Archiwa tagu: Lampard

Wybór Lamparda

No więc tym razem nie zgadzam się z Michałem: Frank Lampard nie burzy swojego pomnika. Nie jest oczywiście zdrajcą Chelsea i po tych wszystkich latach nic nie jest dawnemu klubowi winien. Raz czy drugi dawałem już wyraz przekonaniu, że jeśli ktoś w ogóle jest coś tutaj komuś winien, to klub zawodnikowi – i dziwiłem się, że Lampard nie został zatrzymany za wszelką cenę, jako mentor dla młodszych, wsparcie z ławki, może także kandydat na przyszłego trenera czy – szerzej – ambasadora klubu. Niezależnie od czysto piłkarskich umiejętności, o których przypominać w zasadzie nie wypada, zawsze pozostawał symbolem profesjonalizmu, którego tak piękne świadectwo dał w przypadku i jego, i jego ojca, Harry Redknapp w swojej autobiografii. Nie chciała go Chelsea, Frank miał ochotę na otwarcie nowego rozdziału (któż z nas nie chciałby trochę popracować w Nowym Jorku, w dodatku z gwiazdorską pensją?), więc odszedł. Jak słusznie zauważył Jose Mourinho: był wolnym zawodnikiem, mającym prawo podpisać kontrakt, z kim chce i jak chce. A że MLS rozpoczyna rozgrywki w marcu, on zaś jest (patrz wyżej) profesjonalistą w każdym calu, zamiast przebimbać pół roku postanowił grać dalej tam, gdzie ma to sportowy sens, gdzie go chcą i gdzie może jeszcze wyśrubować swoje niebywałe (patrz obrazek) statystyki. Zauważmy: wcześniej mówiło się o wypożyczeniu do Melbourne, jak w przypadku Davida Villi, ale stamtąd już naprawdę trudno byłoby myśleć o powrocie do prawdziwego grania.

lampard

Owszem, ja też uważam, że fajniej byłoby, gdyby zagrał „u wujka” w QPR, no ale być może wujka nie stać na jego pensję, a i formalne powiązania między New York City FC a Manchesterem City nie są tu bez znaczenia. Zakładam, że mając wybór, Lampard dokonuje wyboru ambitnego, umożliwiającego (jak niegdyś Beckhamowi) pokazanie się jeszcze raz na europejskich boiskach w Lidze Mistrzów, a może nawet rozegranie jakiegoś meczu w reprezentacji Anglii. Wnosząc przy okazji do swojej nowej drużyny – umówmy się: mającej w kim wybierać, jeśli chodzi o obsadę drugiej linii – doświadczenie mistrza i wielokrotnego zwycięzcy, także zwycięzcy wspomnianej Ligi Mistrzów. Człowieka, który jak nikt inny potrafi strzelać bramki z drugiej linii (nawet w poprzednim sezonie, podczas którego grał jednak w kratkę, strzelił ich sześć), ale który w nowym klubie będzie ograniczał się głównie do odbierania piłek od obrońców i przekazywania ich dalej.

Fakt, że Frank Lampard na najbliższe pół roku wylądował w MC leży w najlepszym interesie wszystkich stron: samego zawodnika, nowojorskiego klubu, w którym rozpocznie grę w pełni przygotowany, i mistrzów Anglii, borykających się z ograniczeniami Finansowego Fair Play. Jedynego, czego w jego historii szkoda, to faktu, że rozstanie z Chelsea odbyło się w sposób mało uroczysty: że nie rozegrano np. specjalnego meczu pożegnalnego. Od dawna wiemy jednak, że piłka nożna nie jest sportem dla romantyków. Trudno, żebyś czuł się zobowiązany wobec klubu, kiedy klub nie czuł się zobowiązany wobec ciebie.

Jak pożegnać Lamparda

Wpadam na chwilę, z poczuciem, że o Franku Lampardzie trzeba będzie jeszcze napisać osobno. Wpadam, by podzielić się obserwacją w gruncie rzeczy banalną: coraz trudniej uwierzyć w to, że piłkarz jest dla klubu czymś więcej niż siłą roboczą. Niby nic nowego – czytaliście autobiografię Harry’ego Redknappa, to wiecie, jak West Ham traktował Bobby’ego Moore’a w czasach, gdy piłkarz ten zakończył karierę (nazywanie trybuny jego imieniem miało nadejść później – po śmierci, wcześniej jednej z klubowych legend kazano kupować bilety na mecze), a jednak wciąż się dziwię.

Frank Lampard, który w niezwykle eleganckim i pełnym wdzięczności oświadczeniu ogłosił wczoraj decyzję o odejściu z Chelsea, spędził na Stamford Bridge lat (Boże, jaki ja jestem stary: świetnie pamiętam, kiedy przychodził, grywałem już w Championship Managera, kiedy on występował jeszcze w West Hamie…), zagrał 648 meczów, strzelił 211 bramek. W tej ostatniej kategorii jest rekordzistą klubu – on, pomocnik! Bywały to bramki fantastyczne, jak ta z Bayernem w 2005, albo z Barceloną w 2006 r., ale bywały też niby zwyczajne, strzelane z rzutów karnych, jednak o wielkim znaczeniu dla drużyny – jak ta z marca 2012 r., w meczu z Napoli, kiedy trenowany już przez Roberto di Matteo zespół gonił wynik w przegranej wydawałoby się rywalizacji w Lidze Mistrzów. Nawet w ostatnim sezonie zdobył ich osiem…

Wszystkich tytułów, które za nim idą (trzech mistrzostw kraju, czterech Pucharów Anglii, zwycięstw w Lidze Mistrzów i Lidze Europejskiej) nie ma co wyliczać – wszystkie należą do przeszłości. Frank Lampard ma 35 lat, nie chce się zrobić młodszy. Chelsea proponowała mu ponoć roczne przedłużenie umowy, on chciał zostać dłużej – i tu jest pies pogrzebany. Umowa, której oczekiwał, należała mu się nie tylko za wszystko, co dał tej drużynie w przeszłości, ale także ze względu na to, co mógł jej jeszcze zaoferować – jeśli już nie w pierwszym składzie, to na ławce, a nawet na boisku treningowym. Wspomniany Redknapp nakreślił w swojej książce dobry portret obu Lampardów – ojca i syna – jako pierwszorzędnych profesjonalistów, pracujących więcej i dłużej niż oczekuje trener, dających przykład młodszym. Mieć kogoś takiego w kadrze, dopóki chce grać w piłkę – bezcenne. A kiedy podejmie decyzję o zakończeniu kariery – uczcić meczem pożegnalnym i zatrzymać w klubie na dalsze lata, jako ambasadora. Tak to sobie wyobrażam, z pożytkiem dla wszystkich stron: piękne, zorganizowane specjalnie dla niego pożegnanie (kiedy klaskał do kibiców po ostatnim ligowym meczu na Stamford Bridge wydało się przecież, że zostanie), hołdy klubowego właściciela, trenera, kolegów z drużyny, a nie natychmiastowe spekulacje, czy ma go zastąpić Fabregas, czy może Pogba.

PS. A propos legend i książek o nich: ukazała się właśnie po polsku autobiografia sir Aleksa Fergusona. Dla czytelników bloga „Futbol jes okrutny” istnieje możliwość kupienia jej z dwudziestoprocentrowym upustem. Wystarczy kliknąć na ten link i wpisać kod FJO.

PS 2. Mundial zaczyna się dzisiaj: okazja do rozmowy o mistrzostwach świata w niezłym towarzystwie nadarzy się o godz. 19 w warszawskim Kurorcie nad Wisłą.

Sign them up!

Niewykluczone, że prawdziwą przyczyną wszystkich problemów Theo Walcotta jest narodowość, a największą przeszkodą względnie harmonijnego rozwoju jego kariery – przedwczesne powołanie do reprezentacji na mundial w Niemczech, w 2006 roku. Siedemnastoletni wówczas piłkarz pojechał na mistrzostwa świata zamiast Benta czy Defoe’a, mimo iż w Premier League nie zagrał wcześniej ani minuty – i ani minuty nie zagrał również na mundialu.

Niewykluczone również, że gdyby Walcott był Walijczykiem, Szkotem lub Irlandczykiem, jego kariera rozwinęłaby się płynniej, każdy błąd nie byłby aż tak bezlitośnie analizowany, a każda udana akcja – oklaskiwana ponad miarę. Media z Fleet Street odpowiadają za niejeden kryzys wiary w siebie, a tzw. futbolowi eksperci przypięli niejedną łatkę młodszemu i zdolniejszemu od nich samych.

Cieniem na karierze gwiazdki Arsenalu kładły się oczywiście słynne słowa świetnego przed laty angielskiego skrzydłowego Chrisa Waddle’a, który powiedział o Walcotcie, że nie ma piłkarskiego mózgu, ale pierwsze lata pobytu na Emirates zdawały się tę opinię uzasadniać. Tak, Theo Walcott – chłopiec z porządnego domu, syn położnej i technika RAF-u, który rzucił służbę, kiedy dowódca odmówił mu dnia urlopu na obejrzenie debiutu syna w Southamptonie – nie rozwijał się w tempie, którego spodziewaliśmy się po kimś, o kim słyszeliśmy, że jest otwarty, chętny do nauki, a przede wszystkim niepospolicie utalentowany. Szybkością zadziwiał od początku, ale od początku też grał w kratkę, doskonałe akcje kończył fatalnym dośrodkowaniem, strzelał na wiwat zamiast podać komuś lepiej ustawionemu albo przeciwnie: podawał komuś ustawionemu gorzej zamiast sam strzelać. Sam w sierpniu 2010 przywoływałem analizę Alana Hansena z meczu, w którym Walcott również strzelił trzy bramki – wynikało z niej, że za każdym razem, gdy piłkarz ten nie działał instynktownie, tylko miał czas na podjęcie decyzji, decydował… źle. W zasadzie dopiero ostatnich kilkanaście miesięcy, a zwłaszcza okres od sierpnia do grudnia pozwala być w pełni do niego przekonanym – i być może to jeden z powodów, dla których klub nie przedłużył z nim kontraktu na przykład rok temu.

Kwestią podnoszoną przy tym ostatnim temacie jest miejsce, które Anglik ma zajmować w drużynie: on sam chce grać na środku ataku, trenerzy mają ponoć wątpliwości. Eleganckie to alibi dla obaw Walcotta (a zwłaszcza, wolno sądzić, jego agenta…), czy Arsenal jest w stanie zagwarantować spełnienie jego finansowych i sportowych ambicji, ale myślę jednak, że wyłącznie alibi. Arsene Wenger rzeczywiście zaczął konsekwentniej wystawiać Theo na szpicy dopiero od niedawna, ale – jak zauważył we wczorajszym Match of the Day Martin Keown – podobnie postępował z Thierrym Henrym, który również zaczynał swą przygodę z Kanonierami jako skrzydłowy. Do gry z przodu trzeba dojrzeć, zdaje się uważać menedżer Arsenalu (in Arsene we trust…),  tu nie wystarczy szybki bieg, zdolność wyminięcia bocznego obrońcy (zresztą ci lepsi nauczyli się już prostych w sumie zabiegów Walcotta…), a następnie lepsze lub gorsze dośrodkowanie. Żeby grać na równi z obrońcami, nieustannie szukając sobie – także na skrzydłach – wolnego miejsca, w które mogą podać koledzy, pilnować spalonego, cofać się po piłkę, umiejętnie ją przytrzymywać itp., itd., trzeba więcej dojrzałości. Do uwag Iaina Macintosha dorzucę obserwację, że parę dni temu w meczu z Wigan Walcott jako napastnik radził sobie przeciętnie – był odcinany od podań, przegrywał starcia bark w bark z bardziej masywnymi obrońcami, nie rozumiał się z Podolskim – karnego wywalczył dopiero po ataku ze skrzydła. Dogrywając ze skrzydła sprezentował wczoraj dwie bramki Giroud…

Co nie zmienia faktu, że Walcott dojrzał, a mecz z Newcastle był jeszcze jednym dowodem na to, że potrafi już zarówno znakomicie wykańczać akcję, jak ją inicjować (kibic Tottenhamu pamięta zresztą jego podobny popis w feralnym meczu, od którego zaczął się na początku tego roku kryzys drużyny z White Hart Lane…). Grający na luzie Arsenal, z widzącymi równie wiele jak Walcott Cazorlą i Wilsherem, z odblokowanymi Giroud i Podolskim, i z kolejnym po Walcotcie młodszym zdolniejszym Oxladem-Chamberlainem może naprawdę wiele. Żeby tylko w defensywie to się jakoś dopinało, bo przy golach Newcastle linia obrony Kanonierów wyglądała wczoraj jak kurtka Wengera (dla tych, co nie widzieli: przez całą pierwszą połowę francuski menedżer walczył tyleż z niemogącymi odnaleźć właściwego rytmu piłkarzami, co z zepsutym zamkiem swojego fantazyjnego okrycia). Niestety, „mały klub z północy” nie wytrzymał tego meczu kondycyjnie (kiedy Newcastle toczyło dramatyczny bój na Old Trafford, Arsenal odpoczywał – mecz w drugi dzień świąt został przełożony pod pretekstem strajku metra), ale zanim jego piłkarze stracili oddech, obnażyli wszystkie słabe punkty defensywy Arsenalu: braki zarówno w organizacji, jak i w koncentracji. Co robił przy dwóch golach Newcastle Kieran Gibbs? To jedno z pytań zapowiadających, że jeszcze nieraz w tym sezonie Kanonierzy pokażą twarz Mister Hyde’a.

Przy okazji kwestii kontraktowych zwracam uwagę na niedawny tekst Paula Haywarda, opisujący Wengerową „drogę do Damaszku”, czyli nawrócenie szkoleniowca Arsenalu na pracę z młodymi Brytyjczykami, po tym, jak opuszczali go uczniowie z Hiszpanii, Holandii czy Francji. Pewnie rzeczywiście mamy tu do czynienia z pragmatyzmem, pewnie rzeczywiście szansa na lojalność wobec klubu takich zawodników, jak Gibbs, Ramsey, Jenkinson, Oxlade-Chamberlain, a zwłaszcza mający rodzinę i znajomych „na dzielni” Wilshere, jest większa niż w przypadku obieżyświatów. Zwłaszcza, że – jak mówi sam Wilshere – mamy ponoć do czynienia ze zgraną paczką. Sprawa pomyślnego rozwiązania kontraktu Theo Walcotta będzie tu niezłym testem.

Skądinąd drugi bohater weekendu, lider i legenda Chelsea Frank Lampard, testuje właśnie lojalność swojego klubu. Tu nie mamy do czynienia z pazernym młodzieńcem, któremu wydaje się jeszcze, że na innych pastwiskach trawa jest bardziej zielona, więc w świetle jego dzisiejszego występu na Goodison Park pozostaje tylko powtórzyć słowa sprzed tygodnia: Lampard powinien zostać w Chelsea do końca kariery, a klub musi zadbać o to, by także po jej zakończeniu reprezentował go jako ambasador (podobną rolę odgrywa dziś w Tottenhamie Ledley King), a nie pozwolić mu odejść do jakiegoś Paryża czy jakiegoś LA. Mecz z Evertonem był najtrudniejszym, jak dotąd, testem dla Rafy Beniteza jako menedżera gości – gdyby nie Lampard, o wywiezieniu z Liverpoolu kompletu punktów nie mogłoby być mowy. I nie mówię tylko o bramkach, jakie strzelił – także o woli walki i pewności, że może się udać, którą zarażał młodszych kolegów (no, może poza Hazardem, który nie potrafił utrzymać formy z początku sezonu – albo którego sztuczek obrońcy Premier League również już się nauczyli…). Nie wszystko w tym meczu szło po myśli Chelsea, nie wszystko przewidział jej przewidujący menedżer i zwłaszcza to, jak po boisku poruszali się Pienaar, Anichebe i Baines było wśród nich przyczyną nieustającej konfuzji. Nie tylko David Luiz nie radził sobie z ustawionym tym razem bliżej środka – przynajmniej w pierwszej połowie – pomocnikiem z RPA, którego nieudany epizod w Tottenhamie nie przestaje mnie zadziwiać, kiedy patrzę na takie mecze, jak dzisiejszy…

Pal licho jednak Pienaara, o Lampardzie ma tu być mowa. O człowieku, który mówił dziś o podążających za drużyną kibicach, że to oni są klubem. „Żeby zarząd to wiedział”, kończy swoją relację z meczu Henry Winter, pijąc zapewne do faktu, że fani Chelsea i tym razem śpiewali o Lampardzie „Sign him up!”. Mam ochotę to zdanie nieco przerobić. Żeby zarząd to wiedział, że po jedenastu i pół roku, po blisko dwustu golach i niemal sześciuset meczach Frank Lampard jest klubem.

Dziwne przypadki Stewarta Downinga i Davida Luiza

A ci wszyscy piłkarze, którzy już-już mieli wspiąć się na szczyt, tylko nagle w ich karierze coś poszło nie tak? Zostawmy na boku kontuzje, które zatrzymały Kierona Dyera, zostawmy nadmiar gwiazdorstwa i niechęć do ciężkiej pracy, które skomplikowały biografię Davida Bentleya. Weźmy dziwny przypadek Stewarta Downinga, który jeszcze jako gracz Middlesbrough zdołał przebić się do reprezentacji Anglii i którego do Liverpoolu sprowadzano z Aston Villi za oszałamiającą kwotę 20 milionów funtów (wcześniej AV zapłaciła za niego 12 milionów). Przyglądam mu się pilnie od blisko dekady, czyli od czasu, kiedy omal nie przeszedł do Tottenhamu, od dziesięciu lat wiem, że to jeden z najlepszych (może najlepszy?) lewonożny Anglik, że znakomicie dośrodkowuje z obu skrzydeł, że świetnie uderza ze stałych fragmentów gry, że kilka jego bramek z dystansu załapuje się do najpiękniejszych w tym okresie. Dlaczego w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy kibice z Anfield nie kryją rozczarowania jego grą, a zniecierpliwiony menedżer Brendan Rodgers wprost powiedział, że w styczniu ma zamiar poszukać mu innego pracodawcy? Wczorajszy gol Downinga był pierwszym strzelonym dla Liverpoolu w rozgrywkach ligowych – zważywszy, że udało się dopiero za 45. podejściem w zasadzie można to zniecierpliwienie zrozumieć…

Najpierw sądziłem, że Downing jest po prostu pechowcem: przyszedł do klubu, w którym miał dogrywać piłki Andy’emu Carrollowi, ale Carroll łapał kontuzje albo grał kiepsko, a w końcu odszedł. Zmienił się też menedżer, a wraz z nim koncepcja gry, w której rajdy przy linii i dośrodkowania nie mają już takiego znaczenia, jak w czasach Kenny’ego Dalglisha: Rodgers woli stawiać z przodu na bardziej uniwersalnych Sterlinga, Suso czy Suareza (a jeszcze za kilka dni przyjdzie Sturridge…). Downing oczywiście próbował, trafiał w słupki i poprzeczki (zaczęło się już w debiucie…), dogrywał nie najgorzej, ale jakoś tak wypadało, że jego podań nie wykorzystywali koledzy – w poprzednim sezonie nie tylko nie miał na koncie żadnej bramki, ale nawet asysty. Pudłował też karne i skończyło się na tym, że trener postanowił go przekwalifikować na lewego obrońcę, przed którym ustawiał… innego lewego obrońcę Jose Enrique. O tym, jaki to efekt dało w meczu z Tottenhamem, gdy Downing odpuścił krycie wchodzącego w pole karne Lennona, pamiętamy.

Ale jest jeszcze jedno wyjaśnienie: jak mówił niedawno sam jego menedżer, nie wystarczy po prostu mieć talent – trzeba jeszcze ciężko pracować i walczyć o miejsce w składzie. Nie przejmować się tym, za ile cię kupiono, zrzucić z siebie ciężar niewykorzystanych sytuacji, nie uśmiechać się przepraszająco – po prostu walczyć. „Jesteśmy trenerami, nie magikami – mówił Rodgers. – A piłkarze nie różnią się przesadnie od hydraulików, stolarzy czy murarzy. Sami muszą znaleźć sobie pracę i o nią zadbać, a zadaniem lekarzy, trenerów czy menedżerów jest jedynie znaleźć narzędzia, które pomogą im pracować lepiej. Zrobimy wszystko, żeby im pomóc lepiej pracować, ale jeśli sami nie będą mieli w sobie motywacji, wiele nie zdziałamy. Jeśli nie ma w nich głodu sukcesu, mają problem”.

Niewykluczone, że problem Stewarta Downinga polegał na tym, że był zbyt miły – i zastosowana przez Brendana Rodgersa metoda „zimnego wychowu” poskutkowała. Wczoraj nie tylko strzelił gola, ale miał bajeczną asystę przy bramce Gerrarda, dobrze znajdował sobie miejsce nie tylko przy linii i wiedział, co robić z piłką, grając zresztą głównie krótkimi podaniami… Czy podobne metody poskutkują w przypadku chłopaków z QPR, którym Harry Redknapp zarzucił po przegranym meczu z Newcastle, że biorą wielką kasę (większą niż ktokolwiek w Tottenhamie, wypalił tradycyjnie niedyskretny Harry) i mają wszystko gdzieś? Redknapp marzy zapewne, żeby jego nowi podwładni grali z zaangażowaniem, które cechuje graczy Stoke. Gdyby Gary Lineker chciał kiedyś jeszcze użyć swojej niezapomnianej frazy o Wimbledonie, że tę drużynę dobrze ogląda się wyłącznie na telegazecie, musiałby ją zastosować do piłkarzy z Britannia Stadium. Owszem, zdaję sobie sprawę, że w Warszawie na Czerskiej znalazłoby się paru fanów tego stylu i że marzą oni o konfrontacji Stoke z Barceloną, ale ja każdy mecz z nimi odchorowuję. Owszem, odczuwam coś w rodzaju niechętnego podziwu myśląc o tym, ile razy w tym sezonie nie pozwolili wbić sobie gola i jak wielu zawodników przedniej formacji angażuje się w grę obronną. Równocześnie jednak czuję na własnej skórze wszystkie te łokcie, którymi traktują rywala przy okazji, patrzę na koszulę, czy nie rozdarta przy kolejnym pociągnięciu, a nade wszystko boli mnie szyja od ciągłego podnoszenia głowy, żeby zobaczyć frunącą nad nią piłkę. Nie mam pretensji do piłkarzy Tottenhamu: robili w tych okolicznościach, co mogli. Nie oni jedni mogli ze Stoke niewiele. Dobrze, że obyło się bez ofiar.

Bez ofiar obyło się też w meczu Swansea-MU. Sir Alex przesadza, żądając dyskwalifikacji Ashleya Williamsa za trafienie w Robina van Persiego: wybijając piłkę – nie pierwszy i nie ostatni raz w tym meczu – obrońca z Walii robił po prostu to, co do niego należało, bez intencji sfaulowania Holendra. Cóż jeszcze? Michu po raz trzynasty. Fletcher po raz dziewiąty (i dobra gra Sunderlandu w obronie). Kiepskie sędziowanie meczu West Hamu z Evertonem. Dzielne Reading, ostatecznie pokonane. W końcu, ale nie na końcu: popis Chelsea.

Popis Chelsea, z jedną z najpiękniejszych główek, jakie widziałem w życiu (niechże będzie Fernando Torresowi, ale też Azplicuecie za świetne dośrodkowanie), z fantastycznym golem Lamparda, i bodaj jeszcze lepszym Hazarda, o wolnym Luiza nie wspominając, i z wynikiem z rzędu tych, które wymykają się racjonalnemu opisowi. Nie, Aston Villa nie jest AŻ TAK zła – pamiętajmy w końcu o jej ubiegłotygodniowym zwycięstwie na Anfield Road. Kiedy kilka lat temu Wigan przegrało na White Hart Lane 9:1, pozbierało się dość szybko i jak zwykle zdołało utrzymać się w lidze – inna sprawa, że piłkarze tej drużyny zdecydowali się zwrócić pieniądze fanom, którzy wybrali się do Londynu, żeby być świadkami pogromu. Po prostu takie wypadki przy pracy czasem się zdarzają: w ostatnim kwadransie jednym wszystko zaczyna wychodzić, drudzy ze spuszczonymi głowami marzą już o tym, by jak najszybciej zejść z boiska, a w międzyczasie padają kolejne gole. Od 75. minuty Chelsea strzeliła cztery…

Pisząc to nie zamierzam odbierać klasy zwycięzcom. O klęsce z Corintinhians zapomnieli już podczas pojedynku z Leeds, w Pucharze Ligi, ale teraz przypomnieli sobie o Premier League. Z każdym kolejnym golem bardziej przypominali drużynę: zgraną i głodną wspólnego sukcesu. Niesieni dopingiem, odmawiali zwolnienia tempa – nawet jeśli menedżer wprowadzał zmiany, mające oszczędzić najlepszych zawodników na intensywny czas okołoświąteczny. Widać, jak wielkie możliwości drzemią w tych piłkarzach, jeśli okoliczności (bo raczej nie trener) potrafią zdjąć z nich presję. Ofensywny kwartet po prostu zachwycał, choć moją uwagę zwrócił przede wszystkim kolejny występ Davida Luiza za jego plecami. Przypadek Brazylijczyka również był dziwny i tutaj także mogło się wydawać, że świetnie rozwijająca się do pewnego momentu kariera osiągnęła swój pułap. Wygląda jednak na to, że Benitez znalazł rozwiązanie problemów, jakie miał Brazylijczyk ustawiany w linii obrony. Pamiętam, jak dobrych parę miesięcy temu Alan Hansen wskazywał, że z dala od własnej bramki zawodnik Chelsea radzi sobie lepiej niż pod własną, że nieustannie gna go do przodu, gdzie pewnie czuje się z piłką, a jego momenty gapiostwa nie są aż tak kosztowne. Dziwność tego przypadku polegała na tym, że Luiz za bardzo lubi być w centrum uwagi jak na obrońcę. A że jest waleczny, ma mnóstwo energii, potrafi biegać dużo i szybko – w środku pomocy Chelsea tylko Ramires zdradzał dotąd te cechy – i potrafi też dobrze podać… Pierwsza wyraźna zmiana w zespole narzucona przez nowego menedżera na duży plus.

W świetle tego, co stało się dzisiaj, nie chciałbym natomiast, by Benitez zapominał o Franku Lampardzie. Albo raczej nie chciałbym, by zapominali o nim klubowi włodarze. Pytanie oczywiście, jakie ambicje ma sam piłkarz: czy godzi się ze stopniową zmianą proporcji między czasem spędzanym na boisku i na ławce; czy może raczej chciałby, żeby nadal od niego rozpoczynano ustalanie składu – choćby i u wujka Harry’ego w QPR. Jeśli jednak sam widzi, że powoli czas robić miejsce młodym, pozostając dla nich ikoną, punktem odniesienia, bezcennym wzmocnieniem w trudnym momencie – powinien zostać w Chelsea do końca kariery, a klub powinien zadbać o to, by także po jej zakończeniu reprezentował go jako ambasador; podobną rolę odgrywa dziś w Tottenhamie Ledley King. Czy Abramowicz i jego ludzie usłyszeli wołania kibiców, domagających się po jego rekordowym golu, by przedłużono kontrakt z Frankiem Lampardem?

Dobrych świąt Wam życzę. Obawiam się, że moje spędzę zestresowany wizją Aston Villi, przywracającej wiarę, nadzieję i miłość swoich kibiców zwycięstwem nad Tottenhamem…