Owszem, losy Andre Villas-Boasa zostały przesądzone wczoraj, ale nie na The Hawthorns, gdzie jego piłkarze odnieśli dziesiątą porażkę w sezonie (na 40 meczów pod wodzą młodego Portugalczyka – stanowczo zbyt wiele, jeśli doliczymy jeszcze 11 remisów…), tylko na Anfield Road, gdzie Arsenal wydarł zwycięstwo gospodarzom i przeskoczył Chelsea w tabeli. W takich momentach, przy ewidentnym rozpędzie rywala (6 punktów Kanonierów w meczach z Tottenhamem i Liverpoolem), trudno o dalsze cierpliwe mówienie o przebudowie, na którą potrzeba czasu: trzeba działać natychmiast, ratując, co się da, czyli szanse na przyszłoroczne występy w Lidze Mistrzów. Jestem, jak wiadomo, zwolennikiem dawania menedżerom czasu, nawet kiedy wydaje się, że pierwsze wyniki mają poniżej oczekiwań (ileż to razy przywoływałem argument z Fergusona, a raczej z jego trzeciego sezonu w MU, kiedy przed pucharowym meczem z Nottingham Forest był ponoć o włos od zwolnienia), ale do licha: w rozsądnych granicach. Trudno być cierpliwym wobec szkoleniowca, skoro gołym okiem widać np., że za kilka miesięcy spuści cię z ekstraklasy…
Całkiem niewykluczone, że Andre Villas-Boas był właściwym menedżerem w niewłaściwym momencie – że zadanie, które otrzymał, było klasycznym przykładem mission impossible. Przebudowanie starzejącego się składu wiązało się przecież z naruszeniem interesów nietykalnych dotąd, mających wyjątkowo mocną pozycję w oczach właściciela i zarządu supergwiazd. Co oznacza, że wiązało się także z radykalnym pogorszeniem atmosfery w szatni, z konfliktami i podziałami, pielgrzymowaniem do właściciela ponad głową menedżera itd., itp. Gdyby jeszcze Villas-Boas miał wyniki, łatwiej byłoby przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Wspomniane supergwiazdy – Czech, Lampard, Terry, Drogba, Essien – być może podporządkowałyby się nieuniknionemu, gdyby porządki robił ktoś rangi Hiddinka czy Ancelottiego wspieranego przez Wilkinsa, ale młokos, którego część z nich pamiętała jako jednego z mniej ważnych pomocników uwielbianego przez nich (to też ważne, bo ponoć wciąż wymieniali esemesy) Jose Mourinho?
Daję te wszystkie mało odkrywcze zdania z żalem, bo podobało mi się CV tego chłopaka i długo (no, długo jak na standardy Chelsea, oczywiście) miałem poczucie, że wie, co robi – także zmieniając taktykę czy piłkarzy podczas meczów. Trudno go winić za kontuzję Essiena albo kontuzję i pozaboiskowe kłopoty Johna Terry’ego. Trudno się też dziwić, że w przekonaniu, iż Drogba lub Anelka wkrótce odejdą i mając do dyspozycji kupionego za 50 milionów Torresa, próbował sadzać dwóch pierwszych na ławce. Trudno nie irytować się sytuacją, w której cała odpowiedzialność spada na barki menedżera, a kiepsko grający piłkarze schodzą z linii strzału (i de facto wychodzą na zwycięzców konfliktu ze szkoleniowcem!). Minione tygodnie jednak – zwłaszcza po porażce z Evertonem i osławionym spotkaniu z drużyną, które zamiast oczyścić atmosferę zaogniło konflikt, bo menedżer posadził na ławce podczas meczu Ligi Mistrzów najostrzej krytykującego go Ashleya Cole’a – przyniosły przekroczenie punktu krytycznego: nawet jeśli w Chelsea byli piłkarze, którzy chcieli walczyć za klub, to nie wyobrażali sobie dalszej pracy z tym trenerem, a i on zaczął pokazywać, że nie wytrzymuje presji, dokonując chaotycznych roszad w składzie. Co w ostatnich spotkaniach robił na boisku beznadziejny Raul Meireles, doprawdy nie potrafię wyjaśnić niczym poza zbieżnością narodowości piłkarza i menedżera – z pewnością nie wydawał się lepszy od Lamparda. Oczywiście nigdy nie jest tak (powtórzę zdanie sprzed kilkumastu dni), że piłkarze rozmyślnie grają przeciwko szkoleniowcowi – „rzecz w tym, że to oni, nie właściciel klubu wychodzą na boisko. I że jeśli nie mają zaufania do szkoleniowca, ich gra może wyglądać właśnie tak, jak gra Chelsea w sobotę. Ślamazarnie, bez energii, bez przekonania, że odmiana niekorzystnego wyniku pójdzie jak z płatka, bo menedżer powie im, jak to zrobić”.
W całej tej sprawie pieniądze, którymi epatują nas media, a które Roman Abramowicz wydał na zastąpienie Ancelottiego Villas-Boasem, wydają mi się nieistotne: na biednego nie trafiło. Istotne jest pytanie, czy podejmując decyzję o zwolnieniu Portugalczyka właściciel klubu ma jakiś inny pomysł, poza powierzeniem prowadzenia drużyny (czy naprawdę aż do końca sezonu?) Roberto di Matteo? Przypominam sobie niejasno, że także Włoch był przypadkiem człowieka, którego zwolnienie z pracy przez West Bromwich przyjmowałem z żalem, ale równocześnie z poczuciem, że bez tego zdecydowanego kroku klub zmierza prostą drogą do Championship. Naprawdę on, stojący przez ostatnie miesięce ramię w ramię z Villas-Boasem, ma teraz prześcignąć Arsenal i Tottenham w tabeli? Przecież braliśmy taki scenariusz niezliczoną ilość razy: żeby naprawdę coś się zmieniło powinna przyjść naprawdę nowa miotła, musi zadziałać Efekt Nowego Menedżera… Czy nową miotłą będzie ten, za którym tak tęsknią w Cobham, czyli Jose Mourinho? Na niego z pewnością trzeba będzie poczekać do końca sezonu, ale, po pierwsze, on także będzie musiał powiedzieć dawnym ulubieńcom: „Chłopaki, wasz czas dobiega końca”, a po drugie – do końca sezonu trzeba jeszcze odwojować to miejsce w Lidze Mistrzów.
Zostawmy jednak kłopoty Romana: zajmijmy się przez chwilę tymi, którzy mu ich przysporzyli, czyli zawodnikami Liverpoolu i Arsenalu. A kibicom tych ostatnich zaproponujmy myślowy eksperyment: które miejsce zajmowałaby ich drużyna w tabeli, gdyby jesienią jakiś uraz wyłączył z gry Robina van Persiego, tak jak to miało miejsce z Jackiem Wilsherem? Albo, dla równowagi: które miejsce zajmowałby Arsenal, gdyby latem nie odeszli Nasri z Fabregasem i to oni obsługiwaliby będącego w niewiarygodnej formie Holendra? Śledzę angielską ektraklasę ładnych parę lat, ale nie przypominam sobie drugiego przypadku piłkarza aż tak bardzo wyrastającego formą ponad kolegów z drużyny. Nie odbierając nic Wojciechowi Szczęsnemu (wczoraj pomagał mu niejaki słupek…), w tym sezonie van Persie ciągnie zespół w górę niemal samodzielnie: wystarczy zobaczyć, jaki procent bramek strzelonych przez Arsenal, to właśnie jego bramki. Ech, gdyby Liverpool miał zawodnika z podobną skutecznością: dwie okazje, dwa gole… Ech, gdyby piękne akcje Suareza nie kończyły się na Szczęsnym bądź słupku, gdyby lepiej uderzali Kuyt czy Martin Kelly… Paradoksalnie przecież Liverpool rozegrał może najlepszy mecz w sezonie, częściej utrzymywał się przy piłce (zwłaszcza na połowie rywala), miał więcej sytuacji i dośrodkowań, zmuszał piłkarzy Arsenalu do błędów – tylko goli nie strzelał, w odróżnieniu od rywali, pardon: van Rywala.
A Tottenham? Zapłacił srogą cenę za proste błędy. Świetna w wykonaniu pomocników gospodarzy (Sandro i Livermore niemal kompletnie wyłączyli Carricka i Scholesa) pierwsza połowa dobiegała końca, gdy Walker odpuścił krycie Rooneya przy rzucie rożnym i zrobiło się 0:1. Mimo gola do szatni piłkarze Redknappa zerwali się do kolejnego szturmu, by po kwadransie zawalić krycie przy wyrzucie piłki z autu, i w zasadzie było po meczu. O czym tu gadać, co tu analizować? Chwalić pracowitość, cierpliwość w konstruowaniu akcji, nieustępliwość w walce o piłkę, czy z irytacją wzruszać ramionami, że to wszystko na marne? Manchesterowi United gratulujemy skuteczności Younga i waleczności Rooneya – w sumie to z nim pomocnicy Tottenhamu mieli najwięcej roboty (lekcja Tottenhamu i Liverpoolu jest w tym sensie wspólna: jak powiedział kiedyś Thierry Henry, w piłce nożnej czasami musisz strzelić bramkę). A sami z niepokojem patrzymy na listę kolejnych spotkań: pomijając Puchar Anglii, jeszcze w marcu przyjdzie grać z Evertonem na wyjeździe, Stoke u siebie, a wreszcie z Chelsea na Stamford Bridge. Strzeżcie się id marcowych.