Menedżerowie nie znoszą przerw na reprezentację. Bo zważmy: drużyna była w gazie, wygrywała mecz za meczem, a tu nagłe wyrwanie z rutyny. Albo przeciwnie: drużynie nie szło, przegrywała kolejne spotkania, i okazja do jak najszybszego odegrania się została odsunięta w czasie. Wszyscy najlepsi wyjechali, a czy wrócą cali i zdrowi – tego nie dowiesz się do ostatniej chwili. Ktoś podróżował przez ocean, bolą go kości po kilkunastogodzinnym locie albo nie potrafi się przestawić po zmianie czasu. Ktoś dostał czerwoną kartkę i znów jest na ustach wszystkich. Ktoś nie strzelił karnego, decydującego o awansie na Euro i stał się kozłem ofiarnym w swoim kraju. Przed wyjazdem na mecz można przeprowadzić jeden, góra dwa wspólne treningi, równocześnie weryfikując plan gry, układany zwykle przy założeniu, że wszyscy najlepsi nadają się do gry.
Rozumiecie już, dlaczego Rooney, Hernandez czy Nani zaczęli spotkanie z Liverpoolem na ławce rezerwowych, a Phil Jones występował teoretycznie w roli defensywnego pomocnika (napisałem teoretycznie, bo wiele było takich akcji, w których Giggs i Fletcher asekurowali obronę, a Jones zapędzał się pod bramkę Reiny)? Sytuacja raczej niewyobrażalna, skoro chodzi o mecz z jednym z największych rywali – nawet jeśli zważyć, że w tyle głowy menedżera United musi być również wtorkowy mecz w Lidze Mistrzów, a zwłaszcza przypadające w przyszły weekend derby Manchesteru.
Tyle tytułem usprawiedliwienia Alexa Fergusona za zostawienie gwiazd na ławce (ale też Roberto Manciniego, który zostawił w rezerwie Silvę i Dżeko) i „negatywną” taktykę. Mecz faktycznie nie zachwycił, przynajmniej do momentu, w którym goście stracili bramkę (co ciekawe: po błędach dwóch najbardziej doświadczonych zawodników tej drużyny: Ferdinanda, który przejechał końcem buta po kostce szarżującego Adama, i Giggsa, który fatalnie zagapił się w murze przy rzucie wolnym Gerrarda). Niemal lustrzane ustawienie obu drużyn powodowało, że poszczególni piłkarze pilnowali się nawzajem, żaden z zespołów nie forsował tempa, gole padły po stałych fragmentach, a jedyne momenty prawdziwej ekscytacji wiązały się z udanymi interwencjami de Gei. Zdumiewała liczba niecelnych podań – zwłaszcza przy wspomnianym wolnym tempie gry. W sumie: rozczarowanie hitem, w którym tak naprawdę zabłysnął wyłącznie hiszpański bramkarz i którego pomeczowe komentarze zdominowała sprawa mniemanych rasistowskich odzywek Suareza pod adresem Evry. Alex Ferguson, owszem, ma zdolną młodzież, od bramki i obrony (Smalling) po atak (Welbeck), ale po tym meczu rozczarowany musi być Kenny Dalglish – zwłaszcza że MU zwykł ostatnio na tym stadionie przegrywać.
Inna rzecz, że Czerwone Diabły mają już poważniejszego rywala, nie tylko, by tak rzec, historycznie i nie tylko lokalnie. Od czasu monachijskiego skandalu z Tevezem Manchester City, który wczoraj przeskoczył MU w tabeli, grał dwa razy i strzelił osiem bramek, a kolejnym napastnikiem przypominającym menedżerowi o swoim istnieniu – tym razem również w aspekcie sportowym – został Mario Balotelli. Tu także menedżer miał niezły orzech do zgryzienia (derby za tydzień, kluczowy mecz w Lidze Mistrzów w tygodniu), ale wybrnął wzorowo i spotkanie z niezłą przecież – i groźną w pierwszej fazie meczu, kiedy okazje mieli Agbonglahor i dobijający jego strzał Warnock – Aston Villą okazało się jeszcze jednym spacerkiem.
Niewiele bardziej namęczyła się Chelsea, w której forma Juana Maty budzi we mnie nadzieję, że w styczniu klub nie wróci do pomysłu odkupywania z Tottenhamu Modricia. David Moyes ma zupełną rację, kiedy mówi, że Mata odmienił Chelsea, jak Silva odmienił MC: w sobotę był wszędzie, asystował, strzelał, podawał, dryblował, a nam ręce składały się do oklasków. Ani słowa więcej o starzejącej sie drużynie.
Nieoczekiwanie natomiast – zwłaszcza w kontekście bramki zdobytej już w pierwszej minucie gry – namęczył się Arsenal. Choć może należałoby powiedzieć: w tym sezonie Kanonierów nic już nie będzie niespodziewane. Spodobało mi się ćwierknięcie jednego z dziennikarzy po tym, jak Szczęsny obronił strzał Cattermole’a, że Polak jest za dobry dla tej drużyny i że lepiej do jej obecnego profilu pasowałby Almunia. Tym razem jednak Arsenal miał innego niiż bramkarz bohatera: rzadko się zdarza z pełnym przekonaniem powiedzieć, że o losach spotkania przesądził jeden piłkarz. A kibice Arsenalu równie jak formą van Persiego zachwyceni być muszą jego deklaracjami przywiązania do klubu – zwłaszcza że o zainteresowaniu MC coraz głośniej. Przy rzutach wolnych, jakie obejrzeliśmy w meczu na Emirates nie sposób dyskutować o ustawieniu muru…
Remis Tottenhamu na St. James’ Park wziąłbym przed meczem w ciemno, więc także teraz nie zamierzam narzekać – zwłaszcza po tym, jak już w pierwszej połowie z kolejną kontuzją boisko opuszczał Ledley King. Zwrócę tylko uwagę, że w silnym kadrowo Newcastle (brawa dla szefa skautów, Grahama Carra, którego francuskie kontakty są ponoć lepsze od kontaktów Wengera i którego kolejne ciche transfery przynoszą narodziny kolejnych gwiazd) znów rewelacyjne spotkanie rozegrał Cheikh Tiote. Do tej pory Sroki nie miały przesadnie mocnych rywali, ale z meczu na mecz prezentują się coraz solidniej, tworząc bardzo angielską mimo tylu obcokrajowców mieszankę techniki z siłą. Jeśli Mike’owi Ashleyowi kolejny raz nie odbije i ni stąd, ni zowąd nie wyrzuci z pracy Alana Pardew tak samo jak zrobił to z Chrisem Hughtonem – nad rzeką Tyne znów zaświeci słońce.
