1. Chciałbym poznać jakiegoś sędziego (jeśli jest wśród czytelników, ręka do góry!). Chciałbym wiedzieć, co czuł, patrząc na taki błąd, jaki popełnił wczoraj Martin Atkinson (a może bardziej jeszcze jego asystent, Bob Pollock), który w meczu Bolton-QPR nie uznał prawidłowo strzelonej bramki przez Clinta Hilla. Czy jemu też zdarzyło się kiedyś nie zauważyć piłki, która o dobry metr przekroczyła linię bramkową? Jak później żyło mu się w poczuciu, że jego błąd kosztował jakiś zespół może tylko stratę punktów w jednym meczu, a może więcej: odpadnięcie z jakiegoś pucharu czy degradację z ligi? W przypadku QPR jest przecież niewykluczone, że pomyłka sędziów – skądinąd jedna z kilku we wczorajszym meczu, bo drugi liniowy, Jake Collin, puścił dwa gole ze spalonych – będzie warta jakieś 20 milionów funtów, czyli tyle, ile jest warte utrzymanie się w Premier League. Jak się żyje z taką świadomością? Czy marzy się o wsparciu technicznym (dziwnym zbiegiem okoliczności, Football Assotiation właśnie wczoraj wydała apel o jak najszybsze wprowadzenie urządzeń, analizujących czy piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową)? Czy szuka się spokoju wewnętrznego w (słusznym!) przekonaniu, że nieusuwalnym składnikiem piłkarskiego spektaklu są ludzkie błędy – w wykonaniu piłkarzy równie bolesne jak w wykonaniu sędziów? Czy przeklina się telewizję, bezlitośnie te błędy wyłapującą? Nienawidzi się linczujących arbitrów dziennikarzy, z których każdy – postawiony z chorągiewką przy linii, np. w ramach eksperymentu, organizowanego przez wychodzących naprzeciw mediom sędziowskich oficjeli – myliłby się tysiąc razy częściej? Mnożę pytania, unikając łatwych sądów, choć przecież i ja przeżyłem swoją traumę z sędziowaniem po nieuznanym golu Mendesa dla Tottenhamu na Old Trafford w 2005 r. Czy usłyszę od jakiegoś arbitra zdanie: „Tak, gdybym w słuchawce słyszał pisk przekraczającej linię piłki, miałbym o wiele łatwiejszą pracę”?
A może należałoby powiedzieć po prostu, że Martin Atkinson miał pecha, bo na linii zabrakło fachowca klasy Sian Massey? Pamiętacie zapewne (pisałem o tym tu i tu) burzę ze stycznia ubiegłego roku po tym, jak za obrażanie dziewczyny z chorągiewką pracę w Sky Sports stracili Andy Gray i Richard Keys. Wtedy Sian podjęła dobrą decyzję, puszczając grę podczas meczu Liverpoolu z Wolverhampton – dziś zachowała się fantastycznie w ostatniej minucie spotkania Swansea z MC, słusznie podnosząc chorągiewkę przy minimalnym spalonym Richardsa. Przyznam, że zawsze, kiedy ją widzę na linii, mocno jej kibicuję: wyobrażam sobie, że presja, która na niej ciąży w tym męskim świecie jest nieporównanie większa od tej ciążącej na facetach. Już nie mówię o tym, że jej dzisiejszy błąd również mógł być wart wiele milionów funtów – tych, które przypadną mistrzowi Anglii…
2. Chciałbym też poznać jakiegoś kibica Evertonu (jeśli jest wśród czytelników, ręka do góry!). Chciałbym wiedzieć, czy jego uczucie frustracji można porównać (Manifa się kłania…) z tym, czego doświadczają kobiety w zderzeniu ze szklanym sufitem. Jak się żyje, od dziesięciu lat patrząc, jak świetny trener stale i wciąż odbudowuje drużynę po kolejnych wymuszonych oszczędnościami wyprzedażach? Jak akceptuje się fakt, że zdolni piłkarze, wychowywani bądź sprowadzani za bezcen (Martyn – 250 tys., Cahill i Pienaar – 2 mln, Lescott – 2,5 mln, Arteta – 2,8 mln, Phil Neville – 3,6 mln, Jagielka – 4 mln, przy czym niejeden raz zaczynało się od wypożyczeń i czasu na sprawdzenie, czy dany transfer „wypali”), odchodzą do innych klubów, gdzie nie zawsze wiedzie im się lepiej (pouczający jest przypadek Pienaara, który już wrócił na Goodison Park, ale i Arteta czy Lescott wcale nie stali się lepszymi piłkarzami w Arsenalu czy MC). Czy kibic Evertonu wyobraża sobie czasem drużynę, której wciąż gra Wayne Rooney? Czy drży z powodu spodziewanego odejścia Jacka Rodwella, np. do Manchesteru United? Czy zna pojęcie „resale value”, kluczowe dla polityki klubowego zarządu? Czy często myśli o tamtym niewiarygodnym wieczorze z sierpnia 2005, w którym jego drużyna grała w eliminacjach Ligi Mistrzów z Villarealem, i po porażce u siebie 1:2, w rewanżu, przy stanie 1:1, zdobyła bramkę mogącą doprowadzić do dogrywki – bramkę, której nie uznał sędziujący swój ostatni mecz w międzynarodowej karierze Pierluigi Collina? Czy gdyby jego klub przedarł się wtedy do fazy grupowej Ligi Mistrzów, szklany sufit zostałby rozbity?
Idźmy dalej: czy kibic Evertonu jest dumny z faktu, że drużyny z czołówki nie znoszą przyjeżdżać na Goodison Park, bo zwykle spotyka je to, co wczoraj Tottenham (inna sprawa, że w tym przypadku zwycięstwo gospodarzy było szczęśliwe, a dominacja gości w drugiej połowie zdumiewająca, jak na normy tego stadionu)? Myśli o tym, że postawa jego piłkarzy jest ucieleśnieniem etosu angielskiej piłki: zawsze nieustępliwa, niebojąca się wślizgów, walcząca do upadłego? Lubi miano „klubu ludowego”? Cieszy się z faktu, że szkockiego szkoleniowca trzykrotnie wybierano menedżerem roku? A może ma tego wszystkiego serdecznie dość, skoro mimo tylu komplementów potencjał klubu pozwala jedynie na walkę o miejsca od szóstego do ósmego? Żeby zacytować samego menedżera Evertonu: „Gonimy ich, czują nasz oddech na plecach, ale nie jesteśmy w stanie mocno ich złapać, przytrzymać chwilę, a potem wyprzedzić” – otóż jak się żyje i kibicuje z taką świadomością?
3. Kibica Swansea poznawać nie muszę – sam nim zostałem.
