Archiwum autora: michalokonski

Porque me diste un golpe?

Nie wyrabiam się z blogowaniem. Przeglądam (i wyrzucam do kosza) notatki z poprzedniej kolejki, z imponującego boju West Bromwich Albion z Manchesterem City, albo z nie tak znów efektownego, ale wystarczająco efektywnego pojedynku Fulham z Chelsea. Wszystko nieaktualne, może poza tym, że wielokrotnie przez nas opiewane umiejętności organizowania gry defensywnej przez Roya Hodgsona potwierdziły się także wczoraj na White Hart Lane, gdzie Tottenham wymęczył zwycięstwo jedynie dzięki złodziejskiemu instynktowi Jermaina Defoe (po meczu z MC przeczytałem, że cała czwórka obrońców WBA kosztowała łącznie 2,3 miliona funtów, nie wiem, czy wczoraj nie była jeszcze tańsza…). No, także Fulham – tak niedawno przecież obite przez Manchester United – zdążyło jeszcze odegrać się na Arsenalu. Ktoś, kto oglądał ten mecz od początku i – jak często bywa przy takich okazjach – jego pierwsze wrażenia były wrażeniami najsilniejszymi, z trudnością pewnie uwierzy, że na Craven Cottage Arsenal miał 47 proc. posiadania piłki (zaledwie trzeci raz w tym sezonie piłkarze Arsene’a Wengera nie przekroczyli 50 proc.) – tak absolutna była dominacja Kanonierów w pierwszych 45 minutach. Dalej: eksperymentalnie zestawione MU (Michał Zachodny policzył, że gdyby jedenastka Alexa Fergusona grała na swoich nominalnych pozycjach, byłoby to ustawienie 2-3-5) nastrzelało pięć bramek Wigan, ale potem w sposób zdumiewający potknęło się z Blackburn, a dzisiaj – już w normalnym ustawieniu, w dodatku bez feralnego de Gei w bramce – dostało baty od dołującego ostatnio Newcastle i pytanie, czy o Aleksie Fergusonie pisać się będzie tak, jak o Andre Villas-Boasie, nie brzmi tak znowu absurdalnie. Chelsea po remisie z Wigan i klęsce z Aston Villą zdołała wygrać z Wolves, ale atmosfera na Stamford Bridge wciąż daleka jest od poprawnej. MC, zanim rozgromił Liverpool (ależ brakuje w drużynie Dalglisha kontuzjowanego Lucasa…), sensacyjnie przegrał z Sunderlandem, choć po golu ze spalonego. Sunderland pod wodzą Martina O’Neilla to skądinąd osobny temat: z klubu zagrożonego spadkiem w parę tygodni stał się klubem myślącym o europejskich pucharach. Kto by pomyślał, że z drużyn czołówki tylko Tottenham przejdzie przez okres świąteczny bez porażki, choć za cenę kontuzji Parkera, Sandro i Gallasa: Harry Redknapp uparcie wystawiał tę samą jedenastkę i jego najlepsi piłkarze wczoraj dosłownie doczołgiwali się do 90. minuty.

Blaski i cienie rotacji to kolejny temat, z którym się nie wyrabiam. Podobnie jak wpływ Pucharu Narodów Afryki na wyścig o mistrzostwo Anglii i o miejsca w Lidze Mistrzów: jak poradzą sobie zwłaszcza MC i Arsenal? W przypadku tego ostatniego zespołu tematami zupełnie osobnymi i absolutnie wyjątkowymi są powrót do Premier League Thierry’ego Henry’ego (w sam raz, żeby zastąpić wyjeżdżającego na PNA Gervinho), no i podsumowanie niesamowitego roku Robina van Persiego. Choć może, także w świetle dzisiejszego wieczora w Newcastle, należałoby mówić również o niesamowitym roku Demba Ba…

Kręci mnie jednak, żeby zamiast o tym wszystkim, napisać o sprawie Terry’ego i Suareza, czyli o mniej lub bardziej domniemanym rasizmie, wciąż odżywającym w Premier League. Napisałem „mniej lub bardziej domniemanym”, bo zarówno w przypadku obrońcy Chelsea, jak i napastnika Liverpoolu, mamy różne wersje wydarzeń, a podejrzani nie przyznają się do winy. Kłopot w tym, że nawet jeśli byliby rzeczywiście niewinni (co w świetle dochodzenia policji i Football Association wydaje się mało prawdopodobne), problem rasizmu wyłazi drzwiami i oknami ze wszystkiego, co wydarzyło się wokół. Wystarczy przeczytać pierwsze oświadczenie Liverpoolu, w duchu „Suarez nie jest rasistą, bo ma wielu czarnych kolegów”, albo usłyszeć, jak Alan Hansen używa słowa „kolorowi” w studiu Match of the Day (jakiego koloru jest sam Hansen?!), żeby zobaczyć, że nie jest dobrze. Niby wszyscy już wiedzą, czego nie wolno mówić i robić, a jednak jakby na wpół świadomie wciąż mówią i robią…

Zanim angielski futbol poradzi sobie z problemem rasizmu, upłynie wiele wody w Tamizie. Jeśli uparcie myślę jednak, że tej wody będzie raczej mniej niż więcej, to dzięki reakcji mediów, które po zapoznaniu się z raportem FA dość jednomyślnie skrytykowały Liverpool za poprowadzenie sprawy Suareza, a przede wszystkim dzięki samemu raportowi angielskiej federacji. Czytałem w ostatnich latach wiele dokumentów wytworzonych przez instytucje polskiego państwa na różne sporne tematy, raporty sejmowych komisji śledczych itp., ale mało który może się równać z przejrzystością, wnikliwością i bezstronnością tego sprawozdania. Jeżeli macie jeszcze wątpliwości, po prostu go przeczytajcie; niezależnie od samej sprawy Suarez-Evra dostaniecie rzadką możliwość zobaczenia Premier League zza kulis: jak pracują sędziowie, jak urzędnicy klubowi, a jak przedstawiciele FA.

A tytuł dzisiejszego wpisu? Zaczerpnąłem go właśnie z raportu federacji (zob. strona 27) ; pan Evra zapytał pana Suareza: „Dlaczego mnie kopnąłeś?”.

Sylwester z ukochaną

A gdybyście kiedyś chcieli wytłumaczyć komuś, powiedzmy ukochanej osobie, dlaczego właściwie tak wkręciła was piłka nożna, moglibyście zacząć właśnie od sylwestrowego popołudnia 2011 roku. Obawiam się tylko, że wstęp, który musielibyście zrobić, byłby nieco przydługi. Najpierw musielibyście przecież powiedzieć, że jest taka drużyna, która w ciągu ostatnich kilkunastu lat była nie tylko największą potęgą piłkarską w Anglii, ale jedną z największych potęg piłkarskich w Europie. Potem, że na jej stadion co tydzień przychodzi siedemdziesiąt pięć tysięcy ludzi, wytwarzających niebywałą atmosferę, i że porażki gospodarzy na tym stadionie można było w ciągu ostatnich miesięcy policzyć na palcach jednej ręki. Wreszcie, że za wszystkie te sukcesy odpowiedzialny jest jeden człowiek, pracujący tu dobre ćwierć wieku i tego właśnie dnia obchodzący siedemdziesiąte urodziny. Że dopiero co zdobył mistrzostwo kraju i walczył w finale najważniejszych rozgrywek europejskich, że jest na drugim miejscu w tabeli, ale ma tyle samo punktów co lider, że nazwiska jego piłkarzy mówią coś nawet osobom niezainteresowanym futbolem (w tym miejscu moglibyście sprawdzić, czy słyszała o Rooneyu – z pewnością słyszała) itp., itd. Potem musielibyście przejść do opisania rywala: że tak jak tamci są świetni, tak ci są beznadziejni. Że są na ostatnim miejscu w tabeli, że są murowanym kandydatem do spadku, że przed rokiem kupili ich jacyś nieznający się na piłce biznesmeni z Indii, którzy w dodatku zatrudnili kompletnie zielonego trenera. Że przeciwko temu trenerowi kibice urządzają masowe demonstracje i że nawet lokalna prasa na pierwszych stronach żąda jego dymisji. Że o jego wątpliwych kwalifikacjach przywódczych mówi nawet stracone prawo jazdy za prowadzenie po pijanemu… „Dobra, dobra – przerwałaby wam wtedy ukochana osoba. – Ci od zielonego z Indii muszą wygrać, inaczej ta historia nie miałaby sensu”.

Albo gdybyście już namówili kogoś, powiedzmy ukochaną osobę, na obejrzenie tego meczu… Najpierw zobaczyłaby, jak murowany faworyt traci bramkę z karnego, a wy z pełnym przekonaniem utrzymywalibyście, że to tylko lepiej dla widowiska. Potem, gdy ci skazani na pożarcie schodziliby na przerwę z jednobramkowym prowadzeniem, opowiadalibyście o słynnej „suszarce”, jaką trener gospodarzy stosuje w szatni, żeby zmotywować swoich  podopiecznych. Gdyby zaś niedługo po przerwie goście strzelili jeszcze jedną bramkę, nie przejęlibyście się w najmniejszym stopniu, tylko opowiedzielibyście o niezliczonych przypadkach, w których drużyna mistrzów podnosiła się właśnie w takich okolicznościach, żeby w kilkanaście minut zmiażdżyć rywala (o tak, zwłaszcza jeśli mieliście w swoim życiu jakieś związki z Tottenhamem, potrafilibyście podać stosowne przykłady…). Później, nic nie mówiąc, uśmiechalibyście się z wyższością, gdy natychmiast po golu na 0:2, gospodarze strzeliliby bramkę kontaktową, a dziesięć minut później kolejną. O tak, mniej więcej koło osiemdziesiątej minuty czulibyście na sobie ten wzrok pełen uznania, po czym jednak bramkarz gospodarzy minąłby się z piłką przy dośrodkowaniu z rzutu rożnego i goście jeszcze raz wyszliby na prowadzenie, wy zaś zrozumielibyście, że wasz autorytet futbolowego eksperta właśnie legł w gruzach, nawet jeżeli desperacko próbowalibyście jeszcze bąkać coś o mocno niepewnym od początku sezonu młodym bramkarzu z Hiszpanii.

Otóż tak właśnie. Całkiem możliwe, że gdybyście w sylwestrowe popołudnie namówili kogoś, powiedzmy ukochaną osobę, na obejrzenie spotkania MU-Blackburn, usłyszelibyście w końcu upragnione zdanie: „Całkiem fajna ta piłka nożna”. Tyle że padłoby ono zaraz po wypowiedzianej z ironicznym uśmieszkiem frazie: „Od razu wiedziałam, że ci żółtoczarni wygrają z tymi czerwonymi”. Spróbowalibyście wtedy tłumaczyć, że nadal jesteście zdania, iż ci żółtoczarni spadną z ligi, a ci czerwoni do końca walczyć będą o jej wygranie.

PS. Szczęśliwego Nowego Roku! Więcej takich wyników, jak wczorajsze MU i Chelsea albo dzisiejszy MC.

Zwycięski remis

Napisałem przed meczem, że wezmę remis w ciemno i biorę go: z ulgą i niedosytem, bo taka jest najwyraźniej natura kibicowania. Ten mecz mógł się przecież zakończyć każdym wynikiem, ale przede wszystkim – przynajmniej już po tym, kiedy gościom udało się wyrównać – mógł się zakończyć zwycięstwem Chelsea. Choć z drugiej strony, w 92. minucie, to wicemistrzowie Anglii ratowali remis – może więc ich kibice także uznają ten remis za zwycięski?

Tottenham zaczął fantastycznie, łatwo zdobywając przewagę w środku pola, gdzie „czyszczących” Parkera i Sandro wspierali nie tylko Modrić i Bale, ale i bardzo głęboko cofający się van der Vaart. Na sytuacje bramkowe ta przewaga się nie przekładała, poza jedną, kiedy po fenomenalnym odbiorze Sandro Bale popędził z piłką naprzeciwko czterech rywali, obiegł ich i dośrodkował do Adebayora. W ciągu następnego kwadransa wyglądało na to, że Chelsea nie zdoła się podnieść: Tottenham dominował absolutnie, a jego piłkarze, jakże chętnie tworzący na boisku trójkąty, grali z gośćmi w ciuciubabkę: ja do ciebie, ty do niego, a oni niech się między nami uganiają. Potem jednak nastąpiła faza druga: gapiostwo przy akcji Chelsea (obwiniam zwłaszcza Assou-Ekotto, który nie poszedł za Sturridgem) przyniosło wyrównanie, gospodarze spuścili trochę powietrza i do przerwy także gra się wyrównała. Faza trzecia to zejście kontuzjowanego van der Vaarta, wejście Pawluczenki i ustawienie Tottenhamu 4-4-2; wtedy Chelsea zaczyna kontrolować przebieg wydarzeń i stwarzać kolejne, coraz lepsze sytuacje. Faza czwarta to zejście Modricia z prawego skrzydła do środka i bardziej wyrównany bój w ostatnich 20 minutach.

Aż dziwne, że nie padło więcej bramek, czyż nie? Przypomnijmy słupek Drogby w pierwszej połowie, po karygodnym błędzie Walkera. Przypomnijmy dwa pudła Ramiresa, nogą i głową. Ale przypomnijmy też nieuznanego gola Adebayora (sędzia gwizdnął spalonego, choć John Terry dwukrotnie złamał linię – i przy tym, jak piłkę przedłużał Gallas, i przy tym, jak potem strącał ją Adebayor) oraz rozpaczliwą interwencję Terry’ego w ostatniej minucie. Obrońcy obu drużyn mylili się na potęgę; w Tottenhamie miałbym pretensję przede wszystkim do niecelnie wyprowadzającego piłkę Gallasa (Kaboul przed meczem wydawał się lepszym wyborem), źle ustawiającego się Walkera i kompletnie nieradzącego sobie ze Sturridgem Assou-Ekotto. Tego ostatniego piłkarza uważam za jednego z najlepszych lewych obrońców Premier League, co oznacza, że Sturridge naprawdę wyrósł na jednego z najlepszych graczy ofensywnych angielskiej ekstraklasy.

W ogóle tercet ofensywny Chelsea bardzo mi się podobał. I podobali mi się walczący w środku pola Meireles, a później Romeu – choć jeśli o defensywnych pomocników idzie przyćmiewał ich Sandro. W Tottenhamie Bale błysnął na tle Ivanovicia i Bosingwy, ale później z Fereirą nie szło mu już tak dobrze. Do „zbilansowania” tej drużyny brakowało Lennona – albo brakowało odwagi Redknappa i postawienia na któregoś z młodszych, nieogranych jeszcze w ekstraklasie skrzydłowych, np. Rose’a lub Townsenda. Może gdyby zagrali, Ashley Cole nie zostałby wybrany piłkarzem meczu?

Spierać się można o decyzje sędziowskie. W kwestii ręki Cole’a przy bramkowej akcji Chelsea, myślę, że Howard Webb zachował się rozsądnie. W kwestii niewyrzucenia z boiska Adebayora (po żółtej kartce faulował jeszcze czterokrotnie) – moim zdaniem również, bo żadne z naruszeń przepisów napastnika Tottenhamu nie zasługiwało na drugą karę. Faul Ramiresa na Bale’u nie zasługiwał na więcej niż żółtą kartkę. Wychodzi na to, że mam pretensje tylko o drugiego „gola” Adebayora – moim zdaniem powinien zostać uznany.

Zważywszy na liczbę wydarzeń rozpalających wyobraźnię kibiców (wślizg Terry’ego z ostatnich sekund, ratujący remis Chelsea, z pewnością wybijał się na pierwszy plan, jeśli pamiętać o wałkowanych przez prasę prawnych kłopotach kapitana gości), był to mecz godny najlepszych drużyn Premier League. Z pewnością jednak, zważywszy liczbę błędów obrońców obu stron i nieskuteczność zawodników Chelsea, nie był to mecz pretendentów do wygrania tej ligi. Jeśli w styczniu nie odbędzie się jakaś transferowa ofensywa (obaj menedżerowie raczej ją wykluczają, choć Chelsea zawalczy o Gary’ego Cahilla), Redknappowi i Villas-Boasowi zostanie walka z Arsenalem i Liverpoolem o awans do Ligi Mistrzów.

Steve Kean musi odejść

W dawnych czasach, kiedy jeszcze kupowałem „Dziennik”, wprawiałem w konfuzję niejednego krakowskiego kioskarza – w dawnych czasach w naszym mieście „Dziennik” był tylko jeden i nazywał się „Dziennik Polski”, więc żeby kupić pismo Roberta Krasowskiego trzeba było mówić „niebieski »Dziennik«”. Coś jak z „Telegraphem” w Blackburn: kiedy w 1994 r. spóźniony Henry Winter gnał na konferencję prasową Kenny’ego Dalglisha i zapytany przez jednego z pracowników klubu, jakie pismo reprezentuje, odpowiedział „Telegraph”, napotkał podejrzliwy wzrok: „Nigdy przedtem cię tu nie widziałem”. „Daily Telegraph”, wytłumaczył szybko dziennikarz. Rzecz w tym, że w Blackburn „Telegraph” również był i jest tylko jeden: lokalny „Lancashire Telegraph”. Pismo, które kilka dni temu opublikowało na pierwszej stronie edytorial, domagający się zwolnienia Steve’a Keana z funkcji menedżera.

Oczywiście hinduscy właściciele Blackburn nie czytają lokalnej, a być może również ogólnobrytyjskiej prasy. Z pewnością jednak czytają ją tysiące kibiców i pracowników klubu, a najprawdopodobniej także piłkarze. W tych warunkach – wzmocnionych przecież przez trwające od miesięcy manifestacje fanów, domagających się wyrzucenia Keana przed, w trakcie i po niemal każdym meczu; mających poparcie nawet lokalnego parlamentarzysty, byłego szefa MSW i MSZ Jacka Straw – naprawdę trudno o poczucie, że pod tym trenerem można jeszcze zrobić cokolwiek.

Piszę to z wewnętrznym oporem: niemal od zawsze towarzyszy mi przekonanie, że ostatnią rzeczą, która może pomóc drużynie, jest zwolnienie trenera. Trudno też, bym nie czuł sympatii do człowieka, który wczorajszego wieczoru musiał wysłuchać od wielotysięcznego tłumu tylu bluzgów, a który z godnością je ignorował, nieustannie zagrzewając piłkarzy do walki (zmroziła mnie wieść, że na trybunach była także jego żona…). Czasami jednak wydaje się, że nie ma innego wyjścia; że potrzebne jest nowe otwarcie i nowy początek, a o taki najłatwiej właśnie po zmianie szkoleniowca. Czy Fulham albo West Bromwich zdołałyby się utrzymać w ekstraklasie, gdyby w 2007 r. Lawriego Sancheza nie zastąpił Roy Hodgson, a cztery lata później Roberto di Matteo ten sam Roy Hodgson (skądinąd dawny menedżer… Blackburn)? Szczerze wątpię.

Problem w tym, że odejście Keana jest warunkiem tyleż koniecznym, co niewystarczającym. Z tymi piłkarzami w ekstraklasie nie zdołałby się utrzymać nawet Alex Ferguson, wspierany przez Arsene’a Wengera jako asystenta. Owszem, jest Paul Robinson w bramce i Yakubu w ataku, owszem, są walczący w każdym meczu do upadłego Samba i świetny wczoraj Hoilett, ale postawa i umiejętności większości pozostałych nie dają wielkich nadziei, a kontuzje podstawowych obrońców – w tym Scotta Danna – pogarszają jeszcze sytuację.

Nade wszystko jednak: z takimi właścicielami klubu pracować mógłby jedynie straceniec – nikt, kto myśli o swoim CV odpowiedzialnie, nie przyjdzie dziś do Blackburn. To dlatego, choć wiem, że kibice mają nadzieję na powrót Marka Hughesa, osobiście obstawiam raczej kolejną misję niemożliwą – i kolejny spadek z ekstraklasy – Awrama Granta.

O względności atrakcyjności

„Będę z wami szczery, dzisiejsze mecze nie będą bardzo atrakcyjne” – mniej więcej w ten sposób Gary Lineker zapowiedział wczorajszy Match of the Day, prowokując prawdziwą burzę komentarzy na Twitterze. Od tamtej pory minęła prawie doba, a ja wciąż się zastanawiam, czy aby nie miał racji. Oczywiście nie w tym prostym sensie, że wszystkie poza Chelsea drużyny czołówki miały rozgrywać mecze w niedzielę i że dopiero dziś pod wieczór miał miejsce tzw. pojedynek wagi ciężkiej. Akurat tak się zdarzyło, że w sobotnią noc patrzyłem przez chwilę, jak grający w dziesiątkę Real gromi Sewillę, hm…

Z drugiej strony spróbujcie powiedzieć, że wczorajsze spotkanie z Chelsea nie było atrakcyjne dla kibica Wigan. Drużyna, która przed rokiem wygrała tu 0:6, tym razem wywiozła zaledwie punkt, a wynik remisowy – przyznał to nawet butny ostatnio Andre Villas-Boas – należy uznać za zasłużony. Z wielkiej (i kwestionowanej z tygodnia na tydzień coraz mocniej) czwórki Lampard-Terry-Drogba-Czech, tym razem nie popisał się ten ostatni, ale być może winić należy również taktykę portugalskiego menedżera, który wybrał obronę jednobramkowego prowadzenia zamiast próby pójścia za ciosem. Jakże odmienną strategię przyjął dziś z Sunderlandem Harry Redknapp, którego Tottenham przy stanie 1:0 atakował do końca i przez to do końca pozostał względnie bezpieczny. Umęczyłem się oglądając ten mecz niemiłosiernie (no, pierwszą połowę, bo przy drugiej śledziłem równolegle wydarzenia z Etihad Stadium): bez kontuzjowanych Bale’a i Lennona – ten drugi zszedł w 27. minucie i prawdopodobnie nie zagra przez dobrych kilka tygodni – Tottenham nie mógł prezentować tego, w czym jest najgroźniejszy, czyli szybkiej gry skrzydłami. Teoretycznie na bokach pomocy występowali Modrić i van der Vaart, ale obaj woleli szukać miejsca w środku, a napastnicy z kolei (w miejsce Lennona wszedł Pawluczenko) niechętnie schodzili do linii, gdzie w związku z tym próbowali odnaleźć się jedynie boczni obrońcy, zwłaszcza niemiłosiernie nieskuteczny w dośrodkowaniach Assou-Ekotto. Ciężko to szło, zwłaszcza że Martin O’Neill uszczelnił defensywę Sunderlandu, wspieraną przez Vaughana, Colbacka, a nawet Sessegnona, i próbował grać z kontry; ciężko, do czasu, gdy van der Vaart znalazł sobie wreszcie miejsce między liniami i rzucił kilka fenomenalnych podań – jedno z nich wykorzystał Pawluczenko, po drugim Adebayor zmusił bramkarza do rozpaczliwej obrony, a Modrić nie zdołał dobić do pustej bramki (mocny kandydat do pudła sezonu!), po trzecim zaś, najlepszym, bo kilkudziesięciometrowym, Assou-Ekotto kolejny raz niecelnie wrzucał piłkę w pole karne. Innymi słowy, dla kibiców Chelsea przed czwartkiem mam dobre wiadomości: po pierwsze, ich drużyna z pewnością nie zagra tak słabo jak z Wigan, po drugie zaś, Tottenham z podciętymi skrzydłami jest o wiele bardziej przewidywalny – Bale i Lennon, oczywiście, zrobiliby z bocznych obrońców gości sałatkę jarzynową, a tak trzeba będzie próbować przez środek, gdzie szanse są bardziej wyrównane (także Chelsea będzie musiała przedrzeć się przez zaporę Parker-Sandro…). Od razu mówię: remis wezmę w ciemno.

A tzw. pojedynek wagi ciężkiej? W pierwszym zdaniu wypada powtórzyć myśl ćwierkniętą już na twitterze: poza Chelsea (i może Liverpoolem) żadna z drużyn Premier League nie zmusiła Manchesteru City do równie dużego wysiłku co Arsenal. Odnoszę wrażenie, że o ostatecznie o wyniku zdecydowała tyle nie wyższość udowodniona na boisku, co jakże znany wszystkim fanom futbolu pech. Kibice Arsenalu podnoszą oczywiście kwestię ręki Richardsa, za którą – ich zdaniem – Kanonierom należał się karny i dodają do tego spalonego, po którym miał paść gol dla City. Moim zdaniem w tej drugiej kwestii się mylą (przy golu Silvy spalonego nie było tak samo jak był przy „golu” van Persiego); jeśli jednak mogą mówić o pechu, to wiązałby się on z serią kontuzji bocznych obrońców. To po zejściu Djorou i kolejnej przebudowie defensywy gości (dziś tworzyło ją czterech nominalnych stoperów!) MC zaczęło coraz to bardziej i bardziej wchodzić w okolice ich pola karnego; warto też zauważyć, że żaden z piłkarzy ustawionych na boku obrony Arsenalu nie czuł się tak swobodnie w roli zawodnika atakującego, jak czułby się Sagna, Santos czy choćby Gibbs. Owszem, Arsenal parł do przodu i nawet mógł wyrównać – ale w roli najgroźniejszego strzelca wystąpił Vermaelen. Czy sensowne było wprowadzanie na boisko Arszawina i Chamakha, podczas gdy na ławce pozostał Benayoun? Z każdą minutą zawodnicy obu drużyn robili się coraz bardziej zmęczeni, a na boisku robiło się coraz więcej miejsca: czy inteligentny Izraelczyk nie zrobiłby z niego lepszego użytku niż Rosjanin z Marokańczykiem?

Wróćmy jednak do kwestii meczów, które kręcą Gary’ego Linekera. Dzisiejszy z pewnością go zakręcił. Czy zakręciłby tych, którzy cmokali przy meczu Sewilli z Realem? Zwróćcie uwagę na konkluzje komentarza Michaela Coxa z ZonalMarking. Tak, to był świetny mecz dla widzów niezaangażowanych i gdyby nie dobra postawa obu bramkarzy mógł się zakończyć dużo wyższym wynikiem. Tyle jednakowoż, jeśli chodzi o rozrywkę. W kwestii taktyki – powiada Cox – żadna z wielkich drużyn Premier League nie potrafi kontrolować gry. Z utrzymywaniem się przy piłce często bywa kiepsko, ofensywnie nastawieni piłkarze nie potrafią grać nieco bardziej konserwatywnie, czyli, jak rozumiem, do tyłu, menedżerowie rzadko używają zmian, by spowolnić grę, brakuje inteligentnych środkowych pomocników, którzy umieliby dyktować tempo gry. Oto, zdaniem autora ZonalMarking, przyczyna kiepskiej postawy Anglików w rozgrywkach europejskich w tym sezonie i oto powód, dla którego takie mecze, jak dzisiejszy, owszem: ogląda się przyjemnie, ale gdyby rywalem którejkolwiek z drużyn miałyby być Real lub Barcelona, zakończyłoby się to niezłym laniem.

Odrzucony scenariusz

Ależ to się potrafi ułożyć w piękną historię. Weźmy Franka Lamparda: nie pierwszy raz w tym sezonie 33-letni pomocnik zaczynał mecz na ławce, nie pierwszy raz w tym sezonie był przedmiotem spekulacji mediów: że jest pokłócony z Andre Villas-Boasem, że odejdzie z klubu (co bardziej domyślni widzieli go już w trenowanym przez wujka Tottenhamie, gdzie miałby przejść w ramach wymiany za Modricia) albo wraz z grupą trzymającą dotąd władzę w szatni doprowadzi do odejścia menedżera, że tak czy inaczej w Chelsea nie ma już przyszłości – bo nie te lata, bo młodzi naciskają… I oto proszę. Drużyna rozgrywa jedno z najważniejszych spotkań w sezonie, Lampard pojawia się na boisku w 73. minucie, niecałe 10 minut później Chelsea ma wykonywać rzut karny, do strzelania wyznaczony jest Mata, ale Lampard bierze piłkę w ręce, ustawia ją jedenaście metrów od bramki, bierze rozbieg i jednym kopnięciem unieważnia rozpisane już scenariusze na dalsze miesiące sezonu. Manchester City wreszcie przegrywa, Chelsea zmniejsza dystans do lidera, wszystko zaczyna się od nowa. Dzięki jednemu kopnięciu Franka Lamparda.

No dobra, tak do końca nie kupuję tej historii. Bardziej niż postawa Lamparda, w której Henry Winter widzi Himalaje profesjonalizmu, interesuje mnie sposób, w jaki Andre Villas-Boas radzi sobie zarówno z niezadowolonymi piłkarzami, jak i coraz mniej przychylnymi mediami (gdzieś czytałem w tych dniach, że Portugalczyk nie rozmawia już z trzema kluczowymi zawodnikami – niech zgadnę, że chodzi o trójkę z czwórki Czech-Terry-Lampard-Drogba). Otóż mam poczucie, że radzi sobie bardzo dobrze. Że najpierw, po przegranym meczu z Liverpoolem, potrząsnął szatnią, a potem w dobrym momencie (po zwycięstwie nad Valencią) zamanifestował swoją niezależność wobec dziennikarzy. I że w kilku kolejnych spotkaniach dokonał dobrych ruchów personalnych.

Najlepszym jest oczywiście postawienie na Oriola Romeu, znakomicie asekurującego obronę, świetnie się ustawiającego i bezbłędnie podającego; oto wzór nowoczesnego defensywnego pomocnika, który nie koncentruje się jedynie na uprzykrzaniu gry przeciwnikom. Kolejnym, wystawianie wraz z Romeu albo energicznego Ramiresa, albo walecznego Meirelesa, albo – jak to było wczoraj – obydwu. O ileż szybciej gra teraz środek Chelsea, no i proszę zwrócić uwagę, że gol Meirelesa, po wejściu z drugiej linii, był absolutnie w stylu dawnego Lamparda… Villas-Boas dał sobie spokój z Maloudą, Kalou, Anelką czy Torresem – z przodu wystawia Drogbę, Sturridge’a i Matę, a każdy nich oferuje mu więcej niż tamta czwórka, mimo jej mniej lub bardziej wątpliwych zasług, a zwłaszcza mimo 50 milionów, jakie chimeryczny właściciel wydał na hiszpańskiego napastnika.

Budowa tej drużyny, oczywiście, daleka jest od ukończenia, i prawdę powiedziawszy spodziewam się, że w przyszłym sezonie nie tylko Lampard grał będzie ogony, a Villas-Boas będzie rozglądał się za następcami Terry’ego i Drogby (następca Czecha, Thibaut Courtois, już szlifuje umiejętności w Atletico Madryt, a na swoją szansę w ofensywie czeka Lukaku). Po takim meczu jak wczorajszy (i po zwycięstwach nad Newcastle czy Valencią) pozycja menedżera w klubie wydaje się niepodważalna.

Inna sprawa, że pierwsze dwadzieścia parę minut nie zapowiadało sukcesu Chelsea. Manchester City zaczął imponująco, i nie mam na myśli tylko szybko strzelonej bramki przez Balotellego. Pressing drugiej linii gości, Zabalety, praktycznie wyłączającego z gry w tej fazie spotkania Matę, oraz napastników uganiających się za obrońcami, przypominał początek sobotniego spotkania Realu z Barceloną. Później jednak MC trochę odpuściło, a znów wysoko ustawiona linia obrony Chelsea mogła odetchnąć. Co charakterystyczne: natychmiast kiedy przy Terrym nie było przeszkadzającego mu Aguero, obrońca Chelsea zagrał długą piłkę do najlepszego na boisku (tak, tak…) Sturridge’a, ten dośrodkował do Meirelesa i zrobiło się 1:1.

Niewykluczone zresztą, że tak by się skończyło, gdyby nie czerwona kartka dla kiepsko sobie radzącego ze Sturridge’m i Ramiresem Clichy’ego. Chelsea umiała zagrać w przewadze, cierpliwie rozgrywając piłkę z wykorzystaniem bocznych obrońców i czyhając na błąd coraz głębiej broniących się gości. Ci mogą się oczywiście żalić na sędziego, że przy stanie 0:1 nie podyktował karnego za faul na Silvie, ale przede wszystkim mogą mieć żal do siebie, że dynamiki z początku spotkania nie wystarczyło na jego drugą fazę. Manchester City nie jest już niepokonany, wyścig o mistrzostwo kraju zaczyna się od nowa.

Podyskutujmy o Rooneyu

Nic tak dobrze nie robi blogowaniu, jak jakaś porządna dyskusja. Ale o czym tu dyskutować, skoro i tym razem wygrywali ci, co mieli wygrywać, może z wyjątkiem Wigan (ku mojej frajdzie zresztą, bo nieustannie życzę Roberto Martinezowi wszystkiego najlepszego) i Norwich (choć plaga kontuzji, jaka dopadła defensywę Newcastle, zdawała się mówić, że zadyszka gości jest nieunikniona), zaś najważniejszy mecz odbędzie się jutro. Może o śrubującym tegoroczne statystyki Robinie van Persiem: czy mimo fantastycznego gola nie zagrał słabiej niż w poprzednich meczach? O Martinie O’Neillu: czy w istocie prowokujące do dyskusji porównanie nowego menedżera Sunderlandu z Andre Villas-Boasem nie jest aby na wyrost (zgoda: w meczu z Blackburn dokonywał dobrych korekt w składzie i mobilizował zespół do ostatnich sekund, ale goście – sami z trzema wymuszonymi zmianami – mogą mówić o wielkim pechu)? Może jeszcze raz o Liverpoolu, któremu komplet punktów w meczu z QPR zapewnił niemający ostatnio dobrej prasy Suarez? Nie, myślę sobie, przeglądając dzisiejszą prasówkę – podyskutujmy o Rooneyu.
Zanim o Rooneyu jednak, czuję się w obowiązku wytłumaczyć zdanie, że wygrywali ci, co mieli wygrywać, w kontekście dzisiejszego meczu Stoke z Tottenhamem. Znając ten stadion, znając panującą na nim atmosferę, a przede wszystkim znając styl gry gospodarzy, w którym kości trzeszczą, a piłka rzadko ląduje na ziemi, niczego innego się nie spodziewałem. Kiedy dowiedziałem się jeszcze, że w defensywie Tottenhamu zabraknie Kinga, zobaczyłem oczami wyobraźni to zamieszanie w polu karnym przy każdym stałym fragmencie, ze szczególnym uwzględnieniem dalekich wyrzutów z autu. Pierwszy kwadrans, w którym piłkarze Tony’ego Pulisa byli szybsi do każdej piłki, odpychając i wywracając delikatniejszych rywali, potwierdził najgorsze obawy. Szkoda, oczywiście, że sędzia miał tak fatalny dzień – że nie uznał prawidłowo strzelonej bramki Adebayora i nie podyktował dwóch jeszcze rzutów karnych, ale, do licha, czy ten mecz nie został przegrany tak naprawdę w pierwszej połowie, kiedy Tottenham odpuścił pressing, a Modrić, van der Vaart czy Adebayor człapali zamiast biegać?
Już tłumaczę, o co mi chodzi z tym Rooneyem. Wiem, że czerwona kartka w październikowym meczu reprezentacji nie była ani pierwsza, ani ostatnia w jego karierze – rzecz w tym, że dostał ją, bo na nią zasłużył. Reguły w takich przypadkach są proste: trzymeczowa dyskwalifikacja. Trudno się dziwić albo oburzać, że taką właśnie karę UEFA nałożyła na napastnika MU.
Być może trudno się też dziwić, że angielska federacja, sama powołana przecież do przestrzegania podobnych przepisów, i na krajowym poletku przestrzegająca ich z całą surowością, ba: promująca w niezliczonych kampaniach idee fair play, tym razem robiła wszystko, by karę dla piłkarza złagodzić. Nie była na tym polu oczywiście pierwsza – podobne starania o skrócenie dyskwalifikacji Arszawina podejmowali już Rosjanie przed Euro 2008. Niemniej wyszła z tego jedna tylko lekcja wychowawcza: cel uświęca środki. W zasadzie faulowanie jest złe i zasługuje na dyskwalifikację, w zasadzie usiłujemy wychowywać piłkarzy i kibiców, by szanowali przepisy, ale kiedy jest to w interesie naszej drużyny, robimy wszystko, by karę złagodzić i opowiadamy przy tym przesłuchującym nas oficjelom jakieś ćmoje-boje. Budujące, że nie tylko Szkot Kenny Dalglish, ale także Anglik – i to mający oczywiste powody, by dobrze żyć z Football Association – Harry Redknapp potrafili nazwać tę politykę po imieniu.
Podyskutujemy?

Sezon przejściowy

Z punktu widzenia kibica Tottenhamu, który skądinąd również szykuje się na odpadnięcie swojej drużyny z rozgrywek europejskich, nie są to dobre wiadomości. Niegrające wiosną w Lidze Mistrzów kluby z Manchesteru skoncentrują się na Premier League, ich menedżerowie nie będą więc w kwietniu przeżywali żadnych bolesnych dylematów z cyklu, kogo oszczędzić na mecz decydujący o mistrzostwie, a kogo na półfinał Ligi Mistrzów. Boleśnie zranione zespoły Fergusona i Manciniego odpuszczą sobie oczywiście (przynajmniej ich pierwsze składy) Ligę Europejską, a każde kolejne spotkanie na angielskich boiskach zyska dla nich rangę meczu o wszystko.

Z tego samego powodu kibic Tottenhamu cieszy się oczywiście z awansu do dalszych gier Arsenalu i Chelsea – zwłaszcza że pozostające w tyle wyścigu o mistrzostwo Anglii drużyny z Londynu raczej nie odpuszczą sobie Ligi Mistrzów (w pierwszym rzędzie dotyczyć to będzie Chelsea, dla której właściciela triumf w tych rozgrywkach od dawna pozostaje czymś w rodzaju świętego Graala). Zostawmy jednak kibica Tottenhamu i kalkulacje, co wtorkowe i środowe wyniki oznaczają dla szans jego piłkarzy na zajęcie miejsca w pierwszej czwórce angielskiej ekstraklasy. Zajmijmy się tymi, którymi zająć się wypada w pierwszym rzędzie.

Manchester United, hmm… Może zmylił nas styl, w jakim odrobili straty w meczu o Tarczę Dobroczynności albo złomotali Arsenal na Old Trafford? Może zbyt wiele odpowiedzialności składaliśmy na barki bardzo młodych piłkarzy i może borykający się z kontuzjami starsi koledzy (Vidić, Ferdinand…) nie byli w stanie zapewnić im odpowiedniego wsparcia? Może to jednak będzie sezon przejściowy nie tylko, jak się ostatnio mówiło, na Stamford Bridge, ale i – jak przecież mówiło się latem – na Old Trafford (tylko czy wielkie drużyny mogą sobie pozwolić na sezony przejściowe, czy może raczej mówić należy o niezapewnieniu ciągłości pomiędzy poszczególnymi pokoleniami zawodników?). Kolejne wyniki idą w świat: baty w lidze od Manchesteru City, odpadnięcie z Pucharu Ligi z Crystal Palace, porażka z FC Basel, pieczętująca nieudane rozgrywki grupowe w Lidze Mistrzów… W świat idzie też opinia o jeszcze jednym nieprzekonującym występie Davida de Gei (wiem, że Wojciech Szczęsny bronił go na twitterze, a i ja winiłbym za stracone bramki całą formację defensywną, ale w oczywisty sposób pewności siebie Hiszpana wczorajszy występ nie podbudowuje). Nad Manchesterem coraz głośniej unoszą się pytania, czy zbliżający się do 70. urodzin Alex Ferguson będzie w stanie jeszcze raz użyć swojego legendarnego talentu do podnoszenia drużyny w trudnych chwilach (prasa przypomina, że od odpadnięcia z LM w 2006 r. sir Alex rozpoczął budowę swojego czwartego wielkiego zespołu) i dlaczego właściwie nie kupił latem klasowego ofensywnego pomocnika, jeśli nie Sneijdera, to chociaż Modricia…

Zdaję sobie sprawę, że wygłaszanie opinii o kolejnych występach MU w tym sezonie przypomina taniec od ściany do ściany, ale patrząc na powtórkę wczorajszego nie znajduję innych słów niż słaby, przeciętny, nieprzekonujący, ociężały, anemiczny, niecelny, nieskuteczny, statyczny czy mało kreatywny (no zgoda: także pechowy, kiedy mowa o Vidiciu, ale także – jak mówił Patrice Evra – „nieprofesjonalny”). Rzadko używane określenia w kontekście Czerwonych Diabłów, czyż nie? Wspominam także poprzedni mecz ze Szwajcarami na Old Trafford, z wypuszczoną pewną wygraną, i oba remisy z Benficą. Żałuję, że Vidić złapał kontuzję i że przed bramką Szwajcarów brakowało Hernandeza – ten wiedziałby, jak przewagę w posiadaniu piłki zamienić na gole. Ale z drugiej strony, nawet jeśli Bazylea grała w koszulkach przypominających Barcelonę, to Barceloną nie była. Właściwie to chciałbym wiedzieć, skąd kibice MU czerpią dziś nadzieję – bez zaklinania rzeczywistości, rzecz jasna.

To, co w przypadku United jest traumą, w przypadku City jest raczej rozczarowaniem: klub debiutował w rozgrywkach (choć poszczególni piłkarze dobrze znali ich smak, więc to usprawiedliwienie mocno niepełne…), miał trudniejszych rywali niż sąsiedzi (choć w ostatnim meczu pokonywał raczej rezerwy pewnego awansu Bayernu, niż „właściwy” Bayern…), no i 10 punktów zazwyczaj wystarcza do awansu. MC chciałbym jednak zostawić na boku, podobnie jak wcześniej pewny awansu Arsenal, i powiedzieć jeszcze słówko o Chelsea, która w ostatniej chwili uciekła spod topora wygrywając z Valencią. Jeśli wierzyć temu, co napisał o wydarzeniach w klubie powołujący się, a jakże, na anonimowego informatora „The Sun”, i jeśli zestawić to z relacją z pomeczowej konferencji prasowej menedżera, nowym pomysłem Andre Villas-Boasa na budowanie zespołu jest żonglowanie dwoma komunikatami: „ja tu rządzę” i „cały świat jest przeciwko nam”. Tylko, hmm, czy wśród portugalskich menedżerów jest to naprawdę nowy pomysł?

Spóźniony nekrolog

Długo nie mogłem się zabrać za pisanie o tej śmierci. I wygląda na to, że zabieram się dopiero teraz, skoro kończąca się właśnie kolejka Premier League nie przynosi żadnego zaskakującego rozstrzygnięcia, pozwalając w gruncie rzeczy na ograniczenie się jedynie do obszernego post scriptum.
Inna sprawa, że nie bardzo wiedziałem, jak. Rozpocząć wspomnieniem lirycznym? Jest, powiedzmy, połowa lat 90., w którejś z pierwszych edycji Championship Managera kupuję do Tottenhamu Gary’ego Speeda i świetnie na tym wychodzę.
Mógłbym też rozpocząć wspomnieniem dramatycznym. Tottenham po długiej podróży na północ przybywa na Reebok Stadium, jak zwykle pełen nadziei na korzystny rezultat, i jak zwykle dostaje baty od drużyny, której kapitanem jest Gary Speed.
Mógłbym sięgnąć po wspomnienie całkiem niedawne. Reprezentacja Walii, której kibicowałem od czasu, gdy debiutował w niej młodziutki Ryan Giggs, i która przez wszystkie te lata przegrywała kolejne eliminacje do mistrzostw świata czy Europy, pod nowym menedżerem znów zaczęła grać fajny futbol, wygrywać, zdobywać punkty… Gary Speed objął ją zbyt późno, by wywalczyć awans do Euro 2012, ale następne eliminacje, do mundialu tym razem, zapowiadały się fantastycznie.
Mógłbym wreszcie sięgnąć po wspomnienia sprzed kilku dni. Spróbować opisać płaczącego w studiu BBC Robbiego Savage’a – tak tak, Savage’a, jednego z największych boiskowych twardzieli i prowokatorów ostatnich lat. Albo Shaya Givena, ocierającego łzy w bramce Aston Villi.
Mógłbym dać tu życiorys Gary’ego Speeda. Mógłbym przywołać jedno z niezliczonych wspomnień, od których zaroiły się gazety z tego tygodnia, a w których słowo „dżentelmen” było jednym z pojawiających się najczęściej. Albo podkreślić, że był wzorem profesjonalizmu, zawdzięczającym swoje osiągnięcia (tak mówił) bardziej ciężkiej pracy niż talentowi. Że dbał o siebie, uważał na dietę, nie nadużywał alkoholu…
Mógłbym, opisując zakończoną właśnie kolejkę Premier League, uwypuklić atmosferę wytworzoną przez dziesiątki tysięcy fanów, klaszczących dla upamiętnienia walijskiego menedżera, albo skoncentrować się na geście Garetha Bale’a, dedykującego mu swoją bramkę w meczu z Boltonem (gest skrzydłowego Tottenhamu docenili nawet kibice gości).
Nie zrobię żadnej z tych rzeczy. Tajemnica cudzej śmierci średnio się rymuje ze stylistycznymi popisami, tym bardziej, że tak naprawdę nie wiadomo, dlaczego jeden z najbardziej zasłużonych piłkarzy w historii angielskiej ekstraklasy, niezwykle obiecujący menedżer, człowiek o udanym ponoć życiu rodzinnym, który jeszcze dwa tygodnie temu planował z żoną i dwójką małych synków wyjazd na Boże Narodzenie do Dubaju, odebrał sobie życie. Pamiętajmy o jego życiu, zadumajmy się nad jego śmiercią (może także – ci, którzy potrafią – pomódlmy się za jego duszę). I postawmy tu kropkę.

PS Co się zaś tyczy wyścigu sześciu koni (Newcastle, spodziewam się, w najbliższych tygodniach odstanie jednak od stawki…), zwróciło moją uwagę zwycięstwo Chelsea, odniesione z trudem większym, niż sugerowałby wynik. Oczywiście kluczowym momentem meczu na, ehm, St. James’ Park było niewyrzucenie z boiska Davida Luiza (ta wysoko ustawiona linia obrony Chelsea…), szczególnie absurdalne przy czerwonej kartce dla Gary’ego Cahilla w meczu Tottenham-Bolton; kilka świetnych okazji dla Newcastle mogło/powinno zakończyć się bramką, a gdyby mógł grać Gutierrez, Sturridge na prawej stronie nie miałby tyle swobody. Niemniej Villas-Boasa za kilka decyzji z ostatniego czasu należałoby pochwalić – przede wszystkim za coraz odważniejsze stawianie na Orieu (kolejny świetny mecz), za nieprzejmowanie się Torresem czy fochami Anelki i wybór Drogby czy Sturridge’a, za zdjęcie bezproduktywnego Lamparda wreszcie. Mówcie, co chcecie – mnie, jak do tej pory, przekonuje praca portugalskiego menedżera, a kłopoty, z którymi musi się borykać, uważam raczej za odziedziczone. Czy to on kupował Torresa? Czy jego winą jest kontuzja Essiena, napyskowanie przez Terry’ego Antonowi Ferdinandowi albo upór prezesa Levy’ego, żeby nie oddawać Chelsea Modricia?
Napisałem przed kilkoma tygodniami tekst „Cierpliwości” – i choć wiem, że od tamtej pory topór nad Villas-Boasem obniżył się o parę centymetrów (porażki w Lidze Mistrzów i Pucharze Ligi), a chwila spokoju po zwycięstwie nad Newcastle potrwa pewnie zaledwie tydzień, skoro Chelsea czeka mecz z Manchesterem City, to miałbym ochotę tamten tytuł powtórzyć. Podoba mi się twarda decyzja o odsunięciu ze składu chcących odejść Anelki i Alexa, no i czekam na styczeń, a w nim – kolejne transfery nowego wciąż menedżera Chelsea. Siedmiu piłkarzy, którzy wystąpili niedawno w przegranym meczu z Liverpoolem, stanowiło trzon drużyny Jose Mourinho…

Kwestia balansu

No trudno, zacznę jednak od Tottenhamu, bo jak żyję takiej serii nie widziałem. W dziesięciu meczach dziewięć zwycięstw i remis, w dodatku wydarty w ostatniej minucie wyjazdowego meczu z rewelacyjnym w tym sezonie Newcastle (będzie i o nim, w jednym z kolejnych akapitów…). Wszystko to uzyskane ze składem, którego przecież nie nazwałbym najlepszym za mojej pamięci – fantastycznych piłkarzy to dopiero miał David Pleat w sezonie 1986/87, a i Osvaldo Ardiles w 1994 r. zmarnował znakomitą kadrę. Wspominam argentyńskiego menedżera nie bez przyczyny, bo dylemat, jaki był wówczas jego udziałem (nadmiar utalentowanych piłkarzy ofensywnych), musi rozstrzygać co tydzień również Harry Redknapp. Wszystko jest kwestią balansu: Ardiles potrafił wystawiać w meczu czwórkę napastników i kończyć porażką w hokejowym stylu, np. 4:5, Redknapp zaś… sprowadził na White Hart Lane Scotta Parkera, żeby zabezpieczyć tyły w przypadku kawaleryjskich szarż Bale’a, Lennona, van der Vaarta, Adebayora czy Modricia. Zwracam uwagę, że w pierwszych dwóch meczach sezonu, przegranych z obiema drużynami z Manchesteru, Parker jeszcze nie grał.

Tak, wiem, wychwalam angielskiego piłkarza niemal przy każdej okazji pisania o Tottenhamie, ale nie jest przecież kwestią przypadku, że zwycięska seria rozpoczęła się właśnie po wzmocnieniu drużyny o niego i Adebayora. Zawodnika tego typu – defensywnego pomocnika, nieustannie biegającego między rywalami i nieustannie próbującego odebrać im piłkę, ale potrafiącego także tę piłkę przytrzymać i celnie odegrać, a nade wszystko: lidera, podrywającego słowem i postawą kolegów do walki – nie było w tej drużynie od bardzo dawna. Oczywiście można dodać, że od bardzo dawna nie było tu bramkarza, który nie popełniałby głupich błędów. Od dawna nie było Ledleya Kinga, grającego z taką regularnością i bez kontuzji (nie, to nie Dawson czy Kaboul są doskonałymi obrońcami – oni potrafią grać doskonale właśnie pod skrzydłami Kinga). Od dawna nie było menedżera, za którego piłkarze daliby się pokroić. Od dawna nie zdarzyło się, by klub oparł się pokusie zarobienia grubych pieniędzy za swojego najlepszego piłkarza. „Wszystko jest kwestią balansu”, napisałem wcześniej, ale wygląda na to, że suma czynników, które składają się na sukces, wydłuża się w nieskończoność.

Wczoraj nie było tak łatwo, jak w poniedziałek, kiedy zawodnicy Aston Villi praktycznie nie zobaczyli na White Hart Lane futbolówki. Po pierwsze, trzeba było grać bez dwóch najlepszych piłkarzy: chorego Modricia i kontuzjowanego van der Vaarta. Po drugie, z dwójką piłkarzy przeciwko trójce w drugiej linii i z występującym przez godzinę z żółtą kartką Sandro. Po trzecie, z dobrze zorganizowanym West Bromwich, na wyjeździe, od dziewiątej minuty goniąc wynik. Redknapp mówił, że w przerwie musiał piłkarzami solidniej potrząsnąć i… podziałało. Nieoglądający piłki w pierwszych 45 minutach Defoe zaczął częściej po nią wracać. Sandro uważał ze wślizgami. Bale i coraz lepszy w tym sezonie Lennon wyprowadzali szybkie kontry. Napastnicy psuli, jak zwykle ostatnio (z Aston Villą Adebayor śmiało mógł strzelić pięć goli, tutaj pewnie jeszcze dwa), ale cała drużyna wierzyła w zwycięstwo – cała drużyna parła do niego, i cała drużyna broniła się, kiedy było trzeba. Kwestia balansu…

Tabela wygląda fantastycznie i, odpukać, wiele wskazuje, że jeszcze jakiś czas będzie tak wyglądała. Dopowiedzmy, że gdyby Tottenham wygrał jeszcze zaległy mecz z Evertonem, zepchnąłby z drugiego miejsca Manchester United. Co oczywiście nie powinno kibiców MU przesadnie denerwować. Mimo wszystko remis u siebie z Newcastle – choć dla drużyny Srok może oznaczać przekroczenie psychologicznego Rubikonu; przekonanie, że miejsce zajmowane dziś w tabeli nie jest wynikiem tylko względnie łatwej serii spotkań na początku sezonu, integrację drużyny – jest z perspektywy mistrzów Anglii „jednym z tych dni”, z którego żadnych uogólniających wniosków wyciągnąć się nie da. To już nie tylko karny z kapelusza i nieuznana bramka w ostatniej minucie (spalony był minimalny, jeśli był), ale także popis niewiarygodnych umiejętności bramkarskich Tima Krula oraz serie niesamowitych interwencji jego kolegów z obrony (Simpson, wybijający piłkę z pustej bramki!). Zaiste: United stworzyło wystarczającą liczbę sytuacji, by wygrać ten mecz w cuglach i następnym razem z pewnością wygra. Oczywiście, inaczej niż w takim np. Tottenhamie, w MU brakuje kreatywnego rozgrywającego, a kontuzje Cleverleya i Andersona nie ułatwiają sir Alexowi złożenia jakiejś sensownie zbalansowanej drugiej linii. Czy oznacza to styczniowe zakupy, czy oddanie pola hałaśliwym sąsiadom, którzy – jeśli już jesteśmy przy transferach – myśląc o oddaniu do Włoch Teveza zaginają ponoć parol na van Persiego? To ostatnie nie byłoby od rzeczy, jeśli zważyć na dzisiejsze zachowanie Balotellego. Owszem, to świetny napastnik, ale momenty szaleństwa zdarzają mu się niemal równie często jak fenomenalne zagrania. O ileż lepiej dla kandydatów na mistrza Anglii byłoby mieć z przodu zawodnika bardziej obliczalnego? Już nie mówię o tym, jak ucieszyliby się Clichy, Nasri i Kolo Toure, z których każdy nieco z innych powodów, ale w sumie dosyć powoli rozkręca się w Manchesterze.

O zakończonym przed chwilą meczu napiszę tyle, że już dawno nie widziałem Manchesteru City pod taką presją jak dziś na Anfield, z grającym prostą w sumie piłkę Liverpoolem. Co  i tak pozwala mi wyciągnąć wniosek, że mamy do czynienia z materiałem na mistrzów: nawet jeśli słabszy dzień mają napastnicy i piłkarze drugiej linii (powstrzymywani przez fenomenalnego Lucasa; pierwszy raz w tym sezonie Silva był niemal niewidoczny), nawet jeśli obrońcy dają się zaskoczyć, zostaje jeszcze bramkarz. Seria niewiarygodnych interwencji Joe Harta pozwoliła drużynie Manciniego obronić pięciopunktową przewagę nad MU. Inna sprawa, że menedżer MC podszedł do meczu w swoim starym stylu, wystawiając tylko jednego, dość przy tym niskiego napastnika, i że naprawdę widać poprawę w grze Liverpoolu: najpierw głęboko cofnięci, później skuteczni w pressingu, zamykający wolne sektory boiska i odcinający Silvę czy Nasriego od możliwości „firmowych” wymian w trójkątach, potrafili również atakować (kwestia balansu…). Inaczej niż z Chelsea, tutaj Jose Enrique często zapuszczał się pod bramkę MC, zasilany długimi podaniami Charliego Adama. Z drugiej strony próbował Kuyt, heroiczną walkę z obrońcami toczył Suarez – o ileż bardziej widoczny niż Aguero… W sumie zabawne, że mecz, o którego wyniku przesądziły rzut rożny i rykoszet po mocno niecelnym strzale, mógł być aż tak zajmujący.