Archiwum autora: michalokonski

Nowych nie znajdziesz krain, czyli powrót Bale’a

Prezes zaciera ręce. Sponsorzy, ci dotychczasowi i ci potencjalni, są zachwyceni. Telewizje zwiększają liczbę transmisji. Trener? Ma orzech do zgryzienia. Eksperci od futbolu? Nie kryją wątpliwości. Kibice? Od paru dni nie śpią z nadmiaru emocji.

Gareth Bale podczas treningu Tottenhamu na stadionie Wisły, 17 września 2008 r. / Fot. Michał Okoński

Z tym ostatnim wątkiem uporać się najłatwiej. W końcu sam jestem kibicem. Wiem, co to znaczy, stale i wciąż żyć przeszłością. Wiem, co to znaczy, z upływem kolejnych sezonów stawać się coraz bardziej sentymentalnym durniem, który jeśli idzie o dawnych idoli, jest w stanie przejść do porządku nad listą kontuzji, podejrzeniem o poczucie nasycenia i wypalenia, nade wszystko zaś: zwyczajnym upływem czasu, z którego w przypadku Garetha Bale’a wynika jasno, że dynamiki, którą prezentował w sezonie 2012/13, kiedy nie tylko nad drużynę Tottenhamu wyrastał o dwie głowy, ale i całą Premier League o głowę przerastał, z podobną do tamtej regularnością nie będzie w stanie osiągnąć już nigdy. Kibic nie zawraca sobie głowy niewygodnymi pytaniami, choćby takimi, które nasuwała lektura niedawnego tekstu Dominika Piechoty na portalu Newonce: o tym, że radość grania wyparowała z niego już dawno i że w gruncie rzeczy cała ta piłka podczas ostatnich miesięcy w Madrycie również przestała go interesować. Kibic pamięta, jak zostawiał za sobą Maicona w meczach Tottenhamu z Interem, cóż z tego, że było to blisko dekadę temu. Obudzony w środku nocy na dźwięk nazwiska Bale wylicza bez zastanowienia: transfer świetnie wykonującego rzuty wolne nastolatka z Southamptonu, feralną serię spotkań bez wygranej z Walijczykiem w składzie, dylemat przesądnego Harry’ego Redknappa, czy w tej sytuacji nie lepiej będzie chłopaka sprzedać, w końcu zaś przełamanie, hattrick na San Siro i narodziny gwiazdy. Kibic pamięta, jak Andre Villas-Boas wymyślił biegającemu dotąd na lewej flance zawodnikowi nową pozycję na boisku, a potem pamięta te wszystkie oszałamiające rajdy i obłędne gole, w których szybkość szła w parze z siłą, a technika z brawurą. Ileż to razy w swoim ostatnim sezonie na Wyspach, gdy piłkarze i dziennikarze wybierali go piłkarzem roku, Gareth Bale sam przesądzał o losach meczu, urywając się rywalom na połowie boiska i po prostu pędząc do przodu albo znajdując sobie odrobinę miejsca przed polem karnym rywala i stamtąd uderzając nie do obrony?

Jasna sprawa: po transferze do Realu kibic stracił zainteresowanie dalszymi losami dotychczasowego ulubieńca, choć nie udało mu się przecież nie usłyszeć o akcji z finału Copa del Rey, kiedy szarżujący na bramkę Barcelony Bale wymijał Marca Bartrę dobry metr za linią boczną, albo o golu, jaki strzelił Atletico w finale Ligi Mistrzów, czy wreszcie o tym, że powtórzył ów wyczyn jeszcze raz – zdobywając dwie bramki w finale Champions League z Liverpoolem, z których jedna była w dodatku niezwykle efektowną przewrotką. Wiadomości o bardzo bliskim już przed rokiem wyjeździe do Chin kibic starał się puszczać mimo uszu: oznaczałyby przecież potwierdzenie hipotezy, że z dawnego idola ulotniły się czysto sportowe ambicje i że chce po prostu przez kolejnych kilka lat zarabiać więcej i więcej, nie troszcząc się już o wymogi rywalizacji o miejsce w składzie czołowego klubu świata oraz związaną z tym presję hiszpańskich kibiców i mediów. To przed nimi – w kółko wypominającymi mu niebywałą zaiste pensję, jaką pobierał w Realu, i formułującymi oczywiste skądinąd przekonanie, że za taką kasę powinien dawać z siebie dużo więcej – chował się przecież na podmadryckich polach golfowych.

Kibic nie wdawał się więc w szczegóły. Nie zaglądał w metrykę, nie miał poczucia, że wszystko, co najlepsze w karierze tego zawodnika, wydarzyło się już dawno temu. A może nie: może miał poczucie, że wszystko, co najlepsze, wydarzyło się dawno temu, ale wydarzyło się właśnie w jego ukochanym klubie. A potem czas się zatrzymał. Sentyment się zakonserwował. Emocja nie osłabła, została jedynie poddana hibernacji, niezbędnej tak naprawdę, by móc pogodzić się z odejściem kogoś, kogo tak się lubiło. Tak samo było przecież z Keane’em, Defoe’em, Klinsmannem czy Sheringhamem, którzy odchodzili, by po roku, półtora, trzech lub czterech wrócić jednak na stare śmieci. Że nie było już tak dobrze, jak za pierwszym razem? Że w przypadku Klinsmanna na przykład całymi tygodniami czekało się, aż w końcu coś strzeli, a prawdziwa kanonada miała miejsce dopiero w meczu z Wimbledonem, ratującym skądinąd Tottenham przed spadkiem z ligi? Jako się rzekło: kibic nie wdawał się w szczegóły, po prostu tęsknił.

Bycie kibicem to stan umysłu. Kibicowska fantazja do listy marzeń o powrotach dopisuje Lukę Modricia i Christiana Eriksena, a dawniej nie miałaby przecież nic przeciwko temu, gdyby van der Vaart, Ginola albo Berbatow także skończyli karierę na White Hart Lane. „Powiedziałeś: Pojadę do innej ziemi, nad morze inne. / Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce”, powtarza sobie kibic fragmenty wiersza Kawafisa, a potem z satysfakcją dodaje: „Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. / To miasto pójdzie za tobą”, nawet jeśli oznacza to oczywiste wypaczenie sensu pesymistycznego skądinąd utworu.

Chociaż nie, nie przesadzajmy z tym Kawafisem. Kibic raczej przerabia po raz kolejny słynny w latach 80. przebój zespołu Wham!, tyle że nie śpiewa już „Wake Me Up, Before You Go-Go / Who needs Bale, when you’ve got Sissoko”, ale „Wake Me Up, Before You Go-Go / We’ve got Bale and we’ve got Sissoko”. Kibic, innymi słowy, w tej właśnie chwili jest najszczęśliwszy na świecie. Siedzi z nosem przy monitorze, patrzy na postępy, jakie na radarze lotów robi prywatny samolot, który z Madrytu kieruje się do Luton, ściąga z portali społecznościowych fotki fanów z trasy przejazdu samochodu wiozącego Bale’a do Hotspur Way, a w końcu odświeża w kółko klubową stronę, z nadzieją, że w końcu zobaczy swojego ulubieńca sfotografowanego na tle boisk ośrodka treningowego z koszulką w garści. Jutro, w którym trzeba będzie zmierzyć się z pytaniami o pozaemocjonalne sensy tego transferu, dla kibica może nigdy nie nadejść.

Szczęśliwy jest również sponsor. Ten nie pamięta oczywiście pięknych goli zdobytych przez Bale’a w meczach Tottenhamu ze Stoke, Norwich albo z West Hamem, bo przecież tak na codzień nie zajmuje się śledzeniem drużyn ze środka tabeli Premier League, ale finały Ligi Mistrzów ogląda zawsze i patrzył też na starcia Realu z Barceloną. Wie, że Bale strzelił jedną z najpiękniejszych bramek w dziejach finałów Champions League i jednego z najbardziej efektownych goli w dziejach El Clasico. Wie, że przez dobrych parę lat był najdroższym piłkarzem świata. Wie, że grał u boku Ronaldo i że zwykle od niego nie odstawał (w 251 meczach dla Realu strzelił 105 goli i miał 68 asyst). Wie, innymi słowy, że Bale to marka, w futbolowym cyrku wciąż jedna z najbardziej rozpoznawalnych. W świecie sponsora rozpoznawalność marki jest wszystkim: tu się nie pyta, czy mamy do czynienia z marką cokolwiek przyblakłą. Jest raczej tak, jak z wcześniejszym sprowadzeniem do Tottenhamu Jose Mourinho: dla sponsora, który chciałby wiązać swój wizerunek z futbolem, w przypadku północnolondyńskiego klubu na przykład przez wykupienie praw do nazwy stadionu, to gwarancja bezpiecznej stopy zwrotu; tego, że o tej drużynie będzie głośno, nawet jeśli (z perspektywy sponsora: chwilowo, zostawmy na boku kwestię, czy sponsor się nie myli) nie gra w Lidze Mistrzów. W tym sensie, czyli z marketingowo-biznesowego punktu widzenia, sprowadzenie Garetha Bale’a do Tottenhamu (podobnie jak kilka dni temu słynnej kapitanki żeńskiej reprezentacji USA Alex Morgan) jest brakującym elementem w układance.

Nie bez znaczenia oczywiście jest fakt, że prezes Levy w swoim stylu wykorzystał moment do przeprowadzenia transakcji z Realem idealny. Sytuacja Bale’a w Madrycie stała się tak napięta, że jego odejścia życzyli sobie wszyscy. Zinedine Zidane, przekonany, że wybierający golfa zamiast wypraw na mecze Walijczyk psuje morale w szatni. Prezes Florentino Perez, zmartwiony, że wypłaca astronomiczną pensję komuś, z kogo nie ma najmniejszego pożytku. Koledzy z drużyny, z którymi utrzymywał poprawne, ale raczej nie przyjacielskie relacje i z którymi nigdy nie imprezował wieczorami, wybierając wcześniejszy powrót do domu w dzielnicy La Finca i poranne odwożenie córek do pobliskiej szkoły British Council. W końcu fani Realu, zirytowani tymi wszystkimi obrazkami świetnie bawiącego się Bale’a na polu golfowym czy błaznującego na trybunach (sceny z maseczką założoną na oczy zamiast usta i nos, albo z „okularami” z rolek medycznej taśmy), kiedy jego koledzy mozolą się na boisku, albo powtarzający w kółko ów nieprawdziwy zarzut, że przez siedem lat nawet się porządnie nie nauczył hiszpańskiego, i z pewnością rozczarowani faktem, że po odejściu Ronaldo nie zdołał naturalnie wskoczyć w jego buty. Mniejsza z tym, że Bale mógł czuć się kozłem ofiarnym, na którym skupiła się krytyka, jaką w czasach słabszej formy Realu powinno się rozłożyć na wiele pięter madryckiej budowli, i że niesławny baner „Walia, golf, Madryt” miał być po prostu kumpelskim żartem, a nie faktycznym ustaleniem hierarchii wartości w życiu zawodnika. Z perspektywy prezesa Levy’ego w tym klinczu najważniejsze było to, że o ile rok temu na Bale’a stać było może jedynie nieliczących się z kasą Chińczyków, to teraz za dwanaście miesięcy jego pobytu w Londynie trzeba zapłacić marne kilkanaście milionów funtów w samej tygodniówce; lwią część pensji Bale’a wciąż będzie pokrywał Real.

Choć w układance Levy’ego najważniejsza jest oczywiście inna kwestia: być może Tottenham zdołał raz awansować do finału Ligi Mistrzów, być może przez kilka sezonów kończył rozgrywki Premier League w pierwszej czwórce, być może wdarł się do pierwszej dziesiątki najbogatszych klubów świata, ale przecież czuliśmy wszyscy, że nadal pozostaje w gronie uboższych krewnych, co to aspirują dopiero do miejsca u szczytu stołu. Że takim aspirującym był zarówno jego poprzedni trener, jak jego młodzi i głodni sukcesu (to wspomnienie również sobie zahibernowałem) podopieczni. Teraz jednak ma w końcu nadejść zasadnicza zmiana. Oto na jednym z najnowocześniejszych i najpiękniejszych stadionów świata, w drużynie prowadzonej przez trenera-celebrytę, pojawia się piłkarz-celebryta, czterokrotny triumfator Ligi Mistrzów, zawodnik o osiągnięciach, z którymi żaden inny gracz Tottenhamu równać się nie może (no, może Hugo Lloris swoim wygranym mundialem, ale w piłce klubowej Francuz nie ma do Bale’a startu), nawet jeśli poziomem sportowym wcale od niego nie odstaje, a może, strach powiedzieć: zdołał go już przewyższyć.

W ten sposób dochodzimy do wątpliwości eksperta i dylematów trenera. Statystyki z ostatnich kilku sezonów Bale’a (szczegółowo przeanalizował je Michael Cox w „The Atheltic”) pokazują w sposób nieubłagany, że najlepsze lata Walijczyk ma za sobą. Że z roku na rok notuje coraz mniej sprintów, dryblingów i goli, że coraz mniej gra i prawie wcale nie zdarzają mu się serie kilku meczów pod rząd – co nie jest tylko funkcją wypadnięcia z łask Zidane’a, ale po prostu kontuzji. W Premier League, fizycznie wymagającej wysiłku zdecydowanie większego niż La Liga, z grą o wiele bardziej kontaktową, Bale będzie narażony o wiele bardziej, a przecież trudno założyć, że po trudnościach ostatnich miesięcy – zarówno dotyczących jego sytuacji w klubie, jak związanych z pandemią – jest idealnie przygotowany do sezonu (w chwili, gdy piszę te słowa, przejście Bale’a jest zresztą wciąż niepotwierdzone, a „Marca” donosi, że Walijczyk przyjechał do Londynu z kontuzją, która wyłączy go z gry na parę tygodni). Trudno też się spodziewać, że po ogłoszeniu transferu tej rangi klub, który zaczął sezon od porażki w lidze i wymęczonej wygranej w Lidze Europy, da mu teraz kolejnych kilka tygodni na stopniowe dojście do formy. Bardziej prawdopodobny scenariusz mówi o jak najszybszym debiucie, gigantycznych – i siłą rzeczy niespełnionych – oczekiwaniach, a potem karuzeli urazów z gatunku tych, jakie uniemożliwiały mu sięgnięcie szczytów w Madrycie.

Oczywiście nie jest tak, że Gareth Bale nie pasuje do tej drużyny. Dla ustawionego na szpicy i szukającego kombinacji z wbiegającymi ze skrzydeł albo z drugiej linii zawodnikami Kane’a, wydaje się partnerem wręcz idealnym. Tylko co zrobić z najlepszym w poprzednim sezonie graczem Tottenhamu Sonem, co począć z tak lubianym przez Mourinho Lucasem Mourą, jak potraktować sprowadzonego zaledwie pół roku temu i strzelającego ważne bramki Bergwijna, albo kupionego przed rokiem i uważanego w Anglii trochę za materiał na nowego Bale’a Ryana Sessegnona? Jak poprowadzić również zarabiającego w Tottenhamie wielkie pieniądze, zdolnego niekiedy do fenomenalnej gry, ostatnio wszakże dołującego Dele Allego – jeszcze jednego młodego Anglika, chcącego przecież udowodnić światu, że nie zamierza poprzestać na wizerunku „złotego chłopca”, planującego odzyskanie miejsca w wyjściowej jedenastce nie tylko w klubie, ale i w reprezentacji? Na trzy miejsca obok Kane’a kandydatów jest aż za dużo, wszyscy chcą lub powinni grać, a przecież nie wymieniłem jeszcze – pewnie zresztą klub będzie chciał go w tej sytuacji sprzedać – najwaleczniejszego z nich wszystkich Lameli. Jose Mourinho, przypomnijmy, zawsze lubił pracę ze stosunkowo wąską kadrą.

Ileż tu znaków zapytania, dylematów, pól do potencjalnych konfliktów, które z pewnością dostarczać będą pożywki mediom, ale niekoniecznie przełożą się na lepszą grę całej drużyny? Nawet jeśli sprowadzając Bale’a Tottenham niewiele ryzykuje biznesowo, w sensie czysto sportowym zamienia prowadzenie drużyny w hazard. Zagrywki hazardowe leżą, jak wiemy aż za dobrze, w naturze Mourinho i Levy’ego i z pewnością przyniosły im niejeden sukces, ale co najmniej równie często prowadziły do klęsk, których wyliczenie zamieniłoby ten tekst w rozdział książki.

Na końcu musi więc zabrać głos kibic. W jego opowieści powrócony na ojczyzny łono Gareth Bale najpierw wraca do sił i zdrowia, a potem zrzuca z siebie madrycki ciężar i odzyskuje radość grania. Nie musi już porównywać się z Ronaldo, nie musi pozbywać się łatki najdroższego piłkarza świata, nie musi spełniać oczekiwań toksycznej publiki, dla której wszystko poniżej mistrzostwa kraju i triumfu w Lidze Mistrzów (i tak je zresztą zdobył) będzie niewybaczalną klęską. Tutaj naprawdę wystarczy, że co jakiś czas popędzi na bramkę rywala, huknie z dystansu, a potem z elfim uśmiechem pokaże serduszko do kamery. Tutaj zawsze był i będzie kochany.

PS. Tottenham bardzo, ale to bardzo potrzebował lewego obrońcy. Zostawiając emocje i marketing na boku, wypada zauważyć, że największym osiągnięciem tego dnia jest sprowadzenie Sergio Reguilona.

Wszystko albo nic? Nic

Można sprzedać swój serial do prężnie rozwijającej się platformy streamingowej, można wprowadzić swoją markę na największą w świecie platformę sprzedaży internetowej, można ściągnąć do drużyny kobiecej kapitankę reprezentacji USA i tym samym zwiększyć jeszcze rozpoznawalność klubu w świecie. Można mieć doskonałe kontrakty sponsorskie i świetną umowę z dostawcą strojów, można mieć oficjalnych partnerów od samochodów i opon, od zegarków, od usług bankowych i hotelarskich, od słodyczy, piwa i napojów energetycznych, od garniturów wreszcie. Można mieć jeden z najpiękniejszych stadionów Europy i jedno z najnowocześniejszych centrów treningowych. Można mieć w składzie kilka gwiazd, z mistrzem świata i królem strzelców mundialu na czele, można mieć trenera, którego nazwisko należało niegdyś do najgorętszych w świecie. I można przy tym wszystkim nie mieć rzeczy dla funkcjonowania drużyny piłkarskiej absolutnie podstawowych: pomysłu na grę, który nie byłby jedynie czyhaniem na okazję do kontrataku. Waleczności. Ducha. Stylu. Energii.

Tak, wiem, to zaledwie pierwszy mecz sezonu. Jeszcze się wszystko może odmienić. Jeszcze się ci piłkarze mogą wkurzyć i przestać chować jeden za drugim, co dotyczy szczególnie wybierającego zazwyczaj najbezpieczniejsze rozwiązania Winksa (Oliver Skipp, gdyby ktoś pytał, był wczoraj piłkarzem meczu w Norwich). Jeszcze Kane dostanie jakieś podanie umożliwiające mu zrobienie czegoś sensownego w polu karnym – zwłaszcza jeżeli w drugiej linii zaczną grać zawodnicy nieco bardziej kreatywni niż ci, których dziś oglądaliśmy w meczu z Evertonem, np. wciąż leczący kontuzję z końcówki poprzedniego sezonu Lo Celso albo Ndombele, po którego wejściu dzisiaj po raz pierwszy piłka ruszyła do przodu z impetem, zagrana bez dłuższego przetrzymywania przy nodze, jakby w oczekiwaniu, aż rywale zdążą się ustawić. Jeszcze w obronie zacznie grać Sanchez, o niebo szybszy od Alderweirelda, zostawianego dziś niemiłosiernie z tyłu przez Richarlisona. Jeszcze Doherty i Hojbjerg zaczną znajdować zrozumienie z kolegami, Son zacznie lepiej wybierać osobę do podania (w najlepszej dla Tottenhamu kontrze zamiast wyłożyć piłkę Kane’owi zaczekał, a potem przyglądał się, jak strzał Delego broni Pickford). Jeszcze…

Piszę, ale jakoś słabo w to wierzę. Obejrzałem mecz drużyn po przejściach, prowadzonych przez trenerów należących do najbardziej doświadczonych i utytułowanych w świecie, ale tylko jeden z nich, Carlo Ancelotti, zdawał się mieć pomysł na ten mecz. To Everton grał w tym meczu w piłkę, to Everton zdominował środek pola (na tle silnego i świetnie się ustawiającego Allana Hojbjerg wyglądał na kompletnego żółtodzioba) i potrafił dyktować tempo gry, to James Rodriguez z Evertonu nieustannie pokazywał się kolegom do podania, ścinając do środka z prawej strony, to Richarlison z Evertonu zmarnował dwie doskonałe sytuacje do strzelenia bramek. To Digne z Evertonu świetnie wykonał rzut wolny, to Calvert-Lewin z Evertonu wychodząc do jego dośrodkowania pokazał plecy Dierowi.

Tottenham? Czytelnicy tego bloga świetnie wiedzą, że przed żadnym występem tej drużyny nie spodziewam się wiele, na wszelki wypadek przyjmując postawę czarnowidza, by potem ewentualnie czuć się przyjemnie zaskoczony. Ale że będzie to wyglądało aż tak nędznie, przyznam, że nie myślałem. Tempo rozgrywania akcji nie tylko ze względu na świeżą jeszcze pamięć o wczorajszym thrillerze na Anfield wydawało się mocno przedsezonowe. Ich przewidywalność, nawet jeśli w pierwszej połowie Lucas próbował jeszcze szukać wolnych przestrzeni między liniami Evertonu – była gigantyczna. Pressing – chaotyczny i nieustrukturyzowany, jeżeli się w ogóle pojawiał. Zaprawdę: jedyny pomysł tej drużyny to błyskawicznie wyprowadzona kontra. Udało się raz, ale Son zamiast do Kane’a podał do Delego, już o tym wspominałem. Poza tym jeszcze Doherty raz wdarł się w pole karne Evertonu po dobrym odegraniu Kane’a. A, byłbym zapomniał: o mały włos Kane doszedłby do wrzutki Sona. Hohoho, naprawdę jak na mecz na własnym stadionie z drużyną, która rok temu skończyła sezon niżej w tabeli, jest się czym chwalić. Wygląda na to, że głaz wypadł Syzyfowi z rąk, zanim jeszcze ruszył w górę.

Pierwszy akapit tego tekstu wymierzony był w prezesa Levy’ego oczywiście. W pierwszym odcinku „All or Nothing” tłumaczył, że zatrudnia sześćset osób i że los tych sześciuset osób zależy tak naprawdę od postawy pierwszej drużyny. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że podpisując kontrakt z Jose Mourinho owszem, spełnił swoje ambicje sprzed lat (chciałbym, by kiedyś ktokolwiek popatrzył na mnie z takim podziwem, czułością i oddaniem, z jakim Levy patrzy na Mourinho w serialu Amazonu), ale o postawie pierwszej drużyny zapomniał.

PS Mauricio Pochettino jest bezrobotny. 

Zwyczajny dzień Marcelo Bielsy

A kiedy Marcelo Bielsa nagle się obrazi i rzuci to Leeds w cholerę (albo kiedy właściciel klubu uzna, że do utrzymania drużyny w Premier League potrzebny będzie szkoleniowiec nieco bardziej, ekhem, pragmatyczny), kiedy w zaciszu rancza w Maximo Paz pod Rosario wspominać będzie swoją angielską przygodę, kiedy zacznie przebierać w swoim legendarnym archiwum wśród zachowanych tam pieczołowicie meczów Leeds i natrafi w końcu na spotkanie, w którym jego zespół po szesnastoletniej przerwie witał się z angielską ekstraklasą i to od razu na boisku mistrza kraju, jedno będzie musiał przyznać z całą pewnością. Jego podopieczni, owszem, robili błędy, z których faul najdroższego z zespole Rodrigo na Fabinho był z pewnością najbardziej bolesny (w 88. minucie Salah mógł dzięki niemu wykorzystać swojego drugiego w tym meczu karnego), owszem, dawali się zaskoczyć przy stałych fragmentach gry, owszem, w samej końcówce pozwolili się zepchnąć zbyt głęboko i tracili piłkę zbyt szybko, a w dodatku jeszcze na własnej połowie, ale poza tym przecież byli po prostu sobą. Drużyną, która na Anfield przyjechała grać swoje tak samo, jak grała swoje na boiskach Championship. Drużyną, której ataki rozwijały się w równie furiackim tempie, jak ataki gospodarzy. Drużyną, która atakowała rywala jeszcze na jego połowie i która także jego zmuszała do popełniania frajerskich błędów (van Dijk przy drugim golu gości…). Drużyną, która walczyła o odbiór piłki i której piłkarze robili wślizg za wślizgiem i blok za blokiem. Drużyną, która nawet na boisku mistrza potrafiła częściej utrzymywać się przy piłce i więcej podawać.

Gdyby Marcelo Bielsa nie był człowiekiem wolnym od tak prozaicznych uczuć jak duma, mógłby być z postawy swoich piłkarzy dumny jak nie wiem co. Gdyby nie był człowiekiem całkowicie odpornym na komplementy, mógłby pławić się w pochwałach, których nie szczędzili Leeds komentatorzy, eksperci i tak zwani neutralni widzowie. Gdyby nie był człowiekiem, który sam dla siebie i swojej drużyny jest sędzią najsurowszym, powiedziałby pewnie, że z tego, iż beniaminek o mały włos nie zremisował z mistrzem, że strzelił mu trzy bramki, że nie podłamał się szybko straconym golem z rzutu karnego po pechowej ręce (był rykoszet, piłka najpierw odbiła się od uda Kocha, a nowe przepisy mówią, że w takiej sytuacji jedenastki nie są obligatoryjne), można by wyciągnąć mnóstwo pozytywów.

Rzecz w tym, że Marcelo Bielsa właśnie takiej postawy od swoich piłkarzy oczekuje i wymaga. Nieważne, z kim grają: mają grać swoje. Mają grać do przodu. Mają tłumnie wbiegać w pole karne przeciwnika, a jak akcja zostanie przerwana – mają przerywać próbę kontrataku jeszcze na jego połowie. Mają szybko przerzucać piłkę na skrzydło (świetnie to robił ustawiony przed linią obrony Kalvin Philips, notujący piękną asystę przy golu Jacka Harrisona). Mają stale podkręcać tempo, w zasadzie nie próbując organizować ataku pozycyjnego. Mają mieć oczy dookoła głowy, jak podczas legendarnych już treningów o malowniczej nazwie „mordowanka” – bez przerw, bez gwizdków, bez jakichkolwiek ingerencji z zewnątrz („Jeśli ktoś pada sfaulowany, przyjmuje się, że jest to wpisane w koszta i gra się dalej. Jeśli piłka wypada na aut czy róg, któryś z asystentów Bielsy od razu wrzuca na boisko inną – więcej o tej i innych metodach trenera Leeds napisałem w tekście dla „Tygodnika Powszechnego”). Jeżeli, co zrozumiałe, patrzyliście w tym meczu zwłaszcza na grającego u Bielsy Polaka, mogliście się zorientować, o co w tym szaleństwie chodzi: Mateusz Klich był wszędzie, nie tylko strzelając bramkę dla gości, ale uniemożliwiając strzelenie jej gospodarzom, we własnym polu karnym blokując strzały Mane i Winjalduma albo pozbawiając futbolówki rozpędzonego Firmino, wszystko to w odstępie paru zaledwie minut. Jak to podsumował po meczu trener Leeds: Klich atakował jak Pablo Hernandez i bronił jak Kalvin Philips.

No więc nic z tego, o czym się rozpisują media, nie robi tak naprawdę na Bielsie wrażenia. Pięć goli w nieco ponad pół godziny? Interwencje VAR? Nieuznane bramki po spalonych? Dryblingi, rajdy, strzały z dystansu? Rykoszety grożące bramką samobójczą? Rozgrywanie piłki we własnym polu karnym, mimo pressingu rywala? Bramki, z których co jedna, to ładniejsza? Odwaga, charakter, wola walki, energia i młodość (Leeds ma najniższą średnią wieku wśród drużyn Premier League)? Dla argentyńskiego Szaleńca zwyczajny dzień w pracy.

Innymi słowy, proszę państwa: czas się przyzwyczajać. „Sukces nas deformuje, rozleniwia i wiedzie na manowce, sprawia, że stajemy się zbytnio zapatrzeni w siebie – powiada Marcelo Bielsa. – Zupełnie inaczej jest z porażką, która nas uczy i wzmacnia”. W tym i tylko w tym sensie jest z dzisiejszego meczu zadowolony, bo poza tym mówi, że większości sytuacji, po których jego drużyna miała problemy, powinno się było uniknąć. „Na tym poziomie błąd równa się gol” – gasi entuzjazm podekscytowanego dziennikarza. Jutro będzie go można zobaczyć nad kawą w sieciówce w Wetherby, pogrążonego w myślach nad tym, jak taki błąd wyeliminować.

PS Rano popełniłem wpis na inaugurację sezonu, mógł Wam umknąć, więc załączam link.

Syzyfowe kibicowanie

I znów jestem w tym miejscu. Mój głaz, który jeszcze chwilę temu wydawał się tak blisko szczytu, z łoskotem runął w dół, a ja zsunąłem się za nim powoli i ostrożnie, dałem odpocząć zmęczonym rękom, ba: rozejrzałem się trochę po okolicy i nawet przez jakiś czas udawało mi się nie myśleć o tym, że już za trzy tygodnie, dwa, tydzień, znów będę musiał go pchać, teraz jednak widzę, że nie ma rady: trzeba zakasać rękawy i kolejny raz ruszyć pod górę. „Syzyf musiał być kibicem piłkarskim”, myślę sobie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu, inaczej nie dałby rady wykrzesać z siebie tyle wiary i nadziei, że coś, co tyle razy kończyło się fiaskiem, teraz się uda, zwłaszcza że dla każdego patrzącego z boku wydaje się oczywiste, iż w tym akurat podejściu będzie mu jeszcze trudniej niż w poprzednich.

Ważne zastrzeżenie: nie mówimy tu o odważnym stanięciu oko w oko z rzeczywistością. Mówimy raczej o wszystkich obronnych mechanizmach zaprzeczeń i wyparć, tłumień i projekcji, czy jakich tam jeszcze pojęć uczniowie Freuda zechcieliby użyć w opisie podobnych sytuacji. Być może dlatego najbardziej lubię ów moment przed rozpoczęciem sezonu, że osiągnięcie celu wydaje się jeszcze możliwe. Że jeszcze mogę się łudzić nadzieją na dokonanie kolejnych doskonałych transferów, które odmienią przyszarzałe nieco oblicze drużyny – wśród fantazji szczególnie oderwanych od rzeczywistości należałoby wymienić te związane z powrotem zawodników, którym kiedyś świetnie się wiodło w moim klubie i którzy mieliby teraz przeżyć w nim cudowne odrodzenie po bieżących niepowodzeniach (Bale, Eriksen; doprawdy szkoda, że van der Vaart czy Berbatow nie grają już w piłkę…). Że mogę wierzyć, że ścięgna Kane’a w sezonie 2020/21 dłużej wytrzymają obciążenia, którym są poddawane, i że zdrowie będzie dopisywać także innym zawodnikom, np. Lameli czy Dierowi. Że w drugim sezonie pokażą pełnię swoich możliwości ci, którzy w pierwszym mieli problemy z adaptacją (Ndombele), łapali stanowczo zbyt wiele kontuzji (Lo Celso) albo nie wydawali się jeszcze gotowi na udźwignięcie presji (Sessegnon). Że ustabilizuje w końcu formę Dele Alli, w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy raczej odcinający kupony od fenomenalnego początku kariery (w serialu Amazonu kazanie, jakie palnął mu Mourinho, należy akurat do najlepszych fragmentów…). Że Son i Bergwijn, a jeśli zajdzie potrzeba – Moura, uzupełniać będą swoją szybkością i skutecznością ofensywny kwartet, którego faktycznie niejedna drużyna Premier League mogłaby Tottenhamowi pozazdrościć. Że zatrudniony przez klub w ubiegłym roku, od paru już lat coraz bardziej przypominający taktycznego dinozaura trener również przeżyje cudowną metamorfozę, np. pod wpływem swojego młodego asystenta Joao Sacramento, albo dzięki doświadczeniom, jakie wyniósł w starciu Ligi Mistrzów z Julianem Nagelsmannem; że porzuci nagle reaktywny futbol, zacznie odważnie myśleć o grze pressingiem i błyskawicznych przejściach z obrony do ataku – i że nie utraci przy tym owej cechującej go od zawsze żądzy wygrywania. Że defensywa wreszcie będzie szczelniejsza, zwłaszcza przy stałych fragmentach. Że sprowadzony z Southamptonu Hojbjerg okaże się liderem drugiej linii i będzie podrywał kolegów do walki o odbiór piłki. Że wraz z równie, a właściwie bardziej rutynowanymi Dohertym i Hartem, Duńczyk sprawi, że Tottenham zdoła wreszcie zerwać ze stereotypem tych miłych i fajnych chłopców, którzy wciąż są zdolni załamać się pod silniejszą presją. Że udane zakupy bezpośrednich rywali o miejsce w pierwszej czwórce – zwłaszcza Chelsea, ale też Arsenalu czy Evertonu – nie odpalą od razu. Że…

Długo jeszcze mógłbym kontynuować tę wyliczankę: w zaklinaniu rzeczywistości kibic piłkarski jest naprawdę mistrzem. Oglądając przedsezonowe sparingi będzie się zachwycał każdym udanym zagraniem sprawdzanych wówczas nastolatków, niepomny lekcji, jakie przechodzili ich poprzednicy: że taki Harry Winks nie przebił jednak sufitu swoich możliwości, a Oliver Skipp zamiast wywalczyć sobie miejsce w pierwszym składzie poszedł na wypożyczenie do niższej ligi. Będzie łowił echa trenerskich okrzyków, chyba faktycznie zachęcających drużynę do podejścia wyżej i gry pressingiem. Będzie się uczepiał pojedynczych zdań Mourinho z przedsezonowych konferencji, a choćby i z serialu „All or Nothing”, z których wynikałoby, że Tottenham nie jest jego ostatnim europejskim przystankiem przed nieuniknionym osunięciem się w lukratywną emeryturę w Chinach czy na Półwyspie Arabskim; że ambicja w Portugalczyku wciąż się jeszcze nie wypaliła. Będzie doceniał kunszt, z jakim szkoleniowiec ów odwraca narrację wokół trudności ze sprowadzeniem napastnika, który miałby być tylko zmiennikiem Harry’ego Kane’a: po pierwsze (powiedział wczoraj Mourinho), wcale nie jest powiedziane, że taki napastnik nie mógłby grać z Harrym, a po drugie, jeśli ktokolwiek ma wątpliwości, czy przechodzić do Tottenhamu, to nie jest tak, że on nie chce: to JA go nie chcę.

Ale ów kibic będzie też odpychał od siebie narastającą z odcinka na odcinek filmu Amazonu natrętną myśl, że w kwestii zatrudnienia nowego szkoleniowca prezesa zawiódł jego legendarny zmysł analityczny: że kiedy Tottenham był jeszcze średnim i aspirującym klubem, a Mourinho przechodził z Porto do Chelsea albo zaczynał pracę z Interem, to dla Daniela Levy’ego wynajęcie Portugalczyka musiało być największym marzeniem i że teraz zdołał je w końcu spełnić, nie zauważając jednak, że legenda tamtej nieosiągalnej wówczas trenerskiej gwiazdy doznała potężnego uszczerbku. Z tego, jak Levy spogląda na Mourinho w serialu „All or Nothing” (np. kiedy trener opowiada prezesowi, że w trakcie pracy z Manchesterem United dostał od Aleksa Fergusona tylko jedną radę: „Kup Delego”) mógłby właściwie powstać niejeden miłosny mem, kilka razy miałem też wrażenie, że to Mourinho kończy ich rozmowy i właściwie wyprasza Levy’ego ze swojego gabinetu. Przecież jeśli już zdecydował się na zwolnienie Pochettino, prezes Tottenhamu – klubu z pierwszej dziesiątki najbogatszych, klubu, grającego na jednym z najpiękniejszych stadionów świata, klubu, który dopiero co wystąpił w finale Ligi Mistrzów – mógł śmiało myśleć o kimś, kto symbolizuje przyszłość futbolu, a nie jest tej dyscypliny upadłym aniołem. Jak bardzo trzeba oderwać się od realiów, żeby jesienią 2019 roku mówić do kamery, że José Mourinho jest jednym z dwóch najlepszych trenerów świata?

Ech, zostawmy to lepiej. Zostawmy to, bo wciąż jeszcze trwa ów najlepszy czas w kibicowskim życiorysie: czas, w którym na razie nic się nie zaczęło i o wszystkim można marzyć. Czas, w którym leżący przed nami głaz wydaje się całkiem poręczny, a góra niezbyt wysoka. W którym Lloris i Son mają w indeksie FIFA tyle samo punktów, co Aubameyang, Kane jest jeszcze oczko wyżej, i nawet Aldeweirelda, który zdaje się skazany na rolę rezerwowego, ceni się równie wysoko jak Thiago Alcantarę. W którym pamięta się, że w swoim drugim sezonie we wszystkich dotychczasowych klubach Mourinho zawsze coś wygrywał, a z reguły było to, ekhem, mistrzostwo kraju – i że nawet w tym pierwszym, bez przepracowanego z drużyną okresu przygotowawczego, po objęciu jej w głębokim kryzysie, naciułał tyle punktów, że gdyby brać pod uwagę tylko mecze, w których to on prowadził Tottenham, skończyliby rozgrywki na czwartym miejscu. W którym Lloris broni karnego Gundogana, Son przez całe boisko szarżuje na bramkę Brighton, Dele i Bergwijn prezentują do kamery swoje pokręcone cieszynki i nawet Sissoko od wielkiego dzwonu potrafi trafić w bramkę. W którym w gruncie rzeczy nie można się doczekać, żeby móc wreszcie schylić się po głaz i puścić się pędem w górę podnoszącego się powoli zbocza.

Zobaczycie: za rok, po miesiącach upokorzeń, rozczarowań i frustracji, będę pisał z równie wielkim entuzjazmem.

Kopalnia

Musiało to być ze siedem lat temu, jak ten czas szybko leci. Bodaj, czy Wisła nie grała jakiegoś meczu, na który przyjechali, a może to była reprezentacja, dość powiedzieć, że nagle przyszło do redakcji dwóch facetów, jeden łysy i wytatuowany, za to drugi długowłosy, i odniosłem wrażenie, że nasza sekretarka była dość zaniepokojona faktem, kiedy zapytali akurat o mnie. Poszliśmy na kawę do „Prowincji”, gdzie powiedzieli, że chcą wydawać pismo o piłce, takie niedoraźne i z długimi tekstami, a potem nie dość, że zapytali, czy może miałbym ochotę napisać do niego jakiś tekst, to jeszcze zaproponowali temat, i to w dodatku taki, którym nigdy się wcześniej nie zajmowałem: Złotą Jedenastkę (potem zresztą Marek Wawrzynowski dowoził mi jeszcze roczniki starych gazet i książki, żebym miał łatwiej). A później wszystko było już frajdą – gdyby mi przyszło wymienić teksty, przy których pisaniu miałem w życiu najwięcej radości, w pierwszej szóstce byłyby ze trzy artykuły do „Kopalni” – i wdzięcznością: że jest takie miejsce i że powstało wokół niego takie środowisko.

W podzielonym świecie medialnym nie ma wielu miejsc, które skupiałyby dziennikarki i dziennikarzy współpracujących na codzień z pismami lewicowo-liberalnymi i prawicowo-konserwatywnymi, dziennikarki i dziennikarzy z portali czy stacji ostro ze sobą rywalizujących, dziennikarki i dziennikarzy żyjących z pióra, ale też z gadania i pokazywania twarzy, dziennikarki i dziennikarzy niezajmujących się bynajmniej tylko piłką nożną albo w ogóle nieuważających się za sportowych, weźmy na przykład Wojtka Jagielskiego, i które jeszcze zapraszałyby autorów takich jak Marek Bieńczyk, owszem: parających się pisaniem, ale zazwyczaj o sprawach dalece poważniejszych niż jakiś tam futbol.

Nie wiem, co w istnieniu „Kopalni” sprawia mi większą przyjemność. To, że do tego stopnia mogę bawić się formą przy pisaniu i to, że mój tekst będzie potem tak obłędnie zilustrowany, czy może to, w jakim towarzystwie spotkam swoje nazwisko. To, że są tu nestorzy, jak Stefan Szczepłek, czy że są tu ludzie, którzy z roku na rok z młodych obiecujących stają się gwiazdami tego zawodu, jak Michał Trela. To, że jak już Paweł Wilkowicz napisze swój tekst o Cruyffie, można mieć pewność, że po polsku lepszego nigdy nie będzie, czy to, że jak już Leszek Jarosz albo Piotr Żelazny przeprowadzą swoje dziennikarskie i historyczne śledztwa, ani przez chwilę nie będą wątpić, że warto angażować tyle pracy i pasji w coś, co znajdzie miejsce w wydawnictwie tak w sumie niszowym (Żelazny o dopingu w reprezentacji olimpijskiej Janusza Wójcika pisał 9 miesięcy). A może to, że jak już się wreszcie spotkamy i napijemy piwa, zaniknie podział między autorami a czytelnikami, bo gdzieś tam na końcu w przeżywaniu piłki nożnej każdy z nas zamienia się przecież w tego zachwyconego wygraną lub spłakanego po porażce (najnowszy numer „Kopalni” jest właśnie o niej) dzieciaka?

„>>Kopalnia<< to dla mnie projekt życia”, powiedział ostatnio spiritus movens przedsięwzięcia, Piotr Żelazny. Trzymam za niego kciuki, nie tylko dlatego, że mam silne poczucie, że dzięki niemu medialny świat stał się odrobinę lepszy. Także dlatego, że wymyślił mi taki temat do szóstego numeru, że się nie mogę doczekać, aż zobaczę go w druku.

Messi, wróć

Od pewnego momentu były już tylko złe i bardzo złe rozwiązania. Eksperci od ligi hiszpańskiej z pewnością wskażą ów moment precyzyjniej ode mnie, ale pewnie szukać by go można było przed jakimiś czterema laty, w czasach gdy w Barcelonie zaczynała kwitnąć kultura celebryctwa, a porażki z PSG i Juventusem wiosną 2017 roku stanowiły pierwsze poważne sygnały ostrzegawcze. Po odejściu zmęczonego Luisa Enrique kolejne decyzje personalne – zarówno dotyczące funkcji trenera, jak i odświeżania składu – okazywały się nie być na miarę wyzwania, jakim jest „więcej niż klub”. Uspokojony świetnymi wynikami finansowymi zarząd zdawał się nie brać pod uwagę, że kluczowi zawodnicy się starzeją (średnia wieku wyjściowej jedenastki w trakcie klęski z Bayernem dobiegała trzydziestki), a jeśli nawet nie żałował pieniędzy na zakup nowych zawodników i ich kontrakty (żaden inny klub na świecie nie płaci piłkarzom tak dużo, Leo Messi dostaje z tego lwią część), dziwnym trafem wybierał takich, którzy nie potrafili wkomponować się w zespół. Pod Ernesto Valverde wyglądało to tak sobie, ale przynajmniej drużyna wygrywała ligę. Quique Setien wydawał się na tyle oszołomiony faktem, iż może pracować wśród takich sław, że właściwie trudno się dziwić temu, do jakiego stopnia w zespole zapanowało rozprzężenie. „Musimy zacząć od nowa, wszystko, co zrobiliśmy od stycznia, było okropne. Graliśmy nierówno i słabo, z niską intensywnością, brakowało nam motywacji” – narzekał Messi na długo przed pogromem, jaki Barcelonie sprawił Bayern, i na długo przed tym, jak w efekcie tej klęski zarząd zdecydował się zatrudnić kolejnego takiego sobie – zaraz uzasadnię tę heretycką frazę – szkoleniowca.

Umówmy się: osiągnięcia Ronalda Koemana na ławce trenerskiej nie są oszałamiające, zarówno na ostatnim etapie kariery, w reprezentacji Holandii, z którą wywalczenie awansu na Euro było raczej jazdą obowiązkową, jak wcześniej w Premier League (choć z Southamptonem potrafił zdobyć szóste miejsce w lidze, z Ligi Europejskiej odpadł już bardzo szybko). Ostatni puchar kraju – z Valencią – wygrał dwanaście lat temu. Ostatnie mistrzostwo kraju – z PSV – zdobył przed trzynastoma laty. Naprawdę, mając taki status i taki budżet jak Barcelona, nie można było sięgnąć po szkoleniowca ze zdecydowanie wyższej półki? Ano nie można było, bo w tym klubie kandydatom do pracy przyznaje się punkty nie za trofea i nawet nie za styl, w jakim były wywalczone, a za odpowiednie pochodzenie. Koeman jest byłym piłkarzem Barcelony. Punkt. Grał u Cruyffa. Punkt. Grał u Cruyffa w Dream Teamie. Punkt. Zdobył zwycięskiego gola w Pucharze Europy. Punkt. Jest Holendrem. Dwie trzecie punktu (cały dostałby, gdyby był Katalończykiem). Sami widzicie, że w oczach przedstawicieli entorno jego kandydatura ma same zalety. Kto by się zastanawiał nad okolicznościami zwolnienia go z Evertonu, kiedy ta drużyna znalazła się w strefie spadkowej?

„Klęski tej skali, co wczorajsze 8:2, bywały w dziejach futbolu dobrym początkiem niejednej rewolucji – pisałem na blogu zaraz po meczu Barcelony z Bayernem. – Gdzieś w jakimś gabinecie prezesa, w pokoju zajmowanym przez trenera, w piłkarskiej szatni czy choćby w pomieszczeniu na buty zbierała się gromada myślących trzeźwo i samokrytycznie mężczyzn i przygotowywała niezbędny plan naprawczy. Zdarzało się to jednak w dawnych dobrych czasach, kiedy w klubach pozwalano sobie na myślenie w kategoriach dłuższych niż najbliższy rok finansowy”. Trudno się dziwić, że z perspektywy kogoś, komu dobro klubu leży na sercu, decyzje podejmowane po lizbońskim laniu przez Josepa Marię Bartomeu wyglądały na pozorowane ruchy, mające po prostu pozwolić przeczekać najgorsze. Odszedł Eric Abidal, czwarty w ciągu pięciu lat dyrektor sportowy? Ale jego funkcję pełni teraz współpracujący z nim ściśle do niedawna Ramon Planes. Odszedł Quique Setien? Ale na jego miejsce przyszedł raczej zmęczony pragmatyk niż ambitny wizjoner, tyle że pragmatyk pozwalający nadal śnić ów piękny sen o świetlanej przeszłości: o katedrze zbudowanej przez Cruyffa, odrestaurowanej przez Guardiolę, w której jeszcze jeden holenderski mistrz miałby teraz dostawiać kolejną kaplicę czy ołtarz. Trudno mieć złudzenia: gdyby Leo Messi nie walnął pięścią w stół i nie oznajmił, że chce odejść, najbliższe miesiące w Barcelonie wyglądałyby dokładnie tak jak poprzednie: kaskady mniej lub bardziej efektownych zwycięstw w lidze i w fazie grupowej Champions League, gwarantowane przez nawet jeśli coraz starszą i coraz bledszą, to przecież wciąż naszpikowaną gwiazdami drużynę, sycąca emocje fanów walka z Realem o mistrzostwo kraju, a potem – ale to przecież dopiero za rok – jeszcze jedno upokorzenie ze strony bardziej spragnionej sukcesu i lepiej zarządzanej europejskiej firmy.

Nie mam zamiaru Messiego angelizować. Jestem świadom, że także i jego postawa – mikre zaangażowanie w pressing, rzadkie powroty do defensywy – jest źródłem problemu. Że w szatni był członkiem grupy trzymającej władzę i świętą krową, której pozycja jest w stanie osłabić autorytet każdego reformatora. Bulwersuje mnie myśl, że jedno oświadczenie piłkarza, żeby nie wiem jak zasłużonego, może wysadzić w powietrze całą klubową strukturę (a może to zresztą również stanowi świadectwo toczącej klub choroby – że jeden zawodnik mógł w nim zyskać takie wpływy?). Pamiętam, że Guardiola na starcie swoich rządów pożegnał się z Ronaldinho. Pamiętam o nieprawdopodobnie wysokich zarobkach Argentyńczyka. Nie wykluczam też, że – świadom, iż w wielkiej piłce zostało mu już niewiele czasu – ma na oku i rozważa jakąś jeszcze lepszą ofertę.

Ale to właśnie w tej świadomości, że Messiemu w wielkiej piłce zostało niewiele czasu, może tkwić klucz do jego dramatycznej decyzji o zerwaniu dziewiętnastoletniej więzi z klubem, który uczynił go najlepszym piłkarzem świata (i który przy okazji stał się, w epoce Guardioli przynajmniej, najlepszym klubem świata). Czas pomyka. Kolejny rok stagnacji w wieku Argentyńczyka oznacza znalezienie się już na progu emerytury. Argumentów za zostaniem w klubie tak fatalnie zarządzanym przez prezesa Bartomeu, poza symbolicznymi rzecz jasna – brak. Czasami zresztą uparte tkwienie przy argumentach symbolicznych może posłużyć jako woda na młyn wykorzystujących taką wierność spryciarzy. Ile razy Messi musiał mieć poczucie, że jest krytykowany i obwiniany za nie swoje zaniedbania?

Miałem marzenie, że rewolucja w Barcelonie odbywa się bez zgilotynowania akurat Leo Messiego. Że ktoś taki jak Mauricio Pochettino na przykład, potrafiłby zbudować drużynę grającą intensywnie i szybko, agresywnie angażującą się w walkę o odbiór piłki i błyskawicznie przechodzącą z obrony do ataku, nie rezygnując z jego obecności. Gdy piszę te słowa, nie sposób przewidzieć dalszego rozwoju wypadków. Może poza jednym: jeśli Leo Messi odejdzie, prezes Bartomeu trafi do wielu kronik Barcelony i futbolowego świata. Zostanie zapamiętany. Jak Herostrates.

Lewandowski, czyli człowieku, możesz wszystko

Polski piłkarz zwycięzcą Ligi Mistrzów. Więcej w klubowej piłce osiągnąć już nie można. O czym myślał, kiedy po ostatnim gwizdku klęczał na murawie?

Ta historia mogła się potoczyć kompletnie inaczej. Kiedy w warszawskiej Legii uznawali, że chłopak nie ma zdrowia do wielkiej piłki, mógł się załamać albo – jak tylu innych młodych zawodników w podobnej sytuacji – zadowolić byle czym. Kiedy w poznańskim Lechu mówiło się o jego zagranicznym transferze, mógł trafić nie do Borussii, a do londyńskiego Tottenhamu np., tam zaś – na karuzeli zmian trenerów i generalnie prześladującej klub niemożności – zatrzymać się w rozwoju. Po wyjeździe za granicę mógł  także nie przełamać polskiego kompleksu, o którym sam wielokrotnie mówił: poczucia, że z definicji, jako przybysz znad Wisły, jest kimś gorszym od rywali do miejsca w podstawowym składzie. Mógł mieć gorszego agenta, nastawionego raczej na własny szybki zysk, niż na rzeczywiste dobro zawodnika. Mógł trafić na inną życiową partnerkę („To jest etykietka, która potrafi przygnieść do ziemi: jestem żoną piłkarza, więc każdy zakłada, że jestem głupią dziunią, która leży i pachnie” – mówi ona sama, będąca tego stereotypu zaprzeczeniem), bo przecież wpływu Anny Lewandowskiej na drogę życiową męża nie sposób sprowadzić do dbania o jego dietę. Mógł nie trafić na najlepszych trenerów świata, z których – jak zgrabnie podsumowano w jednym z niezliczonych artykułów na jego temat, ukazujących się w przeddzień finału Ligi Mistrzów w największych gazetach świata – Jurgen Klopp nauczył go autoekspresji, Pep Guardiola rozumienia niuansów piłkarskiej taktyki, Carlo Ancelotti – sposobów na pozbywanie się nadmiaru presji, a Jupp Heynckess – dyscypliny.

Chociaż tę ostatnią miał chyba zawsze, bo jeśli już powyższą wyliczankę zbierze się w jedno, kiedy dołoży się jeszcze fenomenalne zdrowie piłkarza (wśród zawodowych sportowców ze świecą szukać takich, którzy kontuzje łapaliby równie rzadko), kiedy spojrzy się na jego sylwetkę, wyrzeźbioną w sposób dający się porównać bodaj jedynie z innym superbohaterem piłki nożnej XXI wieku Cristiano Ronaldo („ma 185 centymetrów i ok. 80 kilogramów samych mięśni”, napisał biograf napastnika Bayernu Paweł Wilkowicz) – widać, że tego wszystkiego jest za dużo, by mówić po prostu o szczęściu.

Nazwisko portugalskiej ikony futbolu często przychodzi do głowy, kiedy mówi się i myśli o Robercie Lewandowskim. Podobna wydaje się ich dbałość o własne ciało, o właściwy trening, odpowiednie odżywianie (ostatni kebab kapitan reprezentacji Polski zjadł ponoć w 2012 roku, stopniowo eliminując z diety nabiał, słodycze, w końcu gluten), optymalną regenerację (słyszeliście, że kapitan reprezentacji Polski śpi tylko na lewym boku, żeby oszczędzać silniejszą prawą nogę?) czy właściwą koncentrację (tu również stosuje ponoć wyrafinowane techniki oddechowe i ćwiczenia stymulujące mózg, co ciekawe: unika tak popularnych w świecie zawodowych piłkarzy gier wideo, za to sporo czyta). „Nie spotkałem nigdy piłkarza równie profesjonalnego” – mówił o nim podczas pobytu w Monachium Pep Guardiola, który w czasach wcześniejszej pracy z Barceloną miał przecież do czynienia z najlepszym futbolistą naszych czasów, Lionelem Messim.

Messi, Ronaldo, Lewandowski… Zaraz, zaraz, czy my odrobinę nie przesadzamy? Oczywiście: kiedy w polskiej telewizji komentatorzy z emfazą w głosie unoszą się nad faktem, że oto nasz słynny napastnik zechciał wrócić we własne pole karne i wybić głową piłkę zagraną przez rywala z rzutu rożnego, trudno nie wzruszać ramionami: robią to wszyscy napastnicy świata. Podobnie trudno nie uśmiechać się ironicznie, kiedy polscy sprawozdawcy potępiają próbujących faulować go bez piłki obrońców: kopniaki i kuksańce w takich sytuacjach to również elementarz futbolowego arsenału. To, że jego twarz spogląda na nas z tylu billboardów, że o narodzinach jego drugiej córki (a wcześniej o kolejnych ciążach Anny Lewandowskiej) informowały najpoważniejsze media, że tabloidy rozpisują się o jego inwestycjach w nieruchomości, a sportowe portale wiedzą, że samo umieszczenie jego nazwiska w tytule materiału jest gwarancją tzw. klikalności, nie jest również niczym nadzwyczajnym w świecie piłkarskich celebrytów. Póki co zresztą napastnik Bayernu nie ma jeszcze pomnika w Pruszkowie czy Lesznie, a statua Ronaldo na Maderze stoi już od dobrych paru lat.

Może nawet jest tak, że dzielimy z Lewandowskim ów prześladujący go na wczesnym etapie kariery „polski kompleks”? Nawet jeśli nie chodzi już o niewiarę, że nasz rodak naprawdę może osiągnąć sukces największej kategorii, w naszym wydaniu ten kompleks polega po prostu na utracie zdolności do realistycznej oceny jego talentu.

Trudno nie wyśmiewać fali oburzenia, jaka wybuchła w Polsce po ogłoszeniu wiadomości, że w związku z pandemią koronawirusa miesięcznik „France Football” odwołał swój tradycyjny plebiscyt na przyznanie „Złotej Piłki” najlepszemu piłkarzowi świata. Równocześnie jednak nie sposób nie zauważyć, że w tym roku – naznaczonym utrzymującym się kryzysem Barcelony Messiego, po wczesnym odpadnięciu z Ligi Mistrzów Juventusu Ronaldo – do dzisiejszego wieczoru na placu boju o to wyróżnienie zostawało właściwie tylko dwóch piłkarzy, on i Neymar. I że gdyby wyizolować z wszelkich rywalizacji tylko jego koronną pozycję, środkowego napastnika, klasycznej boiskowej „dziewiątki” – wśród grających dziś zawodników Robert Lewandowski nie miałby sobie równych.

Statystyki tegoroczne ma zaiste niewiarygodne: 55 goli w 47 meczach, z czego w Lidze Mistrzów 15 (tylko Ronaldo zdobywał więcej, ale w sezonach, które miały o dwa mecze więcej; w czasie pandemicznym ćwierćfinały i półfinały Champions League rozstrzygano już po jednym spotkaniu, bez możliwości rozegrania rewanżu). Od lat goni lub śrubuje rekordy w Bundeslidze, w Lidze Mistrzów i w reprezentacji Polski. Kibice pamiętają jego cztery gole w meczu Borussii z Realem Madryt, po których zaczęły się wieloletnie podchody Hiszpanów pod sprowadzenie Polaka (on zaś, który miłości żadnemu klubowi nie wyznawał – wcale nie był od tego…), pamiętają też pięć bramek w spotkaniu Bayernu z Wolfsburgiem. Od lat sięga z monachijczykami po mistrzostwa i Puchary Niemiec. Teraz w końcu sięgnął po świętego Graala, jakim we współczesnym futbolu jest puchar za zwycięstwo w Ludze Mistrzów.

„Głowa. Głowa. Głowa. Nie ma dla napastnika ważniejszej części ciała. Strzelasz bramki tylko wtedy, jeśli jesteś pewny siebie. Masz na boisku ułamek sekundy. I w tym ułamku sekundy albo zostaniesz bohaterem, albo winowajcą” – mówił Pawłowi Wilkowiczowi wspomniany już dawny agent napastnika Bayernu, sam przed laty utalentowany piłkarz Cezary Kucharski. Przypominały mi się te słowa, kiedy – np. w meczu półfinałowym z Olympique Lyon – długo nie mógł trafić do siatki, aż w końcu, bynajmniej niespeszony i w sytuacji może nawet trudniejszej niż wcześniejsze, idealnie wybił się w powietrze i zdobył swojego gola, pieczętującego awans Bayernu do finału. Przypominały się też w finale, kiedy w pierwszej połowie trafiał w słupek albo jego główkę – znalazł do niej miejsce w nieprawdopodobny sposób zresztą, cofając się – bronił Keylor Navas: było jasne, że następnym razem spróbuje z tą samą pewnością siebie, której przez cały mecz dodawał kolegom, klaszcząc po ich każdym udanym zagraniu. „My, napastnicy – opowiadał Wilkowiczowi jego bohater – żyjemy z automatyzmów”. „Zamiast trenować głową, trenowałem sercem” – wspominał z kolei niełatwe początki kariery w Borussii Dortmund, i bynajmniej nie miał to być komplement.

Więc jego głowa pracuje także nad wyłączeniem emocji, wyzbyciem się wątpliwości, nad powierzeniem się nieomylnemu instynktowi. I może to, że Robert Lewandowski (pseudonim „Terminator” nieprzypadkowy) zdaje się przypominać tak fenomenalnie naoliwioną maszynę, również jest jakąś przyczyną niemożności naszego oddania mu sprawiedliwości? Może nasz szacunek i podziw ogranicza nieco ta aż bijąca w oczy doskonałość? Może do kochania wybieramy zwykle ludzi mniej idealnych, czasem niewykorzystujących kluczowego rzutu karnego, zmagających się z wielomiesięczną kontuzją albo z cieniem życiowej tragedii, jak poprzedzający Lewandowskiego w funkcji kapitana reprezentacji Polski Jakub Błaszczykowski?

Zaprawdę powiadam wam: spieszcie się kochać także Lewandowskiego. Nie tylko dlatego, że ma już 32 lata, bo sposób, w jaki dba o siebie, gwarantuje, że przed nim jeszcze kilka sezonów na futbolowych szczytach. Warto zresztą zauważyć, że nie jest aż tak wyeksploatowany, a jego światowa kariera eksplodowała znacznie później niż tych, z którymi bywa porównywany: Messi debiutował w Barcelonie jako szesnastolatek, osiemnastoletni Cristiano Ronaldo przechodził do Manchesteru United, a osiemnastoletni Neymar debiutował w reprezentacji Brazylii. Lewandowski w tym wieku był odrzutem z Legii Warszawa, za pięć tysięcy złotych przechodzącym do trzecioligowego Zniczu Pruszków. W polskiej ekstraklasie debiutował jako dwudziestolatek, w Bundeslidze, gdzie jego kariera również nie eksplodowała od razu – jako zawodnik dwudziestodwuletni. Spieszcie się go kochać również dlatego, że wśród zawsze romantycznych wzorców polskich bohaterów drugiego takiego ze świecą szukać. Takiego, który do talentu dorzuca tytaniczną pracowitość i który po zajęciach przepisanych przez klubowego trenera dołoży także indywidualne – to jeszcze w Lechu, zachęcony przez Kucharskiego, doskonalił np. technikę biegu, żeby w starcie do piłki czy pościgu za nią być ten ułamek sekundy szybszy, ale oprócz boiska i bieżni pracował też na siłowni, równocześnie nie tracąc świadomości, że odpoczynek to również jednostka treningowa. Świadomego siebie, nie tylko na poziomie każdego mięśnia, ale też w kwestii może najtrudniejszej – tego, że na szczycie nie zostanie wiecznie. Znajomi Lewandowskiego mówią, że wśród lektur, którymi się otacza, biografie byłych sportowców zajmują od zawsze poczesne miejsce; że myślenie o tym, co będzie po skończeniu kariery piłkarskiej, obchodzi go równie mocno jak przygotowanie do najbliższego meczu.

Mówienie o tym, co będzie, jak skończy karierę w chwili, gdy właśnie osiągnął swój największy sukces, również wydaje się tak bardzo niepolskie. Jest jednak bardzo Lewandowskie. A może zresztą przez cały ten tekst próbuję powiedzieć po prostu to zdanie: oto jeden z nas. Możemy mieć wszystko, i to niekoniecznie nagłym zrywem i budową barykady. Niekoniecznie zawsze tylko sercem. Głową. I niekoniecznie zawsze samemu.

W „Nienasyconym” – bo taki jest tytuł książki Wilkowicza – jest wiele bardzo dobrych fragmentów, a ten, w którym widzimy, jak w monachijskiej kawiarni są nagle we czworo: Robert, Ania, Paweł i strudel, wystawia talentowi biografa może najlepsze świadectwo. Moje ulubione akapity dotyczą jednak przełomowej rozmowy ówczesnego napastnika Borussii z trenerem Jurgenem Kloppem, przed wyjazdowym meczem z Olympique Marsylia.

Jako się rzekło: początki Polaka w Dortmundzie do łatwych nie należały. To były początki drugiego sezonu: niby Lewandowski miał już pewne miejsce w składzie, ale wszyscy czuli, że to jeszcze nie to, o co chodzi. „Potrzebowałem tego – wspominał tamtą długą dyskusję z charyzmatycznym szkoleniowcem Lewandowski. – Szybko straciłem tatę. Musiałem stać się z dnia na dzień mężczyzną. Nie miałem kogoś starszego, z kim mógłbym porozmawiać. I nagle jest ktoś taki”. Innymi słowy: Robert Lewandowski nagle docenił coś, co w świecie futbolu, pełnym pozamykanych w sobie, wrażliwych, ambitnych, wiecznie rywalizujących, a wystawionych przy tym na mnóstwo pokus młodych mężczyzn, jest rzadkością. „Od małego chowałem się na potęgę, wolałem się nie odzywać. A wtedy odkryłem siłę rozmowy” – opowiadał. „To jest częsty problem w sporcie, nie tylko w piłce: brak dobrej rozmowy” – komentował Wilkowicz. Czy tylko w sporcie?

Siła dobrej rozmowy to inaczej siła zespołowości. Coś, co bardzo długo szwankowało w gwiazdorskim Paris Saint-Germain. Coś, co od dawna jest siłą Bayernu, gdzie nie byłoby dzisiejszego sukcesu nie tylko bez goli Lewandowskiego, ale także akcji, w których brali udział Muller, Goretzka czy fenomenalny w tym sezonie Gnabry (kolejny futbolowy odrzut skądinąd: fani Premier League pamiętają, jak uznawano go za zbyt słabego na grę w Stoke) albo arcyszybki Davies; o wizjonerskich podaniach Thiago Alcantary wspominać już nie wypada, podobnie jak o znaczeniu bramki rezerwowego przecież w poprzednich spotkaniach Comana czy o interwencjach Neuera – dziś w pierwszej połowie powstrzymał będącego już w idealnej sytuacji Neymara, a w drugiej Marquinhosa i przez cały mecz w swoim stylu wychodził przed własne pole karne, umożliwiając obrońcom ustawienie się wysoko, niemal na połowie boiska. Żaden piłkarz – także Ronaldo, Messi albo niewspomniany dotąd inny gigant Ibrahimović – nie osiągnie sukcesu w pojedynkę, żeby nie wiem, jak piękne bramki zdobywał po solowych akcjach.

Mamy więc: zdrowie i odpowiednie prowadzenie się, trening mentalny i wiarę w sukces, pracowitość i profesjonalizm, sporą dawkę szczęścia i sprzyjające otoczenie (drużyna, której częścią jesteś, agent, rodzina). Wszystko ważne, ale wciąż nie wystarczy. Nie wystarczy, prosta rzecz, także, naśladowanie najlepszych. „To jest największa sztuka: odkryć jak najszybciej, co jest twoją mocną stroną, i krzesać, krzesać – tłumaczy fenomen swojego kolegi z reprezentacji Polski pomocnik Mariusz Lewandowski. – Robert sobie zadawał pytania: z kim mam problemy? Mam problemy z samym sobą. Żeby wyciągnąć z siebie maksimum. I krzesał dalej”.

Nie wiem, czy właśnie o tym myślał, klęcząc na murawie po ostatnim gwizdku włoskiego sędziego finału Ligi Mistrzów. Wiem, że ostatecznie odpowiedź na pytanie, co zrobić, by być jak Robert Lewandowski, brzmiałaby: nie bądź jak on. Szukaj własnej drogi.

Wygazowany Antychryst

Na pozór wszystko wydaje się w najlepszym porządku. Święte miasto, zgromadzony tłum słuchaczy – wśród których komentatorzy dostrzegli Dantego, Boccaccia, Petrarkę, Rafaela, Kolumba nawet, a na pierwszym planie mówca, który wydaje się mieć rysy Chrystusa. Jedno z licznych arcydzieł renesansowego malarstwa, pokazujących nauczającego Jezusa. Ale zaraz, chwileczkę: kim jest ta postać, szepcząca Zbawicielowi do ucha?

Kazanie Antychrysta (fragment), Luca Signorelli, ok. 1500-1504, kqplica San Brizio, Orvieto

Kto był w Orvieto, ten wie. Kaplica San Brizio, freski Signorellego, a zwłaszcza ten jeden, przedstawiający kazanie Antychrysta. Niby religijny, ale w chwili powstania do bólu współczesny, bo wszystko wskazuje na to, że malarzowi – który u dołu fresku zmieścił także swój autoportret, w dodatku w towarzystwie pracującego tu również Fra Angelico – towarzyszyła pamięć o niedawnych kontrowersjach wokół Savonaroli. I może właśnie ze względu na tę współczesną wymowę skojarzył mi się z kłopotem, jakiego doświadczam, patrząc niekiedy na mecze RB Lipsk.

Na pozór wszystko wydaje się przecież w najlepszym porządku. Do tego stopnia, że nawet w czasach, kiedy Tottenham prowadził Mauricio Pochettino, fantazjowałem o tym, że jeśli kiedyś odejdzie, skuszony przez jakiś Real czy Manchester United, zastąpi go nie Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, ale Julian Nagelsmann właśnie, a ukochana ma drużyna grać będzie futbol jeszcze szybszy, jeszcze intensywniejszy, oparty o jeszcze dzikszy pressing, niż to było w najlepszych latach Argentyńczyka. Kiedy się patrzyło na grę RB Lipsk serce i puls przyspieszały, zupełnie jak – strach mówić głośno, żeby nie zostać posądzonym o reklamowanie – po spożyciu napoju energetycznego. Oto, co najlepsze w europejskim futbolu XXI wieku, w dodatku wciąż takie świeże, niezmanierowane, no i – co nie jest przecież bez znaczenia – położone na postkomunistycznej pustyni futbolowej, czyli na terenie byłej NRD. Samo dobro, można by powiedzieć, przechodząc do porządku dziennego nad arcykrótką historią klubu czy faktem, że jego rozwój był efektem pieniędzy wpompowanych w drużynę przez spożywczego giganta. Przecież we współczesnym futbolu pieniądze rozstrzygają o sukcesach nie od dziś, a przy szaleństwach Romana Abramowicza w Chelsea, a później szejków w Manchesterze City i w gromiącym wczoraj drużynę z Lipska Paris Saint-Germain, przy dziesiątkach inwestycji wizerunkowych rozmaitej maści biznesmenów, przy nieodkrytym przecież przez szefów Red Bulla sposobie sklejania nazwy klubu z nazwą lub marką głównego sponsora, można by twierdzić nawet, że to, co się dzieje w Lipsku, mogło służyć za przykład umiarkowania, ciągłości i cierpliwości. Kapitaliści? No owszem, ale przecież nie tacy, którzy – jak członkowie zarządu uważanej długo za „więcej niż klub” Barcelony – w ciągu ostatnich lat puszczali z dymem setki milionów euro na piłkarzy, których następnie oddawali innym klubom albo sadzali na ławce. Kapitaliści z bardzo sensownym przepisem na konstruowanie drużyny, dodajmy. Ze świetną siecią skautów, zawsze stawiający na młodość (o tym, że wśród najlepszych drużyn tegorocznej edycji Champions League to właśnie RB Lipsk miał najniższą średnią wieku, nie ma co mówić), w młodość inwestujący, niewydający szalonych sum na uznanych i doświadczonych piłkarzy, za to mogący – choć nie jest to priorytetem – zasilać później klubowy budżet dzięki transferom wypromowanych dopiero w Lipsku gwiazd, takich jak Timo Werner. I oddający najmłodszym stery rządów w klubie. 33-letni Julian Nagelsmann był najmłodszym trenerem w dziejach Bundesligi i Ligi Mistrzów, prosta rzecz zatem: najmłodszym, który wprowadził swoją drużynę do półfinału Champions League. Jej dyrektor sportowy dopiero dobiega czterdziestki, a prezes jest ledwie przed pięćdziesiątką. „Działacz z brzuszkiem i z wąsem akurat tam by nie przeszedł” – podsumowuje tę strategię Michał Trela w świetnym tekście na temat istoty kontrowersji wokół RB Lipsk.

Na tym chyba zawsze polegał problem: Rasenballsport Lipsk to drużyna wymyślona równie precyzyjnie, jak jej nazwa. Jej zachwycający – jasne, nie wczoraj, kiedy wydawała się sparaliżowana perspektywą będącego na wyciągnięcie ręki finału – styl gry nie był efektem przekonania (skądinąd w dzisiejszych czasach jednego z najsłuszniejszych), że stanowi najskuteczniejszą drogę do sukcesu w nowoczesnym futbolu. Nie: chodziło raczej o marketingową kalkulację, w której sposób gry w piłkę nożną powinien jak najściślej korespondować z reklamowanym przez drużynę produktem. Zawodnicy RB Lipsk mieli na boisku biegać tak szybko, jak wysoko latali skoczkowie narciarscy w kaskach reklamujących ten sam energetyk, albo jak mknęli po torze kierowcy Formuły 1 z ich zespołu. Trudno nie myśleć, że decyzja o tym, że mają tu grać sami młodzieńcy, a na ławce trenerskiej zasiadać energiczny żółtodziób, brała się z przekonania, że z takimi właśnie może się utożsamić grupa docelowa. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że trafia do niej przekaz, w którym drogę do sukcesu zapewnia pragmatyzm, umiarkowanie czy kolosalne doświadczenie, dzięki któremu osiągnęło się w życiu niejeden już sukces. Że mogą tu grać albo trenować zawodników rutyniarze po wielu przejściach, z twarzami, na których zmarszczki są efektem nie tylko zwycięskich uśmiechów, ale również strapień, jakie niosą nieuniknione przecież porażki.

Nie wiem, czy wyrażam się dostatecznie jasno. Droga Paris Saint-Germain na upragnione szczyty europejskiego futbolu była o wiele pospolitsza, pieniądze w nią zainwestowane – nieporównywalnie większe, a intencje inwestujących w drużynę szejków – porównywalnie niskie („soft power” kontra „soft drink”, podsumował ktoś wczoraj na Twitterze). Może chodzi właśnie o tę jawność intencji, która w przypadku Paryżan pozostawała zawsze na wierzchu, a może też o to, że tam mieliśmy do czynienia z inwestycją w jednej z europejskich stolic, będącej zwykle symbolem tego, co najmodniejsze, najbardziej szykowne, a czasem najbardziej krzykliwe (o, jakże Neymar pasuje do tego wizerunku…) – w sumie na bajeczkę o kibicowaniu PSG nigdy nie potrafiłbym się dać nabrać.

Z Lipskiem było inaczej: syreni śpiew pressingu drużyny Nagelsmanna, jej zuchwalstwo i młodość, działały na mnie z wyjątkową intensywnością, a jeszcze usiłowałem dopisać sobie do niej opowieść o podnoszeniu z upadku futbolowej ziemi niczyjej. Innymi słowy: był to produkt skrojony idealnie pode mnie. Nawet jeśli, a może właśnie dlatego, że od dawna nie należę do grupy docelowej, na której zależy jej właścicielom – moja podatność na wdzięki Upamecano, Nkunku, Sabitzera, Poulsena, a przede wszystkim Nagelsmanna, była kolosalna.

W sumie to czuję jakiś rodzaj ulgi, że ich wczoraj sparaliżowało. Że popełnili tyle błędów, zwłaszcza na własnej połowie. Że w końcu wyglądali na wygazowanych. Łatwiej się było wyzwolić z tego zauroczenia. Zobaczyć, że spojrzenie rzekomego zbawiciela jest puste.

Myśl o tym, że Paris Saint-Germain może wygrać Ligę Mistrzów nie niesie, rzecz jasna, pocieszenia. Ale to już inny temat. Największe wrażenie w kaplicy San Brizio robi przecież Sąd Ostateczny.

Za dużo myśli Pepa Guardioli

1. To było może najciekawsze szesnaście minut w historii futbolu ostatniej dekady. 6 maja 2015 roku prowadzony przez Pepa Guardiolę Bayern grał z Barceloną Luisa Enrique. Katalończycy z Messim, Suarezem i Neymarem w składzie byli wówczas – jak mówił w przedmeczowych rozmowach z mediami trener Bawarczyków – najgroźniej kontratakującą drużyną świata, a sam Messi znajdował się u szczytu swoich możliwości. „Nie ma takiego trenera, ani takiego defensywnego systemu, który potrafiłby go powstrzymać” – deklarował Guardiola. I przed meczem przeciwko swoim niedawnym podopiecznym zmienił ustawienie Bayernu.

Kilka miesięcy wcześniej, po ligowej porażce 4:1 z Wolfsburgiem, zapisał na tablicy w swoim gabinecie kilkupunktowy zestaw zasad, z których wynikało, że na boisku jego drużyna zawsze potrzebuje dwóch napastników przeciwko czwórce obrońców, a do tego dodatkowego zawodnika w pomocy i dodatkowego zawodnika w obronie. Gdyby miał zostać wierny tym regułom, powinien w starciu z grającą w systemie 4-3-3 Barceloną postawić na formację 4-4-2. On jednak uznał, że w przypadku tego rywala normalne reguły nie obowiązują i wystawił przeciwko Messiemu, Neymarowi i Suarezowi trójkę indywidualnie kryjących obrońców. „Barça przyzwyczajona jest grać przeciwko drużynom głęboko cofniętym – streszcza jego ówczesne rozumowanie Jonathan Wilson w mającym się wkrótce ukazać po polsku „Dziedzictwie Barcelony” – a w efekcie większość jej piłkarzy może rozgrywać piłkę nieniepokojona. Zostawiając z tyłu tylko trzech obrońców, Guardiola miał w polu aż siedmiu zawodników, którzy mogli naciskać rywali, grając jak najwyższym i jak najintensywniejszym pressingiem”.

Ów plan – któremu w teorii nie sposób było niczego zarzucić: był nie tylko logiczny, ale świeży, inspirujący i z pewnością zaskakujący dla przeciwnika – kompletnie się nie powiódł. Barcelona od pierwszej minuty szturmowała na bramkę Bayernu i zmarnowała dwie świetne okazje, aż wreszcie Guardiola się poddał: przesunął Juana Bernata z lewej pomocy na prawą obronę i wrócił do ustawienia 4-3-3. Jego piłkarze zaczęli kontrolować grę, szarże rywala ustały, do 77. minuty nie padła ani jedna bramka, później jednak – po stracie tegoż Bernata – Messi zdobył pierwszego gola, później ograł Boatenga i dołożył drugiego, a w doliczonym czasie gry Neymar strzelił trzeciego i losy dwumeczu zostały przesądzone już w pierwszym spotkaniu (w rewanżu, grający w ustawieniu 4-4-2 Bayern wygrał 3:2).

„Można się zastanawiać, czy prawdziwym powodem klęski nie była taktyka przyjęta przez Bayern w pierwszym kwadransie – pisze Wilson. – Czy Bernat tak łatwo dałby sobie odebrać piłkę, gdyby nie był wykończony? Nawet rzut rożny, po którym Barcelona wyprowadziła swoją kontrę wziął się z tego, że – znużeni? – Bawarczycy pozwolili rywalom na wybicie piłki. No i czy Boateng miałby nogi jak z waty, gdyby wcześniej nie musiał uganiać się za rywalami? Z pewnością mniej zmęczony Bayern pilnowałby uważniej Rakiticia, kiedy Chorwat zagrywał do Messiego tuż przed zdobyciem drugiego gola dla gospodarzy. A gdyby nie przegrywał 2:0, nie próbowałby tak desperacko strzelić bramki kontaktowej i nie zostawiłby tyle wolnego miejsca za linią obrony, co tak bezlitośnie wykorzystali Messi z Neymarem przy trzecim golu”.

2. Nie był to jedyny przypadek, w którym Guardiola kombinował z ustawieniem na mecz Ligi Mistrzów. W trzecim sezonie w Monachium szukał nowych rozwiązań w dwumeczu z Atletico, w pierwszym spotkaniu nieoczekiwanie sadzając na ławce Thomasa Mullera. W pierwszym sezonie dał się rozgromić Realowi, a nagłe odejście od ustawienia 4-2-3-1 i wybór formacji 4-2-4 aż do wczoraj uważał za „największą kurewską wtopę w karierze”; cofnięty głęboko Real postawił na kontry i wygrał 4:0. Już w Manchesterze City, próbując odrobić straty z pierwszego spotkania z Liverpoolem w kwietniu 2018 roku, Guardiola zestawił drużynę w coś w rodzaju 3-1-4-2 – i choć nie tylko na papierze, ale przez 45 minut na boisku, wydawało się to świetnie wymyślone, to później sędziowie niesłusznie unieważnili drugiego gola dla City, Pepowi puściły nerwy, został odesłany na trybuny i przegrał po raz kolejny. Historia jego klęsk w Lidze Mistrzów obejmuje także ubiegłoroczną porażkę z Tottenhamem (prawda, że niemały udział w sukcesie zespołu Mauricio Pochettino miał wówczas VAR), a w pierwszym sezonie w Manchesterze – także z Monaco.

Zazwyczaj jednak – zupełnie inaczej niż wczoraj – przyczyną jego klęsk było ortodoksyjne przywiązanie do filozofii ofensywnej i próby zmieszczenia w wyjściowej jedenastce tak wielu zawodników grających do przodu, jak to tylko możliwe. „Wystawiał defensywnych pomocników w obronie, kreatywnych rozgrywających jako bocznych obrońców, zawodników wszelkiej maści jako fałszywe dziewiątki i próbował wszystkich możliwych ustawień, żeby upchnąć w składzie jeszcze jednego ofensywnego pomocnika” – podsumowywał dziś te próby Michael Cox w „The Athletic”.

3. W meczu z Lyonem było jednak kompletnie inaczej. I znów: samej koncepcji odzwierciedlenia przez jego zespół formacji rywala w teorii niczego zarzucić nie można, w praktyce jednak zestawiona defensywnie drużyna Manchesteru City straciła tempo i rytm, a później zapłaciła wysoką cenę za kolejny nieoczekiwany pomysł trenera. 

Owszem: szczelność defensywy zawsze była problemem Manchesteru City, a i jego Bayern w starciach z silniejszymi rywalami potrafił tracić sporo bramek, przedwczorajszy przykład Bawarczyków pod wodzą Hansa-Dietera Flicka, gromiących Barcelonę mimo nieszczelnej przecież obrony własnej, pokazuje jednak, że nad słabościami trenowanej przez siebie drużyny da się przejść do porządku dziennego. Owszem: w drugiej połowie meczu z Lyonem dominacja piłkarzy Guardioli była niepodważalna, City stwarzało mnóstwo sytuacji, a po zdobyciu wyrównującej bramki wydawało się, że kolejny gol dla przybyszów z Anglii wisi w powietrzu. Owszem: i tym razem można narzekać na decyzje sędziów oraz na nieskuteczność własnych piłkarzy (szczególnie na arcypudło Sterlinga w końcówce, które powinno przynieść kolejne wyrównanie i jeszcze raz odwrócić losy meczu), ale nie sposób nie zauważyć, że zryw piłkarzy Guardioli nastąpił jednak zbyt późno, a wcześniej zamiast zneutralizować mocne strony rywala Manchester City zneutralizował swoje.

4. O tym, że Pep Guardiola przekombinowuje w kluczowych meczach Ligi Mistrzów piszą dziś wszyscy – Rafał Stec mistrzowsko nazwał to „zbyt pięknym umysłem”. Jak to z wizjonerami i geniuszami bywa: czasami problemem jest to, że napędza ich wizja nieustannego rozwoju; widzą zbyt wiele możliwości i nie potrafią się zdecydować na tę w danym momencie najwłaściwszą albo nie chcą zbyt długo pozostawać przy formule, która gwarantowała sukces do tej pory. Wypada jednak zauważyć, że za każdą nieoczekiwaną zmianą, dokonaną przez Guardiolę przed meczem Ligi Mistrzów, stały solidne argumenty; że patrząc nieuprzedzonym okiem, bez znajomości wyniku końcowego danego meczu, można zrozumieć przyczyny, dla których decydował się na ich przeprowadzenie.

Z całą pewnością niesprawiedliwe jest także opisywanie wszystkich tych zmian w jednym tekście bez kontekstu dziesiątków i setek meczów, w których koncepcje Pepa okazywały się niezrównane, a drużyny wcielające je w życie grały może najpiękniejszy futbol naszych czasów (pamiętacie jeszcze spotkanie Bayernu Guardioli z Manchesterem City w fazie grupowej Champions League, z października 2013, z tamtą sekwencją 94 podań wymienionych w ciągu trzech i pół minuty?). Czy ocena całego sezonu albo całego pobytu szkoleniowca w danym klubie może zostać ograniczona do jednego nieudanego spotkania pucharowego, skoro wcześniej były kaskady zwycięstw, setki koronkowych akcji, pięknych bramek, indywidualnych i drużynowych rekordów, innowacyjnych rozwiązań taktycznych i widocznego gołym okiem rozwoju poszczególnych piłkarzy?

To kolejny aspekt dotkniętego już wczoraj problemu futbolu epoki superklubów, które mistrzostwa lub w najgorszym razie wicemistrzostwa kraju mają podane na tacy i w związku z tym miarą sukcesu lub klęski ich szkoleniowców jest bój o triumf w Lidze Mistrzów, w przypadku Guardioli (podwójnego triumfatora tych rozgrywek z Barceloną, przypomnijmy) od dziewięciu już lat nieudany.

5. Nie wykluczam, że Pep Guardiola, ze swoim wizerunkiem intelektualisty (te ciuchy, tak niepasujące do stereotypowego wyobrażenia piłkarskiego trenera, ta wciąż nienaganna figura, to wyrafinowanie i żywość gestykulacji przy linii, to myślące spojrzenie…), jest dla wielu widzów i uczestników futbolowego cyrku zwyczajnie wkurzający. Nie wykluczam, że to dlatego z niejednego dzisiejszego komentarza po meczu MC z Lyonem pobrzmiewa satysfakcja, że to w sumie fajnie, że temu mądrali znów powinęła się noga.

Jestem, rzecz jasna, jak najdalszy od tej satysfakcji. Wczoraj z Lyonem, podobnie jak rok temu z Tottenhamem na przykład, kolejny raz zobaczyłem ów niewielki margines błędu, którego przekroczenie o centymetr przez jednego zawodnika (czy Sterling mimo pamiętnego niecelnego strzału nie należał do najlepszych na boisku?) zdecydowało o ocenie całego sezonu – i wszystko się we mnie buntowało. Choć z drugiej strony pomyślałem też, że w autentycznym intelektualizmie Guardioli (w świecie pozafutbolowym miłośnika poezji, filmu i muzyki) może być także pewien niepokojący rys.

Skonfliktowany z nim w Barcelonie Zlatan Ibrahimović określał Guardiolę mianem „przestraszonego mędrka, niezdolnego nawet spojrzeć mi w oczy” i choć w tamtym głośnym konflikcie zawodnik-trener mnóstwo racji miał ten ostatni, to z autobiografii „Ja, Ibra”, zapamiętałem obserwację Szweda, że w Barcelonie było „jak w szkole”, gdzie „najlepsi piłkarze świata stali ze spuszczonymi głowami”, przypominając uczniów. W „Dziedzictwie Barcelony” Wilson z kolei podkreśla bezradność piłkarzy Manchesteru City eliminowanych z Ligi Mistrzów przez Liverpool, gdy po wyrzuceniu Guardioli na trybuny zostali pozbawieni jego hiperaktywnego mikrozarządzania meczem przy linii bocznej. Jeżeli ów Guardiola-myśliciel z trudem toleruje w drużynie niepokorne osobowości (przed Zlatanem z Barcelony pozbywał się np. Ronaldinho czy Eto’o), to w sytuacji kryzysowej na boisku grupa wyszkolonych przezeń prymusów zaczyna panikować, rezygnując z samodzielnego poszukiwania rozwiązań, które może przyniosłyby efekt, gdyby za plecami czuli obecność kogoś mniej programującego ich rzeczywistość w każdym detalu, za to bardziej owładniętego czystym instynktem wygrywania.

6. Wiele razy w ciągu ostatnich ośmiu lat, a więc – podkreślam – już po tym, jak zbudował w Barcelonie najlepszą klubową drużynę XXI wieku, miałem wrażenie, że wymyśla piłkę na nowo, że przesuwa granice tego, co w niej możliwe, a piękno futbolu trenowanych przez niego drużyn ociera się o transcendencję. Co jakiś czas jednak natrafiał na drużynę szybszą i grającą bardziej fizycznie, jego obrońcy gubili się i w ciągu parunastu minut dawali sobie wbić kilka bramek, a jego napastnicy tymczasem nie trafiali do siatki w sytuacji, gdy celny strzał wydawał się najprostszym, jedynym wręcz rozwiązaniem. Potraficie po tym wszystkim ocenić go sprawiedliwie?

Barcelona, menos que un club

Ten klub w ciągu kilku ostatnich lat przeżywał tyle spektakularnych porażek, że z ogłaszaniem końca epoki akurat w sierpniu 2020 wypadałoby być ostrożnym. Choć ostatnio rok w rok odpadali z Ligi Mistrzów, choć na temat wygrywania ligi hiszpańskiej można by mówić, że udawało się tylko wtedy, kiedy kryzys Realu okazywał się jeszcze głębszy, choć pieniądze uzyskane z transferu Neymara roztrwonili na sposób w świecie futbolu niemalże przysłowiowy i choć po odejściu Luisa Enrique obaj kolejni trenerzy po jakimś czasie przestawali dawać sobie radę z coraz bardziej toksyczną szatnią, to przecież wciąż grał tu najlepszy piłkarz świata, a co pewnie ważniejsze: z punktu widzenia księgowych interes kręcił się w sposób fantastyczny. Jasne: drużyna starzała się coraz bardziej – wczoraj w meczu z Bayernem średnia wieku wyjściowej jedenastki dobiegała trzydziestki i była bodaj najwyższa w historii występów Barcelony w Lidze Mistrzów, jasne, wykruszali się gracze złotego pokolenia – dziś, obok Messiego zostali już tylko Pique i będący cieniem siebie z czasów, gdy wchodził dopiero do drużyny Pepa Guardioli, tracący piłkę za piłką i nienadążający za rywalami Busquets – ale co jakiś czas Argentyńczyk wykręcał jakąś magiczną akcję w stylu tej z Napoli i znów mogło się wydawać, że jakoś to będzie, że kolejny kosztowny transfer w końcu doprowadzi do przełomu, a trener, zawsze będący ze słusznego ideowo, krujfiańskiego korzenia, znajdzie wspólny język z zawodnikami, a jeśli nie, no to trudno: bez trudu znajdzie się na jego miejsce następnego.

Widzę oczywiście: tym razem wydaje się, że jest inaczej niż wtedy, gdy przegrywali z Juventusem 3:0 w 2017 r. (a wcześniej z PSG 4:0, w spotkaniu, po którym Barça zdołała jednak odrobić straty, rozgrywając jeden z najsłynniejszych meczów w dziejach Champions League), gdy Roma wygrywała z nimi 3:0 w 2018 r., a Liverpool 4:0 rok później. Tym razem już sami piłkarze, nareszcie sprawiający wrażenie wstrząśniętych i zmieszanych, przestali udawać, że doszło do jeszcze jednego wypadku przy pracy. „Klub potrzebuje zmian i nie mówię tu o trenerze czy piłkarzach” – mówił po klęsce z Bayernem bliski płaczu Gerard Pique, dodając, że jeśli w drużynie potrzeba będzie świeżej krwi, gotów jest odejść dla jej dobra. A najważniejszy w zespole Messi już dobrych kilka tygodni temu – gdy Katalończycy dali się wyprzedzić Realowi w walce o mistrzostwo Hiszpanii – przyznawał, że Barcelona wygląda jak zespół, który chce, ale z jakiegoś powodu nie może. „Musimy zacząć od nowa, wszystko, co zrobiliśmy od stycznia, było okropne. Graliśmy nierówno i słabo, z niską intensywnością, brakowało nam motywacji” – narzekał kapitan i najlepszy gracz w dziejach klubu po porażce z Osasuną, proroczo dodając, że z taką grą nie mają co myśleć o wygrywaniu Ligi Mistrzów.

W starciu z Bayernem Barcelona momentami przypominała drużynę oldbojów, omyłkowo uczestniczących w rywalizacji nie z podobnymi sobie weteranami piłki, a z zespołem spragnionym sukcesu i mającym mnóstwo do udowodnienia. Drużynę oldbojów, owszem: wciąż obdarzonych świetną techniką, ale mających oczywiste braki we wszystkich innych dziedzinach piłkarskiego arsenału, a przy tym na tyle rozleniwionych, by przechodzić do porządku dziennego nad całymi seriami niechlujnych podań prosto do rywala (nie do uwierzenia, ale przodował w tym świetnie przecież grający nogami ter Stegen). Problem w tym, że ów rywal ani myślał być wyrozumiały: ustawiony wysoko i bardzo ciasno, odbierał piłkę już na połowie Barcelony i stwarzał sobie dzięki temu okazję za okazją. Kto widział, ten wie: wynik dwucyfrowy nie byłby wcale zaskoczeniem. Momentami to Bayern wydawał się przypominać Barcelonę z najlepszych czasów Guardioli.

O dekadencji i dezintegracji, jaka ogarnęła zespół ze stolicy Katalonii kiedy stał się kapitalistycznym superklubem, napisał dziś w „Guardianie” Jonathan Wilson i nie od rzeczy pewnie będzie powiedzieć przy okazji, że niżej podpisany zakończył właśnie pracę nad przekładem jednej z ostatnich książek tego autora, „Dziedzictwa Barcelony” (ukaże się nakładem wydawnictwa SQN). Zapewne: sednem problemu są wieloletnie błędy w zarządzaniu, które można tolerować w związku z tym, że ekonomicznie wszystko wydaje się być w najlepszym porządku i że w świecie współczesnej piłki Barcelona jest już instytucją tak potężną, że niezależnie od tego, jak ślamazarnie graliby jej zawodnicy przez duże fragmenty sezonu, i tak zdobędą mistrzostwo lub wicemistrzostwo kraju, a w Lidze Mistrzów grać będą do wiosny, łudząc kibiców nadzieją, że może tym razem się uda. Wilson pisze o horrendalnym marnotrawstwie: o tym, że w ciągu ostatniej pięciolatki klubowy zarząd puścił z dymem blisko miliard euro na transfery, a ci przecież ci najdrożsi – Griezmann, Dembele, de Jong, Coutinho – albo wczoraj pełnili rolę rezerwowych, albo niczym się nie wyróżnili, albo… strzelali gole dla rywala.

Warto przy okazji zauważyć, że kultura celebryctwa, która w Barcelonie zaczęła się wraz z megatransferami Neymara i Suareza, w znacznym stopniu przyczyniła się do osłabienia klubowej tożsamości; że to, iż Messi i Suarez od lat czują się zwolnieni z zaangażowania w grę obronną, nie jest tylko kwestią ich wieku, ale także statusu megagwiazd, jaki szanują także kolejni, coraz mniej charyzmatyczni szkoleniowcy. Pochodną kultury celebryctwa jest również to, że pozycja każdego z tych trenerów wydaje się słabsza niż nietykalnej grupy trzymającej władzę w szatni. I to, że bodaj ostatni ponadprzeciętnie utalentowany wychowanek La Masii, Thiago Alcantara był, owszem, jednym z najlepszych graczy drugiej linii we wczorajszym spotkaniu, ale – podobnie jak Coutinho – grał dla Bayernu. Stawianie na pracę u podstaw, szkolenie kolejnych generacji zdolnych wychowanków, mimo szumnych frazesów klubowych włodarzy od dawna nie jest w Barcelonie priorytetem. Ktokolwiek nadejdzie po Quique Setienie – a że nadejdzie, wydaje się przesądzone – nie zdziała cudów w kwestii odwrócenia tego trendu. Kiedy Pep Guardiola przejmował drużynę, miał już Xaviego i Iniestę, którym szansę dawał jeszcze Luis van Gaal, ale wprowadzał do zespołu także Pique, Busquetsa czy Pedro. Ich następców w akademii nie widać.

Klęski tej skali, co wczorajsze 8:2, bywały w dziejach futbolu dobrym początkiem niejednej rewolucji. Gdzieś w jakimś gabinecie prezesa, pokoju zajmowanym przez trenera, w piłkarskiej szatni czy choćby w pokoju na buty zbierała się gromada myślących trzeźwo i samokrytycznie mężczyzn i przygotowywała niezbędny plan naprawczy. Zdarzało się to jednak w dawnych dobrych czasach, kiedy w klubach pozwalano sobie na myślenie w kategoriach dłuższych niż najbliższy rok finansowy. Tłumacząc „Dziedzictwo Barcelony” myślałem często, że potęga wizji Cruyffa, a potem pasmo sukcesów, jakie Guardiola i Messi zapewnili drużynie z Katalonii, zadziałały także paraliżująco na tych, którzy przy pierwszej próbie nieśmiałego wprowadzania zmian w stylu gry czy personaliach, bywali oskarżani o odstępstwo od jedynie słusznej linii i traktowani jak heretycy. Owszem, wyobrażam sobie, że – podobnie jak niedawno Juventus Pirlo – Barcelona ze względów wizerunkowych zatrudni teraz Xaviego, który również nie doprowadzi do trzęsienia ziemi, ale nawet gdyby kolejnym trenerem Blaugrany miał zostać niemający takich obciążeń Mauricio Pochettino, i on będzie miał związane ręce. 

W epoce superklubów wstrząśnięci i zmieszani piłkarze szybko odzyskują równowagę po klęsce, klubowemu zarządowi przynosi się na tacy głowę trenera, a kiedy już warunki umowy z nim zostaną uzgodnione, myśli się o uspokojeniu nastrojów wśród fanów jakimś spektakularnym transferem. Co byście powiedzieli na spotkanie Messiego i Ronaldo w jednym klubie?