„Nagle Merry wyczuł zmianę, tym razem bez wątpliwości. Wiatr dmuchał mu prosto w twarz. Dzień się rozwidniał. Daleko, bardzo daleko na południu można było rozróżnić chmury, majaczące niewyraźnie odległe szare kształty, skłębione, podnoszące się ku górze; za nimi jaśniał poranek” – zamiast po prostu napisać parę zdań o tym cholernie szczęśliwym zwycięstwie Tottenhamu nad Etihad, straciłem mnóstwo czasu na przeglądanie „Władcy pierścieni” w poszukiwaniu tego akapitu, opisującego moment, w którym jeźdźcy Rohanu mają włączyć się do bitwy na polach Pelennoru. Nagle Merry wyczuł zmianę… nic się jeszcze nie stało, do końca misji Powiernika Pierścienia było jeszcze bardzo daleko, a i sama bitwa nie została jeszcze rozstrzygnięta, a przecież coś się zmieniło, tym razem bez wątpliwości.
Kibicowi Tottenhamu cholernie trudno w to uwierzyć. Tyle razy wydawało mu się, że cel jest tuż tuż, że udało się zbudować drużynę, że drużyna nie zmarnuje okazji, która przed nią stanęła, a potem kończyło się jak zwykle, i to w okolicznościach raczej komicznych. Nieświeża lazania. Triumf Chelsea w Lidze Mistrzów, pozbawiający czwarty w lidze Tottenham szansy występu w tych rozgrywkach w następnym sezonie. Pogłoski o objęciu przez Harry’ego Redknappa posady trenera reprezentacji. Nagłe przyspieszenie Arsenalu. Centymetr czy dwa, dzielące Jermaina Defoe od przyłożenia nogi do piłki na tym samym Etihad w 2012 roku, przy stanie 2:2, a kilkadziesiąt sekund później karny dla gospodarzy i gol Balotellego – Balotellego, który dziesięć minut wcześniej powinien był wylecieć z boiska za nadepnięcie na Scotta Parkera… „Lads, it’s Tottenham”, „So Spursy”… Futbol był okrutny masę razy, tak często, że z każdym kolejnym zdaniem waham się, czy nie wykreślić pierwszego.
„Nagle Merry wyczuł zmianę, tym razem bez wątpliwości”… Ale zaraz, zostało dwanaście kolejek do końca, mnóstwo okazji do wywrotek. Trzeba grać w pucharach: za dużo tych meczów, potencjalnie nawet trzynaście więcej od Leicester. Intensywność, z jaką piłkarze Mauricio Pochettino biegają za rywalami, jest nie do utrzymania; to niemożliwe, żeby w kwietniu nie byli już kompletnie wypaleni… No i wyobraźcie sobie, że Kane albo Lloris złapią kontuzję (dzisiaj nie musieliście sobie tego nawet wyobrażać – obaj leżeli na boisku i wyglądało na to, że potrzebują pomocy lekarza)…
Żeby było jasne: nie mówimy o mistrzostwie kraju, bo Arsenal czy City moim zdaniem wciąż mają na nie większe szanse, lepszych piłkarzy i bogatsze know-how. Mówimy o tym, żeby na finiszu nie wyprzedził nas jakiś Manchester United (niech Bóg broni, żeby Mourinho zastępował van Gaala jeszcze w tym sezonie), albo jakiś Liverpool czy nawet rozpędzona Chelsea. Mówimy o obronieniu miejsca w pierwszej czwórce. Czytaj dalej