Archiwum autora: michalokonski

Rozmowa z idolem

Będzie już z rok, jak dostałem wiadomość od idola. Napisał, że ktoś podarował mu moją książkę, że przeczytał ją po koncercie jednym tchem i że odnalazł w niej opis swoich kibicowskich przeżyć. No a teraz, wiecie, idol przyjeżdża do mojego miasta. Mam wielką ochotę pójść na koncert i równie wielką umówić się na kawę. Wydaje mi się to zupełnie możliwe, bo ze wszystkiego, co o nim wiem, wyprowadzam wniosek, że jest kompletnie nienadęty i że nie robiłby żadnych problemów. W sprawie kawy sam mówi zresztą, że wolałby ją wypić z Guardiolą, a nie z Mourinho, bo wydaje mu się, że Mourinho jest bucowaty – mam to samo podejrzenie.

Tylko o czym tu rozmawiać z idolem na kawie? Człowiek z nadmierną ekscytacją wyzna, że uwielbia, że się wychował, że ma wszystkie płyty, że do mowy codziennej wprowadził fragmenty tekstów, że tańczył z żoną przy „Dancingowej piosence miłosnej” i że śpiewał w drodze z dziećmi do przedszkola „Balsam” albo „Bless”… zgoda, ale co dalej? Zostaliśmy z idolem znajomymi na Facebooku, obserwujemy się na Twitterze, właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, żebym do niego zadzwonił i umówił się, ale nie mam śmiałości. Nie mam śmiałości i od dziś wiem, dlaczego. Czytaj dalej

Magia Rosicky’ego

Wyzwanie na dzisiejszy wieczór polegałoby na nieużyciu ani razu sformułowania „magia pucharu”. Żeby siąść i znaleźć, za każdym razem trochę inne, przyczyny porażek Manchesteru City, Chelsea, Tottenhamu, Swansea albo remisu Manchesteru United. Żeby wspomnieć o kilkudniowym wyjeździe mistrzów Anglii do Abu Zabi (mimo iż Manuel Pellegrini dementuje, by mogło to mieć wpływ na postawę drużyny w meczu z Middlesborough, na który wrócili zaledwie kilkanaście godzin przed pierwszym gwizdkiem). Zauważyć, że Jose Mourinho nie bez powodów, jak widać, tak rzadko rotuje składem (czy da się grać kilkunastoma piłkarzami do maja?). Albo że Tottenham od 26 grudnia rozegrał już dziewięć spotkań (żadna z drużyn Premier League nie grała od początku sezonu tak często i nie podróżowała tak daleko jak Koguty) i że podobnie jak Chelsea wystąpi w tym tygodniu jeszcze w rewanżowym półfinale Pucharu Ligi. Postawić nieśmiałą hipotezę, że język, jakim próbuje się komunikować ze swoimi zawodnikami Louis van Gaal jest nieco zbyt skomplikowany, zwłaszcza jak na możliwości nacji, która (co wiemy z „Odwróconej piramidy”) wykazuje ogólną niechęć do przyjmowania i pojmowania wymiaru bardziej abstrakcyjnego. W końcu zawiesić ostateczny osąd między dwoma konkluzjami.

Pierwsza: nawet jeden z najlepszych motywatorów świata, czyli Jose Mourinho, nie jest w stanie zmobilizować swoich, wartych – w przypadku tego spotkania – 208 mln funtów graczy na starcie z drużyną, która kosztowała łącznie… 7,5 tysiąca funtów (poza sprowadzonym za tę kwotę przed pięcioma laty Jamesem Hansonem, wszyscy przychodzili do Bradford za darmo; 7,5 tysiąca wprowadzony we wczorajszym meczu z ławki Cesc Fabregas zarabia w ciągu sześciu godzin z kawałkiem). Druga: ci najwięksi, od pół roku bijący się na czterech frontach, często po niezwykle krótkich wakacjach, skoro wcześniej był mundial (z występujących w Chelsea przeciwko Bradford piłkarzy aż dziesięciu uczestniczyło w mistrzostwach świata), w tej fazie sezonu zaczynają oddychać rękawami. Arsene Wenger dziś wprawdzie wygrał (choć Brighton dwukrotnie goniło wynik, a postawa obrony Kanonierów w niczym nie przypominała tej sprzed tygodnia), więc on tego argumentu nie podniesie, ale to Francuz był jednym z trenerów, którzy w sposób najbardziej elokwentny argumentowali za wprowadzeniem na przełomie stycznia i grudnia choćby dziesięciodniowej przerwy w rozgrywkach. Niektórzy szkoleniowcy próbują ją zresztą wprowadzać na własną rękę – jeśli ich drużyny odpadły np. już w trzeciej rundzie Pucharu Anglii, wyjeżdżają gdzieś do ciepłych krajów (City, jak widać, zrobiła to nawet mając przed sobą mecz rundy czwartej…), albo dając – jak Brendan Rodgers Raheemowi Sterlingowi – kilka dni wolnego pojedynczym piłkarzom. Czytaj dalej

Jest Arsenal

Pytanie najprostsze z możliwych brzmi, czy oni nie mogliby tak zawsze. Bo, że potrafią – właśnie pokazali. Potrafią zagrać w sposób odpowiedzialny, zdyscyplinowany, ostrożny, kontrolując wydarzenia na boisku nie w tym sensie, że próbując przejąć nad nimi inicjatywę, grać tak zwaną swoją grę, odsłaniając się przy tym i otrzymując ciosy od sprytniejszych rywali. Przeciwnie: kontrolować wydarzenia w, jakby powiedział Andre Villas-Boas, „niskim bloku”: zza podwójnej gardy, przede wszystkim myśląc o zabezpieczaniu tyłów, a dopiero potem o ewentualnym sięgnięciu po swoje. Z kontry (przeprowadzanej również odpowiedzialnie, z udziałem niewielkiej liczby zawodników, pamiętając o asekuracji) lub ze stałego fragmentu gry. Nie wdając się w przepychanki, nie faulując w niebezpiecznych sektorach boiska, ba: nie faulując niemal wcale, odcinając najgroźniejszych piłkarzy rywala od podań, nie tracąc, co może najbardziej imponujące zważywsze na szeroko opisywane w mediach wpadki, koncentracji.

Fakty znamy: na wyjeździe z drużyną walczącą o mistrzostwo kraju nie wygrali od października 2011, kiedy ograli Chelsea m.in. dzięki trzem golom Robina van Persiego. Z urzędującym mistrzem kraju na jego boisku – bodaj od maja 1989, kiedy Michael Thomas zapewnił im tytuł na boisku Liverpoolu [Źle zapamiętałem, oczywiście: zobaczcie pierwszy komentarz pod tekstem]. Przed rokiem ostre strzelanie urządzały im Chelsea, Liverpool i właśnie Manchester City. I za każdym razem podopieczni Wengera popełniali ten sam błąd: próbowali prowadzić otwartą grę, by później zbierać od czekających na to rywali kolejne ciosy. Czytaj dalej

Jose, nauczyciel Brendana i uczeń Louisa

1. Najprzyjemniej pisze się o Chelsea. Póki trenuje ją Jose Mourinho, tematów nigdy nie zabraknie. A to powie coś o konspiracji. A to powie, że nie powie. A to powie coś po długiej chwili milczenia, malowniczo oparty o ściankę z logami sponsorów. A to w końcu rzeczywiście nic nie powie, bo nie przyjdzie na konferencję prasową, gdyż w związku z tym, co powiedział przedtem, ma kłopoty z ligową władzą.

Nie nabijam się bynajmniej. Jestem wdzięczny za nieustanne dostarczanie tematów, a równocześnie podziwiam, bo jest za co. Gra Mourinho z mediami to jeden z elementów jego trenerskiego warsztatu – i ze świecą szukać szkoleniowca, który potrafiłby się nim posługiwać równie skutecznie. A przy tym nie jest to przecież element najważniejszy – wczoraj np. jego podopieczni zaimponowali automatyzmem zachowania porównywalnym, bo ja wiem, z bokserem cierpliwie czyhającym za gardą na zadanie morderczego ciosu. Ktoś ten automatyzm pomógł im wypracować. Czytaj dalej

Piłkarski stolik Konwickiego

Wśród rzeczy, które powinniście wiedzieć o Tadeuszu Konwickim (tak, był autorem jednej z najpiękniejszych scen miłosnych w historii literatury polskiej, w dodatku z udziałem dyktatora Powstania Styczniowego) jest i ta: był kibicem. Stoliki w „Czytelniku” i w „Bliklem”, przy których siadywał między innymi z Gustawem Holoubkiem (tak, wielki aktor mówił o tym, że chce, by jego prochy rozsypano na stadionie Cracovii), były także miejscami debat o piłce nożnej. Jak przebiegały, pewne pojęcie może dawać publikowany na łamach tygodnika „Literatura” cykl rozmów Holoubka, Konwickiego i Stanisława Dygata (tak, wśród pożałowania godnych zainteresowań autora „Pożegnań” były, oprócz piłki nożnej, także tenis i boks) na temat mundialu w Niemczech w 1974 roku.

Oczywiście zdanie, że Konwicki był kibicem, nie zdziwi żadnego znawcy jego twórczości – finał „Wniebowstąpienia” zawiera wątek meczu rozgrywanego w Moskwie, a znawca twórczości pisarza Przemysław Kaniecki przypomina, że już w połowie lat 50. prowadził on w „Nowej Kulturze” rubrykę „Z miejsc stojących”, gdzie „wypowiadanie się w roli kibica w końcu okazało się pretekstem do publikowania komentarzy społecznych”; obaj z Dygatem byli również na olimpiadzie w Monachium. Oczywiście ich rozmowy zawierały także inteligentne aluzje do ówczesnego życia kulturalnego (szpile wbijane Wajdzie, Łomnickiemu czy Hanuszkiewiczowi; uwaga, że „Zanussi był w sposób niesłychanie brutalny faulowany”). Trudno, żeby było inaczej: sam im dłużej piszę o piłce, tym bardziej ciekaw jestem tego, jak można używać jej jako „pretekstu do publikowania komentarzy społecznych”. Z drugiej strony nie mogę nie widzieć uderzających różnic w podejściu. Czytaj dalej

Steven Gerrard: długie pożegnanie

Jest i zawsze będzie legendą Liverpoolu. Trudno się dziwić: przyszedł do klubu jako ośmiolatek i został na następne dwadzieścia sześć lat, żeby w tym czasie rozegrać prawie siedemset spotkań i strzelić blisko dwieście goli, wygrać Ligę Mistrzów, dwa Puchary Anglii i trzy Puchary Ligi, Puchar UEFA i Superpuchar Europy – słowem wszystko, oprócz mistrzostwa kraju. Był wielkim piłkarzem, świetnym kapitanem, wzorem dla przyszłych pokoleń, nie tylko w Liverpoolu. Uff, skoro już to wszystko napisałem, mogę napisać także: zarówno dla niego, jak dla klubu dobrze, że odchodzi.

1. Zanim jednak o tym, wypada powspominać. Jest o czym, bo początki kariery dzieciaka z Whiston nie były bynajmniej proste. Zaczął treningi w klubie bardzo wcześnie, ale do debiutu w pierwszej drużynie musiało minąć dziesięć lat, w trakcie których kilka razy wydawało się, że jego przyszłość leży poza Anfield. Nawet do Manchesteru United trafił w pewnym momencie na testy; nigdy też nie grał w najmłodszych angielskich reprezentacjach, a już po debiucie nie zawsze potwierdzał swój talent, w pierwszym meczu rozgrywanym w wyjściowym składzie plątając się na przykład gdzieś po prawej stronie i daremnie próbując zatrzymać grającego wówczas w Tottenhamie Davida Ginolę. Przez kolejne dwa lata trapiły go kontuzje – rósł bardzo szybko, więc narzekał na plecy, przeszedł też kilka operacji pachwin – i w zasadzie „odpalił” dopiero w sezonie 2000/01, kiedy grał w niemal każdym meczu, strzelił dziesięć goli i wybrano go najlepszym młodym piłkarzem Premier League. Czytaj dalej

Uwaga, „Futbol jest okrutny” się przeprowadza

To był dobry mecz, żeby rozpoczynać nim blogowanie na nowej platformie. „Tygodnik Powszechny”, po piętnastoletniej współpracy z Onetem, jest internetowo na swoim – a „Futbol jest okrutny” jest na „Tygodniku”. Od dziś zapraszam więc na http://okonski.blog.tygodnikpowszechny.pl/ (dodajcie do ulubionych; archiwa z poprzednimi wpisami zostaną zmigrowane w najbliższym czasie), gdzie czeka już na Was cieplutki wpis o dzisiejszych cudach na White Hart Lane.bloglogo

 

 

Tottenham w czasie teraźniejszym

1. Najprościej byłoby pewnie spróbować załatwić rzecz jakimś żartem, powiedzieć na przykład, że prawdziwą wartość drużyny Mauricio Pochettino zweryfikuje już we środę Burnley, a w sobotę Crystal Palace (co zresztą zawsze może się okazać boleśnie prawdziwe). Albo przypomnieć któryś z przegranych na tym stadionie meczów z wcześniejszej fazy sezonu, ze Stoke, West Bromwich albo z Newcastle. Zauważyć, że rzeczy, które niepokoiły w ich trakcie, dotyczące kwestii naprawdę elementarnych, jak choćby właściwe przygotowanie do rozegrania meczu, bynajmniej nie zniknęły (kiedy Newcastle szykowało się już do rozegrania zabójczej akcji natychmiast po wznowieniu gry, piłkarze Tottenhamu sznurowali jeszcze buty, poprawiali getry i gawędzili ze sobą; dziś zanim za kontuzjowanego Masona wszedł Dembele, trzeba było grać w dziesiątkę przez pięć minut, a Belg w tym czasie dopiero zakładał ochraniacze, wciągał koszulkę itd.). Powiedzieć, że błąd Fazio przy prostym wyprowadzaniu piłki, przy stanie 4:1, był skandaliczny – i że nie był to pierwszy taki błąd tego obrońcy w tym sezonie, ba: nawet w tym meczu, w 25. minucie, jego podobna strata zakończyła się minimalnie niecelnym strzałem Oscara. Wtrącić przy okazji coś o stracie Bentaleba, po której Fazio desperacko powstrzymał akcję Hazarda. Marudzić na serię dogodnych sytuacji, jakie miała Chelsea zarówno przy stanie 4:2 (strzał Azplicuety, obroniony przez Llorisa), jak 5:2 (zanim trafił Terry, były okazje Ramiresa, Costy i Ivanovicia). Lękać się, że forma przyszła za wcześnie i że długo grać w tym tempie nie będzie się dało (zwłaszcza, że oprócz Premier League są jeszcze puchary – dla Tottenhamu mecz z Chelsea był już 31. w sezonie); wspomnieć na przykład, że u drużyn mistrza Mauricio Pochettino, Marcelo Bielsy, kryzys przychodzi zwykle późną wiosną. W ogóle znaleźć jak najwięcej dziur w całym, żeby na koniec sezonu, kiedy znów do miejsca czwartego zabraknie punktu czy dwóch, nie cierpieć nadmiernie. Jeszcze w trakcie meczu Rafał Stec zacytował mi zdanie z książki „Futbol jest okrutny” „okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna wychodzi na prowadzenie – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało” – w tym przypadku chodziłoby o rozciągnięcie chwili na kilka, góra kilkanaście tygodni. Czytaj dalej

Barańczak, Bird, Bale

Najpiękniejszy wiersz o sporcie, jaki kiedykolwiek napisano, wyszedł spod pióra Stanisława Barańczaka.

W oceanicznym ryku nabitej głowami hali

Boston Garden, w ekstazie górnych galerii po parter,

wbiegają truchtem, luźni, zblazowani, cali

w niby-leniwej glorii, pięć piętrowych panter;

długoręki Kevin McHale, sześć stóp i dziesięć cali

– brzmi jego pierwsza strofa; w kolejnych padają nazwiska Roberta Parisha, Dennisa Johnsona, Danny’ego Ainge’a i oczywiście Larry’ego Birda („z trybun »LA-RREE!!!«). Poeta składa hołd słynnej pierwszej piątce Boston Celtics, opisując tych kilkadziesiąt sekund, w trakcie których zawodnicy wstępują na parkiet, rozlega się gwizdek, a McHale zdobywa pierwsze dwa punkty. Oprócz długorękiego (wypada dokończyć frazę poety: „sześć stóp i dziesięć cali / ofensywnego geniuszu”), idzie „chmurny i uparty / wielkolud”. Dalej „piegowaty (…) mistrz błyskotliwych podań”, potem „cwany gówniarz z wyglądu, bezcenny / artysta strzałów z dystansu”, a wreszcie ten najsłynniejszy w historii drużyny, „kluchowaty, senny / blondas, w którym nikt by się nie domyślił żywej, / jedynej, wszystko dotąd zaćmiewającej legendy”.

Stanisław Barańczak umarł dziś, w wieku 68 lat, po długiej i ciężkiej chorobie. Piszę o nim na piłkarskim blogu, bo gdzieś muszę powiedzieć, że wiersz „Pierwsza piątka” ukształtował moje spojrzenie na sport i uprawiających go ludzi równie mocno, jak „Widokówka z tego świata”, „Co mam powiedzieć” oraz „Drogi kąciku porad” zdefiniowały moje metafizyczne niepokoje, a „Wrzesień 1967” – współtworzył wyobraźnię erotyczną (wszystkie te utwory pochodzą z jednego tomu, czytanego przeze mnie po raz pierwszy jakoś w ostatnich latach liceum). Zostawiając Pana Boga i miłość na boku: szło o urzeczenie błyskiem nieśmiertelności, zarezerwowanej, wydawałoby się, jedynie sztukom pięknym, i o tej nieśmiertelności przemijanie. Koszykarze z Bostonu – pisze Barańczak, również mnożąc paradoksy – „tylko trochę mniej niedoskonali / niż każdy, są doskonale kochani, nienawidzeni, są wyspą / wyrosłą nad obojętność. Na mgnienie. Tak, ale na mgnienie ocali / ich to, że wystają o głowę ponad tę resztę, to wszystko”. Czytaj dalej

Połowa MU, połowa Tottenhamu

W drugiej połowie nie chodziło o futbol – chodziło o przetrwanie”, powiedział Louis van Gaal po meczu Tottenham-MU i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zdanie to opisywało nie tylko drugą połowę spotkania z White Hart Lane, ale całą w gruncie rzeczy kolejkę, rozegraną zaledwie dwie doby po poprzedniej i pełną nieoczekiwanych wyników, z których najbardziej zdumiewający był oczywiście remis Manchesteru City na własnym boisku z Burnley. „Jest naukowo dowiedzione, że pełna regeneracja w okresie 48 godzin jest niemożliwa” – kontynuował Holender, przypominając, że FIFA i UEFA wykluczają możliwość grania co dwa dni, choć z drugiej strony to przecież jego decyzją było wystawienie dokładnie tej samej wyjściowej jedenastki po upływie zaledwie 43 godzin od zakończenia poprzedniego meczu (w historii MU zdarzyło się to po raz pierwszy od października 2012 – przez 85 kolejek kolejni menedżerowie Czerwonych Diabłów nie wahali się rotować składem). Dla porównania: Mauricio Pochettino wymienił czterech piłkarzy, a piąty, Benjamin Stambouli, grał w meczu z Leicester tylko jedną połowę – nic dziwnego, że z każdą minutą drugiej połowy przewaga Tottenhamu stawała się coraz wyraźniejsza; gospodarze po prostu byli w stanie biegać, gdy goście już tylko człapali.

strzalymutottfirsthalfCo nie zmienia faktu, że po pierwszych 45 minutach Manchester United mógł prowadzić nawet pięcioma bramkami: gospodarzy ratowały słupek, poprzeczka, minimalny spalony, a przede wszystkim doskonały Hugo Lloris, broniący strzały Younga, Falcao czy Rooneya oraz powstrzymujący będącego już sam na sam z nim van Persiego (załączony obrazek to wszystkie uderzenia MU z pierwszej połowy). Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że na tle wymagającego bądź co bądź rywala było to najlepsze 45 minut MU, jakie oglądałem w tym sezonie. Działało wszystko: trójka obrońców (jeszcze) nie popełniała błędów, Valencia i Young jako cofnięci skrzydłowi siali spustoszenie po obu stronach boiska, w środku Carrick ograniczał przestrzeń Eriksenowi, a Mata z Rooneyem dosłownie sterroryzowali Stamboulego i Masona. Wszystko, co działo się w środkowej strefie MU, było przedniej marki: rozciągające grę podania Maty i rajdy w poszukiwaniu przestrzeni między polami karnymi Rooneya, podania do napastników i ich zdolność do uwalniania się spod krycia Vertonghena czy Fazio – zabrakło jedynie goli.

Jako się rzekło jednak w drugiej połowie Tottenham zdołał przejąć kontrolę nad meczem – i tu z kolei należałoby może mówić o najlepszych 45 minutach gospodarzy w tym sezonie na tle wymagającego bądź co bądź rywala. O założonym wyżej pressingu, kolejnych odbiorach na połowie MU, a po przejściu gości na ustawienie 4-4-2 – już totalnej dominacji podopiecznych Mauricio Pochettino; gdyby Ryan Mason wykorzystał doskonałe podanie Kane’a albo gdyby Eriksen zdołał przyjąć długą piłkę za plecami obrońców MU (ewentualnie gdyby sędzia podyktował karnego za to, jak Rooney sprowadził Kane’a do parteru przy jednym z rzutów rożnych), odwrócenie ról mogło być całkowite.

kanemuWarto w tym kontekście wspomnieć o przygotowaniu fizycznym piłkarzy Tottenhamu. Mecz z MU był już ich trzydziestym spotkaniem w tym sezonie: 19 razy grali w Premier League, 3 razy w Pucharze Ligi i 8 razy w Lidze Europy, co wiązało się z podróżami do Grecji, Turcji, Serbii czy na Cypr. Dla porównania – goście mają za sobą dopiero 20 meczów (19 w Premier League i jeden w Pucharze Ligi); dziesięć spotkań mniej, średnio o dwa miesięcznie, a jaka różnica w świeżości… Nie wiem, oczywiście, czy podopieczni Pochettino nie spuchną w kwietniu, jak to zdarzało się w przeszłości drużynom mentora trenera Tottenhamu, Marcelo Bielsy – na razie jednak w każdym meczu biegają dużo więcej od rywali, a najlepszym symbolem ich, by użyć ulubionego słowa argentyńskiego trenera, „filozofii”, może być Harry Kane, nieustannie zbiegający do boków w oczekiwaniu na podania, próbujący rozpoczynać pressing na bramkarzu i obrońcach rywala, ale także świetnie podający kolegom (trzy wykreowane sytuacje; zobaczcie obrazek). Na puentę powiedzmy zatem, że Tottenhamowi do końca chodziło o futbol; kwestia przetrwania stanie na porządku dziennym w Nowy Rok podczas meczu z Chelsea.