Mistrzem Anglii będzie Manchester United, wicemistrzem – Liverpool, a w Lidze Mistrzów zagrają jeszcze Chelsea i Manchester City, których menedżerowie – Andre Villas-Boas i Roberto Mancini – mogą jednak pożegnać się z posadą po sezonie, podobnie zresztą jak największy przegrany rozpoczynających się rozgrywek Arsene Wenger. Spadną Swansea, Norwich i Blackburn lub Wigan, choć może ta ostatnia drużyna kolejny raz zdoła się wyratować w nadzwyczajnych okolicznościach… No, to teraz możemy się spokojnie pokłócić.
Piszę te przedsezonowe prognozy już po raz czwarty, świadom popełnionych za każdym razem malowniczych pomyłek (dwa lata temu typowałem na wicemistrza Liverpool, który nie wszedł nawet do pierwszej czwórki, a mistrzowskiej ostatecznie Chelsea przyznawałem miejsce trzecie; przed rokiem nie spodziewałem się spadku Birmingham, a zwłaszcza West Hamu, trzy lata temu nie przewidziałem – ale prawdę mówiąc nikt nie przewidział – degradacji Newcastle). Piszę je, mimo iż okienko transferowe pozostaje dalekie od zamknięcia, a kluczowe dla szans drużyn z czołówki kwestie przyszłości Teveza, Nasriego, Fabregasa czy Modricia (dodajmy jeszcze Wesleya Sneijdera, o którego przeprowadzce na Old Trafford mówi się od początku lata) w chwili, gdy to piszę, pozostają nierozstrzygnięte (no, o Fabregasie coś jednak wiemy…). Piszę, choć nie umiem przewidzieć wielomiesięcznych kontuzji, skandalicznych pomyłek sędziowskich czy nagłych kaprysów przebogatych właścicieli, jednym ruchem rozsypujących pionki na uporządkowanej, wydawałoby się, szachownicy. Dlaczego więc piszę? Pewnie z tego samego powodu, dla którego kompulsywnie przeszukuję internet, żeby sprawdzić, czy gdzieś nie pojawiła się czołówka Match of the Day na najbliższy sezon: nie mogę się doczekać.
***
Manchester United mistrzem… Przyznaję: trochę na zasadzie selekcji negatywnej, tzn. po odrzuceniu tych, którzy na tytuł mają jeszcze mniejsze szanse. Także w przypadku Czerwonych Diabłów znalazłoby się trochę wątpliwości: najważniejsza, to czy nowy bramkarz, młodziutki David de Gea, zdoła zastąpić van der Sara, czy może po kilku błędach podobnych do tego z minionej niedzieli, zostanie zniszczony przez media. Kwestia zastępowania innych rutyniarzy, zwłaszcza w środku pola, wydaje się już mniej paląca: nawet jeśli nie przyjdzie Sneijder, to ubiegłoroczne mistrzostwo zdobyto przecież przy wyraźnie zmniejszającym się udziale Paula Scholesa i wielomiesięcznych kłopotach ze zdrowiem Darrena Fletchera. Od kilku lat powtarzaliśmy, że ta drużyna się starzeje, że Giggs, Scholes, van der Sar, Neville to już nie te lata (ale i Evra, Ferdinand, Owen, Berbatow, Vidić czy Carrick są już trzydziestolatkami), a tu proszę: w drugiej połowie meczu o Tarczę Wspólnoty, po zejściu Evry, Ferdinanda i Vidicia najstarszy piłkarz MU miał 25 lat, a średnia wieku wyniosła 22 lata. Przebudowa drużyny nie jest jeszcze zakończona – coś jednak z tym środkiem pomocy trzeba będzie zrobić – ale dotychczasowe decyzje transferowe i czas ich przeprowadzenia (jeszcze zanim mistrz Anglii wznowił treningi wiadomo było, że przychodzą de Gea, Young czy Jones, w którym wielu widzi przyszłego kapitana reprezentacji Anglii) świadczą o tym, że przygotowywana była w sposób przemyślany. Patrząc na te zbrojenia można by dojść do wniosku, że Alex Ferguson postąpił w myśl zasady „wygrałeś wojnę, szykuj się na kolejną” (zwłaszcza, że rywale nie śpią…), albo że punktem odniesienia dla Szkota jest nie tylko wygranie ligi, ale również pokonanie Barcelony w Lidze Mistrzów, do trzech razy sztuka (tyle że Barcelona też się wzmacnia…). Atutów ma Szkot co niemiara, a na pierwszym miejscu wypada wymienić skupionego na grze i zdrowego Wayne’a Rooneya (skandal obyczajowy, skutki kontuzji i podchody Manchesteru City miały jednak wpływ na postawę Anglika w pierwszej części poprzedniego sezonu). Hernandez, Welbeck, Nani, Young (a jest jeszcze Valencia, wciąż nie sprzedano Berbatowa i wyzdrowiał Owen) dają niesamowite pole manewru w ofensywie – adaptowania się do różnych taktyk i miejsc na boisku. Przed niesprawdzonym de Geą jest znakomita para stoperów, mająca – co widzieliśmy w niedzielę i co ważne, przy podatności na kontuzje Rio Ferdinanda – całkiem przyzwoitych następców. Co jednak najważniejsze, i co również zobaczyliśmy w meczu z MC: najmocniejszym argumentem za Manchesterem United jest charakter tej drużyny; coś, czego nie da się kupić choćby i za 100 milionów. Wszystko jedno, czy ci piłkarze mają 38, czy 22 lata: w koszulce MU zdają się nabierać (a może tak są wynajdywani, nawet bez stustronicowych testów psychologicznych, które wprowadził kiedyś całkiem inny menedżer) mentalności zwycięzców i mimo dwubramkowej straty nie potrafią się jej wyzbyć – przeciwnie, wydają się jeszcze bardziej podrażnieni. Dodajmy jubileusz ćwierćwiecza Alexa Fergusona i mamy równanie na mistrzostwo.
Na wicemistrza typuję Liverpool, co najsilniej odróżnia mnie od większości ekspertów. Przesłanek jest kilka, jedną z mniej ważnych jest ta, że w walce o powrót do elity piłkarzom Kenny’ego Dalglisha nie będą przeszkadzały rozgrywki europejskie: w tym sezonie drużyna nie zagra ani w Lidze Mistrzów, ani nawet w Lidze Europejskiej. Przesłanką kolejną jest oczywiście osoba menedżera, który po powrocie do klubu udowodnił sceptykom (sam się do nich zaliczałem), że lata rozbratu z menedżerką niczego go nie pozbawiły. Dalglish ma się zresztą na kim oprzeć: jego asystentem został niedawno współautor sukcesów kilku kolejnych szkoleniowców Chelsea, Steve Clarke. Szkocki menedżer słynie z dobrej ręki do napastników, jego współpracownik – do obrońców, znakomicie się więc uzupełniają. Warto również zwrócić uwagę na formę zespołu po objęciu go przez Dalglisha: gdyby Liverpool miał takie wyniki od początku sezonu, grałby teraz w Lidze Mistrzów. A wszystko to przecież przed transferami z tego lata, w zasadzie wyłącznie w oparciu o sprowadzonego zimą Suareza i przy niegrającym z powodu kontuzji Carrollu. Letnie zakupy Liverpoolu oceniam zaś najwyżej ze wszystkich przeprowadzonych przez kluby Premier League: Henderson, Downing, Adam (wspólny mianownik: Brytyjczycy, coraz więcej ich w kadrze…), teraz jeszcze Jose Enrique – w sumie Dalglish wydał już 100 milionów, choć połowę tej sumy zarobił na Torresie. Pisałem przed miesiącem, że wyobrażam sobie drużynę z Carrollem na szpicy, Suarezem i Kuytem (być może Downingiem i Rodriguezem) po bokach i operującymi za ich plecami – tu wybór jest zapierający dech w piersiach – Adamem, Hendersonem, Meirelesem, Lucasem, niech sobie Gerrard dalej będzie kontuzjowany, a odrodzony nad Padem Aquilani niech nie wraca nad Mersey. Do możliwości, jakie ma Dalglish, dodajmy zdolną młodzież, na którą z odwagą stawia (Shelvey, Flanagan, Kelly, Spearing)… Najsłabszym ogniwem wydaje się defensywa, choć po przyjściu Jose Enrique i może Scotta Danna, także w niej się poprawi. Zmartwieniem menedżera i ściśle współpracującego z nim dyrektora Daniela Comollego będzie z pewnością pozbycie się kilku kosztownych niewypałów z czasów poprzednika/poprzedników (Jovanović już odszedł, w jego ślady pójdą pewnie Cole i Povlsen), poważną kwestią jest także przyszłość Anfield Road, ale to kwestia wyników finansowych, nie sportowych. Przed kibicami Liverpoolu fantastyczny sezon.
Nieco gorzej widzę perspektywy Chelsea, przyjmijmy, że to dlatego, iż ten klub nie skończył jeszcze zakupów. Kadra wicemistrza jest, jak na standardy tej ligi, relatywnie mała i z całą pewnością zaawansowana wiekowo, w dodatku na długie miesiące wypadł z niej kontuzjowany Michael Essien. Modricia chyba kupić się nie da, Pastore poszedł gdzie indziej, jest wprawdzie dostający coraz więcej szans McEachran, a także zdrowy wreszcie Benayoun, ale to jednak za mało. Andre Villas-Boas ma energię i pomysły, ponoć błyskawicznie znalazł wspólny język ze starymi znajomymi (pracował przecież w tym klubie pod Jose Mourinho), w jego statystykach imponuje zdolność odwracania losów meczu (Academia i Porto lepiej grały po przerwie niż przed), ale… Presja, jaka ciąży na 33-latku jest gigantyczna: poprzednik stracił pracę mimo zdobytej rok wcześniej podwójnej korony, a klubowe ruchy na zapleczu (Michael Emenalo awansuje na dyrektora) wskazują na to, że kapryśny właściciel wciąż chce wiedzieć, co w klubie piszczy. Czy Roman Abramowicz wytrzyma nerwowo, jeśli drużynie zdarzy się taki spadek formy, jak w połowie ubiegłego sezonu? Innymi słowy: doceniając klasę poszczególnych piłkarzy, starych i młodszych (wśród tych ostatnich błyszczał będzie Sturridge…), odnoszę wrażenie, że świeża krew w tym klubie potrzebna jest nie tylko w menedżerskim biurze, ale przede wszystkim – na środku boiska. Kwestię, czy można zmieścić w jednej drużynie Torresa i Drogbę dyskutowaliśmy wiosną do znudzenia – bez przekonującej konkluzji. Wniosek? Bez wzmocnień trzecie miejsce będzie w sam raz, a czy trzecie miejsce (i odpadnięcie z Ligi Mistrzów, powiedzmy, w ćwierćfinale) zadowoli Romana Abramowicza, to już sami sobie odpowiedzcie.
Manchester City zajmie czwartą pozycję, co – zważywszy skalę inwestycji w ten klub – uznane zostanie za porażkę i zakończy się rozwiązaniem umowy z Roberto Mancinim. Zdaję sobie sprawę, że większość ekspertów obstawia wicemistrzostwo MC – nie dołączam do chóru w przekonaniu, że problemy tej drużyny nie zostały dotąd rozwiązane. Z meczu o Tarczę Wspólnoty nie chciałem wysnuwać zbyt daleko idących wniosków, ale jedno zwróciło moją uwagę i to zanotowałem: jeśli MC serio ma myśleć o mistrzostwie, to po zakończeniu etapu budowania drużyny „od tyłu”, dbałości o obronę, a zwłaszcza o zablokowanie rywalom drogi przez środek boiska, nadszedł czas na dyktowanie warunków w meczach z największymi. Czy wyobrażamy sobie Manchester City częściej niż Arsenal, Chelsea czy MU utrzymujący się przy piłce, a nie tylko przeszkadzający im w grze? Wierzymy w Davida Silvę, jednego z najlepszych piłkarzy nie tylko tego klubu, ale i tej ligi, jednak mecz z MU nie zbliżył nas do odpowiedzi pozytywnej (z Nasrim, oczywiście, będzie to wyglądało lepiej). W sceptycyzmie utrzymuje mnie niepewna przyszłość innego z najlepszych piłkarzy Premier League, Carlosa Teveza: Argentyńczyk chce odejść i ma do tego odejścia wyjątkowo silną, bo rodzinną motywację, jeżeli zostanie, częste wyprawy za ocean z pewnością będą miały wpływ na jego formę. Jeśli nie uda się sprzedać Adebayora czy równie skłóconego z Mancinim Bellamy’ego (a jest jeszcze Roque Santa Cruz oraz niewiarygodnie utalentowany, ale jeszcze bardziej niż tamci krnąbrny Balotelli), w szatni MC problemów nie ubędzie. Biorę też pod uwagę coś, co wpłynęło na ubiegłoroczną formę Tottenhamu: konieczność pogodzenia występów w lidze i w Lidze Mistrzów. Krótko mówiąc: same pieniądze nie grają – czwarte miejsce to i tak dużo, choć szejków (z pewnością życzących sobie także, by drużyna grała piękniej niż dotąd) nie usatysfakcjonuje.
W tym sezonie stanie się coś, co wielu ekspertów (choć nie ja!) typowało już w latach poprzednich: Arsenal wypadnie poza pierwszą czwórkę. Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że wśród piszących o angielskiej piłce, a niebędących kibicami Arsenalu, zaliczam się do najbardziej oddanych zwolenników filozofii Arsene’a Wengera i stylu gry jego drużyny. Tym razem jednak presja, jaka ciąży na Francuzie (nigdy w życiu nie był krytykowany tak ostro i bezlitośnie, chciałoby się nawet powiedzieć: tak niesprawiedliwie, jak w ciągu tych kilku wiosennych tygodni, gdy po kolei stracił szanse na cztery trofea), albo raczej: suma problemów, przed jakimi staje, nie tylko w obliczu odejścia Fabregasa i Nasriego, wydaje mi się zbyt wielka. W ostatnich latach problemy Arsenalu leżały w sferze psychicznej – tego, w co zawodnicy MU wydają się wyposażeni aż w nadmiarze, Kanonierom zdaje się brakować. Chodzi o pewność siebie i zdolność wygrywania meczów, kiedy drużynie nie idzie, o te wszystkie 4:4 z Newcastle, czy 2:3 z Tottenhamem, w których rzucane przez Wengera butelki i malująca się na twarzy frustracja z pewnością nie dodawały piłkarzom poczucia, że mają wsparcie w swoim szkoleniowcu. Chodzi też o pewną dyscyplinę i twardość w grze defensywnej – naprawdę czas najwyższy na sfinalizowanie transferów, o których się mówi od tylu tygodni; transferów sprawdzonych w Premier League, mocnych fizycznie środkowych obrońców, najlepiej od razu dwóch. Tak wiele będzie zależało od Jacka Wilshere’a – czy nie za wiele, skoro mówimy o 19-latku? Paul Scholes powiedział niedawno w kontekście Arsenalu, że można grać piękną piłkę i niczego nie wygrać – żeby znów „coś” wygrać, menedżer Kanonierów musiałby zmienić sposób pracy z drużyną. A że nie bardzo w to wierzę, więc ze smutkiem, w którym możecie doszukać się osobistego tonu, wieszczę, że mamy do czynienia z ostatnim rokiem jego pracy na Emirates.
Harry Redknapp pewnie też odejdzie z Tottenhamu – do reprezentacji Anglii. W przypadku jego drużyny szóste miejsce będzie tak naprawdę na miarę możliwości, a pewnie też oczekiwań. Tu najsilniej dają znać o sobie ekonomiczne bariery klubowego wzrostu: z tym stadionem, z tym – bardzo odpowiedzialnie krojonym przez prezesa – budżetem, Tottenhamu nie stać na płacenie piłkarzom kontraktów choćby zbliżonych do tych ze Stamford Bridge, Old Trafford, Etihad Stadium czy Anfield Road, a więc najbardziej pożądane transfery przechodzą mu koło nosa. Gorzki dowcip Redknappa: „Chcieliśmy kupić Sergio Aguero, ale żądał ćwierć miliona tygodniowo – brakowało nam tylko 220 tysięcy” z niewielką tylko przesadą opisuje sytuację: na White Hart Lane 80-90 tys. to maks, czyli taki np. Adebayor musiałby tu zarabiać połowę mniej niż dotąd – także zarobki Luki Modricia w Chelsea byłyby pewnie trzy razy wyższe od dotychczasowych. Zakładam jednak, że na ten sezon Chorwata uda się jeszcze zatrzymać (podobnie zresztą jak Bale’a), co samo w sobie może być uzasadnieniem wysokiego miejsca w tabeli, a przecież w tym klubie talentów jest znacznie, znacznie więcej – już ja wiem, co mówię. Problemy, które utrudniają myślenie o czymś więcej, leżą w środku obrony (Gallas i King zbyt często łapią kontuzje, by utworzyć stały duet z Dawsonem – obaj podczas okresu przygotowawczego nie zagrali ani minuty), a przede wszystkim w ataku. Redknapp nie ma naprawdę klasowego napastnika, który mógłby grać przed van der Vaartem – Defoe jest jednak zbyt mikrej postury, żeby radzić sobie samemu, a znowuż wystawianie Anglika wymagałoby posadzenia na ławce Holendra, na co menedżer się raczej nie zdecyduje. W sumie: do 4-4-2 van der Vaart nie bardzo pasuje, a do 4-2-3-1 i jemu podobnych ustawień brakuje tego jednego na szpicę. Czy znajdzie się do zakończenia okienka, to zależy m.in. od tego, czy wcześniej odejdzie z klubu kilku dobrze zarabiających, a niepotrzebnych już piłkarzy, np. Keane, Bentley czy Palacios. Tak naprawdę do sprzedania jest znacznie więcej, np. miejsce na prawej obronie mógłby zająć powoływany już do reprezentacji po udanym pobycie w AV Kyle Walker, co oznacza zbędność Huttona lub Czorluki, tylko jakoś kupców z kasą brakuje. Biedny Harry Redknapp, z taką reputacją, całe lato letargu…
Między szóstym a siódmym miejscem widzę już sporą różnicę. Siódme w moim zestawieniu to Everton, podobnie jak w przypadku Tottenhamu na miarę możliwości, a może nawet nieco powyżej. David Moyes jak zwykle nie ma pieniędzy na transfery i jak zwykle radzi sobie bez nich nadzwyczajnie, a zawodnicy tacy jak Arteta, Cahill, Fellaini, Baines czy Coleman należą do gwiazd Premier League, nawet jeśli niektórych sprowadzono za psie pieniądze. Ma też Szkot fenomenalne oko do młodych-zdolnych – kolejnym po Rooneyu czy Rodwellu ma być Ross Barkley, którego rozwój, niestety, przyhamowało straszliwe złamanie nogi. Pytanie, oczywiście, czy za trzy tygodnie na Goodison Park oglądać będziemy jeszcze Jagielkę i Rodwella – chętnych do kupna jest sporo – ale nawet bez nich Everton pozostanie jednym z najbardziej niewygodnych przeciwników w angielskiej ekstraklasie, zaś jego stary stadion – jednym z najmniej przyjaznych miejsc. Piłkarze Moyesa nikogo się nie boją i nigdy nie odstawiają nogi, potrafią grać w powietrzu i groźnie kontratakować. Wyglądają też na takich, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie: od czasów Wimbledonu wiemy, że na takich trzeba uważać.
Miejsce ósme daję Aston Villi. Owszem, stracili Downinga i Younga, ale zyskali N’Zogbię. Owszem, stracili Friedela, ale zyskali Shaya Givena – jak dla mnie będzie to jeden z transferów roku, bo zanim został wypchnięty ze składu Manchesteru City, bramkarz ten ratował każdemu ze swoich klubów po kilka spotkań w sezonie. Owszem, stracili dwóch kolejnych menedżerów, Martina O’Neilla i Gerarda Houllier, ale zyskali Alexa McLeisha, którego – mimo spadku z Birmingham z ekstraklasy i mimo wrogości kibiców odwiecznego rywala – trudno nie cenić. Mają wciąż Benta i Agbonglahora, mają zdolnego Albrightona, wydaje mi się, że McLeish zdoła obudzić świetnego przecież w czasach MC Irelanda – jest kim straszyć. Nie mogę tylko pozbyć się wrażenia, że właściciel Randy Lerner stracił serce do tego biznesu. W sumie: bezpieczny środek tabeli.
Stoke, które przecież przed wakacjami zagrało w finale Pucharu Anglii i zakwalifikowało się dzięki temu do Ligi Europejskiej, zrobi w tym sezonie kolejny kroczek w górę. Widać to już w aktywności transferowej Tony’ego Pulisa, jednego z niewielu Brytyjczyków, którzy w ostatnich latach dali sobie radę jako menedżerowie drużyn Premier League: w kontekście sprowadzenia na Britannia Stadium wymienia się naprawdę topowe nazwiska. A przecież topowe nazwiska już tu grają: w snach bocznych obrońców ekstraklasy Etherington czy Pennant pojawiają się regularnie, podobnie jak Kenwyne Jones w snach obrońców środkowych, a wyrzuty z autu Rory’ego Delapa w snach bramkarzy. Niby nie są to największe gwiazdy, ale może chodzi raczej o to, że niegwiazdorska jest cała ta drużyna, kolejna z tych, co to „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Jeśli Jonathan Woodgate będzie zdrowy, to z Shawcrossem może stworzyć jedną z lepszych par stoperów w Anglii, a przecież Pulis ma jeszcze Roberta Hutha – straszliwego przy straszliwych zaiste stałych fragmentach gry Stoke. Ma również bramkarza czekającego na docenienie ofertą wielkiego klubu – Asmira Begovicia (zdaje się, że kiedyś przeszedł koło nosa Arsenalowi). Wszystko to składa mi się w obraz spokojnej ewolucji, w której twierdza Britannia nie ogląda się już na drużyny strefy spadkowej, a przeciwnie: coraz częściej spogląda ku górze.
Kolejny młody Brytyjczyk, który dał radę, to Owen Coyle. Jego Bolton długo ocierał się o miejsca premiowane grą w europejskich pucharach, by w końcówce sezonu nagle zgasnąć – sądzę, że Coyle’a wiele to nauczyło. Lubiany przez kolegów-menedżerów Szkot stracił wprawdzie przed sezonem Sturridge’a, którego musiał zwrócić do Chelsea, ale podejrzewam, że na podobnych zasadach zdoła znaleźć równie dobrego następcę – a może nawet Sturridge wróci, skoro Chelsea sprowadza właśnie Lukaku (Bolton potrzebuje napastnika także dlatego, że Elmander wybrał ofertę Galatasarayu – no i Kevin „Łokieć” Davies ma już 34 lata). Wielkie pytanie, czy w klubie zostanie Gary Cahill, to pytanie o miejsce-dwa w tabeli, na razie jednak wart blisko 20 milionów obrońca nie znalazł nabywców, skłonnych wyłożyć tak ogromną kwotę. Kolejna kwestia: jak szybko wróci do gry Stuart Holden, podpora drugiej linii w poprzednim sezonie, lecząca kontuzję wywołaną ostrym wejściem Jonny’ego Evansa (o tym, że Koreańczyk Lee Chung-Yong po złamaniu nogi nie zagra co najmniej pół roku, wiemy – ale jest sprowadzony z Burnley, poprzedniego klubu Coyle’a, Chris Eagles, z którym wspólnie podbijali jeszcze boiska Championship). Bolton to niebezpieczna mieszanka: menedżer lubi futbol techniczny, ale drużyna pamięta jeszcze lekcje Sama Allardyce’a, z jego prostymi środkami osiągania celu (długa piłka do Daviesa-łokieć-zgranie…). Nie trzeba się o nich martwić.
Osobiście martwię się natomiast o Martina Jola, jednego z moich ulubionych menedżerów Premier League. Fulham musiało zacząć sezon niemal zaraz po zakończeniu poprzedniego – pierwszy mecz w elimacjach Ligi Europejskiej rozgrywali już w końcu czerwca, z pewnością na wiosnę znajdzie to odzwierciedlenie w syndromie wypalenia i kontuzjach. Holender to osobowość uwielbiana przez dziennikarzy za poczucie humoru i ceniona przez piłkarzy za uczciwość w relacjach – choć w czasach Tottenhamu nieraz dawał się przechytrzyć bardziej doświadczonym menedżerom. Niewątpliwie po tamtym epizodzie ma w Anglii sporo do udowodnienia, a w Niemczech i Holandii jego doświadczenie trenerskie znacznie wzrosło. Drużyna z Schwarzerem, Hangelandem, Murphym, Duffem, Daviesem, Dempseyem czy Zamorą wystraszy niejednego, a może zostanie jeszcze wzmocniona, np. przez któregoś ze znanych Jolowi piłkarzy Tottenhamu. Hangeland z Aaronem Hughesem mają jedną z najlepszych statystyk, jeśli idzie o gole tracone przez formację defensywną ze stałych fragmentów gry, Danny Murphy ma najlepsze statystyki wśród rozgrywających, John Arne Riise błyskawicznie przypomniał sobie atmosferę angielskich boisk – w sumie wszystko byłoby dobrze, tylko te puchary… Prosta piłka: im dłużej Fulham będzie musiało grać w Lidze Europejskiej, tym niższe miejsce w tabeli zajmie, a tak czy inaczej oglądanie go będzie w tym sezonie przyjemnością.
Jeśli idzie o Sunderland, nie widzę tego dobrze. Niby Steve Bruce wie, o co chodzi w tym fachu, niby uczył się od najlepszych, niby zawsze ma pieniądze na transfery, tylko… wyniki są poniżej oczekiwań. Tego lata wydawał pieniądze równie energicznie jak poprzednio i wolno się obawiać, że efekty będą podobne. Oczywiście doświadczenie i mistrzowski autorytet takich zawodników jak Wes Brown czy John O’Shea będą dla tej drużyny bezcenne, podobnie jak niewątpliwy talent pozyskanego z Blackpool Davida Vaughana (w poprzednim klubie pozostawał trochę w Charliego Adama, ale jego statystyki – 87 proc. celnych podań pozwalają co bardziej odważnym snuć porównania z Xavim) – zwłaszcza po odejściu Hendersona. Dziurę po wracającym do MU Welbecku wypełnić ma Connor Wickham, za którym oglądały się niemal wszystkie czołowe kluby Premier League (wybrał Sunderland, bo tu będzie najbliżej pierwszego składu) – wszystko to składa się na bezpieczne miejsce w środku tabeli, jeszcze bez zagrożenia spadkiem, ale z pewnością daleko od marzeń o pucharach.
Jako ostatnią bezpieczną drużynę wymienię West Bromwich Albion, z właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, czyli Royem Hodgsonem odrodzonym po liverpoolskim fiasku. Zespół bez gwiazd, jeśli nie liczyć rewelacyjnego Odemwingie, z solidnymi ligowymi wyrobnikami (Carsona w bramce zastąpił Ben Foster, pole manewru w ataku zwiększył Shane Long, za którego plecami mogą grać Dorrans, Gera czy Scharner, strasznie ciekawym zawodnikiem jest Chris Brunt, mający w ubiegłym sezonie 11 asyst) i trenerskim fachurą, napsuje krwi niejednemu, ale… przy tak nieszczelnej defensywie chyba nic więcej.
Co do Newcastle, znów mam nieodparte wrażenie, że nad tym zespołem ciąży klątwa. Wspaniałe tradycje i stadion, fenomenalna baza kibiców, grupa niezłych zawodników i przyzwoity trener, niewątpliwy mecz ubiegłego sezonu (lutowe 4:4 z Arsenalem), tylko wciąż ten właściciel, Mike Ashley, który nie chce wyciągnąć wniosków z błędów, raz już skutkujących degradacją z Premier League. Ostatnie tygodnie upłynęły pod znakiem twitterowych ataków na klubową hierarchię ze strony Joeya Bartona i Jose Enrique – tego drugiego już w klubie nie ma, jeśli odejdzie pierwszy (do Stoke?), to w świetle nieobecności charyzmatycznego Kevina Nolana zrobi się naprawdę niefajnie. Jeśli dotychczasowy kapitan drużyny woli grać w Championship (prawda, że w West Hamie będzie pracował pod dawnym szefem z Boltonu, Samem Allardycem), musi to być sygnał dla pozostałych. Czy sprowadzane z Francji talenty zaadaptują się w Premier League, a znający ją już Obertan i Demba Ba ustabilizują formę? Jeśli nie, Newcastle będzie walczyło o utrzymanie.
Podobny los czeka Wolverhampton, ale jakaż między tymi klubami różnica potencjałów… Dla fanów „Wilków” utrzymanie będzie sukcesem, dla kibiców „Srok” fakt, że nie znajdą się w pobliżu miejsc premiowanych grą w Europie oznacza upokorzenie. „Wilki” zresztą utrzymały się niemal cudem – w tym roku powinno być lepiej, bo drużynę o scementowanym składzie, prowadzonym na boisku przez walecznego Jamiego O’Harę i jednego z najciężej harujących w Premier League napastników – Kevina Doyle’a, a poza nim przez charyzmatycznego Micka McCarthy’ego, wzmocnił znakomity środkowy obrońca, prawdziwy lider defensywy Roger Johnson. Niewiele to, przyznaję, ale… znajdą się drużyny z większymi kłopotami.
W ten sposób zostało pięć zespołów – w tym trzech beniaminków, niestety – wśród których upatruję najoczywistszych kandydatów do spadku. Pierwszym z nich jest Queens Park Rangers, prowadzony przez znanego nam jak zły szeląg, i znającego gorzki smak degradacji, nieobliczalnego Neilla Warnocka. Klub ma bogatych właścicieli, którzy jednak przy tak maleńkim stadionie z pewnością będą pilnowali budżetu i na wielkie wzmocnienia nie pozwolą. Szczęśliwie gra w nim piłkarz z potencjałem na gwiazdę sezonu, bajeczny technicznie, we wczesnej młodości (wciąż ma dopiero 22 lata…) porównywany z Zidanem Adel Taraabt, ale są także powoływany już do reprezentacji Anglii (z grającego w Championship Cardiff!) napastnik Jay Bothroyd oraz sprawdzeni na boiskach Premier League D.J. Campbell, Kieron Dyer czy Danny Gabbidon. Reszta drużyny to dobrzy piłkarze na miarę Championship – jeśli więc mimo wszystko nie spodziewam się spadku, to w przekonaniu, że w gruncie rzeczy sam jeden Taraabt będzie w stanie pójść w ślady Ginoli i utrzymać swój klub w ekstraklasie.
Przyznaję: za pozostaniem Wigan w ekstraklasie nie mam żadnych argumentów poza zaufaniem do Roberto Martineza i poczuciem, że klub niemal za każdym razem typowany do spadku potrafił jednak wymykać się spod topora. Tak jest: bardzo bym chciał, żeby nagrodą za lojalność wobec klubu i właściciela (młody menedżer odrzucił ofertę Aston Villi), ale także za miły dla oka futbol, było pozostanie w ekstraklasie. Innych argumentów nie mam, bo ubiegłoroczne utrzymanie nosiło wszelkie znamiona cudowności, a od tamtej pory z klubu odeszli wracający do MU Cleverley i najlepszy niewątpliwie spośród piłkarzy Wigan N’Zogbia. Może punkty zdobywane w pierwszych meczach z beniaminkami ustawią sezon, może Martinez i jego sędziwy mentor zdołają wypożyczyć następnego Cleverleya, ściskam kciuki, ale więcej argumentów nie mam.
Nie mam też argumentów za utrzymaniem Norwich, poza tym, że intryguje mnie jego menedżer, skądinąd kolejny członek szkockiej mafii Paul Lambert (pamiętacie z Borussi?), który rok po roku potrafił awansować z drużyną z League One do Championship, a następnie do ekstraklasy. Jego piłkarze nie znają atmosfery Premier League (jeden Vaughan, sprowadzony z Evertonu, zbyt dużo się w nim nie nagrał, bo trapiły go kontuzje, jeszcze bardziej zieloni są młodziutki Naughton z Tottenhamu i de Laet z MU), na Carrow Road z pewnością niósł ich będzie fanatyczny doping, ale czy to wystarczy – wątpię.
Nie wierzę również w utrzymanie Swansea, choć tu akurat piłkarzy z doświadczeniem gry w ekstraklasie znajdzie się więcej. Ściskający kciuki za ten zespół nazywają go nowym Blackpool. W istocie porównanie dobre: będzie w Premier League powiew świeżości, będzie kolejna drużyna grająca ładną piłkę i będzie parę nazwisk do nauczenia się na pamięć (Joe Allen, Danny Graham, mam nadzieję, że także Steve Caulker – niezwykle obiecujący środkowy obrońca wypożyczony z Tottenhamu), ale skończy się jak w przypadku drużyny Iana Hollowaya – powrotem do Championship.
Przeciwko utrzymaniu Blackburn przemawia wszystko: nieobliczalni właściciele z Indii, przeciętny menedżer, starzejąca się, częściowo wypalona kadra, osłabienia (Phil Jones odszedł do MU, pewnie znajdzie się także kupiec na Sambę), brak przekonujących wzmocnień, a nawet… winieta tego bloga, na której smutny Paul Robinson opuszcza boisko.