W połowie najważniejszego tygodnia sezonu (a w każdym razie najważniejszego ze wszystkich dotychczasowych) Rafa Benitez ma wreszcie powody do zadowolenia. Przynajmniej przez kilka dni nikt nie będzie mu wypominać niefortunnych wypowiedzi dla mediów czy niefortunnej polityki transferowej; nikt nie będzie opisywać wojny podjazdowej, toczonej w ciągu ubiegłych miesięcy z Rickiem Parrym, ani spekulować na temat jego przyszłości w klubie. Przynajmniej do soboty, kiedy – na zakończenie najważniejszego tygodnia sezonu (a w każdym razie najważniejszego ze wszystkich dotychczasowych) – Liverpool czeka pojedynek z Manchesterem United.
A może się mylę? Może triumf nad Realem Ramosa dopiero rozbudzi spekulacje nad przyszłością Beniteza, a mianowicie przyszłością Królewską? Niechby nawet nie zdobył mistrzostwa Anglii: jeśli idzie o rozgrywki europejskie jego drużyna znajduje się na pierwszym miejscu tabeli zestawiającej sukcesy z ostatnich pięciu lat. Przyszły prezes Realu nie znajdzie dziś lepszego kandydata.
Niewątpliwie Benitez po raz kolejny zasłużył na nasze komplementy. Wtedy chwaliliśmy lekcję rozgrywania meczu wyjazdowego, tym razem chwalimy sposób, w jaki nastawił drużynę do grania o wszystko, bez kalkulacji biorących pod uwagę wynik z pierwszego spotkania. Jeśli Juande Ramos liczył, że Liverpool zacznie ostrożnie i jeśli sam kalkulował, że z początku zagra, jak by powiedzieli eksperci Polsatu, „na zero z tyłu”, nie mógł pomylić się boleśniej. Ile bramek zdobyliby Liverpoolczycy w ciągu pierwszych 30 minut, gdyby nie Iker Casillas? Jeden mecz i wszystkie stereotypy o rzekomo przywiązanym do gry defensywnej Benitezie legły w gruzach (piszę o tym, bo bodaj sam ich nadużywałem). A duet Gerrard-Torres, który stał się przekleństwem Robbiego Keane’a, już można zestawiać z najlepszymi duetami z klubowej historii: Fowlerem i Owenem, Aldridgem i Beardsleyem, Dalglishem i Rushem, Keeganem i Toshackiem. Choć przecież oprócz tej dwójki bohaterem wczorajszego wieczora był dla mnie niezmordowany Dirk Kuyt (skądinąd Benitez po meczu uchylił się od indywidualnych ocen, mówiąc, że świetną robotę wykonał człowiek odpowiedzialny za stroje, a także lekarze i masażyści).
Zabawne, że rozpisuję się o meczu Liverpoolu. Pewnie odzywa się moje poczucie winy za dotychczasowe ironiczne uwagi pod adresem tego zespołu. W temacie awansu Manchesteru United i tego, że Alex Ferguson da lekcję Jose Mourinho po pierwszym meczu oraz późniejszych osiągnięciach w lidze i Pucharze Ligi byłem dziwnie spokojny, choć nie spodziewałem się oczywiście, że początek końca przygody Interu z Champions League nastąpi na skutek gapiostwa przy rzucie rożnym. Tak jak nie spodziewałem się, że piłkarze Arsenalu potrafią strzelać karne (biedny Eduardo… po tym, jak spudłował, zastanawiałem się, o czym myślał podczas tego samotnego długiego marszu z połowy boiska do punktu wyznaczającego jedenasty metr, i cholernie się cieszę, że nie stał się przyczyną odpadnięcia Kanonierów).
Lepszym od siebie pozostawiam analizy, dlaczego angielski walec okazał się nie do zatrzymania. Ja czekam na sobotę.
