Nie wyrabiam się z blogowaniem. Przeglądam (i wyrzucam do kosza) notatki z poprzedniej kolejki, z imponującego boju West Bromwich Albion z Manchesterem City, albo z nie tak znów efektownego, ale wystarczająco efektywnego pojedynku Fulham z Chelsea. Wszystko nieaktualne, może poza tym, że wielokrotnie przez nas opiewane umiejętności organizowania gry defensywnej przez Roya Hodgsona potwierdziły się także wczoraj na White Hart Lane, gdzie Tottenham wymęczył zwycięstwo jedynie dzięki złodziejskiemu instynktowi Jermaina Defoe (po meczu z MC przeczytałem, że cała czwórka obrońców WBA kosztowała łącznie 2,3 miliona funtów, nie wiem, czy wczoraj nie była jeszcze tańsza…). No, także Fulham – tak niedawno przecież obite przez Manchester United – zdążyło jeszcze odegrać się na Arsenalu. Ktoś, kto oglądał ten mecz od początku i – jak często bywa przy takich okazjach – jego pierwsze wrażenia były wrażeniami najsilniejszymi, z trudnością pewnie uwierzy, że na Craven Cottage Arsenal miał 47 proc. posiadania piłki (zaledwie trzeci raz w tym sezonie piłkarze Arsene’a Wengera nie przekroczyli 50 proc.) – tak absolutna była dominacja Kanonierów w pierwszych 45 minutach. Dalej: eksperymentalnie zestawione MU (Michał Zachodny policzył, że gdyby jedenastka Alexa Fergusona grała na swoich nominalnych pozycjach, byłoby to ustawienie 2-3-5) nastrzelało pięć bramek Wigan, ale potem w sposób zdumiewający potknęło się z Blackburn, a dzisiaj – już w normalnym ustawieniu, w dodatku bez feralnego de Gei w bramce – dostało baty od dołującego ostatnio Newcastle i pytanie, czy o Aleksie Fergusonie pisać się będzie tak, jak o Andre Villas-Boasie, nie brzmi tak znowu absurdalnie. Chelsea po remisie z Wigan i klęsce z Aston Villą zdołała wygrać z Wolves, ale atmosfera na Stamford Bridge wciąż daleka jest od poprawnej. MC, zanim rozgromił Liverpool (ależ brakuje w drużynie Dalglisha kontuzjowanego Lucasa…), sensacyjnie przegrał z Sunderlandem, choć po golu ze spalonego. Sunderland pod wodzą Martina O’Neilla to skądinąd osobny temat: z klubu zagrożonego spadkiem w parę tygodni stał się klubem myślącym o europejskich pucharach. Kto by pomyślał, że z drużyn czołówki tylko Tottenham przejdzie przez okres świąteczny bez porażki, choć za cenę kontuzji Parkera, Sandro i Gallasa: Harry Redknapp uparcie wystawiał tę samą jedenastkę i jego najlepsi piłkarze wczoraj dosłownie doczołgiwali się do 90. minuty.
Blaski i cienie rotacji to kolejny temat, z którym się nie wyrabiam. Podobnie jak wpływ Pucharu Narodów Afryki na wyścig o mistrzostwo Anglii i o miejsca w Lidze Mistrzów: jak poradzą sobie zwłaszcza MC i Arsenal? W przypadku tego ostatniego zespołu tematami zupełnie osobnymi i absolutnie wyjątkowymi są powrót do Premier League Thierry’ego Henry’ego (w sam raz, żeby zastąpić wyjeżdżającego na PNA Gervinho), no i podsumowanie niesamowitego roku Robina van Persiego. Choć może, także w świetle dzisiejszego wieczora w Newcastle, należałoby mówić również o niesamowitym roku Demba Ba…
Kręci mnie jednak, żeby zamiast o tym wszystkim, napisać o sprawie Terry’ego i Suareza, czyli o mniej lub bardziej domniemanym rasizmie, wciąż odżywającym w Premier League. Napisałem „mniej lub bardziej domniemanym”, bo zarówno w przypadku obrońcy Chelsea, jak i napastnika Liverpoolu, mamy różne wersje wydarzeń, a podejrzani nie przyznają się do winy. Kłopot w tym, że nawet jeśli byliby rzeczywiście niewinni (co w świetle dochodzenia policji i Football Association wydaje się mało prawdopodobne), problem rasizmu wyłazi drzwiami i oknami ze wszystkiego, co wydarzyło się wokół. Wystarczy przeczytać pierwsze oświadczenie Liverpoolu, w duchu „Suarez nie jest rasistą, bo ma wielu czarnych kolegów”, albo usłyszeć, jak Alan Hansen używa słowa „kolorowi” w studiu Match of the Day (jakiego koloru jest sam Hansen?!), żeby zobaczyć, że nie jest dobrze. Niby wszyscy już wiedzą, czego nie wolno mówić i robić, a jednak jakby na wpół świadomie wciąż mówią i robią…
Zanim angielski futbol poradzi sobie z problemem rasizmu, upłynie wiele wody w Tamizie. Jeśli uparcie myślę jednak, że tej wody będzie raczej mniej niż więcej, to dzięki reakcji mediów, które po zapoznaniu się z raportem FA dość jednomyślnie skrytykowały Liverpool za poprowadzenie sprawy Suareza, a przede wszystkim dzięki samemu raportowi angielskiej federacji. Czytałem w ostatnich latach wiele dokumentów wytworzonych przez instytucje polskiego państwa na różne sporne tematy, raporty sejmowych komisji śledczych itp., ale mało który może się równać z przejrzystością, wnikliwością i bezstronnością tego sprawozdania. Jeżeli macie jeszcze wątpliwości, po prostu go przeczytajcie; niezależnie od samej sprawy Suarez-Evra dostaniecie rzadką możliwość zobaczenia Premier League zza kulis: jak pracują sędziowie, jak urzędnicy klubowi, a jak przedstawiciele FA.
A tytuł dzisiejszego wpisu? Zaczerpnąłem go właśnie z raportu federacji (zob. strona 27) ; pan Evra zapytał pana Suareza: „Dlaczego mnie kopnąłeś?”.