Tym, którzy prawdziwie kochają piłkę nożną, wczorajszy mecz Tottenhamu z Newcastle musiał spaść z nieba. Sportowy triumf drużyny Harry’ego Redknappa, wraz z wcześniejszym o kilkadziesiąt minut zwycięstwem Arsenalu nad Sunderlandem, podczas którego udany pościg przegrywających Kanonierów przypieczętował Thierry Henry, pozwoliły przecież zapomnieć o wczesnopopołudniowych zajściach na Old Trafford. Dzięki Bogu, sobotni wieczór spędziliśmy na rozmowach o piłce nożnej, a jeśli pojawiały się w nich jakieś nazwiska, to menedżera Tottenhamu, kończącego najbardziej niezwykłe kilkadziesiąt godzin w swoim 64-letnim życiu, menedżera Arsenalu, odwracającego za pomocą udanych zmian losy przegranego, wydawałoby się, pojedynku, a także nazwiska ich podopiecznych, Emanuela Adebayora i Thierry’ego Henry’ego.
Jak widzicie udało mi się napisać cały pierwszy akapit bez wspominania o haniebnym zachowaniu Luisa Suareza przed meczem i skrajnie nieodpowiedzialnym zachowaniu Patrice’a Evry po jego zakończeniu. A skoro już poświęciłem dwóm panom to jedno zdanie, nie zamierzam go rozwijać – zwłaszcza, że i w spotkaniu MU-Liverpool znalazłoby się paru bohaterów pozytywnych, np. Rooney, Evans i Valencia po jednej stronie oraz wracający stopniowo do pełni formy Gerrard po drugiej. To niezwykła, i może trochę niepokojąca prawidłowość, że jeśli Rooney gra dobrze, cała drużyna zalicza udany występ, jeśli zaś Anglikowi nie idzie, nie idzie też jego kolegom.
Próbuję pisać o futbolu, ignorując to, co zaraz po spotkaniu powiedział o Suarezie Alex Ferguson, nie zwracając uwagi na angielskie tabloidy, w niedzielnych wydaniach krzyczące w ślad za menedżerem MU, że napastnika Liverpoolu należałoby wykopać z boisk Premier League, i z zażenowaniem przechodząc do porządku dziennego nad słowami odwracającego kota ogonem Kenny’ego Dalglisha. Trener mistrzów Anglii miał przynajmniej na tyle obiektywizmu, żeby odciąć się od pomeczowego zachowania Evry, szkoleniowiec Liverpoolu zaś w pierwszym odruchu znów dawał do zrozumienia, że wszyscy uwzięli się na Suareza, obwiniał dziennikarzy, a nawet sugerował, że to Francuz nie chciał podać ręki Urugwajczykowi. Szczęśliwie po sobocie, przypieczętowanej niezwykle ostrymi, jak na temat dotyczący Liverpoolu, komentarzami Alana Hansena w Match of the Day, przyszło opamiętanie: przeprosiny zarówno samego Suareza, jak dyrektora wykonawczego i menedżera Liverpoolu, błyskawicznie przyjęte przez przedstawicieli Manchesteru United. Zwyciężył zdrowy rozsądek, czyli zwyciężył futbol.
A skoro o futbolu, którego pełno było na wszystkich stadionach zarówno wczoraj, jak i dziś (Blackburn i Wigan wygrały wszak mecze o sześć punktów, Chelsea poległa z Evertonem, Swansea – dość niespodziewanie – z Norwich, a Wolves z WBA, i o każdym z tych spotkań warto by dać osobny kawałek): Kenny’ego Dalglisha można krytykować również za decyzje czysto piłkarskie. Po pierwsze, za posadzenie na ławce dobrego ostatnio Andy’ego Carrolla (przydałby się i w polu karnym, podczas stałych fragmentów gry, i przed nim – do rozprowadzania akcji Suareza). Po drugie, za niedanie wsparcia ogrywanemu przez środkowych pomocników MU Spearingowi. Po trzecie, za zbyt długie trzymanie na boisku bezproduktywnego Downinga – nie ja jeden już podczas nudnej pierwszej połowy skomlałem z tęsknoty za Bellamym.
Zwycięstwo Tottenhamu ucieszyło mnie oczywiście, zwłaszcza że dzięki niemu przewaga nad Chelsea i Arsenalem wynosi 10 punktów. Pamiętam jednak, że przed piłkarzami Redknappa wciąż są mecze nie tylko z drużynami, które marzą o dogonieniu Tottenhamu, ale również z MU: z dziesięciu punktów łatwo może zrobić się punkt. Poza tym niech nikogo nie zmylą rozmiary zwycięstwa nad świetnym w tym sezonie Newcastle: o klasie tej drużyny, i o tym, że jej menedżera Alana Pardew jeszcze w poprzedni weekend nazywano głównym kandydatem do tytułu „trenera roku”, świadczyła dotąd nie tylko niebywała forma strzelecka Demba Ba i solidna postawa w bramce Tima Krula, ale przede wszystkim obecność w środku pola duetu Tiote-Cabaye. Bez tych dwóch walecznych i dobrze podających piłkarzy, Newcastle przystępowało do wczorajszego spotkania wyraźnie osłabione, a jakby tego mało, Alan Pardew zamiast zatroszczyć się o środek pomocy, postanowił grać dwójką napastników. Wychodzenie na mecz z Tottenhamem w ustawieniu 4-4-2 jest strategią samobójczą, kandydat na menedżera roku tym razem więc zdecydowanie przeszarżował.
O Harrym Redknappie rozpisałem się we czwartek – jeśli miałbym dodać coś jeszcze do tamtej kaskady komplementów, to rozwinąłbym zdanie o jego indywidualnej pracy z piłkarzami. Wielu kibiców Tottenhamu w ciągu ostatnich tygodni martwiło się coraz wyraźniejszą obniżką formy Adebayora: napastnik z Togo był nieskuteczny, źle przyjmował piłkę, czasem wydawał się nieskoncentrowany, a wielu z nas przypominało sobie, jak destrukcyjny wpływ na zespół potrafił mieć w poprzednich klubach. Menedżer Tottenhamu tymczasem, ignorując narastające niezadowolenie fanów i krytyczne uwagi mediów, uparcie na niego stawiał – i wczorajszy występ, w którym Adebayor strzelił bramkę i zaliczył cztery asysty (w skali całego sezonu ma już 10 goli i 10 asyst – więcej kluczowych podań ma jedynie David Silva…), był dowodem, że postępował słusznie. „Nie dajcie się nabrać na ten jego wizerunek aroganckiego, leniwego luzaka – tłumaczył dziennikarzom po meczu Harry Redknapp. – To wrażliwy, niepewny siebie chłopak, który potrzebuje czułej opieki”. Nie wiem, jak Redknapp to robi, że wszyscy ci piłkarze z uśmiechem na ustach tyrają dla zespołu, ale widzę, że mu się udaje. Luis Saha mówi, że po 10 dniach treningów w Tottenhamie czuje się o wiele lepszym napastnikiem – i fakt, że w ciągu pierwszych kilkudziesięciu minut na White Hart Lane strzelił tyle bramek, co w ostatnich 20 meczach dla Evertonu, pokazuje, że Harry kolejny raz miał nosa.
A wniosek z tego taki, że Andre Villas Boas powinien był więcej skorzystać na podglądaniu Bobby’ego Robsona. Taktyczna kompetencja, gruntowne dossier na temat przeciwników i precyzyjne konstruowanie strategii na kolejne spotkania to nie wszystko, jeśli twoi zawodnicy nie chcą pójść za tobą w ogień.