Archiwum autora: michalokonski

Przyszłość Projektu

Dwa tematy niedzieli i, w gruncie rzeczy, dwa tematy sezonu: przyszłość Arsene’a Wengera i przyszłość Andre Villas-Boasa. Oraz przyszłość kierowanych przez obu menedżerów drużyn. Przyszłość dwóch „projektów”, jednego zaledwie siedmiomiesięcznego, drugiego już szesnastoletniego. Z różnych być może powodów: w pierwszym przypadku wygląda na to, że szkoleniowiec Arsenalu nie ma piłkarzy z charakterem, w drugim – że piłkarze Chelsea nie mają szkoleniowca z charakterem. Nieważne, jaka jest prawda: media w Anglii wydały już wyroki, puszczając w obieg nawet kompromitującą dla szatni Chelsea pogłoskę, że w przerwie meczu z Birmingham do swoich kolegów z drużyny przemawiał Didier Drogba, odbierając głos Villas-Boasowi. Pogłoskę nieprawdziwą, bo napastnik z Wybrzeża Kości Słoniowej, owszem, mobilizował kolegów do lepszej gry w drugiej połowie, ale w dopiero w tunelu prowadzącym na boisko. Dodajmy, że takiej właśnie postawy dramatycznie brakuje w zespole Arsenalu. Ech, zaczynam się już powtarzać…

Trudno się wszakże nie powtarzać, skoro tyle już napisano i powiedziano. Zaczynając od Arsenalu: o tym, że kolejna drużyna, z którą przychodzi potykać się Kanonierom (w tym przypadku Sunderland), bardziej chce, mocniej wierzy i więcej biega. O fatalnej organizacji gry obronnej i o tym, dlaczego klub nie chciał zatrudnić Steve’a Boulda na trenera-koordynatora pracy z defensorami. O tym, że druga linia nie raczy obrońców asekurować. O obniżce formy tych, którzy czarowali w ofensywie jeszcze kilka lat temu (jak Arszawin) albo kilka miesięcy temu (jak Walcott), ale też o tych, którzy nigdy czarować nie potrafili (Chamakh). O poczuciu, że dokonywane w ostatnim dniu letniego okienka transferowego zakupy nie były trafione (owszem, Mertseacker, Arteta, Benayoyn są nieźli, ale czy „niezły” oznacza w tym przypadku „wystarczająco dobry”?; o Santosie nie wspomnę – zbyt dobrze pamiętam katastrofalny epizod w Tottenhamie reprezentacyjnego lewego obrońcy Brazylii, Gilberto). O wszystkich niepotrzebnych błędach, od których zaczynały się kolejne nieszczęścia (weźmy za krótki wykop Szczęsnego przed fantastycznym golem Boatenga we środę, weźmy faul Djorou, po którym Larsson bił wczoraj wolnego w 40. minucie). O nieuczeniu się na tych błędach (weźmy drugi gol Sunderlandu, po szybkiej kontrze – czy nie wystarczy podmienić nazwiska Robinho na Sessignon, by otrzymać fragment relacji z meczu z Milanem?). Brzemiennej w skutkach kontuzji Wilshere’a (wyobraźcie sobie, że Tottenham ma grać cały rok bez Modricia, MC bez Davida Silvy, MU bez Rooneya…) i zbyt dużej odpowiedzialności ciążącej na barkach van Persiego dodawać  do tej listy nie chcę, bo to akurat niepowodzenia Wengera tłumaczy. Nie tłumaczy go fakt, że – używając jego własnych słów z przedmeczowej konferencji prasowej – jeżeli spotkania takie jak z Sunderlandem są testem charakteru dla piłkarzy, próbujących podnieść się po kompromitującej porażce w środku tygodnia, to oglądaliśmy drużynę bez charakteru. Roy Keane, który po meczu powiedział, że mamy do czynienia z najgorszym składem Arsenalu od lat, zauważył też coś innego: że więcej niż połowa piłkarzy grających z Sunderlandem założyła rękawiczki. „Od chwili, kiedy to zobaczyłem, wiedziałem, że będą kłopoty” – zgryźliwie zauważył człowiek, któremu charakteru nigdy nie było można odmówić. Bo można ten obrazek interpretować nie tylko w taki sposób, że oto delikatni chłopcy (delikatność nie jest skądinąd najwłaściwszą kwalifikacją w sporcie zawodowym) nie chcą zmarznąć, ale także, że umywają ręce – że nie chcą walczyć za ten klub i tego menedżera, że kiedy coś nie idzie po prostu spuszczają głowy i myślą o tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Pomyśleć, że jeszcze parę miesięcy temu coś podobnego można było mówić o niemal wszystkich piłkarzach Sunderlandu…

W Chelsea są zawodnicy, którzy chcą walczyć za klub. Problem w tym, że mają już swoje lata i młody menedżer rozpoczął przebudowę składu, idąc z nimi na wojnę. Pewnie nie miał wyjścia: przekonany, że taki Drogba wkrótce odejdzie i mając do dyspozycji kupionego za 50 milionów Torresa, próbował sadzać napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej na ławce. Podobnie robił z Lampardem i z innymi, narażając się rzecz jasna, a nie udowadniając przy tym, że nowi zawodnicy, np. beznadziejny wczoraj Raul Meireles, pasują lepiej do wyjściowej jedenastki. To, że zmieniony w meczu z Birmingham John Obi Mikel nie chciał podać ręki menedżerowi samo w sobie nie musi być powodem do niepokoju – w końcu akurat na jego pozycję ma Villas-Boas kilku lepszych – choć można też myśleć, że Mikel pozwolił sobie na taki gest, bo czuł, że zostanie za niego pochwalony przez starszych kolegów (inny przykład złych relacji to fakt, że po zmianie w przerwie Fernando Torres nie usiadł w drugiej połowie na ławce, wraz z resztą drużyny). Media angielskie, specjalizujące się w polowaniu na głowy menedżerów, donosiły w ubiegłym tygodniu nie tylko o spotkaniu między piłkarzami a Villas-Boasem po porażce z Evertonem – spotkaniu, podczas którego leciały ponoć wióry i które nie przyniosło, jak widać, oczyszczenia, ale także o esemesach, wymienianych między niektórymi zawodnikami a Jose Mourinho. Przeglądam swoje zapiski z początku sezonu i oczom nie wierzę, jak to szybko poszło: ta utrata zaufania piłkarzy do menedżera przełożyła się chyba na utratę zaufania menedżera do siebie samego. Inaczej nie potrafię wytłumaczyć np. zdjęcia z boiska Maty i pozostawienia na nim Meirelesa; przykłady nieudanych zmian z ostatnich tygodni mógłbym mnożyć. Na Stamford Bridge był, owszem, menedżer, który wiedział, co robi, szybko reagował na zmieniające się wydarzenia, dostosowywał do nich strategię drużyny, motywował piłkarzy itd. – nazywał się Chris Hughton. Menedżer, który z pewnością mógłby podpowiedzieć Villas-Boasowi jedną prostą prawdę: że oprócz właściwej taktyki jest odpowiedzialny także za właściwe morale i ducha drużyny. I który nigdy nie wypowiedziałby zdania, na które pozwolił sobie Portugalczyk: że tak długo, jak ma poparcie Romana Abramowicza (na razie ma – z akcentem na „na razie”), nie potrzebuje poparcia najstarszych piłkarzy. Oczywiście nigdy nie jest tak, że piłkarze rozmyślnie grają przeciwko szkoleniowcowi – rzecz w tym, że to oni, nie właściciel klubu wychodzą na boisko. I że jeśli nie mają zaufania do szkoleniowca, ich gra może wyglądać właśnie tak, jak gra Chelsea w sobotę. Ślamazarnie, bez energii, bez przekonania, że odmiana niekorzystnego wyniku pójdzie jak z płatka, bo menedżer powie im, jak to zrobić.

Nie podejmuję się spekulować, jak długo to jeszcze potrwa. W przypadku Arsene’a Wengera z pewnością do końca sezonu, no chyba że mecz z Tottenhamem również zakończy się katastrofą (w co tradycyjnie nie wierzę). W przypadku Villas-Boasa zapewne także, choć wtorkowy mecz z Napoli może zmienić to przekonanie. W każdym razie obu menedżerom pali się grunt pod nogami: jest bardzo realne, że co najmniej jedna z drużyn, którymi kierują, nie zagra w przyszłym roku w Lidze Mistrzów. Co to oznacza dla obu Projektów, pisać nie potrzebuję.

Zawsze jest następny mecz

Nie ma co się rozgadywać, jak sądzę. To był nie tylko najgorszy mecz Arsenalu Arsene’a Wengera w Europie: dawno nie widziałem tak słabego występu angielskiej drużyny w Lidze Mistrzów, a po jego obejrzeniu myślę, że szanse Chelsea w rywalizacji z Napoli wcale nie muszą wyglądać lepiej i że dystans Wyspiarzy do europejskiej czołówki dramatycznie się powiększył. Arsenalowi do 66. minuty, kiedy to Henry kapitalnie zgrał piłkę do van Persiego, nie udawało się literalnie nic: ani wykopy Szczęsnego, ani współpraca środkowych obrońców (dziura między Vermaelenem a Koscielnym czy Djorou liczyła momentami kilkanaście metrów), ani asekuracja środkowych pomocników, ani utrzymywanie się przy piłce (te straty!), ani gra skrzydłami, która przed meczem wydawała się najlepszym sposobem na poradzenie sobie z Milanem (dlaczego, ach dlaczego, Arsene Wenger zdecydował się na Rosicky’ego, zamiast na Oxlade-Chamberlina?). Zbyt wielu piłkarzy przeszło koło tego meczu, żeby Kanonierzy mogli liczyć na dobry wynik: tracący piłkę Arteta, przewracający się Vermaelen (czy aby na pewno nie grał z gorączką? – jakoś muszę sobie wytłumaczyć najsłabszy występ Belga w koszulce Arsenalu…), zagubiony Walcott, niedostający piłek van Persie (zobaczcie porównanie: 48 podań do Ibrahomovicia i 19 do van Persiego), nietrafiający z wślizgami Djorou… To jednak, co wydawało mi się najbardziej dojmujące, wiązało się z poczuciem, że gospodarze nie grają na sto procent możliwości, że wystarczy im czekać na błędy gości, a potem te błędy bezlitośnie punktować – błędy z gatunku elementarnych.

Kiedy w drugiej połowie na boisko wchodził Henry, współczułem mu. Żegna się w końcu z Ligą Mistrzów, myślałem sobie, zasłużył na to, żeby walczyć o wynik wraz z mężczyznami pokroju Parloura czy Lljunberga, a nie z tą gromadką uciekających przed odpowiedzialnością chłopców typu Ramseya czy Songa. Kolejny raz pojąć nie mogę, dlaczego Arsene Wenger nie zdecydował się w lecie na sprowadzenie do klubu Scotta Parkera – przecież to właśnie takich osobowości najbardziej brakuje francuskiemu menedżerowi (dla równowagi dodam, że również decyzja Harry’ego Redknappa o sprzedaniu Kevina Prince Boatenga nie wydaje się najrozsądniejsza – czy w tamtym czasie nie było lepiej pozwolić odejść np. Jenasowi?). Zdania Wojciecha Szczęsnego, że skoro Tottenham wyeliminował Milan, to Arsenal go rozwali, aż się nie chce przywoływać. Popastwiłbym się jeszcze trochę, gdyby nie fakt, że w Premier League ostatnio szło Kanonierom dobrze i że następny mecz ligowy przyjdzie im grać właśnie w derbach północnego Londynu. Gdzie szukać okazji do wyjścia z dołka, jak nie w takim spotkaniu?

Lekcje dla AVB

Tym, którzy prawdziwie kochają piłkę nożną, wczorajszy mecz Tottenhamu z Newcastle musiał spaść z nieba. Sportowy triumf drużyny Harry’ego Redknappa, wraz z wcześniejszym o kilkadziesiąt minut zwycięstwem Arsenalu nad Sunderlandem, podczas którego udany pościg przegrywających Kanonierów przypieczętował Thierry Henry, pozwoliły przecież zapomnieć o wczesnopopołudniowych zajściach na Old Trafford. Dzięki Bogu, sobotni wieczór spędziliśmy na rozmowach o piłce nożnej, a jeśli pojawiały się w nich jakieś nazwiska, to menedżera Tottenhamu, kończącego najbardziej niezwykłe kilkadziesiąt godzin w swoim 64-letnim życiu, menedżera Arsenalu, odwracającego za pomocą udanych zmian losy przegranego, wydawałoby się, pojedynku, a także nazwiska ich podopiecznych, Emanuela Adebayora i Thierry’ego Henry’ego.

Jak widzicie udało mi się napisać cały pierwszy akapit bez wspominania o haniebnym zachowaniu Luisa Suareza przed meczem i skrajnie nieodpowiedzialnym zachowaniu Patrice’a Evry po jego zakończeniu. A skoro już poświęciłem dwóm panom to jedno zdanie, nie zamierzam go rozwijać – zwłaszcza, że i w spotkaniu MU-Liverpool znalazłoby się paru bohaterów pozytywnych, np. Rooney, Evans i Valencia po jednej stronie oraz wracający stopniowo do pełni formy Gerrard po drugiej. To niezwykła, i może trochę niepokojąca prawidłowość, że jeśli Rooney gra dobrze, cała drużyna zalicza udany występ, jeśli zaś Anglikowi nie idzie, nie idzie też jego kolegom.

Próbuję pisać o futbolu, ignorując to, co zaraz po spotkaniu powiedział o Suarezie Alex Ferguson, nie zwracając uwagi na angielskie tabloidy, w niedzielnych wydaniach krzyczące w ślad za menedżerem MU, że napastnika Liverpoolu należałoby wykopać z boisk Premier League, i z zażenowaniem przechodząc do porządku dziennego nad słowami odwracającego kota ogonem Kenny’ego Dalglisha. Trener mistrzów Anglii miał przynajmniej na tyle obiektywizmu, żeby odciąć się od pomeczowego zachowania Evry, szkoleniowiec Liverpoolu zaś w pierwszym odruchu znów dawał do zrozumienia, że wszyscy uwzięli się na Suareza, obwiniał dziennikarzy, a nawet sugerował, że to Francuz nie chciał podać ręki Urugwajczykowi. Szczęśliwie po sobocie, przypieczętowanej niezwykle ostrymi, jak na temat dotyczący Liverpoolu, komentarzami Alana Hansena w Match of the Day, przyszło opamiętanie: przeprosiny zarówno samego Suareza, jak dyrektora wykonawczego i menedżera Liverpoolu, błyskawicznie przyjęte przez przedstawicieli Manchesteru United. Zwyciężył zdrowy rozsądek, czyli zwyciężył futbol.

A skoro o futbolu, którego pełno było na wszystkich stadionach zarówno wczoraj, jak i dziś (Blackburn i Wigan wygrały wszak mecze o sześć punktów, Chelsea poległa z Evertonem, Swansea – dość niespodziewanie – z Norwich, a Wolves z WBA, i o każdym z tych spotkań warto by dać osobny kawałek): Kenny’ego Dalglisha można krytykować również za decyzje czysto piłkarskie. Po pierwsze, za posadzenie na ławce dobrego ostatnio Andy’ego Carrolla (przydałby się i w polu karnym, podczas stałych fragmentów gry, i przed nim – do rozprowadzania akcji Suareza). Po drugie, za niedanie wsparcia ogrywanemu przez środkowych pomocników MU Spearingowi. Po trzecie, za zbyt długie trzymanie na boisku bezproduktywnego Downinga – nie ja jeden już podczas nudnej pierwszej połowy skomlałem z tęsknoty za Bellamym.

Zwycięstwo Tottenhamu ucieszyło mnie oczywiście, zwłaszcza że dzięki niemu przewaga nad Chelsea i Arsenalem wynosi 10 punktów. Pamiętam jednak, że przed piłkarzami Redknappa wciąż są mecze nie tylko z drużynami, które marzą o dogonieniu Tottenhamu, ale również z MU: z dziesięciu punktów łatwo może zrobić się punkt. Poza tym niech nikogo nie zmylą rozmiary zwycięstwa nad świetnym w tym sezonie Newcastle: o klasie tej drużyny, i o tym, że jej menedżera Alana Pardew jeszcze w poprzedni weekend nazywano głównym kandydatem do tytułu „trenera roku”, świadczyła dotąd nie tylko niebywała forma strzelecka Demba Ba i solidna postawa w bramce Tima Krula, ale przede wszystkim obecność w środku pola duetu Tiote-Cabaye. Bez tych dwóch walecznych i dobrze podających piłkarzy, Newcastle przystępowało do wczorajszego spotkania wyraźnie osłabione, a jakby tego mało, Alan Pardew zamiast zatroszczyć się o środek pomocy, postanowił grać dwójką napastników. Wychodzenie na mecz z Tottenhamem w ustawieniu 4-4-2 jest strategią samobójczą, kandydat na menedżera roku tym razem więc zdecydowanie przeszarżował.

O Harrym Redknappie rozpisałem się we czwartek – jeśli miałbym dodać coś jeszcze do tamtej kaskady komplementów, to rozwinąłbym zdanie o jego indywidualnej pracy z piłkarzami. Wielu kibiców Tottenhamu w ciągu ostatnich tygodni martwiło się coraz wyraźniejszą obniżką formy Adebayora: napastnik z Togo był nieskuteczny, źle przyjmował piłkę, czasem wydawał się nieskoncentrowany, a wielu z nas przypominało sobie, jak destrukcyjny wpływ na zespół potrafił mieć w poprzednich klubach. Menedżer Tottenhamu tymczasem, ignorując narastające niezadowolenie fanów i krytyczne uwagi mediów, uparcie na niego stawiał – i wczorajszy występ, w którym Adebayor strzelił bramkę i zaliczył cztery asysty (w skali całego sezonu ma już 10 goli i 10 asyst – więcej kluczowych podań ma jedynie David Silva…), był dowodem, że postępował słusznie. „Nie dajcie się nabrać na ten jego wizerunek aroganckiego, leniwego luzaka – tłumaczył dziennikarzom po meczu Harry Redknapp. – To wrażliwy, niepewny siebie chłopak, który potrzebuje czułej opieki”. Nie wiem, jak Redknapp to robi, że wszyscy ci piłkarze z uśmiechem na ustach tyrają dla zespołu, ale widzę, że mu się udaje. Luis Saha mówi, że po 10 dniach treningów w Tottenhamie czuje się o wiele lepszym napastnikiem – i fakt, że w ciągu pierwszych kilkudziesięciu minut na White Hart Lane strzelił tyle bramek, co w ostatnich 20 meczach dla Evertonu, pokazuje, że Harry kolejny raz miał nosa.

A wniosek z tego taki, że Andre Villas Boas powinien był więcej skorzystać na podglądaniu Bobby’ego Robsona. Taktyczna kompetencja, gruntowne dossier na temat przeciwników i precyzyjne konstruowanie strategii na kolejne spotkania to nie wszystko, jeśli twoi zawodnicy nie chcą pójść za tobą w ogień.

Głos ludu

Dlaczego w ogóle Anglicy? Może dlatego, że samemu będąc przedstawicielem nacji obdarzonej umiejętnością strzelania sobie w stopę, doceniam inne narody wyspecjalizowane w tej umiejętności. Na cztery miesiące przed finałami wielkiej piłkarskiej imprezy, wbrew trenerowi, znaczącej grupie piłkarzy i równie znaczącej grupie dziennikarzy i kibiców odbierać opaskę kapitanowi drużyny narodowej, a w konsekwencji stracić także trenera – chciałoby się powiedzieć „polskie, arcypolskie”…

Z drugiej strony trzeba przyznać, że Football Association znalazła się w pozycji nie do pozazdroszczenia. John Terry nie przyznaje się wprawdzie do winy, a do czasu wyroku należy traktować go jak niewinnego, ale sam fakt, że toczy się przeciwko niemu postępowanie, jest dla wizerunku angielskiej piłki potężnym problemem. W końcu nie tylko FA poszła na wojnę z rasizmem – rzecz jest priorytetowa również dla UEFA i FIFA, bacznie przyglądających się sprawie, a podejmujących na co dzień wiele decyzji o istotnym dla Anglików znaczeniu. Osobiście decydentów z federacji mogło w ogóle nie obchodzić, czy i co właściwie Terry powiedział Antonowi Ferdinandowi, a elementarny zmysł prawniczy mógł im mówić, że dopóki nie wypowie się sąd, zawodnik Chelsea jest niewinny, ale uznali widać, że nie mogą sobie pozwolić, aby podczas mistrzostw Europy symbolem ich reprezentacji był człowiek oczekujący na wyrok w procesie o rasizm (przypomnijmy, że Euro to nie tylko konieczność rozegrania kilku spotkań, ale mnóstwo obowiązków natury wizerunkowej – udziału w spotkaniach, konferencjach, wydarzeniach publicznych, w czym kapitan drużyny narodowej odgrywa zawsze rolę najważniejszą). Inna sprawa, czy błąd nie został popełniony dużo wcześniej: kiedy Fabio Capello zadecydował, że opaska powinna zostać obrońcy Chelsea zwrócona.

Rozumiejąc racje federacji, powiedzmy jednak, że rozumiemy również racje podającego się do dymisji trenera. Jeśli FA musiała pozbawić Terry’ego funkcji, w dodatku nie konsultując tego ze szkoleniowcem, Fabio Capello musiał zrezygnować z pracy – choćby w imię relacji z piłkarzami dotychczas prowadzonymi oraz z tymi, których obejmie w przyszłości. Sukces w tym zawodzie opiera się na szacunku i zaufaniu podopiecznych, a kto będzie szanował trenera, nad którego głową podejmuje się tak istotne decyzje?

Ale powiedzmy też i to, że z pewnością od czasu fiaska w RPA – a może i wcześniej – Włoch nie miał nad Tamizą wielu zwolenników; że po każdym gorszym występie natychmiast podnosiły się głosy, że Anglików może prowadzić tylko Anglik, że Capello źle traktuje ludzi, jest zadufany, nie nauczył się języka, zarabia mnóstwo pieniędzy i jest bez przerwy na wakacjach (skąd my to znamy?), i że nawet jeśli jego koncepcje taktyczne Włocha są OK (Doprawdy? A dlaczego na mundialu upierał się przy 4-4-2, zamiast przejść na 4-3-3?), to brakuje mu zrozumienia dla rzekomej wyjątkowości typu charakterologicznego, jakim jest angielski piłkarz. Sprawy szły w miarę dobrze do czasu, gdy widywali się przez kilkanaście dni w roku z długimi przerwami między jednym a drugim razem; kiedy zostali ze sobą zamknięci na ponad miesiąc w Rustenburgu, wszystko się zawaliło.

Nikt więc nie płacze nad odejściem Fabio Capello, nawet jeżeli pojedynczy piłkarze są mu wdzięczni za to, że wpłynął na rozwój ich kariery i nawet jeżeli taka zmiana na 4 miesiące przed wielkim turniejem z pewnością nie ułatwia przygotowań. Zwłaszcza że naród, ale także media i piłkarze, mają już swojego kandydata. Ba, mają go od wielu miesięcy, czyli od czasu kiedy prowadzący wcześniej słabsze zespoły Harry Redknapp zaczął odnosić sukcesy z Tottenhamem: najpierw awansował z nim do Ligi Mistrzów, później poradził w niej sobie z Interem i Milanem, by dopiero w ćwierćfinale odpaść z Realem Jose Mourinho, a w tym sezonie wspiął się już na trzecie miejsce w tabeli Premier League, patrząc raczej na manchesterski duet przed sobą, niż oglądając się na pozycje Chelsea, Arsenalu czy Liverpoolu.

To, że Harry Redknapp poprowadzi reprezentację podczas mistrzostw Europy, wydaje się więc oczywiste. Po pierwsze, ma właściwy paszport. Po drugie, pracuje na tyle długo, że zdążył poznać – to dobre określenie, użyte przez Leo Beenhakkera na temat Bogusława Kaczmarka, a przywołane przez Michała Szadkowskiego – nie tylko każdego angielskiego piłkarza, ale także jego żonę i psa. Po trzecie, jest przez tych piłkarzy uwielbiany równie mocno, jak przez media – FA będzie więc miała upragnione parę miesięcy spokoju. Po czwarte, przemawiają za nim wyniki z ostatnich lat. Po piąte, po kilku latach „bycia w kręgu podejrzeń”, oczyszczono go z zarzutu oszustwa podatkowego. Po szóste: wiadomo, że nie odmówi. Do ustalenia pozostaje jedynie sposób odejścia z Tottenhamu, czego kapitalny biznesmen Daniel Levy z pewnością nie ułatwi: czy Redknapp przejmie kadrę dopiero po zakończeniu sezonu angielskiej ekstraklasy, czy do maja będzie łączył obie funkcje.

Zupełnie innym pytaniem jest, czy ten oczywisty kandydat nadaje się do tej pracy. Dzisiejsze polskie media pełne są uproszczonych, siłą rzeczy, sylwetek Harry’ego Redknappa (ech, napisałbym jego sylwetkę nieuproszczoną…), podnoszących przede wszystkim jego, hmm, taktyczną dezynwolturę. Owszem, menedżer Tottenhamu podkreśla publicznie, że bardziej niż napakowanym statystykami komputerom ufa własnemu oku i że zamiast krępować piłkarza nadmiarem informacji na temat rywala woli po prostu pozwolić mu swobodnie wyrazić się na boisku, ale wiele razy dał dowody tego, że świetnie czyta grę i umie w porę zareagować na niekorzystny rozwój wydarzeń. Innymi słowy: nawet jeśli nie jest szczególarzem w stylu Mourinho czy Beniteza, Harry Redknapp jest świetnym taktykiem, tylko swojej wiedzy taktycznej nie wyraża językiem, do którego przywykliśmy podczas lektury Zonal Marking. Nie dajcie się zwieść pozorom (żeby dać przykład: zwróćcie uwagę na zmianę ustawienia Garetha Bale’a w ostatnich miesiącach – już dawno nie mówimy o nim jako o lewoskrzydłowym, bo Walijczyk operuje także na prawym skrzydle, a zwłaszcza w środku, sprawiając rywalom nieprawdopodobne kłopoty, strzelając i wypracowując o wiele więcej bramek, niż w poprzednim sezonie).

W kwestii, czy da sobie radę z piłkarzami, wątpliwości być nie może: nie ma dziś w Anglii wielu szkoleniowców, którzy czuliby równie dobrze tak zwaną atmosferę szatni. Niejednego z obecnych kadrowiczów prowadził w West Hamie, Portsmouth czy Tottenhamie, wszyscy pozostali mają kolegów, którzy o Redknappie powiedzą im same najlepsze rzeczy, a kilku liderów kadry (Ferdinand, Rooney) już wczoraj na Twitterze domagało się jego nominacji. Dodajmy, że przed laty, jako skrzydłowy West Hamu, grał w jednej drużynie z Bobbym Moore’m, Goeffem Hurstem czy Martinem Petersem – mistrzami świata z 1966 r., a jego syn przez dobrych kilka lat również reprezentował Anglię.

Jeśli mam jakieś wątpliwości, to chyba jedynie taką, czy wie, jak przygotować drużynę do wielkiej imprezy – ale pierwsze przecieki z obozu FA są takie, że nowy selekcjoner będzie musiał pracować z narzuconym mu sztabem szkoleniowym, a w nim z pewnością znajdą się ludzie kompetentniejsi w pracy radykalnie odmiennej niż klubowa.

No może mam wątpliwość jeszcze jedną: szkoda mi Harry’ego Redknappa, bo nie sądzę, by reprezentacja Anglii pod jego wodzą mogła przyjechać na Euro po coś więcej niż kolejną malowniczą katastrofę. Uwielbiani przez kibiców i media piłkarze, prowadzeni przez równie uwielbianego trenera, podniosą patriotyczną histerię do niebotycznych granic, gospodarka angielska się rozhula, dzietność wzrośnie, a tysiące angielskich fanów spędzą fantastyczny czas w krakowskich knajpach. I na tym się skończy. Nawet jeśli Harry Redknapp jest fantastycznym motywatorem i ma jakiś tajemniczy sprawiania, że uwolnieni od pętającej im nogi presji oczekiwań jego podopieczni grają lepiej niż do tej pory, to pewnego pułapu nie przeskoczą. Wbrew temu, co powie im w szatni, James Milner nie jest lepszy od Iniesty, Steven Gerrard od Ozila, a Frank Lampard od Wesleya Sneijdera, a z pewnością znalazłoby się też paru szkoleniowców, którzy potrafią przechytrzyć samego Harry’ego. Jak to napisał przed laty Marek Bieńczyk, komentując w „Tygodniku” jedno z niezliczonych przedwczesnych pożegnań Anglików z tak zwanym wielkim turniejem, „Król znowu okazał się nagi, a królowa stara i smutna. Trzeba więc dalej żyć i oglądać mecze bez nich, James, bardzo proszę, popraw mi pled, włącz telewizor i nalej porto, tak, tego samego, co zawsze. Dziękuję, James, możesz odejść”.

Specjalność comeback

Miałem tu dać przygotowywane w pocie czoła wypracowanie o pozbawieniu Johna Terry’ego funkcji kapitana reprezentacji Anglii, ale po pierwsze, z tym zawsze zdążę, a po drugie w kontekście emocji, które uwolniło dzisiejsze spotkanie między Chelsea a Manchesterem United wydaje mi się to jakoś niestosowne. Emocji sportowych, rzecz jasna, bo buczenia, które dobiegało z trybun na Bogu ducha winnego Rio Ferdinanda, wolałbym doprawdy nie słyszeć.

Od czego tu zacząć? Od samego końca, czyli od dwóch kapitalnych interwencji Davida de Gei, które w ostatecznym rozrachunku uratowały gościom remis? O tym, że Hiszpan zawalił mistrzom Anglii kilka spotkań, wspominałem przed tygodniem – dziś za żadną z bramek nie sposób go winić, a fakt, że po zakończeniu spotkania kamery pokazywały właśnie jego, otoczonego kolegami gratulującymi mu występu, wskazuje, iż jest on jednym z ojców tego sukcesu (bo za sukces trzeba przyjąć wywiezienie ze Stamford Bridge punktu po meczu, w którym przegrywało się już trzema bramkami). Szczerze mówiąc, zdziwił mnie sposób wykonywania przez Chelsea rzutów rożnych: spodziewałem się, że większość będzie bita bliżej bramki – tak, aby zmusić Hiszpana do toczenia jak największej liczby pojedynków w powietrzu…

Kolejnym ojcem sukcesu jest oczywiście Howard Webb: bez jego decyzji o przyznaniu MU dwóch rzutów karnych nie byłoby tego wyniku. Jasne, że goście mieli pretensje o dwie inne sytuacje z pierwszej połowy, ale wtedy sędzia zachował się dobrze – zwłaszcza przy świetnym wślizgu Cahilla, o którego nogę wywracał się Welbeck. Co do karnych z drugiej połowy, zwłaszcza przyznanie jedenastki za rzekomy faul Ivanovicia wydaje się kompletnie niezrozumiałe. Uległ presji? Nagadali mu w przerwie? Zwyczajnie się pomylił? Kosztowna pomyłka…

Jeszcze jeden współodpowiedzialny za sukces United: Fernando Torres. Było 3:2, kiedy Hiszpan znalazł się sam przed bramką gości i zamiast uderzać z pierwszej piłki, ewentualnie tuż po jej przyjęciu, szukał jeszcze zwodu i został zablokowany. Gdyby strzelił, MU już by się nie podniosło. A że okazję zmarnował, temat pięćdziesięciomilionowego transferu został otwarty po raz nie wiem już który (zdumiewająca statystyka, jak na środkowego napastnika, kupionego za tę kwotę: 45 meczów, 5 goli, 7 żółtych i jedna czerwona kartka – ergo więcej kartek niż goli). Szkoda, bo fenomenalna asysta przy golu Maty pokazała, z jak nieprzeciętnym piłkarzem mamy do czynienia.

I autor jeszcze jeden, o którym zresztą pisać mi najtrudniej: menedżer Chelsea. Jakoś około 60 minuty, bodaj po raz pierwszy w tym sezonie, miałem poczucie, że Andre Villas-Boas się pogubił. Fakt, że Rooney właśnie strzelił pierwszą bramkę, sam z siebie nie musiał być jeszcze niepokojący – w każdym razie nie bardziej niż pojawienie się na boisku szybkiego Hernandeza, a potem wzmocnienie drugiej linii MU dyktującym tempo Scholesem (nawet jeśli rudy weteran raz czy drugi zagrał niecelnie, to zasięg i kierunek jego podań, a przede wszystkim hektary wolnego miejsca, jakie znajdował wokół siebie, nie mogły nie niepokoić szkoleniowca Chelsea) i przestawienie Giggsa i Welbecka na skrzydła. Villas-Boas nie znalazł recepty na zmiany Fergusona, nie spróbował odzyskać inicjatywy czy choćby nastawić drużyny na dłuższe granie piłką. Po zejściu Sturridge’a kreatywny Mata biegał bliżej linii bocznej i jego wpływ na postawę kolegów wyraźnie się zmniejszył, Chelsea po prostu cofała się coraz głębiej i głębiej, a Scholes nie doczekał się większej uwagi ze strony Essiena, Meirelesa czy Romeu.

Rzecz jasna można tłumaczyć Chelsea osłabieniami – ale ja raczej miałbym ochotę chwalić zmienników, bo okazało się, że bez Lamparda, Drogby, Terry’ego, Cole’a czy Ramiresa nie wygląda to wcale źle; tym razem to nie piłkarze zawalili ten wynik. Można też pisać o meczu na Stamford Bridge podkreślając rolę przypadku (dwie bramki samobójcze) i kiepskiej gry obronnej (dwie bramki po karnych, jedna po wolnym…). Oglądało się to fajnie, ale mniej więcej tak, jak w latach 90., kiedy Anglia nie znała jeszcze Jose Mourinho, a większość trenerów preferowała radosną jazdę bez trzymanki. Wspominam Wyjątkowego, bo przecież jest absolutnie niemożliwe, żeby Chelsea pod jego wodzą potrafiła roztrwonić takie prowadzenie (no chyba że będziemy się upierać, że pod jego wodzą Chelsea nigdy nie prowadziłaby tak wysoko, bo Mourinho zacząłby bronić wyniku już przy stanie 1:0…).

Konkluzja najważniejsza: zespół Alexa Fergusona, nawet jeśli gra w tym sezonie gorzej niż w poprzednich, wciąż ma to „coś”, co pozwoliło mu odrobić trzybramkową stratę. Jeśli o mistrzostwie Anglii w ostatecznym rozrachunku zadecyduje umiejętność radzenia sobie z presją – rozsądnie będzie postawić na Manchester United.

Niepiękna gra

Dziwny weekend, nieprawdaż? Arsenal odrabia dwubramkową stratę, zamiast – jak to drzewiej bywało – zaprzepaścić dwubramkowe prowadzenie. Alex Ferguson podejmuje złą decyzję w sprawie obsady bramki Manchesteru United (tak, wiem, że menedżer MU winę za utratę pierwszego gola w meczu z Liverpoolem przypisuje obrońcom, ale jest to wina z gatunku: nie upilnowali młodszego kolegi, kiedy musieli pilnować także rywali). Patrice Evra, niemiłosiernie lżony przez trybuny Anfield Road, podejmuje złą decyzję w sprawie krycia Dirka Kuyta. Andy Carroll pokazuje się z dobrej strony w Liverpoolu. Luka Modrić jest najsłabszy w Tottenhamie i zostaje zmieniony w 45. minucie… eee, to było jeszcze w piątek i Chorwat ponoć zmagał się z jakimś wirusem (dziwne skądinąd, że beznadziejnie grające Koguty zdołały wygrać z Watfordem; dziwne, że zdolny Scott Loach przepuścił strzał van der Vaarta…).

Dziwny weekend: przed spotkaniem QPR z Chelsea Football Association dokonała zmian w przedmeczowym rytuale, zubażając go o wprowadzony na początku sezonu 2008/09 obowiązkowy uścisk dłoni między rywalami. Mam ochotę napisać o tym parę słów, bo od tej decyzji minęło kilkadziesiąt godzin, a ja wciąż mam wątpliwości.

Jeśli bowiem działaczom FA chodziło o to, by obronić futbol i uniknąć powtórki z ubiegłorocznego spotkania Chelsea-MC, w którym Terry’emu ręki nie podał Wayne Bridge i wszyscy zamiast o piłce mówili o tym geście – nie udało się. Tematem dnia nie był mecz (choć prawdę mówiąc jedynym godnym wzmianki incydentem piłkarskim z tych 90 minut był karny, którego nie było), ale decyzja władz związku. Decyzja precedensowa, bo łatwo sobie wyobrazić, że z każdym tygodniem chętnych na niepodawanie ręki może być więcej i więcej.

Z drugiej strony rozumiem ludzi odpowiedzialnych za wizerunek „pięknej gry”, próbujących nie dopuścić do sytuacji, w której nie tylko Anton Ferdinand, ale cała drużyna QPR zostawia wyciągniętą rękę kapitana Chelsea w powietrzu. Rozumiem, że w efekcie takiego zachowania można się było spodziewać eskalacji napięcia na trybunach, a może i poza nimi – władze FA wiedziały zapewne, że jeszcze przed spotkaniem Ferdinand otrzymał pocztą kule i śmiertelne groźby, a i obelg pod adresem Terry’ego na Loftus Road nie brakowało. Rozumiem też, że decyzję podjęto z udziałem wszystkich zainteresowanych stron, to znaczy z udziałem przedstawicieli QPR i Chelsea.

Ze strony jeszcze innej: przecież wizerunku „pięknej gry” nie rujnuje fakt, że dorośli mężczyźni nie chcą podawać sobie rąk – jeśli już, to rujnują go rasistowskie obelgi (patrz także incydenty z wczorajszego meczu Liverpool-MU), brutalne faule bez piłki (patrz Balotelli sprzed tygodnia), akty pozaboiskowej przemocy lub gwałtu, w ślad za którymi idą aresztowania zawodników, a wreszcie fakt, że murowany kandydat na trenera reprezentacji Anglii zasiada na ławie oskarżonych w procesie o oszustwa podatkowe (do tej sprawy trzeba będzie wrócić, kiedy zapadnie wyrok – podobnie zresztą, jak o domniemanym rasizmie Terry’ego bezpieczniej będzie mówić, kiedy i w jego sprawie wypowie się sąd).

I z jeszcze innej strony: fakt, iż piłkarze QPR nie chcieli podać ręki Terry’emu, może świadczyć, że ów gest nie jest jedynie pustym rytuałem. Być może witający się przed meczem, podobnie jak dziękujący sobie za walkę po jego zakończeniu zawodnicy nie poddają się bezmyślnie celebracjom politycznej poprawności, ale myślą nad tym, co robią. Doprawdy: byłaby to interpretacja optymistyczna, bo jak słusznie zauważa menedżer QPR Mark Hughes, nieszczere podanie ręki jest niewiele warte.

Jeszcze Hughes: „Za moich czasów po prostu wybiegaliśmy na boisko i graliśmy mecz”. Warto na koniec zauważyć, że zarówno Terry, jak i Ferdinand zagrali przyzwoite spotkanie.

PS 1 O de Gei: czy nie jest tak, że młody bramkarz MU jest odpowiedzialny lub współodpowiedzialny za utratę trzech bramek w dwóch meczach z MC, dwóch bramek w meczu z Blackburn i pojedynczych goli z Arsenalem, Benficą, FC Basel i WBA? Trochę dużo, jak na pół sezonu…

PS 2 Na szczęście jest jeszcze Fraizer Campbell: chłopak, który wrócił do składu Sunderlandu po 17 miesiącach leczenia kontuzji i strzelił bramkę. Pamiętam go z Tottenhamu, ale nie tylko dlatego miałbym ochotę podać mu rękę, co ja mówię: serdecznie go wyściskać.

Superniedziela jest co tydzień

Wszystko rozumiem: spotkanie z liderem, kiedy traci się do niego pięć punktów, ma swoje znaczenie, ale nazywać to „najważniejszym meczem od 51 lat” albo mówić – jak Rafael van der Vaart – że wszystko zależy od tego pojedynku? No owszem, zależy, ale w tym sensie, jaki przywoływał wczoraj Kenny Dalglish, wściekły na swoich piłkarzy za to, że przeszli obok meczu z Boltonem: w piłce nożnej, zwłaszcza tej angielskiej, wszystko i zawsze zależy od najbliższych 90 minut. To nie jest Hiszpania, gdzie o tytule faktycznie może – choć nie musi – rozstrzygnąć wynik El Clasico. Tu mistrzem kraju nie zostaje się dlatego, że będąc w wielkiej formie i grając oszałamiający futbol gromi się mocnego rywala pięcioma bramkami. Mistrzem, jeżeli już szukać jakiegoś uogólnienia, zostaje się wygrywając na wyjeździe 0:1 ze słabeuszem i robiąc to wtedy, kiedy ewidentnie nie ma się swojego dnia – coś jak zrobiło MC w poniedziałek z Wigan. Nieważne, jak rewelacyjnie zagrała Chelsea z MC jakiś czas temu – ważne, że wczoraj nie zwyciężyła na Carrow Road. Przykłady mógłbym mnożyć.
Niezależnie więc od tego, że od świtu nadrabiałem zaległości w pracy, aby móc we względnym komforcie oddać się oglądaniu piłki po południu, nie kupiłem całej tej atmosfery „superniedzieli”. Do licha: jesteśmy ledwo co za połową sezonu, a różnice w czołówce wciąż pozostają niewielkie – pamiętam jak w sezonie 1995/6 Newcastle nie zostało mistrzem Anglii, choć na trzy miesiące przed końcem sezonu miało 12 punktów przewagi. Dopiero uwzględniwszy tę perspektywę można spokojnie rozmawiać o dzisiejszych wydarzeniach.
A rozmawiać jest o czym, bo sama druga połowa meczu Manchesteru City z Tottenhamem obfitowała w momenty niezwykłe i kontrowersyjne. Kiedy wydawało się, że jedno genialne podanie Silvy do Nasriego przesądza sprawę zwycięstwa gospodarzy, którego rozmiary miał pieczętować gol Lescotta po rzucie rożnym, katastrofalny błąd Savicia pozwolił Jermainowi Defoe przejąć piłkę, objechać Harta i wrócić Tottenhamowi do gry. Kiedy zaś Gareth Bale fantastycznym strzałem zza pola karnego przyniósł wyrównanie, wydawało się że w zasięgu gości jest nawet zwycięstwo – i rzeczywiście w 91. minucie po akcji strzelców obu bramek Defoe był o włos od zdobycia kolejnej. Moment najbardziej kontrowersyjny miał wprawdzie miejsce kilka minut wcześniej, kiedy Balotelli nadepnął na głowę Parkera (w przekonaniu przytłaczającej większości obserwatorów zasługiwało to na czerwoną karkę, a więc w 94. minucie King nie miałby kogo faulować w polu karnym gości – i nie byłoby również wykonawcy karnego…), ale chwila moim zdaniem kluczowa miała dopiero nadejść. Była 93. minuta, City zagrało niecelną piłkę na prawe skrzydło, a Benoit Assou-Ekotto (jeden z naszych ulubieńców, czyż nie?) zamiast pozwolić jej wyjść na aut, zarobić parę sekund, a potem rozegrać spokojnie na własnej połowie i doczekać do gwizdka, wykopał ją gdzieś pomiędzy obrońców MC, którzy natychmiast wyekspediowali ją z powrotem i trzydzieści sekund później King przewrócił Balotellego. Otóż tak właśnie: zamiast krytykować Defoe’a za zmarnowaną okazję albo pastwić się nad sędzią za niewyrzucenie Balotellego, złoszczę się na Assou-Ekotto, bo decyzji o wykopaniu piłki na oślep nie podejmował pod czyjąkolwiek presją. Nade wszystko jednak: zamiast zżymać się na okoliczności porażki albo zastanawiać się nad tym, czy nie okażą się demoralizujące, powtarzam sobie – sobie, ale też fanom Arsenalu, Chelsea, Liverpoolu itd. – że „najważniejszy mecz od 51 lat” przyjdzie rozegrać za tydzień. A potem kolejny. I tak dalej.
PS Na miejscu fanów Arsenalu trochę bym się jednak martwił. Nie tyle nawet faktem, że Arsene Wenger dokonując – jak mówił po meczu – pięćdziesięciotysięcznej zmiany w swojej trenerskiej karierze ewidentnie zmienił na niekorzyść losy spotkania (oddajmy mu jednak, że wcześniej zmienił je na korzyść, wprowadzając Yennarisa za Djorou…), co faktem, że zmianę tę, Oxlade-Chamberlaina na Arszawina, oprotestowali nie tylko kibice Kanonierów, ale także Robin van Persie. Zwykle bronię się przed utożsamianiem losów jakiejkolwiek drużyny z jednym piłkarzem, tu jednak nie sposób zamknąć oczu na statystyki. No chyba że Wenger, hmm, myśli o powrocie Iana Wrighta.

Walijska tiki-taka

„Najfajniejsze drużyny Premier League, a pochodzą z innych wszechświatów. Swansea to poezja, Stoke to proza (o wdzięku instrukcji obsługi)” – nie pierwszy już raz inspirację do pisania zawdzięczam Rafałowi (a w dodatku inspiracja ta mieści się w 140 znakach…). A może właściwie inspirację przynieśli sami piłkarze Swansea, którzy w niedzielę pokonali Arsenal jego własną bronią?

Otóż właśnie: tym razem nie było tak, że poetów Wengera stłamsili brutalni prozaicy, spece od dalekich wyrzutów piłki z autu, górnych piłek, zdecydowanych wejść i ordynarnych fauli, na które przymykali oko niekompetentni sędziowie. Tym razem to rywale Arsenalu częściej byli przy piłce, lepiej i szybciej wymieniali podania, zgrabniej i ładniej dla oka grali do przodu (te trójkąty, w których rozgrywali, ta umiejętność znalezienia wolnego pola – czy nie były dotąd znakiem firmowym Kanonierów?) oraz okazali się skuteczniejsi w pressingu. A skoro tak, to w tym pisaniu wypada zostawić Arsenal i skupić się na drużynie, co do której byłem przed sezonem przekonany, że nie zdoła utrzymać się w ekstraklasie. Nie ja jeden srodze się myliłem.

Początki były zresztą trudne: pogrom z MC (tylko rewelacyjny Vorm w bramce uchronił zespół przed wynikiem gorszym niż 4:0), potem remisy u siebie z dołującymi Wigan i Sunderlandem, klęska w Pucharze Ligi ze Shrewsbury – pierwsze zwycięstwo przyszło dopiero w drugiej połowie września. Czasami dobrze startować z pozycji, w której nikt na ciebie nie stawia, nie wywiera presji na menedżera, nie domaga się jego zmiany. W Walii wciąż pamiętają, że 9 lat temu to Arsenal był na czubku, a Swansea na samym dnie złożonej z 92 drużyn ligowej piramidy, a i sam Brendan Rodgers przed sezonem mówił półżartem, że prędzej Elvis zmartwychwstanie niż jego piłkarze utrzymają się w Premier League.

Oglądajcie Swansea. Patrzcie na niewysokiego Vorma w bramce (czy MU kupił przed sezonem nie tego bramkarza co trzeba?), solidnego Caulkera w obronie (będziemy mieli z niego pociechę w przyszłym sezonie – facet jest przecież wypożyczony z Tottenhamu…), finezyjnego Brittona w środku pomocy (statystyki celnych podań mówią, że jest, ehm, lepszy niż Xavi: 93 proc. oznacza, że facet w zasadzie nie traci piłki), szybkiego Dyera na skrzydle (angielscy dziennikarze coraz głośniej domagają się, by Fabio Capello zechciał go sprawdzić jeszcze przed mistrzostwami Europy) albo pracowitego Grahama w ataku. Oglądajcie Swansea, bo zasilił je właśnie Josh McEeachran z Chelsea, który – że napiszę najbardziej kontrowersyjne zdanie tego tekstu – doszedł chyba do wniosku, że przy Brittonie nauczy się więcej niż przy Lampardzie. Oglądajcie Swansea, bo nic się tu nie przecież nie zgadza: trzon drużyny to Brytyjczycy, mający w dodatku za sobą grę w Championship i niższych ligach (przytłaczająca większość składu, który pokonał Arsenal, awansowała ze Swansea do ekstraklasy), a przecież czują techniczny futbol jakby byli Hiszpanami – przywołane tu już statystyki mówią, że są na szóstym miejscu wśród najlepiej podających klubów Europy). Jak to możliwe, że grając w takim stylu zdołali się przebić do ekstraklasy, zamiast dać się wykosić równo z trawą? Jak to możliwe, że w połowie sezonu maleńki jak na standardy Premier League klub, którego formalnymi współwłaścicielami są kibice, jest w górnej połowie tabeli?

Nie wszystkie zasługi należy przypisać Brendanowi Rodgersowi: wszak całkiem niedawno klub prowadził (i zaszczepiał mu walijską wersję titi-taka) Roberto Martinez. Niemniej zaczynam sobie myśleć po cichu, że jeśliby Harry Redknapp rzeczywiście miał objąć reprezentację Anglii, chętnie usłyszałbym wiadomość, że pracę na White Hart Lane rozpoczyna „ewangelista pięknej piłki”. W niedawnym wywiadzie dla „Daily Telegraph”, skąd pochodzi to ostatnie sformułowanie, Rodgers ujął mnie nie tylko opowieścią, jak jego piłkarze wyciągali wnioski z meczu z Wolverhampton (na 6 minut przed końcem prowadzili 2:0, ale zestresowani zaczęli wykopywać na oślep do przodu i stracili dwa gole) i zastosowali je w meczu z Boltonem (tam na kwadrans przed końcem z 2:0 zrobiło się 2:1, ale przez następne 10 minut rywale nie dotknęli piłki i w końcu stracili trzeciego gola). Przede wszystkim zachwyciło mnie zdanie, którego głębokiej prawdy nie powstydziliby się Kazimierz Górski albo Brian Clough: „Jeżeli nie jesteś przy piłce, to znaczy, że nie strzelisz gola”. Dodaję do ulubionych.

Czas dorosnąć

Odgrzeję temat powrotów – trudno, żebym go nie odgrzał, skoro przed tygodniem gola strzelił Thierry Henry, a wczoraj zrobił to Paul Scholes. W obu przypadkach były to przecież momenty czystej magii, coś z gatunku najpiękniejszych chwil w życiu kibica.

Wyznawałem już, zdaje się, że kibic we mnie pozostaje niedorastającym nigdy chłopcem. Choć moi rówieśnicy są już za starzy na grę w Premier League (Brad Friedel jest ostatnim z rocznika 1971…) i choć mam świadomość, że gdybym 20 lat temu prowadził żywot nieco swobodniejszy, to dwaj moi synowie byliby może rówieśnikami Danny’ego Welbecka czy Jacka Wilshere’a – nie zmienia to faktu, że gdy patrzę na uganiających się po boisku piłkarzy, wciąż widzę ludzi dużo ode mnie starszych, z których każdy jest kandydatem na idola, mistrza i przewodnika. Może wręcz jest tak (skoro już się odsłaniam, to do końca), że całe to blogowanie jest rozpaczliwą próbą wydostania się z pułapki niekończącej się niedojrzałości, na którą wszystkich nas skazuje kontakt z piłką nożną; że opisując, próbuję tę rzeczywistość zobiektywizować, a tym samym wyrosnąć wreszcie z krótkich spodenek.

Na co dzień udaje mi się chyba nieźle (tylko kiedy zaczynam grać w kolejnego Football Managera, w pierwszym okienku transferowym sprowadzam do klubu którąś z jego dawnych gwiazd). Ale przychodzą takie momenty jak te z Henrym i Scholesem, i wszystko bierze w łeb. W końcu kiedy oni strzelali dla swoich drużyn po raz pierwszy, ja naprawdę byłem sporo młodszy i całe życie było jeszcze przede mną (przed nimi zresztą też…).

No dobra, również i tym razem spróbuję wyrwać się z pułapki. Momenty były magiczne i wzruszyłem się jak jasna cholera, ale to jeszcze nie powód, by zamykać oczy na rzeczywistość. A rzeczywistość jest taka, że powrót do gry w angielskiej ekstraklasie Thierry’ego Henry’ego i Paula Scholesa to jeszcze jeden dowód na kryzys tejże ekstraklasy. Fakt, że dwaj zaawansowani wiekowo faceci z zaległościami treningowymi, bez czucia piłki (dowody: wypowiedzi Arsene’a Wengera o Henrym, ale też błędy popełnione przez Scholesa i Henry’ego w obu spotkaniach – dziś to Francuz stracił piłkę na moment przed trzecim golem dla Swansea, a dodatku stało się to kilkanaście sekund po wyrównującej bramce Kanonierów; wczorajsze pomyłki Scholesa wypunktował Alan Hansen w Match of the Day, także po jego stracie przed tygodniem MC zdobyło gola) i może nawet z lekką nadwagą, tak łatwo mogą wejść do pierwszego składu drużyn z absolutnej czołówki tej ligi nie świadczy przecież dobrze o jej poziomie.

Pewnych umiejętności nie traci się nigdy, zgoda. Obecność kogoś z tak gigantycznym doświadczeniem w szatni i w ośrodku treningowym również może być bezcenna – zwłaszcza w momentach, gdy drużynie nie idzie. Dla młodych piłkarzy Scholes czy Henry – podobnie jak np. Beckham trenujący przed rokiem z Tottenhamem – mogą być wzorem w podejściu do obowiązków, zwłaszcza jeśli nawet teraz zostają dłużej po zajęciach, by np. poćwiczyć strzały albo dośrodkowania. Jednak ich obecność na środku pomocy MU albo na skrzydle Arsenalu jest jednym wielkim wołaniem o podjęcie jakichś sensowniejszych działań: o zapełnienie dziury po dawnym Scholesie w przypadku Alexa Fergusona i np. o przywrócenie Andrieja Arszawina do formy z jego pierwszego sezonu na Wyspach w przypadku Arsene’a Wengera. Albo po prostu o sensowne zakupy. Żeby trzymać się tylko Manchesteru United: ta drużyna (i cała angielska ekstraklasa) zasługuje na sprowadzenie Wesleya Sneijdera; żeby to sobie uświadomić, nie trzeba naruszać legendy Paula Scholesa.

Człowiek w dwóch różnych butach

Zapytajcie dowolnego kibica Tottenhamu o mistrzostwo Anglii, walkę o drugie, a nawet trzecie miejsce – wyśmieje Was. Jesteśmy pod tym względem minimalistami, jak jamnik wychowany pod szafą: jedyne, o czym marzymy, to powrót do Ligi Mistrzów, czyli żeby uznać sezon za niewiarygodnie wręcz udany, wystarczy nam miejsce czwarte. I tak oznacza ono przecież, że przeskoczyło się kogoś z duetu Arsenal-Chelsea, za których plecami czaił się jeszcze Liverpool. Patrząc z perspektywy sierpnia 2011, czyli z perspektywy odległej zaledwie o pięć miesięcy, wydaje się to niewiarygodne. Wtedy wszak nie było w klubie ani Adebayora (rozpaczliwie dziś nieskutecznego), ani Parkera (dziś kontuzjowanego), a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że Modrić zamiast walczyć o prawo gry w Lidze Mistrzów z Tottenhamem, będzie ją zapewniał Chelsea.

Dziś o zwycięstwo nad zawsze walecznym i zawsze dobrze zorganizowanym Evertonem przyszło grać nie tylko bez Parkera czy Sandro, zazwyczaj asekurujących obronę, ale także bez Gallasa i Kinga. Kaboul i Dawson grywają ze sobą rzadko i każdy z nich jest typem stopera, który świetnie się czuje uzupełniany przez doświadczonego i nieustannie podpowiadającego kolegę – właśnie w stylu Gallasa czy Kinga. A jednak zarówno para środkowych obrońców dała radę (nie licząc dwóch błędów Kaboula: z 1. minuty, kiedy dopuścił do groźnego uderzenia Sahy, i z 83. minuty, kiedy faulował w polu karnym Drenthe), jak też bardzo dobry mecz rozegrał zastępujący Parkera Jake Livermore. Zanim zaczniemy wpadać w zachwyty nad człowiekiem w dwóch różnych butach, zauważmy zdyscyplinowanego taktycznie, skoncentrowanego młodzieńca, który nie tylko bezpiecznie podawał, ale też odbierał piłki rywalom, i to niemal nie faulując (statystyki Livermore’a: podania 76/77, wślizgi 3-0, pojedynki 5-2, do tego 8 odbiorów – jak na defensywnego pomocnika ideał). I doceńmy także van der Vaarta (ile razy wracał pod własne pole karne, żeby uczestniczyć w rozegraniu piłki), a przede wszystkim Aarona Lennona, który długo w zasadzie niewidoczny wykorzystał przecież tę kluczową okazję z pierwszej połowy. Wciąż utrzymuje się krzywdząca opinia, że prawoskrzydłowy Tottenhamu kiepsko dośrodkowuje i powinien popracować nad wykończeniem akcji, tymczasem od kilkunastu miesięcy odnoszę wrażenie, że w obu elementach piłkarskiej sztuki można na niego liczyć – a jeśli już apelować o poprawienie skuteczności, to do Luki Modricia, bo jak na zawodnika porównywanego z Paulem Scholesem (tak jest, czytałem dyskusję pod poprzednim wpisem…), Chorwat strzela stanowczo zbyt mało bramek.

Dojdźmy jednak wreszcie do człowieka, który przed kilkunastoma minutami zdobył jednego z najpiękniejszych goli tego sezonu. Benoit Assou-Ekotto również rzadko strzela bramki, no ale w końcu jest lewym obrońcą, a poza tym jego jedyny do dziś gol dla Tottenhamu, strzelony przed dwoma laty Liverpoolowi, był bodaj czy nie jeszcze piękniejszy. Pamiętamy, że do klubu sprowadził go tak przed laty krytykowany dyrektor sportowy Damien Comolli i że długo nie mogliśmy odżałować, iż stawianie na niego przez kolejnych menedżerów blokuje rozwój talentu niejakiego Garetha Bale’a. Pamiętamy też, że zawodnik słynący z ekstrawaganckich fryzur i grający w lewym bucie niebieskim, a prawym pomarańczowym, miał, niestety, zwyczaj zachowywać się ekstrawagancko we własnej szesnastce, co nieraz skutkowało golami lub karnymi dla rywala. Z upływem czasu jednak ten i ów z nas zaczął przebąkiwać, że Kameruńczyk wyrasta na jednego z najlepszych lewych obrońców Premier League, nawet jeśli nie gra tak błyskotliwie w ofensywie, jak, powiedzmy, Ashley Cole. A do tego doszedł słynny już wywiad dla „Guardiana”, w którym ów malowniczy obrońca deklarował, że gra w piłkę dla pieniędzy i żeby mu tu nie ściemniać, iż chodzi o coś więcej. Że kiedy kończy pracę, zwiedza Londyn, podróżując metrem albo Smartem – bo takie maleństwo łatwiej zaparkować niż uwielbiane przez kolegów-piłkarzy wypasione Ferrari, Bentleye czy Mercedesy. Potem zaś Assou-Ekotto dostał stałą rubrykę w „London Evening Standard”, gdzie dał się poznać jako człowiek zaangażowany społecznie, zwłaszcza po ubiegłorocznych zamieszkach, które spustoszyły dzielnicę jego drużyny. Jeżeli akurat szukacie idola, macie jak znalazł: gość świetnie wygląda, mówi szczerze, jeśli akurat jesteście w Londynie, łatwo możecie na niego wpaść na ulicy, a co najważniejsze: bardzo dobrze gra w piłkę.

Tak jest, całkiem przyjemnie w tych dniach kibicować Tottenhamowi. Nie ma pewnie gazety, która w sprawozdaniu z dzisiejszego meczu nie wspomni o trzech zaledwie punktach straty do Manchesteru City, z którym przyjdzie nam grać za 10 dni (wiadomo już, że rywale będą musieli radzić sobie bez Kompany’ego, braci Toure, a może i bez Davida Silvy czy Balotellego…). Cicho sza, jednak. Bynajmniej nie zamierzam patrzeć w górę tabeli. Osiem punktów przewagi nad Chelsea i dziewięć nad Arsenalem, to informacja zdecydowanie ważniejsza. Mało, cholera.