Dwa tematy niedzieli i, w gruncie rzeczy, dwa tematy sezonu: przyszłość Arsene’a Wengera i przyszłość Andre Villas-Boasa. Oraz przyszłość kierowanych przez obu menedżerów drużyn. Przyszłość dwóch „projektów”, jednego zaledwie siedmiomiesięcznego, drugiego już szesnastoletniego. Z różnych być może powodów: w pierwszym przypadku wygląda na to, że szkoleniowiec Arsenalu nie ma piłkarzy z charakterem, w drugim – że piłkarze Chelsea nie mają szkoleniowca z charakterem. Nieważne, jaka jest prawda: media w Anglii wydały już wyroki, puszczając w obieg nawet kompromitującą dla szatni Chelsea pogłoskę, że w przerwie meczu z Birmingham do swoich kolegów z drużyny przemawiał Didier Drogba, odbierając głos Villas-Boasowi. Pogłoskę nieprawdziwą, bo napastnik z Wybrzeża Kości Słoniowej, owszem, mobilizował kolegów do lepszej gry w drugiej połowie, ale w dopiero w tunelu prowadzącym na boisko. Dodajmy, że takiej właśnie postawy dramatycznie brakuje w zespole Arsenalu. Ech, zaczynam się już powtarzać…
Trudno się wszakże nie powtarzać, skoro tyle już napisano i powiedziano. Zaczynając od Arsenalu: o tym, że kolejna drużyna, z którą przychodzi potykać się Kanonierom (w tym przypadku Sunderland), bardziej chce, mocniej wierzy i więcej biega. O fatalnej organizacji gry obronnej i o tym, dlaczego klub nie chciał zatrudnić Steve’a Boulda na trenera-koordynatora pracy z defensorami. O tym, że druga linia nie raczy obrońców asekurować. O obniżce formy tych, którzy czarowali w ofensywie jeszcze kilka lat temu (jak Arszawin) albo kilka miesięcy temu (jak Walcott), ale też o tych, którzy nigdy czarować nie potrafili (Chamakh). O poczuciu, że dokonywane w ostatnim dniu letniego okienka transferowego zakupy nie były trafione (owszem, Mertseacker, Arteta, Benayoyn są nieźli, ale czy „niezły” oznacza w tym przypadku „wystarczająco dobry”?; o Santosie nie wspomnę – zbyt dobrze pamiętam katastrofalny epizod w Tottenhamie reprezentacyjnego lewego obrońcy Brazylii, Gilberto). O wszystkich niepotrzebnych błędach, od których zaczynały się kolejne nieszczęścia (weźmy za krótki wykop Szczęsnego przed fantastycznym golem Boatenga we środę, weźmy faul Djorou, po którym Larsson bił wczoraj wolnego w 40. minucie). O nieuczeniu się na tych błędach (weźmy drugi gol Sunderlandu, po szybkiej kontrze – czy nie wystarczy podmienić nazwiska Robinho na Sessignon, by otrzymać fragment relacji z meczu z Milanem?). Brzemiennej w skutkach kontuzji Wilshere’a (wyobraźcie sobie, że Tottenham ma grać cały rok bez Modricia, MC bez Davida Silvy, MU bez Rooneya…) i zbyt dużej odpowiedzialności ciążącej na barkach van Persiego dodawać do tej listy nie chcę, bo to akurat niepowodzenia Wengera tłumaczy. Nie tłumaczy go fakt, że – używając jego własnych słów z przedmeczowej konferencji prasowej – jeżeli spotkania takie jak z Sunderlandem są testem charakteru dla piłkarzy, próbujących podnieść się po kompromitującej porażce w środku tygodnia, to oglądaliśmy drużynę bez charakteru. Roy Keane, który po meczu powiedział, że mamy do czynienia z najgorszym składem Arsenalu od lat, zauważył też coś innego: że więcej niż połowa piłkarzy grających z Sunderlandem założyła rękawiczki. „Od chwili, kiedy to zobaczyłem, wiedziałem, że będą kłopoty” – zgryźliwie zauważył człowiek, któremu charakteru nigdy nie było można odmówić. Bo można ten obrazek interpretować nie tylko w taki sposób, że oto delikatni chłopcy (delikatność nie jest skądinąd najwłaściwszą kwalifikacją w sporcie zawodowym) nie chcą zmarznąć, ale także, że umywają ręce – że nie chcą walczyć za ten klub i tego menedżera, że kiedy coś nie idzie po prostu spuszczają głowy i myślą o tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Pomyśleć, że jeszcze parę miesięcy temu coś podobnego można było mówić o niemal wszystkich piłkarzach Sunderlandu…
W Chelsea są zawodnicy, którzy chcą walczyć za klub. Problem w tym, że mają już swoje lata i młody menedżer rozpoczął przebudowę składu, idąc z nimi na wojnę. Pewnie nie miał wyjścia: przekonany, że taki Drogba wkrótce odejdzie i mając do dyspozycji kupionego za 50 milionów Torresa, próbował sadzać napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej na ławce. Podobnie robił z Lampardem i z innymi, narażając się rzecz jasna, a nie udowadniając przy tym, że nowi zawodnicy, np. beznadziejny wczoraj Raul Meireles, pasują lepiej do wyjściowej jedenastki. To, że zmieniony w meczu z Birmingham John Obi Mikel nie chciał podać ręki menedżerowi samo w sobie nie musi być powodem do niepokoju – w końcu akurat na jego pozycję ma Villas-Boas kilku lepszych – choć można też myśleć, że Mikel pozwolił sobie na taki gest, bo czuł, że zostanie za niego pochwalony przez starszych kolegów (inny przykład złych relacji to fakt, że po zmianie w przerwie Fernando Torres nie usiadł w drugiej połowie na ławce, wraz z resztą drużyny). Media angielskie, specjalizujące się w polowaniu na głowy menedżerów, donosiły w ubiegłym tygodniu nie tylko o spotkaniu między piłkarzami a Villas-Boasem po porażce z Evertonem – spotkaniu, podczas którego leciały ponoć wióry i które nie przyniosło, jak widać, oczyszczenia, ale także o esemesach, wymienianych między niektórymi zawodnikami a Jose Mourinho. Przeglądam swoje zapiski z początku sezonu i oczom nie wierzę, jak to szybko poszło: ta utrata zaufania piłkarzy do menedżera przełożyła się chyba na utratę zaufania menedżera do siebie samego. Inaczej nie potrafię wytłumaczyć np. zdjęcia z boiska Maty i pozostawienia na nim Meirelesa; przykłady nieudanych zmian z ostatnich tygodni mógłbym mnożyć. Na Stamford Bridge był, owszem, menedżer, który wiedział, co robi, szybko reagował na zmieniające się wydarzenia, dostosowywał do nich strategię drużyny, motywował piłkarzy itd. – nazywał się Chris Hughton. Menedżer, który z pewnością mógłby podpowiedzieć Villas-Boasowi jedną prostą prawdę: że oprócz właściwej taktyki jest odpowiedzialny także za właściwe morale i ducha drużyny. I który nigdy nie wypowiedziałby zdania, na które pozwolił sobie Portugalczyk: że tak długo, jak ma poparcie Romana Abramowicza (na razie ma – z akcentem na „na razie”), nie potrzebuje poparcia najstarszych piłkarzy. Oczywiście nigdy nie jest tak, że piłkarze rozmyślnie grają przeciwko szkoleniowcowi – rzecz w tym, że to oni, nie właściciel klubu wychodzą na boisko. I że jeśli nie mają zaufania do szkoleniowca, ich gra może wyglądać właśnie tak, jak gra Chelsea w sobotę. Ślamazarnie, bez energii, bez przekonania, że odmiana niekorzystnego wyniku pójdzie jak z płatka, bo menedżer powie im, jak to zrobić.
Nie podejmuję się spekulować, jak długo to jeszcze potrwa. W przypadku Arsene’a Wengera z pewnością do końca sezonu, no chyba że mecz z Tottenhamem również zakończy się katastrofą (w co tradycyjnie nie wierzę). W przypadku Villas-Boasa zapewne także, choć wtorkowy mecz z Napoli może zmienić to przekonanie. W każdym razie obu menedżerom pali się grunt pod nogami: jest bardzo realne, że co najmniej jedna z drużyn, którymi kierują, nie zagra w przyszłym roku w Lidze Mistrzów. Co to oznacza dla obu Projektów, pisać nie potrzebuję.