Archiwum kategorii: Premier League

Upiory Arsenalu

Zauważyłem niedawno, że pewien znany publicysta rozpaczliwie dopytuje na Twitterze, jak skończył Gollum we „Władcy pierścieni”. Gdyby ów publicysta miał jeszcze ochotę czerpać z lektury Tolkiena, z pewnością zbyt grubej jak na wrażliwość dzisiejszej młodzieży, mógłbym mu właściwie podpowiedzieć historię upiorów pierścienia, dziewięciu normalnych niegdyś, śmiertelnych ludzi, którzy po usidleniu przez Saurona stali się cieniami Wielkiego Cienia. Opowieść w sam raz do użycia podczas pisania o Arsenalu: jeśli ktoś przypadkiem oglądał w sobotni wieczór transmisję z Emirates, powinien zwrócić uwagę na te pełzające po boisku zjawy w czerwonych strojach (czerwonych jeźdźców?), przypominające wprawdzie potężnych niegdyś piłkarzy, od dawna niebędące jednak w świecie żywych.

To były upiory. Cienie przeszłości. Postacie imitujące tamten dawny Arsenal do tego stopnia, że próbujące wymienić między sobą serię podań w polu karnym rywala – zupełnie jakby chciały znaleźć się w bramce razem z piłką, zamiast uderzyć ją np. z linii szesnastu metrów. Ileż takich meczów oglądaliśmy pięć, dziesięć, czy piętnaście lat temu, z tą różnicą, że tamci, zaliczający się jeszcze do istot ludzkich, trafiali wcześniej niż w sobotę Giroud. Z łatwością przejmujące inicjatywę, bez problemu utrzymujące się przy piłce (to też pamiętamy), ale nieskuteczne. I z łatwością tracące nad sobą panowanie – jak Wilshere w starciu z Fellainim (chyba tylko faktowi, że jest niższy od Belga o głowę, Anglik zawdzięcza pobłażliwość sędziego).

Napisałem w życiu wiele tekstów komplementujących Arsene’a Wengera, ale miały one dwa stałe elementy: stwierdzenie, że nie umie przegrywać i że jego neurotyczny niepokój udziela się piłkarzom. Oraz że żaden inny klub Premier League nie ma takiej historii czerwonych kartek. Żaden inny klub nie ma również takiej historii ocierania się o sukces – tytuł mistrzowski, triumf w pucharze – i następnie wypuszczania ich z rąk (oczywiście mówimy tu o drużynach walczących o najwyższe cele, a nie takim np. Tottenhamie…). Podejrzewam, że mało który klub ma również w statystykach tyle bramek samobójczych. „W obronie byliśmy trochę naiwni” – powiedział po wczorajszym meczu Arsene Wenger. Nawet to bywazdanie powtarzane od lat.

rvparsBo przecież lepszej okazji, żeby ograć Manchester United i zerwać z opinią drużyny niezdolnej do zwyciężania w spotkaniach z najgroźniejszymi rywalami pewnie długo nie będzie. Czerwone Diabły wciąż nie odnalazły ani właściwego rytmu, ani właściwego ustawienia, a zdemolowanie składu kontuzjami (uraz Luke’a Shawa był czterdziestym od czasu objęcia klubu przez Louisa van Gaala – nie sposób nie pytać, czy z prowadzeniem treningów przez Holendra, z nakładaniem na piłkarzy obciążeń, z pewnością wszystko jest w porządku) uniemożliwia zgrywanie poszczególnych formacji. Tym razem MU znów grało trójką obrońców: Smallingiem, McNairem i Blackettem (czy czytając taki skład obrony jednego z najsłynniejszych klubów świata nie wzdrygacie się z przerażeniem?), z cofniętymi skrzydłowymi Valencią i Shawem (a po kontuzji tego ostatniego – z Youngiem), Fellainim i Carrickiem w środku pola oraz ofensywną trójką van Persie-Rooney-di Maria – i trzeba przyznać, że to ustawienie również Arsenalowi sprzyjało. Robin van Persie był kompletnie niewidoczny: z dwunastu kontaktów z piłką trzy miał podczas wykonywania rzutów rożnych, a jeden – przy rozpoczęciu meczu od środka. Ruchliwi pomocnicy gospodarzy znajdowali miejsce za plecami Fellainiego czy Carricka (przykład z pierwszej połowy: Sanchez, uwalniający się spod krycia Fellainiego, odgrywający do strzelającego z dystansu Ramseya), podobnie jak grający po prawej stronie Chambers i Oxlade-Chamberlain (przykład również z pierwszej połowy: akcja tej dwójki, po której strzał Welbecka w ostatniej chwili zablokował McNair). Prostopadłe piłki znajdowały swój cel. W obronie gości panował chaos, McNair i Blackett spóźniali się z interwencjami, a Smalling w kluczowych momentach potrafił ich wprawdzie asekurować, ale patrząc na jego grę pozycyjną nie sposób się dziwić, że MU przymierza się w styczniu do kupienia kolejnego stopera (Vertonghena z Tottenhamu?). Arsenalowi udawał się też pressing: to właśnie dzięki niemu najlepszą okazję do strzelenia bramki dla Kanonierów miał Wilshere. De Gea obronił i tym razem, ale sama akcja pozwalała zrozumieć, co miał na myśli Louis van Gaal, mówiący po meczu, że wiele jeszcze widzi w grze swojego bramkarza elementów do poprawy: wcześniej to Hiszpan zbyt krótko wybił piłkę, umożliwiając gospodarzom przeprowadzenie szybkiego ataku. Nie był to zresztą pierwszy tego typu przypadek i bramkarz nie był jedynym winowajcą: przez pierwsze 35 minut meczu wszyscy piłkarze MU tracili piłkę zbyt łatwo.

arsmushotsAle Wilshere bramki nie strzelił. Cały wysiłek, włożony przez Arsenal w ten mecz, energia, z jaką biegali piłkarze Arsene’a Wengera, dobra pierwsza połowa, zostały zmarnowane. Były momenty, gdy sześciu czy siedmiu Kanonierów wchodziło w pole karne MU i umiało w tej ciasnocie wymienić kilka podań – ale nie kończąc akcji strzałem, jakby ze strachu przed odpowiedzialnością. To z jednej z takich konfuzji wziął się kontratak, po którym gola strzelił Rooney: kiedy z di Marią wychodzili z własnej połowy, mieli przed sobą tylko Monreala, a w pomeczowych rozmowach z dziennikarzami Arsene Wenger dziwił się, jak to możliwe, że jego dążący do wyrównania podopieczni zostawili z tyłu tylko jednego kolegę (w jeszcze dogodniejszej sytuacji był samotnie szarżujący kilka minut później di Maria). Bramka kapitana MU padła w 85. minucie; był to pierwszy celny strzał gości na bramkę Arsenalu, który do tego momentu celnych strzałów oddał osiem – i nic z nich nie wynikło.

W sumie kolejny raz przeżyliśmy deja vu i trudno się dziwić tym, którzy po takim meczu dochodzą do wniosku, że epoka Wengera znalazła się w fazie schyłku. Dla mnie symptomatyczne było zachowanie Wilshere’a w starciu z Fellainim: młody Anglik, tak komplementowany po meczu reprezentacji w środku tygodnia i tak otwarcie sugerujący, że chciałby w klubie występować na tej samej pozycji co w kadrze, pokazał jeszcze raz, że prawdziwe bariery między piłkarskim talentem a piłkarską wielkością, znajdują się w głowie zawodnika. W tym Arsenalu wielkości nie osiągnie – jeśli czytaliście Tolkiena to wiecie, że zwiedzione przez Saurona upiory skazane są na klęskę.

Mourinho nie mierzy w rekordy

1. Zabójcza prostota Chelsea

Tym razem niepotrzebne były „dwa autobusy”, które – wedle słów Brendana Rodgersa – Chelsea zaparkowało tutaj w maju. Niepotrzebny okazał się geniusz dryblingu Edena Hazarda, podobnie zresztą jak asysty grającego z kontuzją (co ujawnił po meczu Jose Mourinho) i uważnie pilnowanego przez Hendersona Cesca Fabregasa. Żeby doprowadzić do wyrównania po tym, jak Emre Can dość szczęśliwie strzelił bramkę dla Liverpoolu, wystarczył – jak to często bywa ostatnio w przypadku gry przeciwko drużynie Brendana Rodgersa – stały fragment gry; do strzelenia bramki zwycięskiej zaś – akcja, od której właściwie można by zacząć tekst o trenerskiej filozofii Jose Mourinho. Po odbiorze na własnej połowie Willian zagrał precyzyjne, kilkudziesięciometrowe podanie do pędzącego lewą stroną Azplicuety, który, tyleż przy pomocy techniki, co siły wyprzedził Coutinho i dośrodkował w pole karne, gdzie do piłki odbitej przez Mignoleta dopadł Diego Costa, który – znowuż – włożył w swój strzał tyleż techniki, co siły… Zabójcza prostota, z akcentem na „zabójcza”.

Oczywiście, że Liverpoolowi należał się karny po ręce (o ile nie dwóch…) Cahilla. Gdyby sędzia go podyktował, i gdyby Gerrard doprowadził do wyrównania, kontynuowalibyśmy pewnie dyskusję na temat Chelsea jako drużyny nie tak nieprzemakalnej, jak stereotypy o Mourinho każą myśleć. Ale sędzia ręki nie zauważył, Liverpool przegrał i po jedenastu kolejkach traci do lidera piętnaście punktów, my zaś zauważmy, że przez większą część spotkania goście kontrolowali sytuację, a Thibaut Courtois poza jednym strzałem Sterlinga nie miał właściwie okazji do poważnego bronienia. Mnie najbardziej podobała się praca Maticia w środku pola, inspirującego resztę kolegów do pressingu i pozbawiania chelseatacklesgospodarzy piłki jeszcze na ich połowie (zobaczcie podsumowanie samych wślizgów Chelsea); imponował także zapędzający się aż pod bramkę Liverpoolu Ivanović i kontrolujący własną strefę obronną Terry. Grę gospodarzy można, niestety, podsumować punktując kolejny słaby mecz Balotellego, wiele niecelnych podań Gerrarda, zagubienie w grze obronnej Lovrena (dlaczego nie Toure, skoro tak dobrze radził sobie przeciwko Realowi i skoro szansę otrzymał inny dobrze grający w Madrycie zawodnik – Can?) oraz zmianę Coutinho i Cana na Allena i Boriniego, która wywołała furię kibiców z The Kop. Mignolet robił, co mógł, próbując naprawić błędy kolegów przy rogu dającym Chelsea wyrównanie, ale jego ostatnie zagranie w meczu – próba podania, która zakończyłaby się rzutem rożnym dla gości, gdyby sędzia się nie zlitował i nie zakończył spotkania – również mogłoby robić za podsumowanie formy Liverpoolu w ostatnich tygodniach. W bodaj pięciu pomeczowych tekstach dziennikarzy angielskich znalazłem zdanie, że Brendan Rodgers nie wie ani tego, jaki jest jego najlepszy skład, ani tego, w jaką zestawić go formację.

Czy Chelsea zakończy sezon bez porażki? Zważcie, że na wyjazdach wygrali już z Liverpoolem i Evertonem, a z MU i MC zremisowali (w obu przypadkach będąc blisko wygranej). Zważcie też (nie potrafię o tym nie myśleć, kiedy słyszę od piłkarzy Tottenhamu, jak potrafi ich sparaliżować przypadkowo stracony gol…), jak kompletnie niespeszeni są podopieczni Mourinho w momencie, gdy rywal obejmuje prowadzenie. Ale w dyskusję o „niezwyciężonych” nie mam ochoty wchodzić – przecież nawet jeśli zdarzy im się potknięcie na boisku jakiejś Swansea czy QPR, nie powstrzyma to ich marszu po mistrzostwo. Jose Mourinho nie w śrubowanie rekordów mierzy – liczy się zabójcza prostota.

 

2. Czy Mata pozostanie rezerwowym

Patrząc na pracujących w defensywie Chelsea Oscara i Hazarda myślałem o Macie. Układałem bowiem w tych dniach, przyznaję z właściwą sobie szczerością, tekst o hiszpańskim rozgrywającym MU: o tym, dlaczego ostatecznie nie poszło mu w Londynie, mimo iż zanim do klubu przyszedł Mourinho dwukrotnie wybierano go tam piłkarzem roku, i dlaczego wiele wskazuje na to, że nie pójdzie mu również w Manchesterze. Na kilka ostatnich spotkań Manchesteru United Mata przestał być wszak piłkarzem wyjściowej jedenastki, oddając pozycję za plecami van Persiego Rooneyowi, a przy tym, że swoje miejsce na boisku otrzymał Fellaini, że wrócił Carrick, a gdzieś przecież musi grać di Maria – nie wyglądało to optymistycznie również na przyszłość. Jednym z rozlicznych problemów MU (plaga kontuzji, pomieszanie w defensywie…) jest i ten: akcje rozgrywane bez charakteryzującej zwykle ten klub szybkości, a przy wszystkich zaletach Hiszpana on również do najszybszych nie należy. A skoro miejsce na „dziesiątce” zajmuje Rooney, skoro po prawej więcej szybkości może zaoferować Januzaj, czy nie czas pomyśleć o przeprowadzce do jakiejś innej ligi, najlepiej takiej, gdzie tempo gry nie jest aż tak oszałamiające?

Owszem: w meczu z Crystal Palace Mata wszedł z ławki rezerwowych i strzelił piękną bramkę. Louis van Gaal zauważył jednak, że wprowadzenie Hiszpana nie wiązało się ze zmianą taktyki ani ustawienia – i że dawał mu w trakcie tego sezonu wystarczająco wiele okazji do wykazania się przydatnością dla drużyny. Nie jest więc bynajmniej powiedziane, że po kolejnej w tym sezonie przerwie na kadrę Mata zagra w meczu z Arsenalem od pierwszej minuty.

Znalezienie odpowiedniego ustawienia nie tylko zdziesiątkowanej kontuzjami obrony (jedenasty wariant w sezonie!), ale także drugiej linii MU pozostaje rebusem, którego van Gaal jeszcze nie rozwiązał. Fellaini i Blind – lub Fellaini i Carrick – to ostatnia odpowiedź, z Januzajem i di Marią po bokach oraz Rooneyem za plecami van Persiego. Pomijając już kwestię przyszłości Maty: w tym systemie przygasł świetny wcześniej (ale grający wówczas po lewej stronie pomocy ustawionej w diament) Angel di Maria, a poza tym Czerwone Diabły strzelają mniej bramek. Tak, wiem, że van Gaal odpowiedziałby na to, że również mniej tracą, zwłaszcza w ostatniej fazie meczu – ale nadmierne celebrowanie jednobramkowego zwycięstwa z Crystal Palace byłoby chyba przesadą.

Dziwność tego sezonu polega jednak na tym, że mimo najsłabszego od lat początku MU w Premier League, sytuacja Czerwonych Diabłów drużyny w tabeli pozostaje względnie komfortowa: skoro do czwartego miejsca są tylko dwa punkty straty, a przerwa na reprezentację daje czas na wyleczenie kolejnych zawodników, wypada wierzyć van Gaalowi, że do maja będzie to wyglądało zupełnie inaczej.

 

3. Aguero i Sanchez, czyli listki figowe

Zwłaszcza, że inni także mają kłopoty. Weźcie Manchester City i Arsenal. Wspomnijcie błędy i kontuzje obrońców (przeciwko QPR nie mógł zagrać Kompany, a lista niezdolnych do gry w obozie Kanonierów jest aż za dobrze znana – dziś w Arsenalu Chambers gubił się jak ostatnio Mangala w MC), dziury w drugiej linii, chwile dekoncentracji bramkarzy (jakim szczęściarzem okazał się Joe Hart, że przepisy wymusiły na sędzim powtórkę jego wybicia i nieuznanie bramki Austina), wypuszczane z rąk prowadzenia, menedżerów pod presją – także po fatalnych meczach w tygodniu, w Lidze Mistrzów. Jeśli, jak wszystko na to wskazuje, MC odpadnie z Champions League już w fazie grupowej, Manuel Pellegrini może stracić pracę na Etihad; na Emirates coraz wyraźniej słychać głosy, że aby zrobić krok naprzód i ponownie liczyć się w walce o mistrzostwo kraju, nie powinno się przedłużyć umowy z Arsenem Wengerem. Gdzie byłyby oba zespoły, gdyby nie dwaj superstrzelcy: autor dwunastu bramek Aguero i zdobywca ośmiu goli Sanchez? I czy ktoś w ogóle zamierza w tym sezonie gonić Chelsea?

 

4. Tottenham, czyli minuta ciszy

Na ten temat wypowiem się gruntownie w innym miejscu. Będą gorzkie żarty, nie zabraknie analizy decyzji prezesa Levy’ego o zwolnieniu poszczególnych trenerów, pojawi się podsumowanie polityki transferowej z czasów po odejściu Garetha Bale’a, trzeba będzie przyjrzeć się także taktyce, którą wdrożył (a może raczej której nie wdrożył) Mauricio Pochettino. Tymczasem poprzestańmy na konkluzji, że dzisiejszego popołudnia na White Hart Lane najbardziej udała się minuta ciszy, upamiętniająca poległych w obronie ojczyzny.

Szczęście w nieszczęściu Louisa van Gaala

Louis van Gaal w piątek: „Nade wszystko nie chcemy czerwonej kartki – w dziesięciu przeciwko jedenastu trudno wygrywać mecze”. Po przeczytaniu takiego zdania, po poświęceniu tej kwestii akapitu w przedmeczowej zapowiedzi, wiesz już, o czym najpierw będziesz pisał po meczu. To, że Chris Smalling przeszkadzał Hartowi w wybiciu piłki, zamiast jak najszybciej wracać na swoją pozycję w defensywie, było aktem czystej głupoty, której w piłce nożnej nie chcemy oglądać – a już na pewno nie chce oglądać jej taki perfekcjonista, jak obecny trener Manchesteru United.

Tym bardziej, że nieodpowiedzialnych zachowań było w jego drużynie więcej. Pomijając nawet faul Smallinga na Milnerze, po którym obrońca MU wyleciał z boiska, i zostawiając jeszcze przez chwilę na boku postawę sędziego: co zrobił Fellaini po tym, jak w pierwszej połowie wywrócił w polu karnym Aguero? Otóż zamiast cieszyć się w duchu, że Michael Olivier nie zauważył jego przewinienia, pochylił się nad rywalem i zaczął na niego wrzeszczeć. Jak powiedział po meczu van Gaal o Smallingu: nie możesz robić takich rzeczy…

Ale mecz, który Manchester United kończył w dziesiątkę, w dodatku z obroną w składzie Valencia, McNair, Carrick, Shaw, nie zostawia Louisowi van Gaalowi jedynie złych wspomnień. W ciągu ostatnich dwudziestu minut spotkania na Etihad jego grający w dziesiątkę podopieczni zepchnęli rywala do defensywy, tym bardziej desperackiej, im bardziej na boisku brakowało oszczędzanych już na środowy mecz Ligi Mistrzów Milnera i Aguero. W środku pola ciężko pracowali Fellaini z Rooneyem, z pewnością oferującym w tym miejscu więcej niż Juan Mata (fantastyczny rajd kapitana MU z końcówki meczu zasługiwał na wykończenie lepsze niż strzał di Marii, obroniony przez Harta – analogicznie w pierwszej połowie świetne dośrodkowanie di Marii zasługiwało na lepsze wykończenie niż to, które zaprezentował Januzaj), przed obroną rozdzielał piłki i rozpoczynał ataki Daley Blind, na bramce jak zwykle niezawodny był David de Gea (dwie świetne interwencje w pierwszej połowie), a i duet Carrick-McNair radził sobie lepiej niż Rojo (zanim zszedł z kontuzją gubił się fatalnie przy Aguero i śmiało mógł również obejrzeć czerwoną kartkę) ze Smallingiem. Trzykrotne przymknięcie przez sędziego oczu na faule Czerwonych DIabłów we własnym polu karnym pozwalało stosunkowo długo utrzymywać na Etihad korzystny wynik. Rzeczywiście: gdyby nie głupota Smallinga…

Co powiedziawszy nie mogę się nie zadumać nad podwójnymi standardami, z jakimi traktujemy poszczególnych trenerów. Van Gaal ma po dziesięciu kolejkach o trzy punkty mniej niż przed rokiem David Moyes, zajmuje dziesiąte miejsce w tabeli i nie wygrał jeszcze meczu na wyjeździe. W obronie zamiast organizatorów i liderów ma wchodzącą dopiero do drużyny młodzież lub zawodników uczących się dopiero Premier League. Jest odpowiedzialny za najgorszy ligowy start Manchesteru United od 1986 roku, i to mimo gigantycznych inwestycji poczynionych tego lata (ktoś policzył, że dzisiejszy wyjściowy skład MU to najdroższa jedenastka rozpoczynająca mecz w historii angielskiej ekstraklasy: w czerwonych koszulkach biegało jakieś ćwierć miliarda funtów), co nie przeszkadza nam zachowywać spokój, doszukiwać się w grze MU pozytywów, z cierpliwością i szacunkiem słuchać tłumaczeń menedżera. David Moyes nie mógł liczyć na podobne traktowanie.

Manchester City? Utrata kontroli nad meczem musiała martwić, podobnie jak niezdolność wykorzystania faktu, że obrona rywali grała w tym zestawieniu po raz pierwszy. Zmiany, których dokonywał Pellegrini (jako się rzekło: z myślą o środowym meczu z CSKA, kluczowym, jeśli idzie o przyszłość klubu w Lidze Mistrzów) ułatwiły gościom objęcie inicjatywy. Owszem: świetne podanie Yayi Toure na skrzydło do Clichy’ego może być znakiem, że Iworyjczyk powoli odzyskuje formę. Clichy, wstawiony do składu w ostatniej chwili, po tym, jak kontuzji na rozgrzewce doznał Kolarow, zagrał bardzo dobrze: wraz z Milnerem nie tylko sprawiał gigantyczne kłopoty Valencii, ale likwidował wszystkie próby ataków rozczarowującego Januzaja; po prawej stronie równie dobrze wypadł Navas… Osobiście spodziewałem się występu Nasriego i Dżeko, ale przyznaję: z Navasem i Joveticiem było szerzej, szybciej i bardziej kombinacyjnie, choć obu zawodnikom daleko do kreatywności Davida Silvy.

W sumie jednak, choć derby zakończyły się zwycięstwem gospodarzy, nie było to zwycięstwo przekonujące. No dobrze, powiem to: zwłaszcza obejrzane dzień po meczu Bayern-Borussia (ale też po meczach Newcastle-Liverpool i Chelsea-QPR, oraz przed meczem AV-Tottenhamu; w każdym z nich chaosu i błędów było więcej niż jakości), starcie Manchesteru City z Manchesterem United każe wątpić w prawdziwość zdania, że Premier League jest najlepszą ligą świata.

Wielki Louis, wielki Jose, największy Sam

1. Tylko nie mówcie, że hit rozczarował. Między meczem MU i Chelsea, rozegranym na tym samym stadionie jesienią ubiegłego roku, a spotkaniem, które obejrzeliśmy dzisiaj, ziała przepaść od pierwszych minut, w których Chelsea zaatakowała i błyskawicznie stworzyła dwie groźne okazje. Tamtego pojedynku Mourinho trochę się jeszcze obawiał, trochę nie miał wiary w możliwości świeżo objętej wówczas drużyny, a trochę brakowało mu piłkarzy, których ma do dyspozycji teraz – w każdym razie zamurował bramkę i wykastrował mecz z wszelkich emocji. Dziś – z zabezpieczającym obronę świetnym Maticiem, ale też z Fabregasem i tymi, którzy imponowali już przed rokiem, Hazardem, Oscarem czy Willianem, mógł się pokusić o grę bardziej otwartą.

Jako się rzekło już przed południem w tekście dla Sport.pl, Chelsea ma dziś najbardziej zrównoważoną drużynę w Premier League: po stracie piłki broni się w sposób uporządkowany, zaczynając pressing od napastnika (warto zobaczyć tzw. heatmap Drogby – ile 36-letni napastnik Chelsea się nabiegał, wracając także do własnej strefy obronnej). Nawet kiedy rywalowi udaje się przedrzeć przez zasieki – jak w pierwszej połowie van Persiemu po fenomenalnym podaniu Januzaja – za plecami obrońców czuwa Thibaut Courtois. Owszem, trener Michniewicz ma rację pisząc na Twitterze, że Jose Mourinho stworzył potwora (inni komentatorzy przywołują jako kontekst dla mówienia o dzisiejszej Chelsea „niezwyciężony” Arsenal z sezonu 2003/04). Do 94. minuty meczu potwór wydawał się niezniszczalny.

Z punktu widzenia kibiców angielskiej piłki należałoby dodać: na szczęście nie okazał się niezniszczalny, bo przecież chcielibyśmy do maja przeżyć jeszcze trochę emocji. Ale też chyba nikt się nie spodziewał błędu akurat Branislava Ivanovicia. Normalnie Serb należy do najpewniejszych punktów drużyny, a tutaj, w niezbyt jeszcze groźnej sytuacji sfaulował di Marię, ryzykując rzut wolny, czerwoną kartkę, a w ślad za nią to najgorsze – własną nieobecność przed bramką Courtois przy stałym fragmencie gry. To Ivanović pilnował w poprzednich starciach w polu karnym Fellainiego…

Oczywiście w tamtym momencie równie dobrze mogłoby być po meczu, gdyby sędzia Dowd zachował się tak, jak w podobnych sytuacjach zachowuje się wielu jego kolegów (np. Michael Olivier po faulu Shawcrossa w meczu Stoke ze Swansea): dał Chelsea rzut karny albo po tym, jak bardzo słaby skądinąd Marcos Rojo wywracał Johna Terry’ego, albo po faulu Chrisa Smallinga na Ivanoviciu. Chaos był imieniem obu stoperów MU nie tylko w tej sytuacji, a symbolem szwankującej wciąż organizacji obrony Czerwonych Diabłów było krycie Drogby przez o głowę niższego Rafaela.

fellainimuNie chcę bynajmniej powiedzieć, że Louis van Gaal nie odrobił zadania domowego. Mając nieustanne kłopoty ze zdrowiem piłkarzy (dziś nie zagrali m.in. Falcao, Herrera i Jones), wydelegował do gry w środku pola Marouane’a Fellainiego i przez spore fragmenty meczu Belg w zasadzie wyłączył z gry Cesca Fabregasa (tylko 11 podań Hiszpana w całej pierwszej połowie), a w ostatniej minucie to po jego strzale odbita piłka trafiła pod nogi van Persiego. Statystyki pokazują, że to Fellaini nabiegał się najwięcej (ponad 12 kilometrów, 70 sprintów) – i właśnie o to chodziło van Gaalowi, który z całą szczerością przyznawał, że choć woli pracować z zawodnikami bardziej kreatywnymi, to w Anglii liczą się również kondycja i siła. Kreatywny Mata niestety nadal zawodzi, dlatego udaną decyzją była zmiana w drugiej połowie ustawienia na 4-4-2 i wydelegowanie do gry u boku van Persiego młodego Wilsona; w końcówce di Maria i Januzaj wpisali się w dobre tradycje manchesterskich skrzydłowych i w ogóle wyglądało to trochę tak, jakby duch drużyny Fergusona nie całkiem jeszcze z Old Trafford wyparował. Z pewnością tak dobrze jeszcze w tym sezonie nie grali.

2. Pamiętacie jeszcze te tygodnie po zakończeniu poprzedniego sezonu? Wieści o ultimatum, jakie właściciele West Hamu przekazali Samowi Allardyce’owi, że najwyższy czas, aby drużyna zaczęła grać efektownie? Że nie chodzi już tylko o utrzymanie w lidze, ale o to, by gra Młotów zaczęła cieszyć oko kibiców? Że w świetle zbliżającej się przeprowadzki na stadion olimpijski trzeba myśleć o zapełnianiu trybun, ergo: zapewnianiu widzom rozrywki na odpowiednim poziomie?

Wakacje upływały pod znakiem spekulacji, czy Allardyce jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Owszem: objął drużynę po spadku z Premier League i wrócił z nią do ekstraklasy, owszem: potrafił ją w ekstraklasie utrzymywać (poprzedni sezon skończyli na bezpiecznym 13. miejscu), ale momentami wyglądało to jak Bolton z czasów, gdy prowadził go ten sam menedżer (wrażenie analogii powiększał jeszcze kapitan obu drużyn Kevin Nolan): z dośrodkowaniami na głowę rosłego napastnika, z rozpychaniem się łokciami w walce o piłkę, słowem naprawdę nic przyjemnego. Upubliczniony na stronie West Hamu komunikat o „konstruktywnych” rozmowach na temat przyszłości drużyny, w których zarząd korzystał z uwag kibiców; komunikat wspominający, że drużyna powinna grać bardziej atrakcyjny futbol, można było czytać jako przestrogę: nasza cierpliwość się wyczerpuje, drogi Samie, zaczekamy jeszcze kilka miesięcy, a potem powiemy „sprawdzam”. Szczerze mówiąc, po rozpoczęciu sezonu od porażki u siebie z Tottenhamem, odpadnięciu z Pucharu Ligi w meczu z Sheffield United, i kolejnej wpadce u siebie, tym razem z Southamptonem, wydawało się, że wiszący nad głową menedżera miecz zaraz opadnie.

Ale właściciele wytrzymali nerwowo i oto kolejny raz mogą sobie gratulować cierpliwości. W gruncie rzeczy błyskawicznie nowy styl gry West Hamu przełożył się na wyniki (szczerze mówiąc już z Tottenhamem powinni byli wygrać; sukces gości był więcej niż szczęśliwy), a Premier League otrzymała nowe gwiazdy, z najjaśniejszą, sensacyjnie wynalezioną w drugiej lidze francuskiej postacią Diafry Sakho. Jeśli nie porównywać jego przywitania z ligą angielską (sześć goli w sześciu startach) z furorą, jaką zrobił przed dwoma laty w Swansea Michu, należałoby właściwie sięgnąć do porównań z czasów, gdy to Arsene Wenger miał w małym palcu wiedzę o lidze francuskiej i ściągał do Anglii te nikomu nieznane Anelki.

Czasami się zastanawiam, co by było, gdyby w West Hamie od początku sezonu mógł grać Andy Carroll. Myślę jednak, że zastanawiam się niesłusznie. Że podobnie jak wszyscy ulegałem wizerunkowi Allardyce’a-brutala, a tymczasem w jego wielkim ciele kryła się dusza subtelna i wrażliwa, spragniona czystego futbolowego piękna. Tak, tak, trochę żartuję, ale sygnały, że Wielki Sam zawsze był innowatorem, napływały z jego sztabu szkoleniowego od dawna – w Anglii był jednym z pierwszych, którzy korzystali z nowinek technicznych, Pro Zone’ów i innych takich. Do historii Premier League ostatnich lat przechodziły również mecze, w których potrafił wystrychnąć na dudka taktycznych guru: Jose Mourinho (oskarżającego go później o XIX-wieczny futbol), Andre Villas-Boasa (jako pierwszy obnażył słabości tyleż wysoko ustawionej, co nieruchawej linii obrony Tottenhamu), a w tym sezonie także Brendana Rodgersa i Manuela Pellegriniego. W taktycznych słowniczkach pojawiło się już pojęcie „środkowego skrzydłowego” na określenie pozycji w West Hamie Stewarta Downinga – przed rokiem plątający się gdzieś przy linii bocznej Anglik wrzucał niezliczone piłki w pole karne z efektem dość umiarkowanym, teraz jego kreatywność znacząco wzrosła.

songmcNapastnicy West Hamu nie mogą się nachwalić współpracy z zatrudnionym do pracy z nimi świetnym przed laty snajperem Teddym Sheringhamem, a osobnym tematem powinno być drugie przyjście do Premier League Alexa Songa. Tyle pisano o tym, że Arsenalowi przeszedł koło nosa powrót Fabregasa, chciałoby się więc zapytać: a Song? Widzieliście jego walki z Fernando czy z Yayą Toure? Widzieliście jego udane odbiory, potem rajdy, a wreszcie próbę zagrania raboną? A widzieliście, jak radzi sobie przed linią obrony Kouyate? Jak z przodu wspomnianego Sakho uzupełnia szybki jak wiatr Enner Valencia? Jak obaj nie zapominają o obronie (od początku sezonu naliczono im 17 wślizgów i 10 przechwytów; nie znajdziecie napastnika z równie dobrymi statystykami w grze obronnej jak Sakho, tak samo jak nie znajdziecie napastnika z taką ilością sprintów)? Można? Można! Ani się obejrzymy, jak wielki Sam stanie się faworytem do przejęcia po Royu Hodgsonie reprezentacji Anglii.

newcastlegoal3. A siedem sekund, które wstrząsnęły Tottenhamem? Pamiętam pewien poniedziałkowy wieczór, w którego trakcie Jamie Carragher i Gary Neville przeanalizowali początek ubiegłorocznego pogromu Tottenhamu z rąk Manchesteru City (po fatalnym błędzie Llorisa rywal objął prowadzenie w 15. sekundzie) nie tyle pokazując samą akcję, co omawiając zachowanie podopiecznych wówczas jeszcze Andre Villas-Boasa przed pierwszym gwizdkiem. Za moment miał się rozpocząć jeden z najważniejszych meczów sezonu (chociaż nie, właściwie powinienem wycofać to „jeden z najważniejszych” – przecież podobny brak koncentracji byłby naganny w każdym spotkaniu), a siedmiu czy ośmiu piłkarzy Tottenhamu zajmowało się jeszcze poprawianiem sznurowadeł i ochraniaczy… Z podobnym frajerstwem mieliśmy do czynienia podczas derbów północnego Londynu kilka sezonów wcześniej: znakomicie grający przez prawie całą pierwszą połowę Tottenham stracił bramkę natychmiast po wznowieniu gry od środka: w kilkanaście sekund zrobiło się po meczu. „Tato, musisz kibicować jakiejś innej drużynie” – niech zdanie mojego siedmioletniego syna posłuży za cały komentarz do tego, co kibice Tottenhamu musieli znieść tego popołudnia.

MC-Tottenham, gry i zabawy dziecięce

No więc gdyby nie te dwa dzieciaki, zbzikowałbym do reszty. Zanim się pojawili, przed ważnymi meczami zdarzały mi się nieprzespane noce, z kompulsywnym przepowiadaniem sobie składów i ustawień taktycznych, a w końcu ze wstawaniem gdzieś o trzeciej czy czwartej, by sobie te składy i ustawienia narysować; z obgryzaniem paznokci, czytaniem niezliczonej liczby zapowiedzi, komentarzy, wywiadów, w chwilach desperacji nawet z oglądaniem starych meczów. Wszystko po to, żeby wytrzymać nerwowo: skrócić oczekiwanie, zmniejszyć napięcie i podsycić nadzieję, że tym razem w końcu się uda.

Doświadczenie ojcostwa okazało się w tym (i nie tylko w tym) sensie ratujące. Występuje Tottenham na Etihad, zaledwie rok po tym, jak stracił na tym stadionie sześć bramek (do których wypada doliczyć pięć wpuszczonych na White Hart Lane)? Chcesz się przekonać, ile tak naprawdę dzieli twoją drużynę od elity? Zdołałeś już zapomnieć o tym, jak męczyłeś się dwa tygodnie temu z Southamptonem? Wszystko to nie ma znaczenia: masz do ogarnięcia dwa kinderbale, z czego drugi wypada poza miastem, w miejscu o dziwo z kiepskim zasięgiem telefonii komórkowej, więc skupiasz się na tym, by ubrać ich ciepło, nie zapomnieć prezentów, zdążyć na miejsce, a potem zamiast na ekran smartfona, patrzeć w stronę podwórka przed domem, czy haratający na nim w gałę młodzieńcy będą jeszcze potrafili wsiąść o własnych siłach do samochodu. Kiedy wreszcie znajdujesz się w zasięgu, sprawdzenie wyniku i zmierzenie się z rzeczywistością jest jakoś łatwiejsze do zaakceptowania niż podczas oglądania na żywo. Polecam każdemu, kto chce piłkę nie tylko przeżyć, ale i zrozumieć, by spróbował kiedyś tej metody: nie oglądać bezpośredniej transmisji, sprawdzić wynik, a potem obejrzeć mecz z odtworzenia. Być może łatwiej niż w emocjach czasu rzeczywistego dostrzeże wtedy, w jakich proporcjach na ostateczny wynik sumują się myśl trenerska, indywidualny geniusz pojedynczego piłkarza, sędziowskie pomyłki, zwykły przypadek, szczęście i pech.

W moim przypadku mówimy, rzecz jasna, o mierzeniu się z realiami kibicowania Tottenhamowi. Co oznacza przyglądanie się efektownym, acz jakże często nieskutecznym atakom i straszliwej obronie; konfrontowanie się z wyjątkowo częstymi błędami arbitrów i jeszcze częstszymi indywidualnymi błędami piłkarzy, a dodatkowo jeszcze z robieniem za tło zawodnikom, którzy akurat tego dnia, akurat przeciwko Tottenhamowi, postanowili rozegrać jedno z najlepszych spotkań w życiu (żeby nie sięgać po oczywisty w kontekście wczorajszego dnia przykład Sergio Aguero, wspomnijmy ubiegłoroczny popis Tima Krula w bramce Newcastle – zwłaszcza, że ma wrócić na White Hart Lane w najbliższą niedzielę). Oraz, co być może czyni rzecz najgorszą: nieustanne zadawanie pytań, co by było gdyby. Co by było, gdyby przy stanie 0:0 trafił Mason, gdyby sędzia nie podyktował karnego za rzekomy faul Lameli na Lampardzie (albo dopatrzył się spalonego Lamparda przy pierwszym golu Aguero), gdyby Soldado strzelił karnego tak, jak strzelał w poprzednim sezonie (niewykorzystana szansa na wyrównanie w drugiej połowie była niewątpliwie tak zwanym punktem zwrotnym spotkania), gdyby w ogóle w Tottenhamie grał napastnik klasy Aguero

soldadoagueroWidząc popis argentyńskiego napastnika wielu sprawozdawców postanowiło po meczu zająć się właśnie skutecznością Roberto Soldado. Niby trudno się dziwić: jeden strzela cztery gole, drugi żadnego. Obaj kosztowali swoje kluby ogromne pieniądze, a w przypadku Hiszpana stopa zwrotuz transakcji okazała się relatywnie niewielka. Nic to, że w ciągu tych kilkunastu miesięcy pobytu w Anglii nie bardzo mógł liczyć na przyzwoity serwis ze strony zawodników z drugiej linii; nic to, że miał w tym czasie trzech trenerów: kiedy wczoraj Hiszpan nie strzelił z karnego wyrównującej bramki przy stanie 2:1 dla City, narracja wielu sprawozdawców ułożyła się sama. Ja zaś, oglądając ten mecz post factum i wiedząc już, jak się skończył, mogłem zobaczyć m.in., ile jest wart Soldado uczestniczący w konstruowaniu akcji swojej drużyny. Piłkę pod presją utrzymywał wszak doskonale, kolegów dostrzegał w sposób dla Adebayora nieosiągalny. To po jego świetnym podaniu Mason wyszedł sam na sam z Hartem; po jego jeszcze lepszym podaniu bramkę strzelił Eriksen, a strzał, który z trudem obronił Hart w drugiej połowie (nie mam na myśli karnego), pokazał, że także ze snajperskim instynktem napastnika Tottenhamu jest wciąż nieźle. Statystyki pokazują trzy okazje wykreowane, dziesięć celnych podań w strefie obronnej MC i dziesięć podań do przodu. Naprawdę dobry mecz napastnika, gdyby tylko (gdyby) wykorzystał karnego…

Z dwóch kozłów ofiarnych Tottenhamu bronię więc Soldado. Z Kaboulem będzie dużo trudniej, wiadomo: jest bezpośrednio odpowiedzialny za utratę dwóch goli. Także tu muszę jednak zauważyć, że podczas meczów z Arsenalem (zwłaszcza) i z Southamptonem nowy kapitan Tottenhamu grał bardzo dobrze, i że na Etihad sytuacji nie ułatwiał mu fakt, iż po raz pierwszy miał grać w duecie z debiutującym w Premier League Federico Fazio. O tym, że Argentyńczyk ma braki szybkościowe, przekonywaliśmy się już podczas meczów Ligi Europejskiej perspektywa, że to on, a nie Vertonghen, będzie musiał radzić sobie z Aguero, przerażała już przed meczem. Spodziewał się Pochettino, że w MC zagra raczej Dżeko? Vertonghen wrócił z meczów reprezentacji Belgii zmęczony? Inaczej nie potrafię wytłumaczyć decyzji o rozbiciu pary stoperów, która w ostatnich meczach ewidentnie złapała wspólny język. Argentyński menedżer Tottenhamu jest kolejnym, po Andre Villas-Boasu, trenerem Tottenhamu, który przekonuje się, że aby grać wysoką linią obrony, trzeba mieć piłkarzy szybszych i przytomniejszych; to chyba nie przypadek, że Kaboul i Vertonghen zaimponowali w meczu z Arsenalem, kiedy ich drużyna broniła się zdecydowanie głębiej, i to chyba nie przypadek, że bez Belga Kaboul gra w tym sezonie kiepsko – zarówno z West Hamem, Sunderlandem, jak z West Bromwich. Do spółki z Fazio – zawodnikiem broniącym w podobnym stylu i, jak widać po faulach w polu karnym, z podobnymi uderzeniami gorącej krwi do głowy – Kaboul chwilami wyglądał właśnie jak chłopiec z kinderbalu.

Inna sprawa, że na Aguero w takiej formie nie poradziliby nie tylko Kaboul, nie tylko Fazio i nie tylko Vertongen. Weźmy pierwszego gola: kąt był dość ostry, Lloris osłaniał niemal całą bramkę, w polu karnym było już kilku piłkarzy, ale nic to: napastnik, o którym Manuel Pellegrini mówi, że jest jednym z trzech-czterech najlepszych na świecie i którego Mauricio Pochettino porównuje do Mozarta, trafił w to jedyne miejsce, przez które piłka mogła znaleźć drogę do siatki. A to, jak gubił obrońców, jak przyspieszał i zwalniał, jak wymieniał klepki z Davidem Silvą, z jaką siłą uderzał z dystansu, z jaką swobodą strzelał i podawał zarówno lewą, jak prawą nogą… No kibicuj tu człowieku, Tottenhamowi, kiedy musi się mierzyć z takim graczem. Ile rekordów pobije w Anglii, skoro w zaledwie 95 meczach strzelił już dla City w Premier League 61 bramek (średnia – jeden gol na 108 minut – jest lepsza nawet niż Thierry’ego Henry’ego, który strzelał średnio co 122 minuty)?

Nie wiem, czy jest sens uruchamiać całą tę gadkę o pozytywach, jakie ujawniły się podczas tego spotkania. O współpracy Soldado-Eriksen, o świetnej postawie Llorisa, o tym, że Mason grał jak stary, piłki odbierał (zasługa przy golu Eriksena), podawał do przodu i groźnie strzelał; o tym, że Tottenham tym razem nie murował bramki, tylko podszedł do meczu zdecydowanie bardziej pozytywnie. Tyle razy to robiłem, że tym razem chyba sobie daruję. W każdym razie nie opowiedziałem dzieciakom szczegółowo o tym meczu. Wolałem odwrócić ich uwagę błyskotliwą narracją o ostatnich siedmiu minutach meczu QPR-Liverpool (z anegdotą o Harrym Redknappie, którego już rozpoznają, zdolnym biegać więcej od Adela Taarabta) oraz opowieścią o pogromie Sunderlandu z rąk Southamptonu (z zapewnieniem, że takie wyniki niewiele w gruncie rzeczy znaczą:że zawsze są wypadkami przy pracy, o czym kibice przekonują się od razu w następnym meczu). A co zrobię, jeśli jednak im się przypomni i zapytają jutro w porannym korku? Zamierzam przeprowadzić długi wywód na temat tego, że angielska ekstraklasa to taka liga, w której poza Chelsea w zasadzie żadna z drużyn nie potrafi się bronić i że dlatego właśnie Chelsea zostanie mistrzem Anglii – choćby nie wiem ile goli zdobył jeszcze Sergio Aguero.

Czy Raheem Sterling ma prawo być zmęczony

Najciekawsza w nomen omen wymęczonym zwycięstwie nad Estonią okazała się nieobecność w wyjściowym składzie Anglików Raheema Sterlinga. Roy Hodgson, krytykowany za kiepską postawę swoich podopiecznych, poinformował, że piłkarz, który teoretycznie mógłby rozkręcić ich grę, wyznał mu, iż czuje się zbyt zmęczony, by wystąpić w Tallinie. Na wieść o deklaracji młodego zawodnika Liverpoolu w portalach społecznościowych i mediach odezwał się chór oburzonych wujów. Co to właściwie znaczy: narzekać na zmęczenie w tym wieku i w tej fazie sezonu – grzmieli np. Alan Shearer, Stan Collymore czy Robbie Savage. Kiedy reprezentuje się ojczyznę, nie można być zmęczonym. Czy przypadkiem nie chodzi o interes klubu, któremu w lidze wiedzie się średnio, a który stracił już w trakcie poprzedniej przerwy na kadrę Daniela Sturridge’a? A poza tym łatwo mu mówić, świetnie zarabiającemu gnojkowi, bo przecież żaden z nas, żeby nie wiem jak był zmęczony, nie może sobie pozwolić na powiedzenie czegoś podobnego swojemu szefowi. Dziennikarz „Daily Telegraph” zestawił skrzydłowego Liverpoolu z odbywającym służbę wojskową obrońcą reprezentacji Estonii Arturem Pikkiem, który po meczu miał wrócić do koszar; Shearer poszedł dalej, mówiąc o idących do pracy na szóstą angielskich robotnikach…

Rzecz w tym, że wszystkie te „argumenty” są bałamutne. Po pierwsze, warto wiedzieć, że w poprzednim sezonie Sterling był, obok Luke’a Shawa, najczęściej grającym nastolatkiem w Premier League (Shaw skądinąd, który podobnie jak Sterling pojechał z reprezentacją Anglii na mundial, zaraz po powrocie do klubu złapał kontuzję i przez miesiąc nie grał). Na mistrzostwach świata zawodnik Liverpoolu wystąpił we wszystkich trzech meczach Anglików, wakacje miał krótkie, a w rozpoczętym dopiero co sezonie grał w każdym spotkaniu swojej drużyny, łącznie z dwugodzinnym występem w Pucharze Ligi (Brendan Rodgers raz próbował dać mu odpocząć, w meczu z Aston Villą, ale w świetle niepomyślnych wydarzeń na boisku zmienił decyzję po niecałych 30 minutach). Mamy połowę października, a liczba minut spędzonych przez Sterlinga na boisku już jest równa tej, którą w poprzednim sezonie osiągał dopiero w grudniu.

Co jednak ważniejsze: wraz z liczbą minut rośnie presja nakładanych na młodego piłkarza oczekiwań – także dzięki świetnemu występowi na mistrzostwach świata przeciw Włochom. O tym, że w ślad za taką presją (w ślad za zwiększającymi się nieustannie wymaganiami zarówno rodaków, jak kibiców Liverpoolu, inwestujących w młodzieńca uczucia rezerwowane wcześniej dla Luisa Suareza…) może iść wypalenie, zaczęli już mówić na przykładzie Sterlinga psychologowie. Nawet nie sięgając po język naukowy wypada skonstatować, że na wczesnym etapie kariery piłkarze wkładają w grę więcej energii: że nie umieją dysponować siłami tak rozsądnie jak rutyniarze, że w większym stopniu zjada ich trema, że mogą też bardziej niż starsi zawodnicy stresować się gorszymi wynikami swojego klubu. O ile pamiętam, zarówno Leo Messi jak Cristiano Ronaldo w wieku 19 lat grali w swoich drużynach rzadziej niż Sterling. O ile pamiętam, intensywnie eksploatowany na wczesnym etapie kariery Michael Owen przygasł niedługo po skończeniu 25 lat. A w związku z tym nie dziwię się, że np. Gary Lineker broni Sterlinga, wspominając, że sam wiele razy czuł się zmęczony, zwłaszcza w trakcie sezonów pomundialowych (co dedykuję części krytyków mojego ostatniego tekstu na Sport.pl, gdzie wspomniałem, że także reprezentanci Niemiec narzekają na pomundialowy brak świeżości; przy okazji można pod tym kątem przeanalizować również postawę Holendrów w dzisiejszym meczu z Islandią).

Pytanie zresztą: co lepsze? Grać mimo wszystko, ryzykować kontuzje i narażać się na falę szydery od tych samych oburzonych wujów w związku ze słabszą formą? A może zachować się rozsądnie i odpowiedzialnie: przyznać najpierw przed samym sobą, a potem w zaufaniu przed trenerem, że nadszedł moment na chwilę odpoczynku? Nie miejmy złudzeń: na chwilę, bo dłuższe zejście z tej karuzeli jest niemożliwe, już za moment wraca liga i Liga Mistrzów, a Sterling zdążył się już zorientować, ile od niego zależy…

Tylko czy takie rozsądne zachowanie można pogodzić z przyjętym powszechnie wizerunkiem piłkarza? Sprawa jest, jak widać, ryzykowna: piłkarz ma być twardy i męski, ma być maczo, a to oznacza również, że nie ma prawa do zmęczenia, a takie kwestie jak wypalenie albo depresja są w jego świecie tematami tabu. Zresztą nie tylko w jego świecie. Jak wielu z nas umie powiedzieć sobie i swoim partnerom, jeśli nie swoim szefom czy podwładnym, że musimy trochę zwolnić, że lepiej by było, żebyśmy nie brali na siebie jeszcze tego zadania czy obowiązku, nie wsiadali za kierownicę, nie pędzili przed siebie na łeb na szyję, i co tam jeszcze robimy w poczuciu obowiązku sprostania wymaganiom narzuconym przez kulturę, w jakiej nas wychowano?

Oczywiście idealnie byłoby w takich sytuacjach spotykać się ze zrozumieniem. W sprawie „afery zmęczeniowej” najbardziej irytuje fakt, że Roy Hodgson nie było wobec Sterlinga lojalny. Że nie miał odwagi wziąć na siebie medialnych krytyk; że nie osłonił chłopaka, nie powiedział czegoś w stylu „uznałem, że grał ostatnio zbyt wiele i że lepiej dla niego i dla nas, żeby trochę odsapnął”, tylko zepchnął odpowiedzialność na samego piłkarza. Mocno się obawiam, że lekcja, jaką wyniosą z tej historii Raheem Sterling i jemu podobni, brzmi: masz zacisnąć zęby i – jak koń w „Folwarku zwierzęcym” – pracować jeszcze więcej.

Mourinho-Wenger, czyli znów to samo

Nic tutaj nie było naprawdę niespodziewane, chyba nawet to, że Arsene Wenger stracił nerwy w konfrontacji z Jose Mourinho. Po pierwsze, trener Kanonierów od dawna kiepsko radzi sobie z emocjami w trakcie meczów. Po drugie, menedżer Chelsea wielokrotnie potrafił zaleźć mu za skórę – ich drużyny grały ze sobą po raz dwunasty, a Wenger nie wygrał ani razu. Po trzecie, wszyscy pamiętamy, jak zakończyło się marcowe spotkanie między tymi dwoma drużynami.

Podtekstów było rzecz jasna więcej: mecz Fabregasa przeciwko dawnym kolegom i dawnemu trenerowi przychodzi na myśl jako pierwszy, kolejny to dobrze udokumentowane (i jakże różne od analogicznych wyników Chelsea) problemy Arsenalu z ogrywaniem drużyn z absolutnej czołówki; komentator „Daily Telegraph” napisał, że Wenger powinien, zamiast popychaniem Mourinho, zająć się zepchnięciem z drogi drużyn blokujących mu drogę na szczyt. To podtekst najważniejszy, z którego Arsene Wenger musiał zdawać sobie sprawę i być może dlatego ta przepychanka: jeśli pamiętacie awanturę po jednym z meczów Barcelona-Real, kiedy Jose Mourinho wkładał palec do oka Tito Vilanovy, wiecie, że po przemoc fizyczną sięga w takich sytuacjach ten, kto tak naprawdę czuje się słabszy. Otóż tak właśnie: mimo inwestycji, jakich dokonał tego lata, ze sprowadzeniem Alexisa Sancheza z Barcelony na pierwszym miejscu, Wenger wie, że dystans między Arsenalem a Chelsea wcale się nie zmniejsza.

Oczywiście trudno nie zauważyć, że tym razem Kanonierzy nie zaczynali meczu w sposób równie otwarty jak wiosną. Początek spotkania upływał pod znakiem dobrej organizacji gry obronnej gości, w którą angażowali się nie tylko Wilshere i Flamini, ale także Cazorla i Sanchez; potem był uraz Thibauta Courtois  (przepisy mające chronić piłkarzy przed konsekwencjami kontuzji głów, z takim rozgłosem wprowadzane przed rozpoczęciem sezonu, ewidentnie nie działają, skoro bramkarzowi Chelsea pozwolono pozostać na boisku mimo krwawiącego ucha, niepokojące były również pogłoski o przedłużającym się oczekiwaniu na odjazd karetki ze stadionu) i wspomniane przepychanki między trenerami. Z punktu widzenia Kanonierów wszystko było w porządku do 27. minuty, kiedy błysk geniuszu Hazarda i spóźnienie Kościelnego zsumowały się w rzut karny, wykorzystany przez belgijskiego skrzydłowego. Gdyby obrońca Arsenalu wyleciał przy okazji z boiska, nikt by się pewnie nie zdziwił, podobnie jak gdyby ta sama kara spotkała Caluma Chambersa za faul na Schürllem (Anglik miał już wtedy żółtą kartkę). Młody obrońca Arsenalu ma generalnie udany początek sezonu, zwłaszcza że przed jego rozpoczęciem był typowany raczej na rezerwowego, ale pięć żółtych kartek w siedmiu meczach Premier League oznacza dyskwalifikację już na początku października… Nie lubię pisać o sędziowskich błędach, ale ręka Fabregasa w drugiej połowie również nie daje o sobie zapomnieć (choć i tak wpadką kolejki było podyktowanie jedenastki dla WBA na Anfield za faul Lovrena na Berahino, który miał miejsce przed polem karnym Liverpoolu).

Diego Costa tym razem był mniej widoczny. Po części dlatego, że był to jego trzeci mecz w ciągu tygodnia, po części ze względu na skuteczną długo opiekę obrońców Arsenalu. Różnica między Hiszpanem a napastnikami, jakich Jose Mourinho miał do dyspozycji przed wakacjami polega jednak na tym, że o ile Torres czy Demba Ba potrzebowali po pięć sytuacji, żeby którąś zamienić na bramkę (a i tak nie zawsze się udawało…), Coście wystarcza jedna. Przy jego dziewiątej (sic!) bramce w sezonie, po raz siódmy asystował Fabregas, a jeśli jesteśmy przy statystykach: Arsenal nie oddał na bramkę Chelsea ani jednego celnego strzału i po siedmiu kolejkach traci do lidera już dziewięć punktów…

fabregasozilPatrząc na Fabregasa nie sposób było nie myśleć o Ozilu, zwłaszcza że Wenger przyznawał przed meczem, iż jego dawny podopieczny chciał wrócić na Emirates, tylko jego miejsce w drużynie było już zajęte. Niemiec znów wypadł słabo – zobaczcie zresztą sami, jak wygląda porównanie gry obu piłkarzy z pierwszej godziny gry. Wszystkie atuty były po stronie pomocników Chelsea: błyskotliwość dryblingu Hazarda, wizjonerskie podanie Fabregasa, nawet chętnie walczący o odbiór piłki Oscar mógł się podobać.

W sumie więc: dla Arsenalu jeszcze jeden mecz do zapomnienia. Gdybym był Kanonierem, najbardziej cieszyłoby mnie to, że sędzia widział agresywne zachowanie Arsene’a Wengera, a w związku z tym menedżera mojego klubu nie czeka dodatkowa kara ze strony Football Association. Pewnie zresztą fakt, że w końcu publicznie zachował się gorzej od Mourinho boli go bardziej niż jakakolwiek dyskwalifikacja.

Arsenal-Tottenham, remisowe satysfakcje

1. A teraz spróbujcie być przez chwilę szczerzy i przyznajcie: to nieprawda, że w derbach chodzi przede wszystkim o to, żeby wygrać i pognębić największego rywala. W derbach chodzi przede wszystkim o to, żeby rywal was nie pognębił. Tego boicie się najbardziej (życie kibica wszak ufundowane jest na lęku, temat, który stale tu badamy…), więc choć w waszych marzeniach pojawia się, owszem, zdobycie mistrzostwa kraju na boisku tamtych albo odrobienie w drugiej połowie dwubramkowej straty z pierwszych 45 minut i sensacyjne w tych okolicznościach zwycięstwo, tak naprawdę wolicie nie przeżywać podobnych uniesień zbyt często. Remis w sam raz pozwala zachować równowagę.

Co do mnie, odkryłem tę prawidłowość tak dawno, że zacząłem unikać oglądania meczów derbowych. Opisywałem już wyprawę na Turbacz, odbywaną za kadencji Andre Villas-Boasa, gdy gol Adebayora pozwolił objąć prowadzenie na Emirates, potem napastnik ten wyleciał z czerwoną kartą, Kanonierzy zaczęli strzelać bramki, AVB dokonał odważnych zmian, gra na kilkanaście minut się wyrównała, Tottenham strzelił jeszcze jednego gola, ale ostatecznie skończyło się tak zwaną ambitną porażką, która przecież mimo ambicji nie boli ani trochę mniej. Od tamtej pory starałem się wymyślać sobie na czas meczów z Arsenalem najrozmaitsze zajęcia (wczoraj miał to być na przykład gruntowny reset akwarium), ale ostatecznie złamałem się: nie dość, że obejrzałem, to jeszcze obejrzałem z dziećmi, mimo iż poprzysiągłem sobie oszczędzać ich przed zbyt częstym konfrontowaniem się z prawdą, że tata kibicuje aż takim, jak mówią, „słabiakom”. Wystarczy, że widzieli, jak przegrywamy z West Bromwich.

 

2. Mauricio Pochettino też miał chwilowo dość ambitnych porażek: ustawił swoją drużynę defensywnie. Akcja, która przyniosła Tottenhamowi bramkę, była chyba jedynym przykładem mającego cechować jego podopiecznych wysokiego pressingu (Eriksen przycisnął Flaminiego na połowie gospodarzy, odebrał mu piłkę, którą przejął Lamela, błyskawicznie odgrywający do wychodzącego za plecy Gibbsa Chadliego, a Belg uderzył w długi róg bramki Szczęsnego) — poza tym Tottenham cofał się bardzo głęboko, oddawał Arsenalowi inicjatywę i czekał na okazje do kontry. Już w pierwszej połowie nadarzyło się ich z pięć, ale wtedy jeszcze uczestniczący w nich zawodnicy podejmowali złe decyzje: niecelnie podawali bądź strzelali.

KaboulArsenalPochettino trafił wreszcie ze składem: na środku obrony zabrakło będącego królem chaosu Chirichesa (zastąpił go Vertonghen i od razu Kaboul poczuł się pewniej: nowy kapitan Tottenhamu od kilku sezonów nie grał tak dobrze, jak wczoraj), po prawej stronie biegał Kyle Naughton, dla którego jest to bardziej naturalna pozycja niż dla Erika Diera (bramki, które strzelił Dier w dwóch pierwszych meczach, zapewniły mu miejsce w wyjściowej jedenastce, ale widać było, że jako prawy obrońca nie czuje się komfortowo i to jego błąd dał  karnego Liverpoolowi). Poprawę gry obronnej Tottenhamu widać było zwłaszcza przy stałych fragmentach gry; tak chwalony Lloris poza świetną rzeczywiście interwencją po główce Mertesackera, bronił raczej rutynowo; Rose, Vertonghen, Kaboul, Naughton, a przed nimi Capoue – tu naprawdę nie było do kogo się przyczepić.

 

3. Najciekawszy był jednak ligowy debiut klubowego wychowanka, 23-letniego już Ryana Masona, który sześć lat po wejściu z ławki podczas meczu o Puchar UEFA z Nijmegen otrzymał wreszcie szansę od pierwszej minuty. Historia Masona jest trochę podobna do losów Androsa Townsenda — i można ją czytać zarazem jako pochwałę systemu wypożyczeń. Przez wszystkie te lata wszechstronny Mason (w młodzieżówce Tottenhamu grywał w ataku, w sezonie 2008/09 strzelając 29 goli w 31 meczach, generalnie uważany jest za ofensywnego pomocnika, ale bywa ustawiany także jako pomocnik defensywny) próbował pokazać się kolejnym trenerom podczas kolejnych okresów przygotowawczych, potem zaś tułał się po wypożyczeniach.

Napisałem „można ją czytać jako pochwałę systemu wypożyczeń”, bo nie wszyscy chłopcy wychowywani w cieplarnianych warunkach akademii zespołu Premier League potrafią odnaleźć się w szatni zespołu drugiej czy trzeciej ligi, o ubogim hoteliku, gdzie trzeba wypożyczać garnek do gotowania makaronu, nie wspominając. Niejeden talent tu przepadł, podczas gdy w macierzystym zespole na miejsce, które mógłby zająć, sprowadzano za grube miliony jakiegoś przeciętniaka z zagranicy.

Podobnie jak Townsend (a także Caulker czy Obika), Ryan Mason spędził wiele miesięcy w Yeovil, a w poprzednim sezonie miał bardzo udany epizod w Swindon. Podczas tegorocznych wakacji, kiedy część piłkarzy odpoczywała jeszcze po mundialu, pojechał z Tottenhamem na tournée do Kanady i USA – i był jednym z najlepszych w drużynie. A że wcześniej miał u Pochettino czystą kartę, wydawało się jasne, że dostanie szansę; gdyby nie kontuzja, debiutowałby w Premier League pewnie już w sierpniu, a tak dopiero wejście z ławki we wtorkowym meczu Pucharu Ligi z Nottingham Forest – i gol, który odmienił losy tamtego meczu – otworzyło mu drogę do występu w derbach Londynu.

 

4. U takich trenerów jak Mauricio Pochettino przepustką do składu jest nie tyle indywidualny talent, co zdolność adaptowania się do wymagań trenera. Oto, dlaczego swoją szansę w tak ważnym spotkaniu otrzymują Mason czy Capoue, a nie o ileż efektowniejsi, wydawałoby się, a w dodatku opromienieni sławą występów na mundialu Dembele czy Paulinho. Oto, dlaczego z przodu wciąż gra Chadli, a pierwszym rezerwowym jest Lennon, Andros Townsend zaś nadal czeka w odwodzie. O talencie Chadliego do gry pozycyjnej pisał wczoraj Michael Cox, zestawiając go z innym nieefektownym, ale niezbędnym dla systemu Barcelony graczem – Pedro Rodriguezem. Że Belg ma słabe punkty, zobaczyliśmy już w pierwszej połowie, kiedy zepsuł najlepszą okazję dla Tottenhamu, będąc już przed Szczęsnym i uderzając obok bramki (wtedy szarżował z lewej strony i musiał uderzać słabszą, lewą nogą), ale obsesjonaci taktyki zauważyliby w tym miejscu, że od wykończenia ważniejszy był sam fakt, że Chadli wiedział, w którym momencie znaleźć się w którym miejscu. O niebo błyskotliwszy Townsend zapewne nie miałby problemów z trafieniem już przy pierwszej okazji, ale pytany przez dziennikarzy, dlaczego siedzi na ławce, mówi, że trener oczekuje od niego lepszego czytania gry i że trochę czasu upłynie, zanim w pełni się przystosuje.

Kluczem do sukcesu w derbach była bowiem właśnie dyscyplina taktyczna. Każdy z piłkarzy wiedział, co robi, ograniczając Kanonierom przestrzeń między liniami obrony i ataku (okazję do rozegrania z pierwszej piłki, w trójkącie, gospodarze mieli bodaj tylko raz). Jak to ujął Ian Macintosh, z frazy „Arsenal zdominował posiadanie piłki, nie stwarzając klarownych sytuacji bramkowych”, każdy dziennikarz opisujący tę drużynę, powinien zrobić sobie skrót klawiszowy. Ramsey, Oxlade-Chamberlain i Wilshere operowali w tej samej strefie, pogłębiając panującą tam ciasnotę, a kiedy jeszcze schodził tam Welbeck – w polu karnym nie było już nikogo.

Zauważcie: dopiero po wejściu Sancheza zaczęło się kotłować na lewym skrzydle Arsenalu (na prawym skądinąd bardzo dobrze radził sobie odważnie wchodzący pod pole karne Tottenhamu Calum Chambers), a sytuacja, w której Oxlade-Chamberlain wyrównał, była chyba pierwszą, w której po złym wybiciu Lameli Sanchez ściągnął na siebie dwóch gospodarzy, oddał piłkę przed pole karne do Cazorli, po którego dośrodkowaniu-strzale, odbitym przez Kaboula, na piątym metrze znalazło się czterech Kanonierów, Vertongen skupił się na Welbecku, który komicznie skiksował, a Rose na wszelki wypadek znalazł się na linii bramkowej i strzelec gola był już kompletnie niepilnowany. Wcześniej, że pozwolę sobie na tę ryzykowną frazę, w grze Arsenalu niemal nie było penetracji.

 

5. Remis w derbach, jakkolwiek (patrz pierwszy akapit) w gruncie rzeczy satysfakcjonuje obie strony, nie jest bynajmniej przełomowy. Arsenal, choć nadal pozostaje niepokonany w Premier League i choć kolejny raz potrafił odrobić straty w końcówce, stracił kolejnych kontuzjowanych i wciąż ma problem z przekładaniem przewagi na gole.

Nic jednak nie wskazuje na to, żeby Tottenham przestał mieć analogiczny kłopot. Wczorajsze derby oglądało się trochę podobnie, jak ubiegłotygodniowy mecz Tottenham-WBA – tym razem cofnięte i kontrujące Koguty wystąpiły w roli ekipy z West Midlands. Mecze, w których piłkarze Pochettino będą mogli pozwolić sobie na grę z kontry, pozostaną jednak rzadkością, podobnie jak — obawiam się — mecze, w których wysoki pressing będzie się Kogutom udawał w stopniu satysfakcjonującym ich trenera. Kluczem może tu być na razie rozczarowujący w tym sezonie Christian Eriksen: na forach kibiców Tottenhamu forma Duńczyka jest dyskutowana równie intensywnie, jak postawa Ozila na forach fanów Arsenalu; być może także w meczach, podczas których drużyna z White Hart Lane ma kontratakować, bardziej przydatny byłby Soldado niż Adebayor.

 

6. Najważniejsze jednak zostawię na koniec: remis na Emirates nie powinien przesłaniać prawdy o tym, że dystans między dwiema drużynami z północnego Londynu znów jest  ogromny. Czasy, w których dziennikarze na początku każdego sezonu wróżyli zmianę hierarchii, a w kombinowanych jedenastkach, które układali przed derbami, więcej było piłkarzy Tottenhamu, należą do przeszłości. Pamiętacie zapewne, jak Andre Villas-Boas mówił po derbowym zwycięstwie, że rywale są na „negatywnej spirali w dół”, jego podopieczni zaś spoglądają do góry. I co? I nie ma już Villas-Boasa, tak samo jak nie ma Bale’a, Modricia czy van der Vaarta (wszyscy oni przykładali rękę do nielicznych derbowych sukcesów), a Vertonghen mówi, że nie podpisze nowego kontraktu. To Arsenal kupuje Sancheza z Barcelony czy Ozila z Realu i choć możemy się zżymać na Wengera, że nadmiaru ofensywnych pomocników nie równoważy graczami dbającymi o defensywę, zakupy te pokazują, po której stronie północnego Londynu są dziś pieniądze i siła przyciągania najlepszych.

Francuski menedżer, analizując tę kwestię przed meczem, podstawową różnicę między Arsenalem i Tottenhamem widział w przychodach ze stadionu, przynoszących jego klubowi, bagatela, o 60 milionów funtów więcej rocznie (a wypada doliczyć premie za grę w Lidze Mistrzów). Zanim tę różnicę uda się zniwelować, minie jeszcze kilka dobrych lat; niewykluczone zresztą, że Chelsea i Liverpool przebudują swoje obiekty szybciej. Jakkolwiek jest mi więc przyjemnie, żeśmy w sobotę nie przegrali, nie mam wielkich złudzeń: także w tym sezonie to Wy, siostry i bracia w północnolondyńskim wirusie lokujący swe uczucia na Emirates, będziecie się śmiali ostatni.

Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea

Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea zaczął się jak każdy inny dzień i nic nie wskazywało na to, że skończy się nadzwyczajnie. Wstałem rano i zanim zabrałem dzieci do muzeum (co wbrew pozorom ma dla piłkarskiej opowieści znaczenie, bo muzeum leży niedaleko stadionu i dzieci po raz pierwszy w życiu usłyszały, w jakim narzeczu mogą witać ich miasto przyjeżdżający ze stolicy sympatycy sportu, na naszych oczach konwojowani przez kilkanaście wozów policyjnych), obejrzałem powtórkę meczu Aston Villi z Arsenalem. Obejrzałem i pomyślałem, że gdybym nie pisał o tym w kółko (ostatnio po meczu Ligi Mistrzów w Dortmundzie), kolejny raz rozpisałbym się pewnie o Özilu: o tym, ile daje Arsenalowi zarezerwowanie niemieckiemu rozgrywającemu centralnej pozycji i jak fajnie wygląda wtedy jego współpraca ze schodzącym do skrzydeł Welbeckiem. Czy Arsene Wenger odkrył wreszcie Amerykę, czy zmiana spowodowana była wyłącznie tym, że dać odpocząć Jackowi Wilshere’owi, zobaczymy, ale pierwszy w tym sezonie gol i asysta dostarczają mocnych argumentów, żeby nie marnować Niemca przy linii bocznej. „On woli grać w środku, ale potrafię wymienić pewnie z dziesięciu moich piłkarzy, którzy mogliby powiedzieć to samo” – mówi o Özilu Arsene Wenger, a ja słuchając tych słów jeszcze raz zastanawiam się nad sensem kupowania ofensywnych środkowych pomocników, żeby wystawiać ich na skrzydle (przy niekupowaniu defensywnych pomocników…). Inna sprawa, że i podczas meczu z AV zobaczyliśmy tę twarz Arsenalu, która w ostatecznym rozrachunku przeszkadza Kanonierom osiągać sukcesy na miarę rzeczywistych ambicji fanów. Bezsensowne kilkudziesięciometrowe podanie Ramseya w tył i w poprzek boiska, w zamierzeniu zapewne efektowne i dowodzące technicznego kunsztu, było dramatycznie niecelne i przyniosło Aston Villi aut w pobliżu pola karnego gości. Podobnie jeden z wykopów Szczęsnego, prosto pod nogi Delpha: niemal identyczne przypadki analizowali przed tygodniem Jamie Carragher i Gary Neville w „Monday Night Football”, i za każdym razem chodziło o koncentrację.

Oczywiście jako kibic innej drużyny z północnego Londynu słabe mam w ten niedzielny wieczór papiery do krytykowania Arsenalu. Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był bowiem dniem jednego z najgorszych występów Tottenhamu od czasów schyłkowego Villas-Boasa (za Sherwooda również spuszczano nam lanie, ale wówczas grzeszyliśmy głównie taktyczną naiwnością, nie brakiem pasji). Intensywny, wysoki pressing? Błyskawiczne tempo rozgrywania akcji? Raczą państwo żartować: raczej przekonanie, że w starciu z drużyną zamykającą tabelę bramki strzelą się same, a im dalej w mecz, tym mniej pomysłów na rozmontowanie szyków stacjonującego na własnej połowie rywala. Tylko jeden celny strzał na bramkę w trakcie całego spotkania, gol stracony ze stałego fragmentu gry, rozkojarzony Chiriches w obronie, mnóstwo niedokładności i trybuny letargiczne równie przerażająco jak piłkarze – doprawdy, wolałbym już, żeby mój klub przegrywał tak jak Everton z Crystal Palace (kolejne niespodziewane zdarzenie dnia, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea…), owszem – nawet jeśli, jak Tim Howard i nieasekurujący go obrońcy, popełniając proste błędy, to przynajmniej wkładając wiele serca w próbę odrobienia strat, a w pierwszej połowie pokazując dużo więcej ochoty do gry, niż Tottenham w trakcie całych 90 minut.

Klęsk i nadzwyczajnych zdarzeń podczas dnia, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, było dużo więcej. Zaraz jak tylko wyszliśmy z muzeum, a sympatycy sportu ze stolicy gramolili się już do przydzielonego im sektora, w Leicester zaczynał się mecz gospodarzy z Manchesterem United. To, co wydarzyło się w trakcie pierwszej połowy – asysta Falcao przy bramce van Persiego, cudowne, porównywalne jakością z wczorajszym trafieniem Jelavicia dla Hull, uderzenie di Marii – zdawało się mówić, że Czerwone Diabły są już we właściwym rytmie, jednak nie: podczas drugiej połowy ujrzeliśmy znów Moyesowskie upiory, niezdolne do bronienia, ale też do utrzymania się przy piłce. To pierwsze można jakoś zrozumieć, w kontekście kontuzji Evansa i czerwonej kartki Blacketta, drugie – znacznie trudniej, zwłaszcza gdy się pamięta, że przed czwartą bramką dla Leicester piłkę na rzecz de Laeta stracił Juan Mata. W tym sensie Louis van Gaal ma rację, uchylając się od rozmowy na temat sędziowskich błędów: Rojo czy Rafael dawali się ogrywać także bez nich.

Zaiste: dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był to dziwny dzień. Jeżeli istniał sposób na rozmontowanie maszyny Jose Mourinho, wcześniej tak konsekwentnie uniemożliwiającej grę mistrzów Anglii, że na myśl przychodził jedynie popis taktycznego kunsztu trenera Chelsea, zademonstrowany na tym stadionie przed rokiem, to musiał on mieć charakter – jak powiedział po meczu Mourinho – nie taktyczny, tylko „emocjonalny”. Mógł sobie Manuel Pellegrini mówić o „mentalności małej drużyny” i zestawiać defensywną postawę Chelsea z postawą Stoke, ale dowodzi to raczej jego bezradności. Wyjątkowemu lepiej się tak łatwo nie podkładać: przekręcanie imienia czy nazwiska jest wprawdzie metodą, którą już stosował we Włoszech czy w Hiszpanii, można więc powiedzieć, że się powtarza, ale z „pana Pellegrino” niewątpliwie śmiał się ostatni.

Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, pozwala wyobrazić sobie rzeczy niewyobrażalne. Nawet taką, że Steven Gerrard, legenda, ikona i kapitan Liverpoolu, przestaje grać w wyjściowej jedenastce. Szukając sposobów na poprawę gry tej drużyny (poza ogarnięciem omylnej i słabo się komunikującej defensywy) i analizując statystyki meczu z West Hamem (liczby wślizgów, dryblingów, wykreowanych sytuacji), ławka dla Gerrarda wydaje się oczywistym rozwiązaniem.

Co poza tym? W osobnym tekście o Newcastle nie byłoby postulatu zwolnienia Pardew. Ulloa jako nowy Michu – oby ta eksplozja trwała dłużej niż jeden sezon. Niko Krajnczar, czyli u Redknappa starzejesz się wolniej. Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był w gruncie rzeczy normalnym dniem w Premier League: wydarzyły się same rzeczy niepoczytalne i niespodziewane.

Wilshere, Costa, Lamela, di Maria

Po pierwsze Jack Wilshere, albowiem niewiele postaci w tych dniach podzieliło piłkarską Anglię równie intensywnie. Właściwie pomocnik Arsenalu budził emocje już wcześniej: wątpliwości, czy jego talent rozwija się w spodziewanym tempie pojawiały się od czasu powrotu po pierwszej poważnej kontuzji, z początku sezonu 2011/12. Czy jest wystarczająco zrównoważony i zmotywowany, by wspiąć się na szczyty, czy może raczej nadaje się na, ekhm, symbol klubu, w którym występuje: często zachwycający, ale niestety zawodzący w momentach, kiedy cel wydaje się na wyciągnięcie ręki? To nie do Wilshere’a należał ostatni rok w Arsenalu (choć wszyscy pamiętamy, jak rozpoczynał i wykańczał arcydzielną akcję bramkową w meczu z Norwich…), tylko do Aarona Ramseya. Ileż to razy czytaliśmy również, że pali po kątach papierosy, budząc irytację Wengera, albo wstydziliśmy się jakiegoś jego nieodpowiedzialnego gestu (np. podczas meczu z MC w grudniu 2013). Ileż razy dywagowaliśmy, gdzie właściwie powinien grać: o miejscu na „dziesiątce” od jakiegoś czasu nie ma już mowy, więc widywaliśmy go (w klubie) atakującego z lewej strony, a także (ostatnio w reprezentacji) stacjonującego przed linią obrony. „Problemem Wilshere’a jest Wilshere” – grzmiał Jamie Redknapp, a Paul Scholes apelował, by pomocnik Arsenalu odbył z Arsenem Wengerem fundamentalną rozmowe o przyszłości i wyborze jednego odpowiedniego miejsca na boisku.

Tu myślę, jest pies pogrzebany: jeśli czasem można było narzekać na jego temperament, to przecież nie na umiejętności, być może można było powiedzieć nawet, że ma ich zbyt wiele, skoro jest w stanie pełnić tak wiele ról. Ruch z piłką i bez piłki, zasięg podań, wyobraźnia, technika, ale też zdolność do wykańczania akcji, a jakby tego było mało – wślizgi, z którymi na ogół trafia, oraz (przynajmniej jeśli wierzyć Wengerowi) zdolności przywódcze… To pewnie również jeden z problemów ze znalezieniem miary w pisaniu o wciąż zaledwie 22-letnim pomocniku: liczba komplementów, jakimi został już obdarowany, i porównań, jakie usłyszał na swój temat: do Liama Brady’ego, do Glenna Hoddle’a, do Iniesty czy Xaviego (jeden z najlepszych meczów w karierze rozegrał wszak przeciw Barcelonie…).

Rzecz w tym, że chłopak nie jest typem defensywnego pomocnika, a jeśli już ma grać przed obrońcami, to lepiej czuje się jako zawodnik operujący między jednym a drugim polem karnym. Temat wałkowano przy okazji jego występu w meczu reprezentacji ze Szwajcarią, gdzie widać było, że Wilshere – choć rzuca dobre piłki z głębi pola – ma problem z przerwaniem akcji rywala i ustawieniem się tak, żeby zaasekurować bocznych obrońców. Jeśli opowiadał dziennikarzom, że przed meczem angielski sztab wyposażył go w filmy szkoleniowe przedstawiające grę Mascherano i Pirlo, to trudno nie uznać, że próbował odrobić jedynie tę drugą lekcję…

Podczas meczu w Bazylei angielską drugą linię ustawiono w diament, a Wilshere był u jego podstawy (przed nim grali Henderson z Delphem, a u szczytu – Sterling). Na sobotnie spotkanie z MC Kanonierzy wyszli jednak w ustawieniu 4-2-3-1 i to, że Wilshere miał obok siebie uważającego na defensywę Flaminiego, umożliwiło mu częstsze wyjścia do przodu, a co za tym idzie – zdobycie gola i asysty. Dyskusja na jego temat szybko się nie zakończy, bo i w kadrze, i w klubie defensywnych pomocników nie ma zbyt wielu, ale po meczu z City wypadałoby skonkludować, przyznając poniekąd rację Scholesowi, że właśnie takiego Wilshere’a chciałoby się oglądać jak najczęściej: uczestniczącego w grze kombinacyjnej, przyspieszającego akcje, dynamicznie wdzierającego się w pole karne. Na grę z tyłu ma jeszcze czas.

Po drugie Diego Costa, albowiem takich statystyk Premier League dotąd nie notowała. Siedem goli w czterech meczach, z czego niemal wszystkie zdobyte z najbliższej odległości: Chelsea ma w końcu lisa pola karnego i trudno się nie zastanawiać, co by było, gdyby w zeszłym sezonie Jose Mourinho miał do dyspozycji napastnika o podobnym instynkcie. Oczywiście komplet zwycięstw tej drużyny na ligową inaugurację nie jest tylko zasługą urodzonego w Brazylii Hiszpana – nie sposób zapomnieć o podającym mu z równie imponującą regularnością koledze z reprezentacji, do świetnej formy wraca również Hazard. Jednak Mourinho ma rację, mówiąc, że Costa może być jego nowym Drogbą: jest nie tylko skuteczny, nie tylko haruje jak wół, ale imponuje siłą i zdolnością do wchodzenia w zwarcie z rywalam (pamiętacie odbijającego się od niego jak piłeczka Sigurdssona podczas przepychanki w murze w pierwszej połowie meczu ze Swansea?). Jest agresywny zarówno w walce o odbiór, kiedy zaczyna pressing, jak w walce o utrzymanie się przy piłce. „Budowaliśmy drużynę pod ten typ napastnika – tłumaczy menedżer Chelsea, komplementując zdobywcę hat-tricka – i właśnie dlatego w zimowym okienku transferowym nie chcieliśmy kupować nikogo innego. Woleliśmy zaczekać”.

Oczywiście zanim Costa się rozstrzelał, Swansea zdążyła na Stamford Bridge dać swoją lekcję futbolu, z zatrważającą z perspektywy kibiców Chelsea łatwością tworząc okazje do strzelenia większej liczby bramek. Patrzyło się na to fantastycznie: na organizującego grę Ki, na ruchliwych Gomisa i Routledge’a, na umiejętnie dozującego agresję Shelveya. Może gdyby pierwszy gol dla gospodarzy nie padł do szatni… Z drugiej strony już przeciwko Leicester Chelsea rozpoczynała mecz letargicznie, żeby rozkręcić się w drugiej połowie. Gra obronna będzie budzić wątpliwości jeszcze nieraz, ale co tam: zawsze jest nadzieja, że Costa strzeli więcej bramek niż rywale.

Po trzecie Erik Lamela, albowiem frajda z patrzenia, jak krótko prowadzi piłkę, jak drybluje i jak dogrywa kolegom, z meczu na mecz jest coraz większa – a przecież zanim zaczął czarować w spotkaniu z Sunderlandem zdobył piękną bramkę dla Argentyny w meczu z Niemcami. Duchy poprzedniego sezonu zostały ostatecznie wyegzorcyzmowane: Lamela na boiskach Premier League czuje się coraz swobodniej, a co mnie osobiście cieszy najbardziej (i pozwala zestawiać z innym błyskotliwym technikiem, który zadomawia się w północnym Londynie – Alexisem Sanchezem) – na tańcu z piłką nie kończy, bo po stracie walczy o odbiór jak przystało na członka drużyny Mauricio Pochettino. O tym, że Tottenham stracił komplet punktów z Sunderlandem zdecydowały dwa momenty gapiostwa, ale widać, że drużyna adaptuje się do oczekiwań nowego trenera: jest wysoki pressing, przyspieszenie po odbiorze, a kiedy rywal zdąży zastawić zasieki – swobodne utrzymywanie się przy piłce, wymienność pozycji piłkarzy grających za napastnikiem i nieustanne formowanie trójkątów do rozegrania z pierwszej piłki. Nie tylko Lamela, świetnym podaniem do wychodzącego sam na sam z Mannone Adebayora i kapitalnym strzałem z dystansu w poprzeczkę, zasłużył na asystę lub gola – na zwycięstwo zasłużyła cała drużyna.

A jednak nie. Nie napiszę po czwarte Angel di Maria, albowiem grający dziś z Manchesterem United QPR był tak żenująco słaby, że można go zestawiać jedynie z Newcastle, pobitym wczoraj przez Southampton. Inna sprawa, że i tak myślę, iż za osiem miesięcy wybiorą go piłkarzem roku.

PS Kosztowali mniej, a już się spłacili. Pelle i Ulloa.