Archiwum kategorii: Soul of football

Ku pokrzepieniu serc

A kiedy znów będziemy mieć dość futbolu, kiedy kolejny raz zmęczy nas jakiś rasistowski bluzg, sędziowski błąd czy oszustwo rzekomo sfaulowanego zawodnika; kiedy będziemy mieli dość dominującej na trybunach nienawiści i dominującej w klubowych zarządach chciwości; kiedy znów będziemy mieli poczucie, że nam-kibicom coś bezcennego odebrano, zawsze możemy pokrzepić serca.

Wczoraj podczas meczu Tottenhamu z Mariborem na murawę White Hart Lane wrócił Fabrice Muamba. Człowiek, który wiosną, jako piłkarz walczącego wtedy o Puchar Anglii Boltonu przeszedł na tym stadionie zawał i którego serce nie biło później przez 78 minut. Człowiek, który w gruncie rzeczy przeżył własną śmierć.

Walka o życie Muamby odbywała się najpierw w obecności ponad trzydziestu tysięcy widzów na trybunach i milionów przed telewizorami (sam oglądałem to wtedy z pięcioletnim synkiem – nie od razu się zorientowaliśmy, że na White Hart Lane mogło się wydarzyć coś aż tak poważnego…). Później przeniosła się do karetki, gdzie ekipy medyczne Tottenhamu i Boltonu, wspierane przez kibica-kardiologa, który akurat był na stadionie i widząc, co się dzieje, przekonał stewardów, żeby wpuścili go na murawę, w jakimś zbiorowym amoku nie ustawały w akcji reanimacyjnej, odmawiając przyznania się do porażki. Serce piłkarza, jak powiedziałem, nie biło przez 78 minut.

Muamba wrócił na stadion w Londynie, żeby podziękować kibicom, którzy w tamtym dramatycznym momencie zjednoczyli się ponad klubowymi podziałami, skandując jego imię, oklaskując lekarzy, modląc się (dawno już w życiu publicznym zlaicyzowanej Anglii nie mieliśmy tylu manifestacji religijności, jak w czasie, kiedy trwała walka o jego życie, a piłkarze, trenerzy, kibice wszystkich drużyn Premier League zapewniali o modlitwach w intencji jego powrotu do zdrowia) i płacząc. On także płakał, idąc na miejsce, w którym skończyła się jego kariera piłkarska i w którym dostał nowe życie.

To życie, myślę sobie, będzie niebywale trudne. Mam nadzieję, że nadzwyczajna reakcja kibiców pokrzepiła także jego serce.

Ring Cafe

W chwili takiej jak ta, kiedy blog świeżutki i pysznie (mam nadzieję) działający na nowej platformie przyciąga wzrok napisami „świeżo malowane”, wypada się zabrać za podziękowania. Nie tylko pod adresem Michała Kuźmińskiego, kolegi redaktora i kolegi blogera, który nad serwisem internetowym „Tygodnika” sprawuje niezawodną pieczę, a mnie – sieciowego analfabetę – prowadzi za rękę wśród pojęć tak skomplikowanych jak tag czy hiperłącze. Przede wszystkim pod Waszym adresem, Kochane Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy: za cierpliwość, z jaką znosiliście narowy starego systemu, i za niezliczone pomysły racjonalizatorskie, którymi się tutaj ze mną dzieliliście. „Dłuższy komentarz zawsze piszę najpierw w osobnym pliku i zachowuję na dysku, na wypadek, gdyby blog się akurat zawiesił” – ileż ja takich zdań przeczytałem, ileż straconych minut wypełnionych niecenzuralnymi okrzykami musiało się za nimi kryć, ileż razy ja sam zmagałem się z identycznymi problemami. Doprawdy: niejeden raz, próbując tu coś napisać czułem się tak, jak musiał się czuć mój własny ojciec, usiłujący zreperować Syrenę Bosto za pomocą sznurówki z tenisówek mamy.

Wszystko to już za nami. Komentarze się publikują, wpisy się edytują, nowe możliwości – na przykład zamieszczania tu większej liczby obrazków czy filmów – komuś takiemu jak ja wydają się oszałamiające. A skoro tak, jest okazja do przypomnienia czegoś, co od jakiegoś czasu mi w tym pisaniu towarzyszy: marzenia o odtworzeniu atmosfery Ring Cafe, wiedeńskiej kawiarni z lat trzydziestych XX wieku, niezwykle chętnie odwiedzanej przez fanów futbolu. Ciekawa rzecz: choć teoretycznie kibice miejscowej Austrii chodzili do Cafe Parsifal, a Rapidu do Cafe Holub, ostatecznie wszyscy spotykali się właśnie w Ringu; miejsce to „stało się czymś w rodzaju rewolucyjnego parlamentu przyjaciół i fanatyków piłki nożnej”, a „jednostronne postrzeganie piłki z perspektywy jednego klubu nie miało racji bytu” (cytuję „Welt am Montag” za „Odwróconą piramidą” Jonathana Wilsona). Podczas naszych dyskusji najbardziej lubię te momenty, podczas których potrafimy się wznieść ponad plemienność, dominującą i w świecie piłki, i w kraju; każdy kibicuje innemu klubowi, ale każdy stara się zachować obiektywizm i dostrzegać np. zagranie niezgodne z fair play, nawet jeśli było udziałem zawodnika ukochanej drużyny. „Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu, rozumie życie po swojemu i ma własne przekonania o śmierci” – pisze ukraiński poeta Sierhiej Żadan w wydanej przez Czarne książce „Dryblując przez granicę”, wyliczając wszystkich tych, którzy przyczynili się do rozwoju piłki w jego zapomnianym przez Boga górniczym regionie, i podkreślając, że „nie można o nikim zapomnieć i nikogo przeoczyć”.

„Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu”, ale niejedno nas łączy. Jeśli więc mam w ramach nowego otwarcia zabawić się odkrywanymi właśnie możliwościami bloga, to wklejam „Fields of Athenry”, wykonaną przez sześć tysięcy irlandzkich kibiców na pożegnanie z Euro 2012 XIX-wieczną balladę – bodaj najpiękniejsze świadectwo wierności drużynie wbrew wszelkim okolicznościom, jakie dane nam było oglądać w ostatnich latach. Irlandia przez całe mistrzostwa grała fatalnie, a w ostatnim meczu otrzymała od Hiszpanów srogę lekcję piłki, ale przy stanie 4:0 jej fani zaczęli śpiewać pieśń o mężczyźnie, który w czasach wielkiego głodu został za kradzież jedzenia dla swoich bliskich zesłany do Australii i tam zza więziennych murów wspominał rodzinną miejscowość. Intymność i melancholia, nadzieja i duma, miłość i tęsknota – jakby na moment udało się przechytrzyć okrutnego i złośliwego futbolowego demiurga, z którym się tu na codzień zmagamy, i pokazać mu, że są w piłce nożnej rzeczy ważniejsze niż wygrana swoich.

Uścisk dłoni

Dla takich dni jak dzisiejszy warto wstać wcześniej, warto też później położyć się w przeddzień. Większość niedzielnych obowiązków odwaliłem w sobotę wieczorem, a to, co zostało, skoncentrowałem na przedpołudnie, żeby z wolną głową przystąpić do oglądania meczu, które był skazany na to, żeby stać się klasykiem. Jaka szkoda, że bloga nie mogłem napisać na zapas.

Chociaż nie – trochę mogłem, skoro prasówkę przed dzisiejszym spotkaniem na Anfield zacząłem gromadzić koło czwartku. Mogłem ucieszyć się np., że w Liverpoolu i Manchesterze United potrafili pójść po rozum do głowy i uspokoić emocje w kwestii konfliktu Evra-Suarez (obaj posłuchali apeli mediów, klubowych kolegów i oficjeli, po czym uścisnęli sobie dłonie przed meczem), oraz że wszyscy wchodzący na Anfield fani MU otrzymali list od Alexa Fergusona, apelujący o przebudzenie sumień i wyeliminowanie z dzisiejszego repertuaru nienawistnych śpiewów pod adresem Liverpoolu (nie do końca pomogło, niestety: telewizje pokazały, że już po zakończeniu spotkania przyjezdny sektor ryczał to, co zawsze). Jeśli wyznaję czasem wiarę w to, że futbol może być narzędziem społecznej zmiany, to właśnie w związku z chwilami takimi jak ta, w której kapitanowie od lat rywalizujących ze sobą klubów wspólnie wystąpili, by upamiętnić ofiary tragedii ciążącej na historii jednego z nich, a Bobby Charlton wręczył Ianowi Rushowi kwiaty przed najsłynniejszą trybuną Anglii – zajmowaną przez najzagorzalszych fanów Liverpoolu The Kop. Ech, żebyż tak kiedyś w Polsce przed meczem podwyższonego ryzyka dało się gdzieś przeczytać słowa podobne do tych, które wypowiedział Steven Gerrard: „Mam nadzieję, że zwycięży przyzwoitość. To fantastyczna okazja dla fanów obu drużyn, by zerwać z chorymi piosenkami. I to wielka szansa na wysłanie komunikatu do wszystkich kibiców świata w sprawie śpiewania podobnych rzeczy. Jeśli to będzie fantastyczny mecz, jeśli Suarez i Evra podadzą sobie ręce i jeśli nie będzie nienawistnych okrzyków, damy światu wspaniały przykład. To dużo ważniejsze niż piłka nożna”… Nawet Gary Neville, niebędący przecież niewiniątkiem, jeśli idzie o podgrzewanie wrogości między dwoma klubami, mówił o zrobieniu następnego kroku: wyeliminowaniu z kibicowskiego repertuaru wszelkich obrzydliwych śpiewów („Pieśni o wielkich ludziach piłki, takich jak Arsene Wenger, albo o świetnych piłkarzach, jak Sol Campbell czy John Terry, mogą być równie okropne, jak te o tragediach w Monachium czy na Hillsborough”). Z kolei na stadionie zwaśnionego z Liverpoolem Evertonu na środku boiska stanęło w poniedziałek dwoje trzymających się za ręce dzieci, dziewczynka w koszulce Liverpoolu z dziewiątką na plecach i chłopiec w koszulce Evertonu z szóstką (96 to liczba ofiar śmiertelnych tragedii z Hillsborough). Głęboko mnie ten obraz wzruszył…

Jako się rzekło, nie do wszystkich widzów spektaklu na Anfield trafiło to, co chcieli przekazać trenerzy i piłkarze ich ukochanych klubów. No i szkoda, cholera, że sportowej atmosfery w tym meczu wystarczyło na trzydzieści minut. Odniosłem wrażenie, że Mark Halsey okropnie nie chciał dać czerwonej kartki Shelveyowi, że ociągał się z decyzją o jej wyjęciu, że słuchał, co mu suflują do słuchawki liniowi, ale nie miał wyjścia: wślizg obiema nogami kwalifikuje się do usunięcia sprawcy z boiska. Szkoda zresztą nie tylko w sensie, od którego tu zacząłem – czyli fair play, ale także w sensie czysto sportowym. Cały plan Brendana Rodgersa, tak skutecznie realizowany do wyrzucenia pomocnika Liverpoolu, runął właśnie w tamtym momencie – a rzecz skomplikowała się jeszcze po wejściu na boisko Scholesa za beznadziejnego Naniego. W pierwszej fazie meczu druga linia MU po prostu nie istniała: trzech zawodników Liverpoolu – zwłaszcza niestrudzony w pressingu, najlepszy na boisku Gerrard

i kontrolujący jak zwykle dystrybucję piłki Allen – kompletnie zdominowało dwójkę Carrick-Giggs. Nawet jeśli próbował ich wspierać cofający się Kagawa, to przewagę robił wracający się również – i rozpoczynający później swoje ataki z głębi pola Suarez (patrz niewykorzystane przez Boriniego, znakomite podanie). Ponieważ gospodarze grali również szybciej niż ostatnio, ponieważ z prawej strony niezwykle dojrzale poczynał sobie Sterling, po raz pierwszy za kadencji Rodgersa w Liverpoolu można było odnieść wrażenie, że zestawianie stylu tego trenera ze stylem Barcelony ma sens. Następca Dalglisha zrobił zresztą również dobrą zmianę, wprowadzając operującego za Suarezem Suso. Wszystko dobrze, poza skutecznością, poza czerwoną kartką, która złamała pomysł na grę, no i poza nurkiem Valencią, który kładł się w polu karnym jeszcze zanim został dotknięty (czy w ogóle został?) przez Glena Johnsona. Co każe nam wrócić do ubolewań, że mecz, który miał wszelkie dane, by stać się klasykiem, rozstrzygnął się w sposób daleki od gry fair – nawet jeśli można czynić współwinnym sędziego, który dał się nabrać pomocnikowi MU.

Manchester United na razie wypada najsłabiej ze wszystkich drużyn czołówki, co nie znaczy oczywiście, że nie poradzi sobie w przyszłym tygodniu z Tottenhamem, prezentującym się jeszcze słabiej. Mając do wyboru starcie MC-Arsenal i derby Londynu na White Hart Lane wybrałem dziś po południu te drugie, ku swojej ponadgodzinnej zgryzocie, bo w pierwszej połowie Tottenham wypadł fatalnie, a i w drugiej – mimo zmiany ustawienia – niewiele wykreował do momentu fatalnego kiksu Faurlina we własnym polu karnym. Defoe strzelił bramkę i napracował się jak wół, ale cholernie brakowało Adebayora, przez pierwszych 45 minut lewa strona nie istniała, zaś Sigurdsson i Dempsey gubili się na swoich pozycjach. Owszem, nie zawodzili Dembele i Sandro, owszem, kolejny dobry mecz zanotował Vertonghen

(dziś ratował kolegów, podobnie zresztą jak Friedel; powyżej statystyki defensywne, ale był kompetentny także jako lewy obrońca ), ale generalnie brakowało w tym energii i pomyślunku. Grać z kontry w ustawieniu 4-4-2 to i Harry Redknapp potrafił.

Nic dziwnego, że na White Hart Lane szukałem tego, co tak szybko odeszło z Anfield: ducha fair play. Szukałem i znalazłem: w drugiej połowie, już po strzeleniu przez Tottenham drugiego gola, gospodarzom atakowało się dużo łatwiej i tylko kilka desperackich interwencji Clinta Hilla i Julio Cesara spowodowało, że mecz zakończył się ostatecznie wynikiem 2:1. Po jednym ze wślizgów Hilla pozbawiony niemal pewnego gola Jermain Defoe podszedł do obrońcy QPR i z podziwem uścisnął mu dłoń.

U nas wszystko jest możliwe

No to przypomnijcie sobie całkiem niedawne lata: Wayne Rooney w malowniczym ataku szału ubliża sędziemu i otrzymuje czerwoną kartkę. Kolejną czerwoną kartkę. Kolejny raz osłabiając zespół. Kolejny raz pozbawiając lub przynajmniej komplikując szanse na wygraną w ważnym meczu. Pamiętacie? No pewnie, że pamiętacie. A pamiętacie jakiekolwiek wystąpienie kapitana drużyny, Davida Beckhama powiedzmy, który powiedziałby później w mediach to samo, co powiedział o Obraniaku Błaszczykowski? Że Obraniak nie jest Rooneyem, odpowiecie? A macie lepszych na jego pozycję w polskiej reprezentacji?

Nie chodzi zresztą o kwestie lepszy-gorszy. Chodzi o zasady. Pamiętacie, jak William Gallas w 2008 roku stracił opaskę kapitana Arsenalu za publiczną krytykę młodszych kolegów i wynoszenie do mediów spraw, które powinny zostać w szatni? Wtedy też pojawiały się głosy, że powiedział samą prawdę, że chciał potrząsnąć drużyną, zmotywować, że lider zespołu ma prawo do postawienia pozostałych do pionu itd. A jednak Arsene Wenger zdecydował inaczej. Bo – to rzecz elementarna – ostatnie słowo i kontrolę nad tym, co wychodzi z szatni, powinien mieć trener.

A pamiętacie, jak Alex Ferguson w 2005 roku wstrzymał emisję wywiadu Roya Keane’a w klubowej telewizji, a następnie szybko pozbył się go z klubu, bo charyzmatyczny Irlandczyk, lider i kapitan, skrytykował w nim młodszych kolegów? Całkiem niewykluczone, że Keane miał rację, a gra Manchesteru w przegranym meczu z Middlesbrough była poniżej standardów, które wyznaczał… A pamiętacie, jak z reprezentacji Francji wylatywali Cantona czy Ginola?

Doprawdy, Jerzy Dudek w niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” również powiedział rzeczy elementarne: „Przy całej sympatii dla Kuby, byłem bardzo zdziwiony – nie powiem zszokowany tylko dlatego, że u nas wszystko jest możliwe – jego wypowiedzią. Młodego zawodnika można w takiej sytuacji tłumaczyć emocjami. Kuba jest doświadczony, popełnił wielkie faux pas. Nie wyobrażam sobie, by w Liverpoolu albo Realu ktokolwiek publicznie wytykał błędy kolegom z zespołu. To źle świadczy o wytykającym”. Minęło jednak parę dni i front obrońców Błaszczykowskiego („u nas wszystko jest możliwe”…) robi się coraz głośniejszy.

Nie zabierałbym głosu w tej sprawie, ale przeczytałem wywiad Cezarego Kucharskiego dla Interii, i zbulwersowały mnie pojawiające się w nim ciosy poniżej pasa. „Ja rozumiem, że dziennikarze muszą zarabiać pieniądze dla swoich firm, więc atakują trio z Dortmundu, bo to się sprzeda najlepiej – powiada były piłkarz, a dziś piłkarski agent i parlamentarzysta. – W ogóle w naszych mediach zaczyna dominować tendencja polegająca na czepianiu się wszystkiego, każdego szczegółu i to często w wykonaniu ludzi, którzy nigdy w życiu nie kopnęli piłki, ale na wszystkim się najlepiej znają”.

Uwielbiam ten ostatni argument, bo uwielbiam odpowiadać słowami Arrigo Sacchiego, wielkiego trenera, który nigdy zawodowo nie grał w piłkę nożną, że aby zostać dżokejem, nie trzeba być wcześniej koniem. W dyskusji o wypowiedzi Błaszczykowskiego na temat Obraniaka (a wcześniej np. o wywiadzie Roberta Lewandowskiego na temat przygotowania reprezentacji do Euro) nie chodzi, Wielce Szanowny Panie Pośle, o naszą wierszówkę. Chodzi o dobro i integralność naszej reprezentacji. Oraz o standardy, których jej członkowie nie potrafią dotrzymać.

PS. Cieszy za to deklaracja Lewandowskiego dla „Przeglądu Sportowego”, nawet jeśli spóźniona o dobrych parę dni.

Gorzki smak sprawiedliwości

Co mam powiedzieć? „Będzie powiedziane / tak wiele słów, a żadne nie złożą się w zdanie / proste oznajmujące” – to kawałek, a właściwie kawałek kawałka wiersza Barańczaka. Na temat tragedii Hillsborough, gdzie podczas meczu Liverpoolu z Nottingham Forest w panice i ścisku zginęło 96 osób, przez 23 lata powiedziano tak wiele słów, napisano tyle tekstów i wytworzono tyle (także fałszywych) dokumentów, że zdania proste oznajmujące przychodzą z trudem. A przecież trzeba wrócić do sprawy (pisałem już o niej na dwudziestolecie tamtych wydarzeń) z powodu raportu niezależnej komisji, która opublikowała właśnie wyniki swojego półtorarocznego dochodzenia i ujawniła mnóstwo nieznanych dotąd kluczowych dokumentów.

Zdania proste są takie: 15 kwietnia 1989 roku do zapełnionych już dwóch sektorów na trybunach stadionu w Sheffield policja skierowała tysiące czekających jeszcze przed bramą kibiców. Wchodzący zepchnęli tych, którzy pojawili się wcześniej, na metalowy płot, oddzielający fanów od boiska (mówimy o czasach, w których podzielone siatką trybuny z miejscami stojącymi przypominały raczej więzienne wybiegi). W tłoku zmiażdżono i zadeptano setki osób. Ofiar śmiertelnych było 96. Walczący o życie chcieli się ratować wtargnięciem na boisko – na co jednak nie pozwalali policjanci. To oni okazali się winni tragedii, którą powiększyła jeszcze powolna i źle koordynowana akcja ratunkowa.

Później były lata kłamstw i zacierania śladów. Podczas śledztwa fałszowano badania trzeźwości ofiar i manipulowano zeznaniami – tak, by pasowały bardziej do obrazu anonimowego stadionowego bydła, kibolstwa czy jak to jeszcze nazwiemy, niż do ludzi takich jak my, mających twarze i imiona, którzy pewnego słonecznego popołudnia wybrali się na jeden z najciekawszych meczów sezonu. Opublikowane właśnie dokumenty mówią o 41 osobach, które mogły przeżyć, gdyby służby powołane do dbania o zdrowie i bezpieczeństwo działały lepiej.

Pamiętacie film „W imię ojca” i gorzki smak tamtej spóźnionej sprawiedliwości? 23 lata po tragedii w Sheffield premier David Cameron – wywodzący się skądinąd z tej samej partii, co rządząca wówczas Margaret Thatcher – przemawiając w parlamencie nazywa zło złem. Stała się „podwójna niesprawiedliwość”, mówi. Przepraszając w imieniu rządu i całego państwa, zauważa zarówno to, że policja fałszowała dowody i próbowała zrzucić winę na kibiców, jak i to, że ich rodziny blisko ćwierć wieku musiały walczyć o prawdę. Mówiąc trochę innymi słowy – najpierw tysiące Anglików pozbawiono poczucia bezpieczeństwa na stadionie, później zaś pozbawiono ich poczucia bezpieczeństwa w państwie, które nie umiało wziąć odpowiedzialności za swoją klęskę.

Bardzo chciałbym w tym miejscu napisać, że z tamtych wydarzeń wyrosło jakieś dobro. Publikacja raportu sędziego Taylora, który nie miał wprawdzie do dyspozycji wszystkich ujawnionych wczoraj dokumentów, zmieniła współczesny futbol. Stadiony, na które chodzimy, są bezpieczniejsze, choć – jak zauważa Michał Zachodny – także dziś przy kołowrotach dzieją się rzeczy mrożące krew w żyłach. Także dziś, dodam od siebie, w mediach i wśród polityków zdarza się klimat pogardy i zbiorowego osądzania kibiców. Daleki jestem od angelizowania tych ostatnich, co stali czytelnicy tego bloga świetnie wiedzą, ale wniosek, jaki wyciągam dla siebie z historii Hillsborough, jest również wołaniem o roztropność podczas walki z przestępczością stadionową. „Wytwarzane wówczas opowieści o chuligaństwie wywołały u wielu obywateli tego kraju przekonanie, że tragedia Hillsborough miała także odcień szarości – mówił w brytyjskim parlamencie premier Cameron. – Otóż opublikowany dziś raport pokazuje, że czarne jest czarne, a białe jest białe. Kibice Liverpoolu nie byli przyczyną tragedii. Komisja nie znalazła dowodów ani na wyjątkowy poziom pijaństwa, braku biletów czy przemocy wśród fanów, ani na to, że umyślnie spóźnili się na rozpoczęcie meczu, ani na to, że okradali zmarłych i umierających”. Słucham tych słów i przypominam sobie niedawną rozmowę z niepracującym już niestety w policji generałem Adamem Rapackim, który przekonywał mnie, że od pałowania skuteczniejsze jest prowadzenie racjonalnego dialogu ze stowarzyszeniami fanów. Wolałbym, żeby na polskich stadionach kibicowano bez rasistowskiego bluzgu i żeby ludzie nie dopuszczali się przemocy z powodu klubowych antagonizmów (wolałbym też, by winni podobnych przestępstw odpowiadali za swoje czyny), nie chcę jednak w opisywaniu i piętnowaniu tych zjawisk zamieniać zawsze pojedynczych uczestników meczu w anonimową, zdepersonalizowaną zbiorowość. Także w ten sposób można doprowadzić do tragedii.

Tańczący z piłkami

No więc pojechałem do Opalenicy. W czasie, kiedy Waldemar Fornalik z reprezentacją wyruszał na wymianę ciosów w pierwszym meczu eliminacji do mundialu, ja jechałem przekonać się, czy jest nadzieja na szczęśliwsze zakończenie podobnych wymian w przyszłości, powiedzmy za dwanaście-szesnaście lat. Jechałem zobaczyć szkolenie trenerów Szkółek Piłkarskich NIVEA, prowadzone przez ekspertów Akademii Ajaxu. Jechałem, co tu kryć, uścisnąć dłoń i zamienić parę zdań z Arnoldem Mührenem – jestem wszak człowiekiem na tyle starym, by pamiętać, że TAMTEN wolej poprzedzało TAMTO dośrodkowanie. Oraz, co zapewniali organizatorzy, jechałem na własnej skórze przekonać się, jak wygląda trening prowadzony przez holenderskich speców od nauczania młodzieży. Nie jestem już młodzieżą, ale ruszając do Opalenicy pakowałem także buty, getry oraz oldskulową koszulkę i spodenki Tottenhamu z czasów Klinsmanna.

Dwie rzeczy usłyszane na miejscu głęboko mnie poruszyły. Pierwsza: ośmiolatek rozpoczynający naukę w szkółce Ajaxu nie różni się umiejętnościami od ośmiolatka rozpoczynającego naukę w polskiej szkółce; schody, że nazwę to eufemistycznie, zaczynają się później. Druga: objęci szkoleniem polscy trenerzy (było ich dwustu, reprezentujących szkoły, szkółki i kluby z całego kraju, które zostały zakwalifikowane do programu po wcześniejszym konkursie) nie byli zaskoczeni samymi zestawami ćwiczeń, jakie im prezentowano. Różnicę robiło raczej tzw. całościowe podejście do dziecka.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. W wielu rozmowach z polskimi trenerami pojawiał się obraz zestresowanego chłopca (lub dziewczynki, one przecież także – i to coraz chętniej – uczą się piłki), na którego barki kładzie się żądanie wyniku i którego zarzyna się przygotowaniem fizycznym, zapominając że jego organizm zmieni się jeszcze fundamentalnie w ciągu najbliższych lat. Presja oczekiwań to nie tylko prezes klubu, domagający się od dzieciaków, by zwyciężali w lokalnych rozgrywkach („pucharki w gablotce”, jak to nazwał jeden z moich rozmówców), ale także wrzeszczący z trybun rodzice. Utkwił mi w pamięci przywołany w pewnej historii dziewięciolatek, uznawany przez swojego trenera za najzdolniejszego w roczniku, który podczas meczu spudłował z metra i został tak zbluzgany przez własnego tatusia, że płacząc poprosił o zmianę. Arnold Mühren czy Eddie van Schaick kładli swoim słuchaczom do głów, że dziecko uczestniczące w ich zajęciach ma się przede wszystkim bawić („To, co robi, musi robić z ochotą. Futbol nie może mu sprawiać żadnej przykrości, musi go cieszyć. Na tym polega zarażanie. Jeśli teraz pokocha ten sport, będzie gotów do wielkich wysiłków w przyszłości i chętnie odda ci to, co od ciebie dostał” – mówił mistrz Europy z 1988 r.) – i sądząc po tym, co sam zobaczyłem w Opalenicy, rzeczywiście się bawi (zresztą także trening główkowania, w którym wziąłem udział, elementów dających frajdę miał co niemiara). Dawny pomocnik Ipswich i Manchesteru United mówił mi, że w Ajaxie rodzice – jeżeli już śledzą spoza linii końcowej postępy podopiecznych – nie mogą się odzywać: powierzyli opiekę nad dzieckiem klubowi, to klub się nim opiekuje. Zasady współpracy i wymiany informacji na linii Akademia-rodzina ucznia są ustalane już na pierwszym spotkaniu; Ajax interesuje się, rzecz jasna, postępami, które jego podopieczni robią w szkole.

Mühren przypominał oczywistą, wydawałoby się, zasadę, że dzieci trzeba dużo komplementować – nawet jeśli im nie idzie, znaleźć taki sposób zwrócenia uwagi, który będzie zawierał element pozytywnej motywacji, a nie grać np. na urażonej ambicji czy upokorzeniu przed grupą. Młodzi piłkarze – wszystko jedno, czy wypadli znakomicie w poprzednim meczu, czy przeciwnie: poszło im bardzo kiepsko – w Holandii grają w identycznym wymiarze minut, a jeśli są np. kontuzjowani i nie mogą grać – również towarzyszą kolegom. Tam nikt nie zajeździ utalentowanego młodzieńca, każąc mu występować zbyt często lub zbyt szybko awansując do starszych grup, i odwrotnie: nikt nie przekreśli młodzieńca, którego talent potrzebuje więcej czasu na rozwój. Żeby się rozwijać, musisz oczywiście grać, musisz rywalizować, ale także – może przede wszystkim – musisz czuć się bezpiecznie.

I w końcu: trening Ajaxu niemal cały czas odbywa się z piłką. Nie ma „biegania na sucho”, po lesie czy nie daj Boże górach, jest doskonalenie elementów technicznych (ale użytkowych, nie „cyrkowych”), są zabawy ruchowe, a także – choć rzecz jasna poza boiskiem – taniec, sprzyjający harmonijnemu rozwojowi, poprawiający koordynację ruchową, balans itp. No i jest bezpośrednie przełożenie konkretnych ćwiczeń na sytuacje boiskowe. Doskonaląc się w główkowaniu, musiałem między innymi wyskakiwać nad stojącego przede mną partnera, jakbym wyskakiwał ponad obrońcę rywali. „Jeżeli ćwiczymy podania, to nie ustawiamy zawodników kilkadziesiąt metrów od siebie i nie patrzymy, jak klepią od nogi do nogi. Czy podczas prawdziwej gry ktoś da im taką możliwość? Będą mieli kilka, może kilkanaście metrów, a na ich plecach będzie przeciwnik” – tłumaczył jeden z Holendrów.

Wszystko to, o czym mówili w Opalenicy Mühren czy van Schaick sprowadza się do angielskich „TIPS” (porad) – skrótu od Technique, Insight, Personality i Speed. Wszechstronny rozwój przyszłego zawodnika obejmuje więc piłkarskie umiejętności techniczne, inteligencję boiskową, osobowość (upór w dążeniu do celu, wiarę w siebie, otwartość na wskazówki i na współpracę z kolegami z drużyny) oraz szybkość – zarówno tę rozumianą dosłownie, jak i związaną z błyskawicznym podejmowaniem decyzji, przewidywaniem rozwoju wydarzeń (Arnold Mühren tym ostatnim właśnie tłumaczył fakt, że nigdy w długiej karierze – 539 meczów w Holandii, w Anglii i w drużynie narodowej – nie dostał żółtej kartki: wiedział po prostu, co wydarzy się za ten ułamek sekundy, decydujący np. o tym, czy zdąży ze wślizgiem).

Jest jednak jeszcze coś nieuchwytnego: promieniowanie osobowości. Patrząc na nienaganną sylwetkę 61-letniego Mührena, widząc jego zaangażowanie, słuchając jego przepojonych kulturą osobistą komentarzy, myślałem o tych wszystkich szkoleniowcach, którzy pracują z polskimi dziećmi; przypominałem sobie także – umieszczone m.in. na łamach „Piłki sss… kopanej” Rafała Steca – wszystkie te historie o mających nadzór nad młodzikami byłych zawodnikach, których język roi się od wulgaryzmów, którzy przychodzą do pracy na kacu czy wręcz w stanie wskazującym, którzy w swoim życiu niejeden mecz sprzedali. Szczęśliwie w Opalenicy widziałem innych: ćwiczących z pełnym zaangażowaniem, a w rozmowach powtarzających własnymi słowami to, co usłyszałem wcześniej od Mührena. Niejeden mówił zresztą, że woli pracować z dziećmi, za – co tu kryć – dużo mniejsze pieniądze, niż wracać w świat „dorosłej” piłki. „Trener jest dla dzieciaków, a nie dzieciaki dla trenera” – te akurat słowa Arnolda Mührena jeden z nich przytoczył słowo w słowo.

Owszem, nie wygraliśmy dziś z Czarnogórą, ale jest nadzieja. Byle takich szkoleń jak to w Opalenicy było więcej.

W ramach programu Szkółki Piłkarskie NIVEA niemal 200 polskich trenerów i nauczycieli WF rozpoczęło pod kierunkiem ekspertów Akademii Ajax Amsterdam realizację 10-miesięcznego cyklu szkoleniowego. W ramach projektu opiekunowie ze 100 najaktywniejszych szkół podstawowych oraz dziecięcych klubów piłkarskich z całego kraju otrzymali dostęp do holenderskiego programu treningowego (za pośrednictwem internetowej platformy Akademii Ajaxu) oraz sprzęt sportowy; w czerwcu 2013 dziesięć najaktywniejszych szkółek-uczestników programu rozegra turniej, z którego sześć najlepszych wyjedzie na letni obóz do Amsterdamu. Więcej informacji: szkolkiNivea.pl.

Piłkonomia

Los tak zdarzył, że w ostatnim dniu okienka transferowego jestem w jednej z dolin Beskidu Niskiego, w dodatku otoczony chmarą dzieciaków, co skutecznie uniemożliwia koncentrację na tym, na czym zwykle w takim dniu się koncentrujemy. Nie ma co się rozgadywać: w chwili, gdy Wy przerzucacie się kolejnymi informacjami i plotkami (zwłaszcza, obawiam się, tymi ostatnimi: znam jak zły szeląg wszystkie mechanizmy ostatniego dnia okienka, i na żadne się już nie nabieram), ja pilnuję trampoliny, huśtawek i zejścia do potoku. Niby nie narzekam, niby coś zyskałem, bo ostatnio coraz mocniej nabierałem poczucia, że poza tym, iż służy on prezesowi Levy’emu, który wtedy czuje, że żyje, ostatni dzień okienka transferowego wymyślono głównie po to, żebyśmy klikali przycisk „odśwież” na rozlicznych, rzekomo dobrze poinformowanych stronach internetowych. A jednak, do licha, jakoś ciężko bez tej adrenaliny. Jakoś ciężko ze świadomością, że dowiem się jako ostatni. No dobra, sam jestem sobie winien: mogłem wcześniej pomyśleć, że skoro w weekend jest kolejka ligowa, to władze Premier League zamkną okienko w piątek.
Coś jednak wymyśliłem. Żeby całkowicie się od Was nie izolować, zrobiłem obszerne wypisy ze znakomitej, choć kontrowersyjnej momentami książki „Soccernomics” Simona Kupera i Stefana Szymanskiego, którzy jak mało kto w świecie piszących o futbolu rozkminili kulisy udanego i nieudanego kupowania. Ich 12 darmowych porad dla klubów, porad, z których ku naszej uciesze nikt nigdy nie korzysta brzmi:
1. Nowy menedżer traci mnóstwo pieniędzy na transfery – nie pozwólcie mu na to (chyba jasne, każdy nowy ma swoje koncepcje i swoich ulubieńców, widać po Tottenhamie, ale przecież nie tylko; gorzej, że oprócz kupowania także pozbywa się dobrych piłkarzy, którzy z jakichś powodów mu nie pasują – przeważnie, niestety, ze zniżką, patrz pod Andy Carroll, półtora roku po 35-milionowym transferze wypożyczany przez nowego szkoleniowca Liverpoolu).
2. Korzystaj z mądrości zbiorowej (również jasne: lepiej, żeby decyzję o zakupie podejmowała jak najszersza grupa ludzi; autorzy „Soccernomics” szerzej omawiają przykład Olympique’u Lyon, gdzie prezesa, trenera i dyrektora sportowego wspiera grupa doradców i opinie o zawodnikach się ucierają – skutek: OL rzadko pudłuje).
3. Gwiazdy mundiali czy Euro są wyceniane za wysoko, nie kupujcie ich (lubię przykład Johna Jensena, który strzelił fantastyczną bramkę w finale cudownego dla Duńczyków Euro’92: sprowadzający go do Arsenalu George Graham był przekonany, że kupuje bramkostrzelnego pomocnika, w Londynie Jensen strzelił zaledwie jednego gola w ciągu czterech lat, a kibice wyprodukowali nawet pamiątkowy T-shirt „Widziałem, jak John Jensen strzelił”).
4. Piłkarze z niektórych krajów są drożsi z definicji, nie nabierajcie się na to (łatwiej podjąć decyzję o zakupie przeciętnego Brazylijczyka niż genialnego Meksykanina, średni w gruncie rzeczy lewy obrońca Giovanni van Bronckhorst nie radził sobie w Arsenalu, ale i tak trafił do Barcelony – miał szczęście urodzić się Holendrem; mam wrażenie, że Wigan sprowadzające piłkarzy z kompletnie „niemodnych” krajów Ameryki Południowej wyciągnęło wnioski właśnie z tego punktu).
5. Starsi piłkarze również są drożsi (to Arsene Wenger zauważył i wyprowadził najdalej idące konsekwencje z faktu, że płacąc fortunę za zawodnika, który ma za sobą kilka świetnych sezonów, płaci się za kogoś, kto szczyt swoich możliwości ma już za sobą – przed laty zresztą sam pozbywał się takich piłkarzy dość bezcemeronialnie i skupiał na rozwijaniu talentów tych, którzy swój szczyt mieli dopiero przed sobą; mówimy oczywiście o czasach, kiedy menedżer Kanonierów cieszył się jeszcze względnym komfortem pracy – ostatnie okienka są dowodem, że i on uległ presji działania na krótką metę).
6. Napastnicy są przeceniani, bramkarze niedoceniani, jeśli już wydawać kasę, to na tych drugich (również nie ma co rozwijać – takie są po prostu fakty, najlepszy bramkarz świata zawsze będzie parę razy tańszy od najlepszego snajpera).
7. „Mężczyźni wolą blondynki” – zidentyfikujcie ukryte przesłanki decyzji waszych skautów (zabawne, ale podobno tak jest: jeśli wysyłają was na oglądanie 22 bliżej nieznanych piłkarzy, zawsze najpierw zwrócicie uwagę na blondyna, no chyba że jesteście w Skandynawii; jeśli chodzi o piłkarzy lepiej znanych, najpewniej skupicie się na „gwieździe Mundialu” bądź „Brazylijczyku” – patrz punkty 3 i 4).
8. Najlepszy wiek na transfer to 20-22 lata (znamy liczne przypadki świetnie zapowiadających się młodzieńców wyszperanych przez kluby np. na mistrzostwach świata do lat 17 czy głośne wojny transferowe o 16-latków, którzy nigdy karier nie zrobili; udane zakupy 18-latków typu Rooney to wyjątki; zwykle potrzeba nieco większej dojrzałości, żeby się zaadaptować w nowych warunkach.
9. Jeśli ktoś zaoferuje wam za piłkarza więcej, niż jest wart, sprzedajcie go bez wahania (tu przykładów w „Soccernomics” jest więcej, podobnie postępowali Brian Clough i Peter Taylor w złotych czasach Nottingham Forest, tak działał Lyon, tak postępował słynny twórca „Moneyball” Billy Beane), co płynnie przechodzi w:
10. Znajdźcie następcę, jeszcze zanim sprzedacie (generalnie kluby powinny się spodziewać, że prędzej czy później ich najlepsi piłkarze zwrócą czyjąś uwagę i powinny w związku z tym się zabezpieczać – Lyon kupił Tiago na miejsce Essiena za jedną czwartą tego, co Chelsea wyłożyła za pomocnika z Ghany).
11. Kupujcie piłkarzy z problemami osobistymi, zawsze są tańsi (rzecz jasna musicie mieć sposób na to, jak im pomóc uporać się z tymi problemami; alkoholik Clough i uzależniony od hazardu Taylor byli w tym mistrzami, ale z pewnością można i bez tego; Harry Redknapp podał rękę niejednemu „złemu chłopcu” z wielką korzyścią dla prowadzonych przez siebie drużyn).
12. Pomóżcie w przeprowadzce (banał banałów, ale do dziś w wielu miejscach kompletnie lekceważony: kupujecie gościa za dziesiątki milionów i nie pokazujecie mu szafki w szatni, nie wspieracie w szukaniu mieszkania czy domu, szkoły dla dzieci, pracy dla żony, zostawiacie go kompletnie samego z mnóstwem bardzo praktycznych problemów, za to oczekujecie, że od pierwszego meczu będzie zachwycał media i kibiców).
Pomyślcie w ostatnim dniu okienka, jak wiele z dokonywanych właśnie transakcji było wynikiem jakiejś długofalowej strategii, a ile działania „na aferę”, irracjonalnego lub kompulsywnego. Ilu prezesów w panice po niezbyt udanym początku sezonu odczuło nieprzepartą potrzebę sięgnięcia po portfel, ilu nowych menedżerów uznało, że zamiast pracować z tymi, których odziedziczyli, łatwiej sprowadzić nowych, ilu zaś zamiast przyłożyć się do poszukiwań dało sobie wcisnąć „gwiazdę”. Wspomniany Olympique Lyon kupował Essiena czy Diarrę, bo byli dobrzy, a nie dlatego, że byli znani. Dobrzy nieznani zresztą zawsze zgodzą się na niższe pensje; jeśli wierzyć „L’Equipe”, w sezonie 2007/8 prezes Aulas wydawał na płace zaledwie 31 proc. klubowego budżetu – w Anglii nie do pomyślenia. Doprawdy, w taki dzień jak ten wolałbym kibicować innemu klubowi.
PS W związku z treścią pierwszego akapitu ostatniego dnia okienka szukajcie mnie raczej na Twitterze, choć na bloga również będę zaglądał. Zimą już nigdzie nie wyjadę.

Poczujcie się jak w domu

Owszem, Polska ma problem z rasizmem wśród kibiców. Owszem, wszystkie pokazane przez BBC sceny są prawdziwe i można by ich znaleźć dużo więcej. Tyle że podobny film można by nakręcić w Anglii. Gdyby Jan Pospieszalski przypadkiem był z kamerą w Londynie podczas ubiegłorocznych zamieszek, mielibyśmy teraz niezły pojedynek na „dokumenty”.

Zanim zaczniemy komplikować rzeczy proste, to i owo wyjaśnijmy. „Panorama” to program śledczy, często jadący po bandzie, niestroniący od prowokacji dziennikarskiej, niekiedy naginający fakty do założonych tez i zapewne niebędący w stanie udowodnić swoich racji w sądzie (w ostatnich latach oglądałem kilka wydań o „brudnych sekretach futbolu”, czyli np. o przekrętach podczas handlu piłkarzami w angielskiej piłce i o korupcji w FIFA: szalenie efektownie podane, miały niewiele twardych dowodów). Nie powinno się przypisywać mu standardów, jakie zwykle kojarzymy z dziennikarstwem BBC. Ekipom pracującym dla „Panoramy” niewątpliwie wolno więcej niż reporterom World Service, w polskich telewizjach znajdziemy na pęczki podobnych programów, a przywołany tu już Jan Pospieszalski nie byłby przykładem najbardziej bulwersującym.

Czy to oznacza, że mogę wzruszyć ramionami albo napisać – jak zrobiłem to już przed czterema laty, przy okazji innego materiału BBC o polskim rasizmie – że „przyganiał kocioł garnkowi”? Wypomnieć Anglikom, że niedawny kapitan ich reprezentacji i kadrowicz na Euro John Terry ma sprawę karną w związku z zarzutami o rasizm właśnie? Że Chelsea czy Arsenal mimo wielu wysiłków wciąż nie potrafią wyperswadować swoim kibicom śpiewania „Spurs are on their way to Auschwitz”? Że policja brytyjska prowadziła sprawy przeciwko kilkunastu kibicom Tottenhamu właśnie po tym, jak z niewiarygodnym stężeniem nienawiści potraktowali odpytywanego skądinąd przez „Panoramę” Sola Campbella? Że gdyby puścić w TVP zapis kamer wewnętrznych ze stadionu Portsmouth, z października 2008, pokazujących ludzi śpiewających o angielskim obrońcy jako chorym psychicznie geju-nosicielu wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił, albo wręcz – wybaczcie – o „czarnym chciwcu z tyłkiem do wynajęcia”, to efekt byłby równie porażający, jak kadry z Krakowa, Warszawy czy Łodzi?

A może wystarczyłoby powiedzieć, jak polski minister spraw zagranicznych na Twitterze, że ambasada brytyjska nie odnotowała incydentów rasistowskich w Polsce wobec swoich obywateli w ostatnich osiemnastu miesiącach? Albo zacytować Kostka Geberta, wypowiadającego się dla BBC miesiąc wcześniej, że problem antysemityzmu w naszym kraju wcale nie jest większy niż na zachodzie Europy („W Polsce zawsze chodzę w jarmułce i nie mam kłopotów, a w Paryżu byłem z jej powodu obrażany”)? Przypomnieć, że z kolejnych badań socjologicznych wynika, iż poziom polskiej niechęci do innych nacji systematycznie się zmniejsza? Że przyjeżdżają tu turyści, że policja przygotowuje się do Euro wyłapując bandziorów (czy nie to samo robili i robią przed każdym kolejnym turniejem Brytyjczycy?)

Owszem, mam ogromną ochotę to zrobić – także dlatego, że ja również jestem dumny z faktu, jak w ostatnich latach zmieniła się Polska, jak głęboko i z otwartą przyłbicą dyskutowano w niej np. problem antysemityzmu. Jest tylko jeden szkopuł i napisałem o nim w pierwszych zdaniach: mamy problem z rasizmem wśród kibiców, a wszystkie pokazane przez BBC sceny, nawet jeśli wyrwane z dużo bardziej kolorowego tła, są prawdziwe. Od lat czytam publikowaną na łamach „Nigdy Więcej” rubrykę z mało efektownym tytułem i ponurą zawartością „Monitoring rasizmu i ksenofobii na stadionach i wokół polskiego sportu”. W ostatnim numerze mamy przegląd incydentów od Dundee i Gaziantep (chodzi o mecze wyjazdowe Śląska i Legii), przez Kościerzynę, Częstochowę, Gdynię, Rzeszów, Jasło, Iławę, Nowy Dwór Mazowiecki, Wrocław, Warszawę, Elbląg, Lublin, Olsztyn, Bełchatów, Białystok, Dębicę, Malbork, Lipsko, Szczecin, Adamowice, Toruń, Chorzów, Poznań, po Gorzów Wielkopolski… pięć bitych stron drobnym druczkiem. W tym sensie kluczem do wczorajszego filmu BBC wydaje mi się zdanie wypowiedziane w nim przez Jacka Purskiego podczas szkolenia dla wolontariuszy: „Jeżeli wy nie podejmiecie działania, działanie podejmie dziennikarz, który napisze, że w Polsce są sami rasiści”.

Na mojej półce, oprócz kolejnych numerów „Nigdy więcej”, stoi również broszura wydana przez Stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita, będąca analizą zachowań prokuratorów wobec zachowań antysemickich. Jej tytuł brzmi: „Przestępstwa nie stwierdzono”, a kluczowym pojęciem jest „znikoma szkodliwość społeczna”. Wściekły jestem, oglądając moje miasto przedstawione jako miasto rasistów, i doskonale rozumiem wszystkich tych, którzy w trosce o dobry wizerunek gospodarza Euro wysyłają teraz sprostowania do BBC. Ale pamiętam również Grzegorza Latę, który mówił po zwolnieniu Leo Beenhakkera, że „podaliśmy sobie ręce jak biali ludzie”, i w gruncie rzeczy czuję ulgę, że „Panorama” nie użyła tego jako kolejnego argumentu.

 

W Onet.pl: więcej o sporze wokół filmu BBC >>