Gdybym miał opisywać dzisiejszy mecz Manchesteru United z Liverpoolem przy pomocy piłkarskich komunałów, powiedziałbym, że wynik nie odzwierciedla wydarzeń na boisku. I dodałbym, na większym jeszcze stopniu ogólności, że piłka nożna jest grą błędów. W końcu to jeden błąd Reiny przerwał partię taktycznych szachów, które gdyby nie on, oglądalibyśmy może do końca meczu. Jeden – ale za to jaki – błąd Vidicia pozwolił Liverpoolowi wrócić do gry (błąd błędem, ale kunszt Torresa, który do końca czekał, co zrobi van der Sar…). Jeden błąd Evry spowodował, że dla Manchesteru nie było już ratunku (błąd błędem, ale kunszt Torresa, który odgrywał do Gerrarda…). A potem przyszedł kolejny błąd Vidicia i wreszcie wpadka O’Shea i van der Sara.
Przy tej ostatniej akcji warto się na chwilę zatrzymać: jak słusznie zauważa Piotrek, zwycięstwo Liverpoolu przypieczętował piłkarz, którego kibice z The Kop dość zgodnie uważają za najsłabsze ogniwo – dziś (szczęśliwie?) wpuszczony z ławki rezerwowych. Fantastyczny gol Dosseny był przecież czymś równie nieoczekiwanym, co błędy Vidicia; nie wiem, czy nie były to w ogóle pierwsze poważne błędy Serba w tym sezonie.
Najlepszy na boisku był Alan Wiley. Chciałbym to podkreślić, zanim powiem dwa zdania o drużynie Liverpoolu, bo dobiegające pomału końca rozgrywki stały pod znakiem kampanii „Respect”, mającej skłaniać piłkarzy i menedżerów do większego szacunku dla arbitrów – a raczej stały pod znaniem fiaska tej kampanii: sędziowie mylili się może nawet częściej niż dotąd, a menedżerowie (co tu kryć, zwłaszcza Ferguson i Benitez) nadal nie przebierali w słowach. Dziś, w najważniejszym jak do tej pory meczu sezonu, z oczywistych przyczyn meczu podwyższonego ryzyka, wszystkie kluczowe decyzje sędziego – także te o karnych i czerwonej kartce – były słuszne.
Liverpool zgodnie z przewidywaniami zagrał ostrożnie, bardziej jak z Realem na wyjeździe niż z Realem u siebie. Bohaterami zostali rzecz jasna Gerrard i Torres, choć moją uwagę zwrócili także Mascherano i Lucas, którzy nie tylko wygrali rywalizację o środek pola z Carrickiem i Andersonem ( to z kolei najsłabsze ogniwo MU), ale zawsze na czas asekurowali bocznych obrońców, gdy zagrożenie miało nadejść ze skrzydeł – zwłaszcza Aurelio wiele zawdzięcza Lucasowi w starciach z Cristiano Ronaldo. Co się zaś tyczy Gerrarda i Torresa: szczęśliwie dla Liverpoolu nareszcie obaj są zdrowi (uwierzycie, że był to dopiero ich dziewiąty wspólny mecz?), a Hiszpan – bodaj pierwszy raz w tym sezonie – doszedł do wielkiej formy. To nie tylko kwestia techniki, ale i siły fizycznej – umiejętności przyjęcia piłki mimo asysty obrońcy, przytrzymania jej, zastawienia się, a następnie zrobienia miejsca wbiegającemu z głębi pola Gerrardowi…
Zacząłem od tego, że wynik nie odzwierciedla wydarzeń na boisku: zarówno po pierwszych 20 minutach, jak na kwadrans przed końcem wielu z nas obstawiało, że MU nie przegra. Nawet mimo porażki piłkarze Alexa Fergusona pozostają faworytem do zdobycia tytułu (mają cztery punkty przewagi i mecz w zapasie oraz większy i bardziej wyrównany skład), choć faktem jest, że aura „niezwyciężonych” właśnie ich opuściła. Fantastyczna wiadomość dla kibiców niezaangażowanych: niepewność i emocje przedłużyły się o dobrych kilka tygodni. No i wyobraźcie sobie, że w losowaniu Ligi Mistrzów Liverpool i MU trafiają na siebie po raz kolejny…