoszenia głowy, żeby zobaczyć frunącą nad nią piłkę. Nie mam pretensji do piłkarzy Tottenhamu: robili w tych okolicznościach, co mogli. Nie oni jedni mogli ze Stoke niewiele. Dobrze, że obyło się bez ofiar.

Bez ofiar obyło się też w meczu Swansea-MU. Sir Alex przesadza, żądając dyskwalifikacji Ashleya Williamsa za trafienie w Robina van Persiego: wybijając piłkę – nie pierwszy i nie ostatni raz w tym meczu – obrońca z Walii robił po prostu to, co do niego należało, bez intencji sfaulowania Holendra. Cóż jeszcze? Michu po raz trzynasty. Fletcher po raz dziewiąty (i dobra gra Sunderlandu w obronie). Kiepskie sędziowanie meczu West Hamu z Evertonem. Dzielne Reading, ostatecznie pokonane. W końcu, ale nie na końcu: popis Chelsea.

Popis Chelsea, z jedną z najpiękniejszych główek, jakie widziałem w życiu (niechże będzie Fernando Torresowi, ale też Azplicuecie za świetne dośrodkowanie), z fantastycznym golem Lamparda, i bodaj jeszcze lepszym Hazarda, o wolnym Luiza nie wspominając, i z wynikiem z rzędu tych, które wymykają się racjonalnemu opisowi. Nie, Aston Villa nie jest AŻ TAK zła – pamiętajmy w końcu o jej ubiegłotygodniowym zwycięstwie na Anfield Road. Kiedy kilka lat temu Wigan przegrało na White Hart Lane 9:1, pozbierało się dość szybko i jak zwykle zdołało utrzymać się w lidze – inna sprawa, że piłkarze tej drużyny zdecydowali się zwrócić pieniądze fanom, którzy wybrali się do Londynu, żeby być świadkami pogromu. Po prostu takie wypadki przy pracy czasem się zdarzają: w ostatnim kwadransie jednym wszystko zaczyna wychodzić, drudzy ze spuszczonymi głowami marzą już o tym, by jak najszybciej zejść z boiska, a w międzyczasie padają kolejne gole. Od 75. minuty Chelsea strzeliła cztery…

Pisząc to nie zamierzam odbierać klasy zwycięzcom. O klęsce z Corintinhians zapomnieli już podczas pojedynku z Leeds, w Pucharze Ligi, ale teraz przypomnieli sobie o Premier League. Z każdym kolejnym golem bardziej przypominali drużynę: zgraną i głodną wspólnego sukcesu. Niesieni dopingiem, odmawiali zwolnienia tempa – nawet jeśli menedżer wprowadzał zmiany, mające oszczędzić najlepszych zawodników na intensywny czas okołoświąteczny. Widać, jak wielkie możliwości drzemią w tych piłkarzach, jeśli okoliczności (bo raczej nie trener) potrafią zdjąć z nich presję. Ofensywny kwartet po prostu zachwycał, choć moją uwagę zwrócił przede wszystkim kolejny występ Davida Luiza za jego plecami. Przypadek Brazylijczyka również był dziwny i tutaj także mogło się wydawać, że świetnie rozwijająca się do pewnego momentu kariera osiągnęła swój pułap. Wygląda jednak na to, że Benitez znalazł rozwiązanie problemów, jakie miał Brazylijczyk ustawiany w linii obrony. Pamiętam, jak dobrych parę miesięcy temu Alan Hansen wskazywał, że z dala od własnej bramki zawodnik Chelsea radzi sobie lepiej niż pod własną, że nieustannie gna go do przodu, gdzie pewnie czuje się z piłką, a jego momenty gapiostwa nie są aż tak kosztowne. Dziwność tego przypadku polegała na tym, że Luiz za bardzo lubi być w centrum uwagi jak na obrońcę. A że jest waleczny, ma mnóstwo energii, potrafi biegać dużo i szybko – w środku pomocy Chelsea tylko Ramires zdradzał dotąd te cechy – i potrafi też dobrze podać… Pierwsza wyraźna zmiana w zespole narzucona przez nowego menedżera na duży plus.

W świetle tego, co stało się dzisiaj, nie chciałbym natomiast, by Benitez zapominał o Franku Lampardzie. Albo raczej nie chciałbym, by zapominali o nim klubowi włodarze. Pytanie oczywiście, jakie ambicje ma sam piłkarz: czy godzi się ze stopniową zmianą proporcji między czasem spędzanym na boisku i na ławce; czy może raczej chciałby, żeby nadal od niego rozpoczynano ustalanie składu – choćby i u wujka Harry’ego w QPR. Jeśli jednak sam widzi, że powoli czas robić miejsce młodym, pozostając dla nich ikoną, punktem odniesienia, bezcennym wzmocnieniem w trudnym momencie – powinien zostać w Chelsea do końca kariery, a klub powinien zadbać o to, by także po jej zakończeniu reprezentował go jako ambasador; podobną rolę odgrywa dziś w Tottenhamie Ledley King. Czy Abramowicz i jego ludzie usłyszeli wołania kibiców, domagających się po jego rekordowym golu, by przedłużono kontrakt z Frankiem Lampardem?

Dobrych świąt Wam życzę. Obawiam się, że moje spędzę zestresowany wizją Aston Villi, przywracającej wiarę, nadzieję i miłość swoich kibiców zwycięstwem nad Tottenhamem…