Archiwum autora: michalokonski

Mourinho niszczy futbol (i siebie)

Są jednak takie poranki, w których zamiast podzielać powszechny zachwyt świetnym meczem czuję obrzydzenie piłką nożną. Słyszę te wszystkie slogany o dumie, honorze, byciu mężczyzną itd., czytam puste słowa o odwiecznej rywalizacji klubów czy trenerów, mające usprawiedliwić zachowanie, którego usprawiedliwić się nie da: Jose Mourinho, trener o wielkich zaiste umiejętnościach, kierujący wielkim klubem i wielkimi piłkarzami, w obliczu porażki zachowuje się jak bandzior.

Są rzeczy, które jakoś można zrozumieć: zawsze przegrywał na tym stadionie (w tym raz, w listopadzie, w sposób kompromitujący), a tym razem był tak blisko dogrywki… Jego piłkarze byli dla Barcelony godnymi przeciwnikami. W zasadzie wyeliminował błędy z poprzednich spotkań. W zasadzie wymyślił koncepcję gry pozbawiającą Katalończyków atutów (poza tym jednym jedynym: sposobem na powstrzymanie Messiego…). W zasadzie im dalej w mecz, tym bardziej się wydawało, że szanse Realu rosną, bo Barcelona słabnie (kilku jej piłkarzy – ze wspomnianym Messim na czele – wróciło dopiero co ze skróconych wakacji po Copa America)…

Można też zrozumieć frustrację kogoś, kto musi patrzeć na te wszystkie incydenty, w których piłkarze rywala przewracają się nawet po niezbyt ostrych wejściach (inna sprawa, że było wiele starć, głównie z udziałem Pepe i Marcelo, po których zawodnicy Barcelony mieli dobre prawo zwijać się z bólu…). Można zrozumieć gorycz porażki, boleśnie uświadomionej w chwili, gdy Marcelo zobaczył czerwoną kartkę za brutalny faul na Fabregasie. Ale czy to wszystko oznacza, że Mourinho musiał wchodzić w kocioł szarpiących się zawodników, by włożyć palec do oka Tito Vilanovy?

Moim zdaniem nie. Moim zdaniem piłka nożna tym między innymi różni się od podwórkowej bijatyki, że jest teatrem, opartym na konwencjach, w ramach których uczestnicy widowiska mogą się poruszać, a osoby słusznie uważające się za reżyserów odpowiedzialne są także za zachowanie tych konwencji. To nie jest knajpiana bójka, w której ostatecznym argumentem są kastety i noże (od wkładania palca w oko jesteśmy już przecież całkiem niedaleko podobnych „narzędzi”…).

Pisałem o Wyjątkowym niejeden raz. Cytowałem zdanie Carlo Ancelottiego, który napisał w autobiografii, że obecny trener Realu porównuje się do Jezusa (zestawienie efektowne, choć z pewnością nietrafne: Jose Maria dos Santos Felix Mourinho niewątpliwie uważa się za mesjasza, ale pokora Syna Cieśli jest ostatnią cechą, którą moglibyśmy mu przypisać). Pisałem, że nie cenię ludzi, których napędza wyłącznie rywalizacja, którzy żyją w stanie permanentnej konfrontacji z całym światem i którzy w ramach tej konfrontacji przekraczają kolejne granice dopuszczalnych zachowań. To słowa sprzed półtora roku: „On po prostu musi być na wojnie – wszystko jedno: z sędziami, z władzami ligi, z dziennikarzami czy z innymi menedżerami (znów Ancelotti: »Jeśli wygramy z Interem, sprawimy radość całym Włochom«; Mourinho: »Mówi tak, bo należy do mafii«). Musi też czuć się najlepszy i musi stale słyszeć, że jest najlepszy – a jeśli zbyt długo tego nie słyszy, nie omieszka sam o tym przypomnieć”.

Dziś jestem zdania, że o Mourinho trzeba pisać znacznie ostrzej. Gerard Pique powiedział wczoraj, że trener Realu niszczy hiszpańską piłkę, ale ja mam poczucie, że zaprezentowany przez niego rodzaj niepanowania nad sobą jest niebezpieczny nie tylko w Hiszpanii. W końcu: czy można wymagać od kibiców, by nie zabijali się nawzajem, skoro taki przykład daje im jeden z największych trenerów świata?

Zdaję sobie sprawę z nierealności tego postulatu, ale jak go nie sformułuję, to mi nie ulży: za napaść na asystenta Guardioli (a wcześniej było m.in. pokazywanie, że Messi i Dani Alves śmierdzą, kiedy przyszło im wyrzucać piłkę z autu tuż przy ławce Realu…) zdyskwalifikowałbym Mourinho na rok.

Prosta historia

Londyn liże rany, a po historiach ponurych i niewytłumaczalnych, jakich słuchaliśmy w ostatnich dniach, nadszedł czas na opowieści budujące. Jedna z nich dotyczy dzielnicy, w której wszystko się zaczęło i której nazwa jest równocześnie nazwą pewnego klubu piłkarskiego.

Jesteśmy na Tottenham High Road, jednej z najbardziej zniszczonych podczas burd ulic miasta. Pod oldskulowym szyldem „Gentlemen hairdressing” wciąż straszą wybite szyby, wewnątrz nie zdołano jeszcze skończyć sprzątania. Właściciel, 89-letni Aaron Biber, nazajutrz po zamieszkach był przekonany, że to koniec. Nie miał ubezpieczenia, nie stać go było na zaczynanie wszystkiego od nowa, może też zwyczajnie nie miał już sił, w starości i poczuciu osamotnienia (przed rokiem zmarła mu żona). Podczas grabieży stracił nawet suszarki i czajnik. Wśród niewielu rzeczy, które zostały nienaruszone, był stary kaseciak i fotografia Petera Croucha z autografem (Biber od lat kibicuje Tottenhamowi).

Aaron Biber miał jednak szczęście w nieszczęściu. Jego historia poruszyła stażystów pewnej agencji reklamowej, którzy założyli stronę internetową „Keep Aaron Cutting” i zawiadomili media. W parę dni na remont zakładu udało się zebrać 35 tys. funtów, do Bibera na strzyżenie przyjechał Peter Crouch, przywożąc także zaproszenie na mecz z MU, o sprawie napisały „Independent”, „Guardian” i „Wall Street Journal”. Jeszcze jeden przykład potęgi piaru, można by powiedzieć, bo z punktu widzenia mistrzów narracji historia starego człowieka, który po 41 latach pracy w tym miejscu dzięki pomocy dobrych ludzi nie musi zwijać interesu, wydaje się wymarzona. Z drugiej strony: sam poczułem się lepiej oglądając wczoraj na stronie Tottenhamu zdjęcia z wizyty Croucha u Bibera. Zdaję sobie sprawę, że pomoc fryzjerowi leży w interesie klubu, który walczy o środki publiczne na rozbudowę stadionu w tej skądinąd dramatycznie wymagającej doinwestowania dzielnicy, ale niech tam: wierzę również w ludzką bezinteresowność. Posłuchajcie opowieści Aarona Bibera na dobry początek dnia.

Powitania

Jeśli po zakończonym dopiero co meczu MC ze Swansea odczuwam potrzebę dopisania post scriptum do wczorajszego tekstu, to dlatego, że pierwsza kolejka Premier League okazała się kolejką powitań. I tak:

Z angielską ekstraklasą przywitał się Andre Villas-Boas, który ni stąd, ni zowąd skrytykował piłkarzy Stoke, rozpychających się ponoć i przytrzymujących za koszulki jego podopiecznych podczas starć w obu polach karnych. Szczerze mnie dziwi ta wypowiedź, bo akurat Luiz czy Terry potrafią grać równie ostro co Woodgate czy Shawcross i myślałem, że portugalski menedżer jest tego świadom. Jeśli kierujesz klubem Premier League, nie możesz się skarżyć na to, że czasami pada.

Z angielską ekstraklasą przywitał się David de Gea, który dowiedział się już, że na taryfę ulgową ze strony sędziów nie ma co liczyć (podczas starć w polu karnym, zwłaszcza z udziałem bramkarzy, pozwalają oni na zdecydowanie więcej niż w innych krajach kontynentu), oraz że stanie między słupkami Manchesteru United wymaga nie tyle nawet talentu, techniki czy refleksu, ale przede wszystkim koncentracji. Pozostajesz, bracie, bezrobotny przez niemal cały mecz i musisz obronić ten jeden-jedyny strzał – byleś go obronił, bo jeśli nie, media cię zniszczą. W przypadku de Gei właśnie zaczęły.

Z angielską ekstraklasą przywitał się Gervinho. Miał wiele udanych akcji oboma skrzydłami, ale skończył z czerwoną kartką i przez trzy mecze (w tym z MU i Liverpoolem) nie będzie mógł wystąpić. Koledzy nie powiedzieli mu, że akurat z Bartonem lepiej nie zadzierać?

Z angielską ekstraklasą przywitał się Kun Aguero: szczęśliwie w dniu, który miało naznaczyć odejście Fabregasa. Umarł król, niech żyje król. Ależ to był debiut: pół godziny gry, celny strzał już przy pierwszym kontakcie z piłką, a potem dwa gole (ten drugi bajeczny…) i asysta. Podobno facet nie przepracował solidnie okresu przygotowawczego i nie jest jeszcze w pełni formy.

Z angielską ekstraklasą przywitały się Queens Park Rangers i Swansea. W obu przypadkach długo wyglądało na to, że przywitanie może być udane: w meczu z Boltonem QPR początkowo miało przewagę i rozbił je dopiero gol do szatni. Swansea broniła się dłużej, a w ciągu pierwszych 20 minut spotkania z MC wręcz zachwycała umiejętnością gry piłką. Beniaminek wymieniający kilkanaście krótkich podań na połowie trzeciej drużyny kraju, w dodatku na jej stadionie – patrząc na to zaczynaliśmy rozumieć, dlaczego Swansea do niedawna nazywano Barceloną Championship… Statystyki brzmią wręcz niewiarygodnie: w sumie tych podań było 486, najwięcej ze wszystkich drużyn Premier League w ten weekend i o 144 więcej niż MC.  Co nie zmienia faktu, że i w przypadku QPR, i w przypadku Swansea powitanie okazało się bolesne. Z angielską ekstraklasą przywitał się Michael Vorm: wpuścił cztery gole, ale gdyby nie on… Hm, a może Alex Ferguson sprowadził nie tego bramkarza?

Cytat z Dalajlamy

Gdyby Joey Barton nie był człowiekiem utalentowanym, wszystko byłoby znacznie prostsze: napisałoby się tekst o boiskowych i pozaboiskowych wybrykach tego piłkarza, i zamknęłoby się sprawę. Mówimy w końcu o kimś, kto ma za sobą wyrok więzienia i 77 odsiedzianych dni za udział w bójce w centrum Liverpoolu, kilkumiesięczną dyskwalifikację za napaść na klubowego kolegę, a wcześniej – karę za gaszenie cygara na oku jednego z juniorów podczas imprezy… bożonarodzeniowej. O kimś, kto kolekcjonuje czerwone kartki i słynie z prowokacyjnych gestów wobec kibiców, sędziów czy rywali. Był, zdaje się, taki moment, w którym jeden z tabloidów nawoływał do wykopania go z futbolu, choć o ile pamiętam nie precyzował, czy wyrzucającym miałaby być Football Association, czy może klub Bartona. Do Stanów Zjednoczonych, po wyroku, nie chciał go wpuścić tamtejszy rząd i pomocnik Newcastle nie pojechał z zespołem na przedsezonowe tournee, a Fabio Capello wykluczył powołanie go do reprezentacji, mówiąc, że przywykł do tego, iż jego drużyna kończy mecz w jedenastu.

Problem w tym, że mamy do czynienia z naprawdę dobrym piłkarzem, który pod skrzydłami odpowiedniego menedżera potrafi tej lidze wiele zaoferować w sensie czysto sportowym. Można by nawet postawić tezę, że to jego podania przyczyniły się do tego, iż w kasie Newcastle pojawiło się 35 milionów, zarobione po transferze Andy’ego Carrolla – przegląd sytuacji i precyzję podań Bartona widać było zresztą także we wczorajszym meczu, choć w ciągu ostatnich kilkunastu dni, skłócony z klubowym zarządem i wystawiony na listę transferową, trenował indywidualnie.

Mamy też do czynienia z człowiekim, który próbuje walczyć z targającymi nim demonami. Który ma za sobą publiczne przyznanie się do alkoholizmu i pobyt terapeutyczny w słynnej klinice Sporting Chance. I którego wpisy na Twitterze – niezależnie od języka, jakim się czasem posługuje – pokazują, że jest człowiekiem inteligentnym. Nie chodzi tylko o to, że chętnie cytuje największych myślicieli dzisiejszych i dawnych czasów – bo te znalazł zapewne w jakiejś internetowej antologii – ale że wydaje się świadom tego, co dzieje się z nim i wokół niego.

Skądinąd jeden z przywołanych przez Bartona kilka dni temu cytatów z Dalajlamy pasowałby jak ulał do sobotnich wydarzeń na St. James’ Park. „Nie powinniście brać cierpliwości i tolerancji za oznaki słabości – ja jestem zdania, że są oznaką siły” – powiedział kiedyś duchowy przywódca Tybetańczyków i właśnie tolerancji oraz cierpliwości po raz nie wiadomo który w życiu zabrakło pomocnikowi Newcastle. W meczu z Arsenalem pomocnik gospodarzy, skądinąd gorąco dopingowany przez kibiców „Srok”, uczestniczył w dwóch incydentach, będących antyreklamą rozpoczynającego się właśnie sezonu Premier League. Najpierw, po ostrym wejściu w Songa, został przez piłkarza Arsenalu nadepnięty – i można być pewnym, że po analizie wideo Song zostanie za to zdyskwalifikowany. Później, widząc upadającego w polu karnym Newcastle Gervinho brutalnie próbował go podnieść, co sprowokowało skrzydłowego Arsenalu do udziału w szarpaninie, podczas której – uderzony przez Gervinho – upadł z kolei, skądinąd w sposób niemiłosiernie teatralny, Barton. Skończyło się czerwoną kartką dla zawodnika gości i żółtą dla Bartona, choć równie dobrze mogło być odwrotnie, bo Anglik prowokował (czy powinienem napisać „prowokowany Anglik prowokował”, skoro było to już po zajściu z Songiem?). Nie na taką inaugurację sezonu czekaliśmy, zwłaszcza, że zanim się rozpoczął tyle się mówiło o promocji sportowych zachowań, wzajemnego szacunku wśród piłkarzy, trenerów czy sędziów („Get on with the Game”) – i zwłaszcza, że rozegranie pierwszej kolejki stało pod znakiem zapytania po serii rozrób na ulicach brytyjskich miast. Tym razem piłkarze zapatrzyli się na rozrabiających nastolatków – nie odwrotnie

„Nie na takie rozpoczęcie sezonu czekaliśmy” – piszę te słowa w niedzielny wieczór, z poczuciem, że muszę się pospieszyć z ich publikacją, bo cały piłkarski świat wstrzymał oddech z powodu wydarzenia, które bynajmniej nie ma związku z Premier League. A może poniekąd ma, bo w składach Realu i Barcelony w najbliższych miesiącach nie zabraknie piłkarzy, którzy woleli opuścić najlepszą ponoć ligę świata. Ten pierwszy weekend nie przyniósł wielu dowodów, że jest najlepsza. Liverpool z czterema debiutantami w składzie nie był w stanie wygrać z Sunderlandem (mimo niezłego występu Charliego Adama i Stewarta Downinga). Arsenalowi dramatycznie brakowało już nie Nasriego i Fabregasa, ale Wilshere’a po prostu. Chelsea – mimo naprawdę niezłego meczu Torresa i wyraźnej przewagi w drugiej połowie – nie potrafiła złamać oporu Stoke na Britannia Stadium (inna rzecz, że gospodarzom pomógł sędzia, nie dyktując karnego za faul na Lampardzie). Podczas meczu z WBA kolejną wpadkę zaliczył nowy bramkarz MU David de Gea, a o wymęczonym zwycięstwie mistrzów Anglii przesądził gol samobójczy – piłka po strzale Ashleya Younga aż dwukrotnie odbijała się od obrońców gospodarzy. Zaskakująco wielu piłkarzy, których oglądałem w ten weekend, wyglądało na zmęczonych – nie wiem, czy to wina gry w meczach reprezentacji w środku tygodnia, czy zamorskich wypraw poszczególnych drużyn podczas przygotowań do sezonu.

W sumie: szukając powodów do zachwytu znalazłem występ Shaya Givena w bramce Aston Villi, ale umówmy się, że nie z takich powodów liga angielska słynęła niegdyś w Europie.  Życie jest gdzie indziej? W Madrycie czy w Barcelonie? Spytajcie Ronaldo albo Fabregasa, oni też są na Twitterze.

Przewodnik po Premier League

Mistrzem Anglii będzie Manchester United, wicemistrzem – Liverpool, a w Lidze Mistrzów zagrają jeszcze Chelsea i Manchester City, których menedżerowie – Andre Villas-Boas i Roberto Mancini – mogą jednak pożegnać się z posadą po sezonie, podobnie zresztą jak największy przegrany rozpoczynających się rozgrywek Arsene Wenger. Spadną Swansea, Norwich i Blackburn lub Wigan, choć może ta ostatnia drużyna kolejny raz zdoła się wyratować w nadzwyczajnych okolicznościach… No, to teraz możemy się spokojnie pokłócić.

Piszę te przedsezonowe prognozy już po raz czwarty, świadom popełnionych za każdym razem malowniczych pomyłek (dwa lata temu typowałem na wicemistrza Liverpool, który nie wszedł nawet do pierwszej czwórki, a mistrzowskiej ostatecznie Chelsea przyznawałem miejsce trzecie; przed rokiem nie spodziewałem się spadku Birmingham, a zwłaszcza West Hamu, trzy lata temu nie przewidziałem – ale prawdę mówiąc nikt nie przewidział – degradacji Newcastle). Piszę je, mimo iż okienko transferowe pozostaje dalekie od zamknięcia, a kluczowe dla szans drużyn z czołówki kwestie przyszłości Teveza, Nasriego, Fabregasa czy Modricia (dodajmy jeszcze Wesleya Sneijdera, o którego przeprowadzce na Old Trafford mówi się od początku lata) w chwili, gdy to piszę, pozostają nierozstrzygnięte (no, o Fabregasie coś jednak wiemy…). Piszę, choć nie umiem przewidzieć wielomiesięcznych kontuzji, skandalicznych pomyłek sędziowskich czy nagłych kaprysów przebogatych właścicieli, jednym ruchem rozsypujących pionki na uporządkowanej, wydawałoby się, szachownicy. Dlaczego więc piszę? Pewnie z tego samego powodu, dla którego kompulsywnie przeszukuję internet, żeby sprawdzić, czy gdzieś nie pojawiła się czołówka Match of the Day na najbliższy sezon: nie mogę się doczekać.

 

***

Manchester United mistrzem… Przyznaję: trochę na zasadzie selekcji negatywnej, tzn. po odrzuceniu tych, którzy na tytuł mają jeszcze mniejsze szanse. Także w przypadku Czerwonych Diabłów znalazłoby się trochę wątpliwości: najważniejsza, to czy nowy bramkarz, młodziutki David de Gea, zdoła zastąpić van der Sara, czy może po kilku błędach podobnych do tego z minionej niedzieli, zostanie zniszczony przez media. Kwestia zastępowania innych rutyniarzy, zwłaszcza w środku pola, wydaje się już mniej paląca: nawet jeśli nie przyjdzie Sneijder, to ubiegłoroczne mistrzostwo zdobyto przecież przy wyraźnie zmniejszającym się udziale Paula Scholesa i wielomiesięcznych kłopotach ze zdrowiem Darrena Fletchera. Od kilku lat powtarzaliśmy, że ta drużyna się starzeje, że Giggs, Scholes, van der Sar, Neville to już nie te lata (ale i Evra, Ferdinand, Owen, Berbatow, Vidić czy Carrick są już trzydziestolatkami), a tu proszę: w drugiej połowie meczu o Tarczę Wspólnoty, po zejściu Evry, Ferdinanda i Vidicia najstarszy piłkarz MU miał 25 lat, a średnia wieku wyniosła 22 lata. Przebudowa drużyny nie jest jeszcze zakończona – coś jednak z tym środkiem pomocy trzeba będzie zrobić – ale dotychczasowe decyzje transferowe i czas ich przeprowadzenia (jeszcze zanim mistrz Anglii wznowił treningi wiadomo było, że przychodzą de Gea, Young czy Jones, w którym wielu widzi przyszłego kapitana reprezentacji Anglii) świadczą o tym, że przygotowywana była w sposób przemyślany. Patrząc na te zbrojenia można by dojść do wniosku, że Alex Ferguson postąpił w myśl zasady „wygrałeś wojnę, szykuj się na kolejną” (zwłaszcza, że rywale nie śpią…), albo że punktem odniesienia dla Szkota jest nie tylko wygranie ligi, ale również pokonanie Barcelony w Lidze Mistrzów, do trzech razy sztuka (tyle że Barcelona też się wzmacnia…). Atutów ma Szkot co niemiara, a na pierwszym miejscu wypada wymienić skupionego na grze i zdrowego Wayne’a Rooneya (skandal obyczajowy, skutki kontuzji i podchody Manchesteru City miały jednak wpływ na postawę Anglika w pierwszej części poprzedniego sezonu). Hernandez, Welbeck, Nani, Young (a jest jeszcze Valencia, wciąż nie sprzedano Berbatowa i wyzdrowiał Owen) dają niesamowite pole manewru w ofensywie – adaptowania się do różnych taktyk i miejsc na boisku. Przed niesprawdzonym de Geą jest znakomita para stoperów, mająca – co widzieliśmy w niedzielę i co ważne, przy podatności na kontuzje Rio Ferdinanda – całkiem przyzwoitych następców. Co jednak najważniejsze, i co również zobaczyliśmy w meczu z MC: najmocniejszym argumentem za Manchesterem United jest charakter tej drużyny; coś, czego nie da się kupić choćby i za 100 milionów. Wszystko jedno, czy ci piłkarze mają 38, czy 22 lata: w koszulce MU zdają się nabierać (a może tak są wynajdywani, nawet bez stustronicowych testów psychologicznych, które wprowadził kiedyś całkiem inny menedżer) mentalności zwycięzców i mimo dwubramkowej straty nie potrafią się jej wyzbyć – przeciwnie, wydają się jeszcze bardziej podrażnieni. Dodajmy jubileusz ćwierćwiecza Alexa Fergusona i mamy równanie na mistrzostwo.

Na wicemistrza typuję Liverpool, co najsilniej odróżnia mnie od większości ekspertów. Przesłanek jest kilka, jedną z mniej ważnych jest ta, że w walce o powrót do elity piłkarzom Kenny’ego Dalglisha nie będą przeszkadzały rozgrywki europejskie: w tym sezonie drużyna nie zagra ani w Lidze Mistrzów, ani nawet w Lidze Europejskiej. Przesłanką kolejną jest oczywiście osoba menedżera, który po powrocie do klubu udowodnił sceptykom (sam się do nich zaliczałem), że lata rozbratu z menedżerką niczego go nie pozbawiły. Dalglish ma się zresztą na kim oprzeć: jego asystentem został niedawno współautor sukcesów kilku kolejnych szkoleniowców Chelsea, Steve Clarke. Szkocki menedżer słynie z dobrej ręki do napastników, jego współpracownik – do obrońców, znakomicie się więc uzupełniają. Warto również zwrócić uwagę na formę zespołu po objęciu go przez Dalglisha: gdyby Liverpool miał takie wyniki od początku sezonu, grałby teraz w Lidze Mistrzów. A wszystko to przecież przed transferami z tego lata, w zasadzie wyłącznie w oparciu o sprowadzonego zimą Suareza i przy niegrającym z powodu kontuzji Carrollu. Letnie zakupy Liverpoolu oceniam zaś najwyżej ze wszystkich przeprowadzonych przez kluby Premier League: Henderson, Downing, Adam (wspólny mianownik: Brytyjczycy, coraz więcej ich w kadrze…), teraz jeszcze Jose Enrique – w sumie Dalglish wydał już 100 milionów, choć połowę tej sumy zarobił na Torresie. Pisałem przed miesiącem, że wyobrażam sobie drużynę z Carrollem na szpicy, Suarezem i Kuytem (być może Downingiem i Rodriguezem) po bokach i operującymi za ich plecami – tu wybór jest zapierający dech w piersiach – Adamem, Hendersonem, Meirelesem, Lucasem, niech sobie Gerrard dalej będzie kontuzjowany, a odrodzony nad Padem Aquilani niech nie wraca nad Mersey. Do możliwości, jakie ma Dalglish, dodajmy zdolną młodzież, na którą z odwagą stawia (Shelvey, Flanagan, Kelly, Spearing)… Najsłabszym ogniwem wydaje się defensywa, choć po przyjściu Jose Enrique i może Scotta Danna, także w niej się poprawi. Zmartwieniem menedżera i ściśle współpracującego z nim dyrektora Daniela Comollego będzie z pewnością pozbycie się kilku kosztownych niewypałów z czasów poprzednika/poprzedników (Jovanović już odszedł, w jego ślady pójdą pewnie Cole i Povlsen), poważną kwestią jest także przyszłość Anfield Road, ale to kwestia wyników finansowych, nie sportowych. Przed kibicami Liverpoolu fantastyczny sezon.

Nieco gorzej widzę perspektywy Chelsea, przyjmijmy, że to dlatego, iż ten klub nie skończył jeszcze zakupów. Kadra wicemistrza jest, jak na standardy tej ligi, relatywnie mała i z całą pewnością zaawansowana wiekowo, w dodatku na długie miesiące wypadł z niej kontuzjowany Michael Essien. Modricia chyba kupić się nie da, Pastore poszedł gdzie indziej, jest wprawdzie dostający coraz więcej szans McEachran, a także zdrowy wreszcie Benayoun, ale to jednak za mało. Andre Villas-Boas ma energię i pomysły, ponoć błyskawicznie znalazł wspólny język ze starymi znajomymi (pracował przecież w tym klubie pod Jose Mourinho), w jego statystykach imponuje zdolność odwracania losów meczu (Academia i Porto lepiej grały po przerwie niż przed), ale… Presja, jaka ciąży na 33-latku jest gigantyczna: poprzednik stracił pracę mimo zdobytej rok wcześniej podwójnej korony, a klubowe ruchy na zapleczu (Michael Emenalo awansuje na dyrektora) wskazują na to, że kapryśny właściciel wciąż chce wiedzieć, co w klubie piszczy. Czy Roman Abramowicz wytrzyma nerwowo, jeśli drużynie zdarzy się taki spadek formy, jak w połowie ubiegłego sezonu? Innymi słowy: doceniając klasę poszczególnych piłkarzy, starych i młodszych (wśród tych ostatnich błyszczał będzie Sturridge…), odnoszę wrażenie, że świeża krew w tym klubie potrzebna jest nie tylko w menedżerskim biurze, ale przede wszystkim – na środku boiska. Kwestię, czy można zmieścić w jednej drużynie Torresa i Drogbę dyskutowaliśmy wiosną do znudzenia – bez przekonującej konkluzji. Wniosek? Bez wzmocnień trzecie miejsce będzie w sam raz, a czy trzecie miejsce (i odpadnięcie z Ligi Mistrzów, powiedzmy, w ćwierćfinale) zadowoli Romana Abramowicza, to już sami sobie odpowiedzcie.

Manchester City zajmie czwartą pozycję, co – zważywszy skalę inwestycji w ten klub – uznane zostanie za porażkę i zakończy się rozwiązaniem umowy z Roberto Mancinim. Zdaję sobie sprawę, że większość ekspertów obstawia wicemistrzostwo MC – nie dołączam do chóru w przekonaniu, że problemy tej drużyny nie zostały dotąd rozwiązane. Z meczu o Tarczę Wspólnoty nie chciałem wysnuwać zbyt daleko idących wniosków, ale jedno zwróciło moją uwagę i to zanotowałem: jeśli MC serio ma myśleć o mistrzostwie, to po zakończeniu etapu budowania drużyny „od tyłu”, dbałości o obronę, a zwłaszcza o zablokowanie rywalom drogi przez środek boiska, nadszedł czas na dyktowanie warunków w meczach z największymi. Czy wyobrażamy sobie Manchester City częściej niż Arsenal, Chelsea czy MU utrzymujący się przy piłce, a nie tylko przeszkadzający im w grze? Wierzymy w Davida Silvę, jednego z najlepszych piłkarzy nie tylko tego klubu, ale i tej ligi, jednak mecz z MU nie zbliżył nas do odpowiedzi pozytywnej (z Nasrim, oczywiście, będzie to wyglądało lepiej). W sceptycyzmie utrzymuje mnie niepewna przyszłość innego z najlepszych piłkarzy Premier League, Carlosa Teveza: Argentyńczyk chce odejść i ma do tego odejścia wyjątkowo silną, bo rodzinną motywację, jeżeli zostanie, częste wyprawy za ocean z pewnością będą miały wpływ na jego formę. Jeśli nie uda się sprzedać Adebayora czy równie skłóconego z Mancinim Bellamy’ego (a jest jeszcze Roque Santa Cruz oraz niewiarygodnie utalentowany, ale jeszcze bardziej niż tamci krnąbrny Balotelli), w szatni MC problemów nie ubędzie. Biorę też pod uwagę coś, co wpłynęło na ubiegłoroczną formę Tottenhamu: konieczność pogodzenia występów w lidze i w Lidze Mistrzów. Krótko mówiąc: same pieniądze nie grają – czwarte miejsce to i tak dużo, choć szejków (z pewnością życzących sobie także, by drużyna grała piękniej niż dotąd) nie usatysfakcjonuje.

W tym sezonie stanie się coś, co wielu ekspertów (choć nie ja!) typowało już w latach poprzednich: Arsenal wypadnie poza pierwszą czwórkę. Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że wśród piszących o angielskiej piłce, a niebędących kibicami Arsenalu, zaliczam się do najbardziej oddanych zwolenników filozofii Arsene’a Wengera i stylu gry jego drużyny. Tym razem jednak presja, jaka ciąży na Francuzie (nigdy w życiu nie był krytykowany tak ostro i bezlitośnie, chciałoby się nawet powiedzieć: tak niesprawiedliwie, jak w ciągu tych kilku wiosennych tygodni, gdy po kolei stracił szanse na cztery trofea), albo raczej: suma problemów, przed jakimi staje, nie tylko w obliczu odejścia Fabregasa i Nasriego, wydaje mi się zbyt wielka. W ostatnich latach problemy Arsenalu leżały w sferze psychicznej – tego, w co zawodnicy MU wydają się wyposażeni aż w nadmiarze, Kanonierom zdaje się brakować. Chodzi o pewność siebie i zdolność wygrywania meczów, kiedy drużynie nie idzie, o te wszystkie 4:4 z Newcastle, czy 2:3 z Tottenhamem, w których rzucane przez Wengera butelki i malująca się na twarzy frustracja z pewnością nie dodawały piłkarzom poczucia, że mają wsparcie w swoim szkoleniowcu. Chodzi też o pewną dyscyplinę i twardość w grze defensywnej – naprawdę czas najwyższy na sfinalizowanie transferów, o których się mówi od tylu tygodni; transferów sprawdzonych w Premier League, mocnych fizycznie środkowych obrońców, najlepiej od razu dwóch. Tak wiele będzie zależało od Jacka Wilshere’a – czy nie za wiele, skoro mówimy o 19-latku? Paul Scholes powiedział niedawno w kontekście Arsenalu, że można grać piękną piłkę i niczego nie wygrać – żeby znów „coś” wygrać, menedżer Kanonierów musiałby zmienić sposób pracy z drużyną. A że nie bardzo w to wierzę, więc ze smutkiem, w którym możecie doszukać się osobistego tonu, wieszczę, że mamy do czynienia z ostatnim rokiem jego pracy na Emirates.

Harry Redknapp pewnie też odejdzie z Tottenhamu – do reprezentacji Anglii. W przypadku jego drużyny szóste miejsce będzie tak naprawdę na miarę możliwości, a pewnie też oczekiwań. Tu najsilniej dają znać o sobie ekonomiczne bariery klubowego wzrostu: z tym stadionem, z tym – bardzo odpowiedzialnie krojonym przez prezesa – budżetem, Tottenhamu nie stać na płacenie piłkarzom kontraktów choćby zbliżonych do tych ze Stamford Bridge, Old Trafford, Etihad Stadium czy Anfield Road, a więc najbardziej pożądane transfery przechodzą mu koło nosa. Gorzki dowcip Redknappa: „Chcieliśmy kupić Sergio Aguero, ale żądał ćwierć miliona tygodniowo – brakowało nam tylko 220 tysięcy” z niewielką tylko przesadą opisuje sytuację: na White Hart Lane 80-90 tys. to maks, czyli taki np. Adebayor musiałby tu zarabiać połowę mniej niż dotąd – także zarobki Luki Modricia w Chelsea byłyby pewnie trzy razy wyższe od dotychczasowych. Zakładam jednak, że na ten sezon Chorwata uda się jeszcze zatrzymać (podobnie zresztą jak Bale’a), co samo w sobie może być uzasadnieniem wysokiego miejsca w tabeli, a przecież w tym klubie talentów jest znacznie, znacznie więcej – już ja wiem, co mówię. Problemy, które utrudniają myślenie o czymś więcej, leżą w środku obrony (Gallas i King zbyt często łapią kontuzje, by utworzyć stały duet z Dawsonem – obaj podczas okresu przygotowawczego nie zagrali ani minuty), a przede wszystkim w ataku. Redknapp nie ma naprawdę klasowego napastnika, który mógłby grać przed van der Vaartem – Defoe jest jednak zbyt mikrej postury, żeby radzić sobie samemu, a znowuż wystawianie Anglika wymagałoby posadzenia na ławce Holendra, na co menedżer się raczej nie zdecyduje. W sumie: do 4-4-2 van der Vaart nie bardzo pasuje, a do 4-2-3-1 i jemu podobnych ustawień brakuje tego jednego na szpicę. Czy znajdzie się do zakończenia okienka, to zależy m.in. od tego, czy wcześniej odejdzie z klubu kilku dobrze zarabiających, a niepotrzebnych już piłkarzy, np. Keane, Bentley czy Palacios. Tak naprawdę do sprzedania jest znacznie więcej, np. miejsce na prawej obronie mógłby zająć powoływany już do reprezentacji po udanym pobycie w AV Kyle Walker, co oznacza zbędność Huttona lub Czorluki, tylko jakoś kupców z kasą brakuje. Biedny Harry Redknapp, z taką reputacją, całe lato letargu…

Między szóstym a siódmym miejscem widzę już sporą różnicę. Siódme w moim zestawieniu to Everton, podobnie jak w przypadku Tottenhamu na miarę możliwości, a może nawet nieco powyżej. David Moyes jak zwykle nie ma pieniędzy na transfery i jak zwykle radzi sobie bez nich nadzwyczajnie, a zawodnicy tacy jak Arteta, Cahill, Fellaini, Baines czy Coleman należą do gwiazd Premier League, nawet jeśli niektórych sprowadzono za psie pieniądze. Ma też Szkot fenomenalne oko do młodych-zdolnych – kolejnym po Rooneyu czy Rodwellu ma być Ross Barkley, którego rozwój, niestety, przyhamowało straszliwe złamanie nogi. Pytanie, oczywiście, czy za trzy tygodnie na Goodison Park oglądać będziemy jeszcze Jagielkę i Rodwella – chętnych do kupna jest sporo – ale nawet bez nich Everton pozostanie jednym z najbardziej niewygodnych przeciwników w angielskiej ekstraklasie, zaś jego stary stadion – jednym z najmniej przyjaznych miejsc. Piłkarze Moyesa nikogo się nie boją i nigdy nie odstawiają nogi, potrafią grać w powietrzu i groźnie kontratakować. Wyglądają też na takich, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie: od czasów Wimbledonu wiemy, że na takich trzeba uważać.

Miejsce ósme daję Aston Villi. Owszem, stracili Downinga i Younga, ale zyskali N’Zogbię. Owszem, stracili Friedela, ale zyskali Shaya Givena – jak dla mnie będzie to jeden z transferów roku, bo zanim został wypchnięty ze składu Manchesteru City, bramkarz ten ratował każdemu ze swoich klubów po kilka spotkań w sezonie. Owszem, stracili dwóch kolejnych menedżerów, Martina O’Neilla i Gerarda Houllier, ale zyskali Alexa McLeisha, którego – mimo spadku z Birmingham z ekstraklasy i mimo wrogości kibiców odwiecznego rywala – trudno nie cenić. Mają wciąż Benta i Agbonglahora, mają zdolnego Albrightona, wydaje mi się, że McLeish zdoła obudzić świetnego przecież w czasach MC Irelanda – jest kim straszyć. Nie mogę tylko pozbyć się wrażenia, że właściciel Randy Lerner stracił serce do tego biznesu. W sumie: bezpieczny środek tabeli.

Stoke, które przecież przed wakacjami zagrało w finale Pucharu Anglii i zakwalifikowało się dzięki temu do Ligi Europejskiej, zrobi w tym sezonie kolejny kroczek w górę. Widać to już w aktywności transferowej Tony’ego Pulisa, jednego z niewielu Brytyjczyków, którzy w ostatnich latach dali sobie radę jako menedżerowie drużyn Premier League: w kontekście sprowadzenia na Britannia Stadium wymienia się naprawdę topowe nazwiska. A przecież topowe nazwiska już tu grają: w snach bocznych obrońców ekstraklasy Etherington czy Pennant pojawiają się regularnie, podobnie jak Kenwyne Jones w snach obrońców środkowych, a wyrzuty z autu Rory’ego Delapa w snach bramkarzy. Niby nie są to największe gwiazdy, ale może chodzi raczej o to, że niegwiazdorska jest cała ta drużyna, kolejna z tych, co to „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Jeśli Jonathan Woodgate będzie zdrowy, to z Shawcrossem może stworzyć jedną z lepszych par stoperów w Anglii, a przecież Pulis ma jeszcze Roberta Hutha – straszliwego przy straszliwych zaiste stałych fragmentach gry Stoke. Ma również bramkarza czekającego na docenienie ofertą wielkiego klubu – Asmira Begovicia (zdaje się, że kiedyś przeszedł koło nosa Arsenalowi). Wszystko to składa mi się w obraz spokojnej ewolucji, w której twierdza Britannia nie ogląda się już na drużyny strefy spadkowej, a przeciwnie: coraz częściej spogląda ku górze.

Kolejny młody Brytyjczyk, który dał radę, to Owen Coyle. Jego Bolton długo ocierał się o miejsca premiowane grą w europejskich pucharach, by w końcówce sezonu nagle zgasnąć – sądzę, że Coyle’a wiele to nauczyło. Lubiany przez kolegów-menedżerów Szkot stracił wprawdzie przed sezonem Sturridge’a, którego musiał zwrócić do Chelsea, ale podejrzewam, że na podobnych zasadach zdoła znaleźć równie dobrego następcę – a może nawet Sturridge wróci, skoro Chelsea sprowadza właśnie Lukaku (Bolton potrzebuje napastnika także dlatego, że Elmander wybrał ofertę Galatasarayu – no i Kevin „Łokieć” Davies ma już 34 lata). Wielkie pytanie, czy w klubie zostanie Gary Cahill, to pytanie o miejsce-dwa w tabeli, na razie jednak wart blisko 20 milionów obrońca nie znalazł nabywców, skłonnych wyłożyć tak ogromną kwotę. Kolejna kwestia: jak szybko wróci do gry Stuart Holden, podpora drugiej linii w poprzednim sezonie, lecząca kontuzję wywołaną ostrym wejściem Jonny’ego Evansa (o tym, że Koreańczyk Lee Chung-Yong po złamaniu nogi nie zagra co najmniej pół roku, wiemy – ale jest sprowadzony z Burnley, poprzedniego klubu Coyle’a, Chris Eagles, z którym wspólnie podbijali jeszcze boiska Championship). Bolton to niebezpieczna mieszanka: menedżer lubi futbol techniczny, ale drużyna pamięta jeszcze lekcje Sama Allardyce’a, z jego prostymi środkami osiągania celu (długa piłka do Daviesa-łokieć-zgranie…). Nie trzeba się o nich martwić.

Osobiście martwię się natomiast o Martina Jola, jednego z moich ulubionych menedżerów Premier League. Fulham musiało zacząć sezon niemal zaraz po zakończeniu poprzedniego – pierwszy mecz w elimacjach Ligi Europejskiej rozgrywali już w końcu czerwca, z pewnością na wiosnę znajdzie to odzwierciedlenie w syndromie wypalenia i kontuzjach. Holender to osobowość uwielbiana przez dziennikarzy za poczucie humoru i ceniona przez piłkarzy za uczciwość w relacjach – choć w czasach Tottenhamu nieraz dawał się przechytrzyć bardziej doświadczonym menedżerom. Niewątpliwie po tamtym epizodzie ma w Anglii sporo do udowodnienia, a w Niemczech i Holandii jego doświadczenie trenerskie znacznie wzrosło. Drużyna z Schwarzerem, Hangelandem, Murphym, Duffem, Daviesem, Dempseyem czy Zamorą wystraszy niejednego, a może zostanie jeszcze wzmocniona, np. przez któregoś ze znanych Jolowi piłkarzy Tottenhamu. Hangeland z Aaronem Hughesem mają jedną z najlepszych statystyk, jeśli idzie o gole tracone przez formację defensywną ze stałych fragmentów gry, Danny Murphy ma najlepsze statystyki wśród rozgrywających, John Arne Riise błyskawicznie przypomniał sobie atmosferę angielskich boisk – w sumie wszystko byłoby dobrze, tylko te puchary… Prosta piłka: im dłużej Fulham będzie musiało grać w Lidze Europejskiej, tym niższe miejsce w tabeli zajmie, a tak czy inaczej oglądanie go będzie w tym sezonie przyjemnością.

Jeśli idzie o Sunderland, nie widzę tego dobrze. Niby Steve Bruce wie, o co chodzi w tym fachu, niby uczył się od najlepszych, niby zawsze ma pieniądze na transfery, tylko… wyniki są poniżej oczekiwań. Tego lata wydawał pieniądze równie energicznie jak poprzednio i wolno się obawiać, że efekty będą podobne. Oczywiście doświadczenie i mistrzowski autorytet takich zawodników jak Wes Brown czy John O’Shea będą dla tej drużyny bezcenne, podobnie jak niewątpliwy talent pozyskanego z Blackpool Davida Vaughana (w poprzednim klubie pozostawał trochę w Charliego Adama, ale jego statystyki – 87 proc. celnych podań pozwalają co bardziej odważnym snuć porównania z Xavim) – zwłaszcza po odejściu Hendersona. Dziurę po wracającym do MU Welbecku wypełnić ma Connor Wickham, za którym oglądały się niemal wszystkie czołowe kluby Premier League (wybrał Sunderland, bo tu będzie najbliżej pierwszego składu) – wszystko to składa się na bezpieczne miejsce w środku tabeli, jeszcze bez zagrożenia spadkiem, ale z pewnością daleko od marzeń o pucharach.

Jako ostatnią bezpieczną drużynę wymienię West Bromwich Albion, z właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, czyli Royem Hodgsonem odrodzonym po liverpoolskim fiasku. Zespół bez gwiazd, jeśli nie liczyć rewelacyjnego Odemwingie, z solidnymi ligowymi wyrobnikami (Carsona w bramce zastąpił Ben Foster, pole manewru w ataku zwiększył Shane Long, za którego plecami mogą grać Dorrans, Gera czy Scharner, strasznie ciekawym zawodnikiem jest Chris Brunt, mający w ubiegłym sezonie 11 asyst) i trenerskim fachurą, napsuje krwi niejednemu, ale… przy tak nieszczelnej defensywie chyba nic więcej.

Co do Newcastle, znów mam nieodparte wrażenie, że nad tym zespołem ciąży klątwa. Wspaniałe tradycje i stadion, fenomenalna baza kibiców, grupa niezłych zawodników i przyzwoity trener, niewątpliwy mecz ubiegłego sezonu (lutowe 4:4 z Arsenalem), tylko wciąż ten właściciel, Mike Ashley, który nie chce wyciągnąć wniosków z błędów, raz już skutkujących degradacją z Premier League. Ostatnie tygodnie upłynęły pod znakiem twitterowych ataków na klubową hierarchię ze strony Joeya Bartona i Jose Enrique – tego drugiego już w klubie nie ma, jeśli odejdzie pierwszy (do Stoke?), to w świetle nieobecności charyzmatycznego Kevina Nolana zrobi się naprawdę niefajnie. Jeśli dotychczasowy kapitan drużyny woli grać w Championship (prawda, że w West Hamie będzie pracował pod dawnym szefem z Boltonu, Samem Allardycem), musi to być sygnał dla pozostałych. Czy sprowadzane z Francji talenty zaadaptują się w Premier League, a znający ją już Obertan i Demba Ba ustabilizują formę? Jeśli nie, Newcastle będzie walczyło o utrzymanie.

Podobny los czeka Wolverhampton, ale jakaż między tymi klubami różnica potencjałów… Dla fanów „Wilków” utrzymanie będzie sukcesem, dla kibiców „Srok” fakt, że nie znajdą się w pobliżu miejsc premiowanych grą w Europie oznacza upokorzenie. „Wilki” zresztą utrzymały się niemal cudem – w tym roku powinno być lepiej, bo drużynę o scementowanym składzie, prowadzonym na boisku przez walecznego Jamiego O’Harę i jednego z najciężej harujących w Premier League napastników – Kevina Doyle’a, a poza nim przez charyzmatycznego Micka McCarthy’ego, wzmocnił znakomity środkowy obrońca, prawdziwy lider defensywy Roger Johnson. Niewiele to, przyznaję, ale… znajdą się drużyny z większymi kłopotami.

W ten sposób zostało pięć zespołów – w tym trzech beniaminków, niestety – wśród których upatruję najoczywistszych kandydatów do spadku. Pierwszym z nich jest Queens Park Rangers, prowadzony przez znanego nam jak zły szeląg, i znającego gorzki smak degradacji, nieobliczalnego Neilla Warnocka. Klub ma bogatych właścicieli, którzy jednak przy tak maleńkim stadionie z pewnością będą pilnowali budżetu i na wielkie wzmocnienia nie pozwolą. Szczęśliwie gra w nim piłkarz z potencjałem na gwiazdę sezonu, bajeczny technicznie, we wczesnej młodości (wciąż ma dopiero 22 lata…) porównywany z Zidanem Adel Taraabt, ale są także powoływany już do reprezentacji Anglii (z grającego w Championship Cardiff!) napastnik Jay Bothroyd oraz sprawdzeni na boiskach Premier League D.J. Campbell, Kieron Dyer czy Danny Gabbidon. Reszta drużyny to dobrzy piłkarze na miarę Championship – jeśli więc mimo wszystko nie spodziewam się spadku, to w przekonaniu, że w gruncie rzeczy sam jeden Taraabt będzie w stanie pójść w ślady Ginoli i utrzymać swój klub w ekstraklasie.

Przyznaję: za pozostaniem Wigan w ekstraklasie nie mam żadnych argumentów poza zaufaniem do Roberto Martineza i poczuciem, że klub niemal za każdym razem typowany do spadku potrafił jednak wymykać się spod topora. Tak jest: bardzo bym chciał, żeby nagrodą za lojalność wobec klubu i właściciela (młody menedżer odrzucił ofertę Aston Villi), ale także za miły dla oka futbol, było pozostanie w ekstraklasie. Innych argumentów nie mam, bo ubiegłoroczne utrzymanie nosiło wszelkie znamiona cudowności, a od tamtej pory z klubu odeszli wracający do MU Cleverley i najlepszy niewątpliwie spośród piłkarzy Wigan N’Zogbia. Może punkty zdobywane w pierwszych meczach z beniaminkami ustawią sezon, może Martinez i jego sędziwy mentor zdołają wypożyczyć następnego Cleverleya, ściskam kciuki, ale więcej argumentów nie mam.

Nie mam też argumentów za utrzymaniem Norwich, poza tym, że intryguje mnie jego menedżer, skądinąd kolejny członek szkockiej mafii Paul Lambert (pamiętacie z Borussi?), który rok po roku potrafił awansować z drużyną z League One do Championship, a następnie do ekstraklasy. Jego piłkarze nie znają atmosfery Premier League (jeden Vaughan, sprowadzony z Evertonu, zbyt dużo się w nim nie nagrał, bo trapiły go kontuzje, jeszcze bardziej zieloni są młodziutki Naughton z Tottenhamu i de Laet z MU), na Carrow Road z pewnością niósł ich będzie fanatyczny doping, ale czy to wystarczy – wątpię.

Nie wierzę również w utrzymanie Swansea, choć tu akurat piłkarzy z doświadczeniem gry w ekstraklasie znajdzie się więcej. Ściskający kciuki za ten zespół nazywają go nowym Blackpool. W istocie porównanie dobre: będzie w Premier League powiew świeżości, będzie kolejna drużyna grająca ładną piłkę i będzie parę nazwisk do nauczenia się na pamięć (Joe Allen, Danny Graham, mam nadzieję, że także Steve Caulker – niezwykle obiecujący środkowy obrońca wypożyczony z Tottenhamu), ale skończy się jak w przypadku drużyny Iana Hollowaya – powrotem do Championship.

Przeciwko utrzymaniu Blackburn przemawia wszystko: nieobliczalni właściciele z Indii, przeciętny menedżer, starzejąca się, częściowo wypalona kadra, osłabienia (Phil Jones odszedł do MU, pewnie znajdzie się także kupiec na Sambę), brak przekonujących wzmocnień, a nawet… winieta tego bloga, na której smutny Paul Robinson opuszcza boisko.

Fabregas odchodzi

Zanim odpalę tegoroczny przewodnik po Premier League (a chciałbym go odpalić jeszcze przed rozpoczęciem sezonu, oczywiście), kilka zdań o Fabregasie – kilka, bo też w ciągu ostatnich lat sprawa została przemiędlona na każdą stronę.

Zdanie pierwsze i najbardziej podstawowe: Cesc Fabregas, którego Arsenal sprzedaje dziś do Barcelony, nie jest Fabregasem, którego Arsenal zatrzymał w klubie przed rokiem. W piłkę nie grał od kwietnia, sezon 2010/11 nie był dla niego udany, czego symbolicznym skrótem może być ten wieczór z początku marca, kiedy będący nie w pełni sił kapitan Kanonierów niepotrzebnym zagraniem piętą sprezentował gola swojemu przyszłemu pracodawcy. Doprawdy: Barcelona – w której przy Inieście, Xavim, także Thiago – będzie zapewne rezerwowym, wcale nie musi robić dobrego interesu.

Zdanie drugie: Fabregas bardzo chce odejść, a utrzymywanie takiego piłkarza w drużynie jest jak – by użyć porównania Gary’ego Neville’a – utrzymywanie w organizmie nowotworu. Nie każdy jest Modriciem, który – choć marzy o przejściu do Chelsea – nie zatruwa atmosfery w szatni, przykłada się do treningów, a podczas meczów daje z siebie wszystko.

Zdanie trzecie: podczas ubiegłorocznych nieobecności Katalończyka fantastycznie rozwinął się Jack Wilshere, a w klubie jest także Aaron Ramsey, który podczas ostatnich tygodni sprawiał wrażenie, jakby właśnie został kupiony przez Wengera za 20 milionów funtów. Mając Ramseya, Wilshere’a i Walcotta Wenger wciąż ma swoich Xaviego, Iniestę i Messiego, tyle że dużo młodszych – napisał niedawno Jeremy Wilson. Doprawdy, kreatywność nigdy nie była problemem tej drużyny.

Zdanie czwarte: spodziewane transfery Fabregasa i Nasriego to jakieś 50-60 milionów funtów do ponownego zainwestowania. Z tym ostatnim może być kłopot, bo czasu do zamknięcia okienka tak naprawdę nie zostało wiele – choć nie wykluczam, że menedżer Arsenalu od dawna wie, kogo chciałby kupić i czeka tylko na niezbędne środki. Może wreszcie sięgnie po obrońców…

Wszystko, co tu piszę, nie unieważnia kwestii, którą postawiłem na blogu przed miesiącem. „Przed Wengerem być może największe wyzwanie w karierze: przekonać cały świat, od grupy trzydziestu chłopaków zaczynając, że jego Wielki Projekt ma jeszcze sens…”. Jeśli nawet odejście Nasriego i Fabregasa nie jest wielkim ciosem sportowym, to jest wielkim ciosem psychologicznym (sam Wenger podczas tournee w Azji mówił, że klub, który pozbywa się ich obu, nie może być już nazywany wielkim). Na zmianę obrazu, w którym najlepsi nie chcą już grać dla Arsenalu, zostały niecałe trzy tygodnie (zważmy, że van Persie, Walcott i Song mają kontrakty obowiązujące jeszcze dwa lata – wypadałoby je przedłużyć, żeby za rok nie było jak z Nasrim). Biorąc pod uwagę kalendarz rozgrywanych w tym czasie meczów, to mogą być najtrudniejsze trzy tygodnie w karierze Wengera. Pytanie, czy ten sezon będzie jego ostatnim w Arsenalu, rozwinę w przewodniku po Premier League – wracam więc do jego pisania.

Ten sam inny Manchester

Świetnie, wspaniale, cudownie, nadzwyczajnie… Darujcie lekko euforyczny początek, ale zanim zabrałem się do pisania, obliczyłem, że przede mną czterdzieści tygodni z angielskim futbolem – czterdzieści tygodni, podczas których zamierzam obejrzeć jakieś ćwierć tysiąca spotkań. Dla piłkoholika są to informacje znakomite, tym bardziej, że niemal natychmiast po zakończeniu sezonu przyjdą mistrzostwa Europy, a zaraz po tychże drużyny klubowe zaczną przygotowania do kolejnych rozgrywek… Sceptyk we mnie mówi, że wyjdzie mi to bokiem, ale dziś nie dopuszczam go do głosu. Jest sierpniowa niedziela, Wembley, Manchester United spotyka się z Manchesterem City, czyli mistrz z kandydatem na mistrza (albo, jak kto woli, „hałaśliwym sąsiadem”)… Serdecznie witamy.

A zresztą co tam: nie będę się z tej euforii tłumaczył, skoro od lat nie widzieliśmy tak dobrego spotkania o Tarczę Wspólnoty. Manchester United od pierwszej minuty był częściej przy piłce, chętniej i w sposób bardziej urozmaicony atakował, ale City bezlitośnie wykorzystało gapiostwo jego obrony (bramkarza przede wszystkim) i na przerwę schodziło z dwubramkowym prowadzeniem. Tyle że nie potrafiło tego prowadzenia utrzymać: odważne zmiany sir Alexa w przerwie (zdjął Carricka, Vidicia i Ferdinanda, wprowadzając Cleverleya, Evansa i Jonesa, a przede wszystkim: polecił Rooneyowi częściej wracać do drugiej linii i tam rozpoczynać akcje MU) odwróciły losy meczu, po raz nie wiem już który każąc dziennikarzom odświeżać stare kalki o diabelskim charakterze drużyny, która nigdy się nie poddaje, a zwyciężanie ma we krwi, niezależnie od tego, czy tworzą ją czterdziesto-, czy dwudziestolatkowie. Znacie? Czytaliście setki razy? Przeczytajcie jeszcze raz.

Nie powiem, zrobiło to na mnie wrażenie. Drużyna Manciniego słynęła wszak – przy korzystnym wyniku – ze zdolności zamurowywania bramki i zabijania widowiska. Zwykle było przecież tak, że jeśli już ktoś zdołał się przedrzeć przez zasieki rozstawione w środku przez de Jonga, Barry’ego czy Yaya Toure, to wpadał na Lescotta i Kompany’ego, w końcu zaś musiał jeszcze przechytrzyć Harta – kombinacja prawie niemożliwa, a tu proszę… Pięć minut i dwa gole, z których drugi, po rozegraniu z pierwszej piłki w trójkącie Nani-Rooney-Cleverley i wykończeniu rozpoczynającego całą akcję Portugalczyka, już dziś możemy umieścić w antologii najpiękniejszych bramek sezonu 2011/12. Wyglądało to jak Arsenal z najlepszych czasów.

To był kompletnie inny Manchester niż ten, który pamiętamy z ostatniego występu na Wembley – finału Ligi Mistrzów z Barceloną. Odmłodzony (w drugiej połowie, po zejściu Evry i do wejścia Berbatowa, najstarszym zawodnikiem mistrza Anglii był Ashley Young), z nowymi piłkarzami lub (przypadek Smallinga) piłkarzami ustawionymi w nowych miejscach, z imponującą po przerwie wymiennością pozycji całego kwartetu ofensywnego. Właściwie patrząc na to, jak i gdzie biegali dwaj formalni napastnicy MU, można było odnieść wrażenie, iż zespół ten gra… bez napastników i stoperzy MC nie mają pojęcia, kogo kryć.

Zwłaszcza, że w drugiej połowie oprócz wspomnianego kwartetu był jeszcze Cleverley. Obserwując go pomyślałem nie tylko o tym, że nagle Michaelowi Carrickowi przybył bardzo poważny rywal do miejsca w składzie, ale także o dobrodziejstwach systemu wypożyczeń: i Cleverley, i Welbeck wrócili do MU jako lepsi piłkarze, podobnie np. jak Sturridge do Chelsea, Kyle Walker do Tottenhamu, a wcześniej Wilshere do Arsenalu.

Z tego, jak de Gea przepuścił uderzenie Dżeko nie wyciągałbym zbyt daleko idących wniosków (choć zapoznałem się już ze statystykami mówiącymi o najgorzej broniącym strzały z dystansu bramkarzu hiszpańskiej ekstraklasy), podobnie jak z kiksu Kompany’ego, którego z pełnym przekonaniem wpisałem do jedenastki ubiegłego sezonu, tu zresztą co najmniej współwinny był Clichy. Już bardziej zastanowiła mnie postawa defensywy United przy pierwszym golu gości: wysoko ustawiona linia obrony pozwalała zarówno spróbować pułapki ofsajdowej, jak umożliwić młodemu bramkarzowi wyjście do ewentualnego dośrodkowania – de Gea tymczasem zrobił dwa kroki do przodu, później krok w tył i nie było go ani na linii, ani wśród walczących o piłkę. Przy jednym z kolejnych stałych fragmentów wyszedł już bezbłędnie, a przy następnym – kiedy główkujący piłkarz MC faulował – zdołał obronić zaskakujące uderzenie, ale cień wątpliwości pozostaje: Anglia, z jej sędziowaniem, przyzwalającym na ostrzejsze niż na kontynencie wejścia w bramkarza, z pewnością nie jest łatwym terenem dla przybysza, zwłaszcza 20-letniego.

Roberto Mancini ma świadomość, iż po awansie do Ligi Mistrzów mistrzostwo będzie kolejnym postawionym przed nim celem – ale na mówienie o mistrzowskich szansach obu drużyn jest za wcześnie. Po pierwsze, za nami tylko jeden mecz i to, mimo uroczystej oprawy, na poły towarzyski (patrz: liczba dopuszczalnych zmian). Po drugie, zakupy jeszcze nieskończone, a z tych piłkarzy, których oba zespoły sprowadziły, nie zobaczyliśmy Aguero. W tym punkcie rzucam więc tylko jedną kwestię: jeśli MC serio ma myśleć o mistrzostwie, to po zakończeniu etapu budowania drużyny „od tyłu”: dbałości o obronę, a zwłaszcza o zablokowanie rywalom drogi przez środek boiska, nadszedł czas na dyktowanie warunków w meczach z największymi. Czy wyobrażamy sobie Manchester City częściej niż Arsenal, Chelsea czy Manchester United utrzymujący się przy piłce, a nie tylko przeszkadzający im w grze? Wierzymy w Davida Silvę, ale dzisiejszy mecz nie zbliżył nas do odpowiedzi pozytywnej.

I jeszcze jedno: radość sir Alexa Fergusona przy drugim i trzecim golu… Wygląda na to, że temu facetowi nigdy się nie sprzykrzy. Operacja „przebudowa” (która to już w historii jego pracy na Old Trafford?) rozpoczęta.

W szerszym interesie futbolu

Trochę mnie tu nie było – wyjechałem na urlop – ale, poza transferem Aguero do Manchesteru City i nie wiem już którą awanturą wokół Bartona, nie mam poczucia, żebym wracał w gruntownie zmienionej sytuacji. Fabregas wciąż w Arsenalu, Modrić w Tottenhamie, Tevez w Machesterze City… Ale może odłóżmy na chwilę spekulacje transferowe, zwłaszcza że wszędzie ich pełno, i wybiegnijmy myślą w przyszłość całkiem nieodległą: oto w najbliższą sobotę w angielskiej Football League zadebiutuje AFC Wimbledon.

Historia tego klubu jest w dzisiejszych czasach (kasa, misiu, kasa…) czymś tak niezwykłym, że choć już ją opowiadałem, mam poczucie, że powinienem ją opowiedzieć jeszcze raz. Oto przed dziewięcioma laty grupa kibiców z południowego Londynu spotkała się w pubie pod wdzięczną nazwą „Fox and grapes”, tradycyjnie związanym z drużyną, której zawsze kibicowali – tym samym, w którym przed ponad stu laty drużyna przebierała się przed meczami i tym samym, w którym piłkarze opijali największy sukces w klubowej historii, zdobycie Pucharu Anglii po zwycięstwie nad słynnym Liverpoolem. Moment był wyjątkowo przykry: właściciel ich zespołu, przeżywającego kłopoty finansowe, zdecydował o przeniesieniu drużyny kilkadziesiąt mil na północ, do Milton Keynes, gdzie wkrótce zmienił nazwę z FC Wimbledon na MK Dons (warto dodać, że odbyło się to za zgodą władz angielskiej piłki, które w niesławnym orzeczeniu uznały, iż opór przeciwko przenosinom nie leży „w szerszym interesie futbolu”). Co mieli robić: kibicować dalej tym samym piłkarzom w tej samej lidze, nawet kosztem dalszych wypraw na mecze (nie jest to w końcu aż taka rzadkość – przyjeżdżać na stadion oddalony o kilkadziesiąt mil), czy wrócić do korzeni i zacząć wszystko jeszcze raz? Zdecydowali o zostaniu w dzielnicy, powołaniu nowego klubu i zarejestrowaniu go na samym dole ligowej drabinki. W następnych tygodniach odbył się casting, w którym wzięło udział kilkuset niezrzeszonych piłkarzy, a 10 lipca 2002 r. odbył się pierwszy mecz towarzyski nowej drużyny, w którym rywalem było Sutton United. 4654 widzów oglądało klęskę debiutantów: przegrali 4:0, ale w tym przypadku wynik nie miał najmniejszego znaczenia. Jeden z debiutujących wówczas w AFC Wimbledon piłkarzy, Kevin Tilley, miał wówczas 45 lat. Grał w Wimbledonie w latach 70., a w 2002 r. teoretycznie od 15 lat nie miał do czynienia z poważnym futbolem. Wspomina: „Nagle zadzwonił do mnie Terry [Terry Eames, pierwszy menedżer AFC] i zapytał, czy nie mógłbym pomóc. Troszkę potrenowałem i zagrałem z Sutton. W gruncie rzeczy chodziło o przetrwanie, o to, żeby udowonić, że Wimbledon nie umarł”.

Oczywiście nowemu klubowi, zgłoszonemu do rozgrywek na dziewiątym szczeblu ligowej piramidy, było łatwiej niż większości bezpośrednich wówczas rywali. „W pierwszym sezonie – opowiada „Guardianowi” dyrektor wykonawczy klubu Erik Samuelson – mieliśmy budżet 700 funtów tygodniowo. Na mecze przychodziło przeciętnie trzy tysiące widzów [warto dodać: więcej niż w tym samym czasie chodziło na grający jeszcze w pierwszej lidze FC Wimbledon – MO], a bilet dla dorosłego kosztował 9 funtów – dość szybko stanęliśmy na nogi”. O wsparciu, które od początku udzielali klubowi twórcy Championship, a potem Football Managera, osobom uzależnionym od tych gier przypominać nie trzeba.

Dziś, dziewięć lat i pięć awansów później, to i owo się zmieniło. Piłkarze nie piją już w pubach z kibicami, choć tradycja regularnych spotkań i „Szalonego Gangu” jest podtrzymywana. Stadion niegdyś wynajmowany, jest już własnością klubu (choć zarząd myśli już o budowie nowego), i doczekał się właśnie nowych pryszniców w szatni dla sędziów. Klub z kolei wciąż formalnie należy do dwóch i pół tysiąca fanów, a większość zajmujących się nim osób nie pobiera pensji. Z okazji debiutu w Football League medialny cyrk rozkręcił się na całego. AFC Wimbledon będzie stałym bohaterem emitowanego przez BBC „Football Focus”, pierwszy mecz, z Bristol Rovers, pokaże Sky Sports. Oglądanie go, a następnie regularne nasłuchiwanie wieści o ludowym klubie z południowo-zachodniego Londynu, leży w „szerszym interesie futbolu” – nawet, a może zwłaszcza dlatego, że analiza składu i osłabień, do jakich doszło tego lata, pokazuje, iż łatwo nie będzie.

Liverpool znów wielki?

Wyścig zbrojeń trwa, a najszybciej i bodaj najsensowniej nowych piłkarzy kupują Manchester United i Liverpool. W obu klubach trwa wielka przebudowa – Alex Ferguson może ostatni już raz w roli menedżera odmładza kadrę mistrzów Anglii, Kenny Dalglish z kolei buduje „swoją” ekipę, mającą przywrócić odwiecznym rywalom Czerwonych Diabłów charakter, którego pod poprzednimi szkoleniowcami (za Hodgsona i w ostatnich miesiącach Beniteza) brakowało, zwłaszcza kiedy kontuzjowani byli Carragher i Gerrard.

Dziś interesują mnie zwłaszcza zakupy Liverpoolu. Przypomnijmy: klub zasilili Charlie Adam i Jordan Henderson, wiadomo również o nieudanej próbie kupna Stewarta Downinga z Aston Villi – większość obserwatorów jest zdania, że także do tego transferu dojdzie w ciągu najbliższych tygodni (moim zdaniem, patrząc na obecną kadrę: nawet powinno). Z wypożyczenia do Juventusu wrócił Aquilani, ale raczej nie zagrzeje miejsca na dłużej, bo gołym okiem widać, że druga linia drużyny Dalglisha jest tyleż imponująca, co przeładowana środkowymi pomocnikami. Nawet jeśli przyjąć, że Steven Gerrard nadal borykał się będzie z kontuzjami (już wiadomo, że nie wybiera się z drużyną na azjatyckie tournee) i że menedżer postawi na jakiś wariant ustawienia 4-3-3 (z wysuniętym Carrollem i operującymi za jego plecami Suarezem i Kuytem), to miejsca w pierwszej jedenastce zostanie na trzech z puli: Gerrard, Adam, Meireles, Aquilani, Lucas, Henderson, Poulsen, o ładnie się prezentujących wiosną młodych Shelveyu czy Spearingu nie zapominając. Nie wymieniam Joe Cole’a i Maxi Rodrigueza, bo jednak ich można wykorzystywać także na skrzydłach, zresztą ten pierwszy (podobnie np. jak Jovanović) zapewne odejdzie.

Ciekaw jestem strasznie tego nowego Liverpoolu. W odróżnieniu od wielu czytelników tego bloga jestem przekonany do klasy Andy’ego Carrolla (zwłaszcza w pełni sił, przecież przychodził do klubu z niezaleczoną kontuzją), a zachwytów nad techniką Suareza trudno nie podzielać – podobnie jak nad walecznością i wszechstronnością Kuyta. Steven Gerrard od lat jest jednym z najlepszych piłkarzy na Wyspach, Charlie Adam zaimponował w ubiegłym roku zasięgiem i dokładnością podań (Liverpoolskie skojarzenie: Xabi Alonso), zwłaszcza z morderczych rzutów rożnych, podobnie jak bramkami. Jeśli idzie o te ostatnie, odblokował się  Meireles. Lucasa kibice wybrali klubowym piłkarzem roku. Za Hendersona zapłacono zbyt dużo, żeby miał siedzieć na ławce – ale powiedzmy, że on może się załapywać do składu także jako prawoskrzydłowy.

Ciekaw jestem strasznie, bo kupiono Anglików, i to raczej w typie walczaka (a promowani przez Dalglisha wiosną wychowankowie, wspomniani Shelvey czy Spearing, także nie uciekają z nogami). „Strategia jest zawsze – tłumaczy w wywiadzie dla klubowej strony pomysł na tegoroczne transfery dyrektor Damien Comolli. – Chodziło o piłkarzy, którym przyglądaliśmy się od jakiegoś czasu, na pozycje, co do których mieliśmy poczucie, że są słabo obsadzone albo że mogą być lepiej obsadzone (także w sensie zwiększenia konkurencji). Ale chodziło także o dobranie piłkarzy, którzy pasowaliby do pewnego profilu, jeśli idzie o mentalność, postawę, pracowitość – wiek także nie jest bez znaczenia”. Najwyraźniej ci goście mają raczej ciężko pracować niż gwiazdorzyć, i patrząc na Adama czy Hendersona – wszystko się zgadza.

Lepsi ode mnie fachowcy od Liverpoolu wskazują na parę zalet Kenny’ego Dalglisha: nawet jeśli nie jest tak świetnym taktykiem, jak Rafa Benitez, to znakomicie potrafi trafiać do piłkarzy (od taktyki ma zresztą Steve’a Clarke’a, którego zazdroszczą mu chyba wszyscy menedżerowie Premier League – aż dziw, że ten facet pozostaje ciągle numerem dwa), zarówno każdego indywidualnie, jak całego zespołu, w sensie budowania team spirit. „Rywalizacja bez wrogości” – podsumowywał to, już po transferze Hendersona, Henry Winter, mając pewnie w tyle głowy również klubowy hymn „You’ll never walk alone”. Razem z nowymi piłkarzami, z tak inspirującym menedżerem, wspieranym przez dyrektora sportowego i właściciela, z więcej niż solidnym bramkarzem i błyskotliwymi bocznymi obrońcami (może jeszcze klasowy stoper by się przydał…) Liverpool zajdzie daleko.

Arsenal i Arsene: największe wyzwanie

Powiedzmy sobie szczerze: można sobie wyobrazić Arsenal bez Gaela Clichy. Francuz jest dobrym lewym obrońcą, ale czuł na plecach oddech Kierana Gibbsa, a za pieniądze z jego sprzedaży (choć i tak niewielkie – Clichy’emu został rok do końca kontraktu) dałoby się pewnie kupić kompetentnego zmiennika, np. Jose Enrique.

Powiedzmy sobie równie szczerze: można sobie wyobrazić Arsenal bez Cesca Fabregasa. Bywały w ostatnim sezonie miesiące, kiedy kapitan Kanonierów leczył kontuzje albo mozolnie odzyskiwał formę po tychże, a drużyna zdobywała punkty, ba: prowadzona przez Jacka Wilshere’a grała znakomicie.

Miałbym ochotę napisać również, że można sobie wyobrazić Arsenal bez Samira Nasriego, zwłaszcza że po znakomitym początku poprzedniego sezonu Francuz przygasł w drugiej części. Mógłbym napisać, że Arsene Wenger z pewnością ma plan B, a może nawet i C, że na swoją szansę czeka kolejna grupa genialnych młodzieńców, nie tylko Ramsey, ale i Lansbury czy Frimpong. Mógłbym napisać to i jeszcze więcej, podobnie jak wszystko to mógłby powiedzieć mediom sam menedżer Arsenalu.

Wydaje mi się jednak, że nikt go nie posłucha. Bo tu nie chodzi o klasę poszczególnych piłkarzy, ich zastępowalność lub nie na boisku i w szatni, ale o idący na cały świat komunikat, że ci najlepsi (szepcze się także o van Persiem, niezadowolonym z perspektywy kolejnych osłabień) nie chcą już dłużej grać dla Arsenalu. Nawet jeżeli Nasri i Fabregas ostatecznie zostaną, przed Wengerem być może największe wyzwanie w karierze: przekonać cały świat, od grupy trzydziestu chłopaków zaczynając, że jego Wielki Projekt ma jeszcze sens.

Piszę, bo sam chciałbym zostać przekonany. Ale po raz pierwszy w ciągu piętnastu lat mam wrażenie, że nie tylko ostatnie wyniki francuskiego menedżera są kwestionowane, ale także jego przywództwo. Jest inaczej niż po odejściu Petita i Overmarsa, Vieiry czy Henry’ego: do tego, że media wytykają brak przekonujących wzmocnień, a nade wszystko trofeów (sześć lat, powtarzane jak mantra) można się było przyzwyczaić, główny problem jednak w tym, że dziś dziennikarze wydają się iść krok za piłkarzami, oglądającymi się na kluby, w których szanse na sukcesy i lepsze pensje są większe.

Arsenal mógł/miał być drugą Barceloną nie tylko z powodu stylu gry, ale też filozofii rozwoju drużyny: oto grupa dzieciaków razem uczy się piłkarskiego fachu, razem wchodzi w dorosły futbol, przebija się do pierwszego zespołu i podbija świat, prowadzona przez trenera-wizjonera. Nie wątpię, że trener wciąż ma wizję. Tylko że grupa dzieciaków nauczyła się piłkarskiego fachu, weszła w dorosły futbol, przebiła się do pierwszego zespołu i… nie chce dłużej czekać (w dzisiejszym świecie nawet trudno ją winić).

Czy się doczeka w Arsenalu? To pytanie nie tylko do Wengera, ale i do właścicieli klubu, którzy do tej pory nader oszczędnie zarządzali budżetem transferowym i płacowym. Być może argumentem dla szukających innej pracy piłkarzy byłoby kilka wzmocnień, zwłaszcza w będącej piętą achillesową defensywie (na razie patrzą tylko, jak wzmacniają się rywale – Manchester United, również w przebudowie, wydał już 60 milionów…). To wprawdzie będzie już inny Wielki Projekt i inny Arsenal, ale wciąż z tymi samymi, mistrzowskimi aspiracjami. Właśnie dołącza Gervinho, ale przydaliby się jeszcze Gary Cahill, Scott Parker, Leighton Baines. Piszę i sam w to nie wierzę…