„Barcelona od początku roku gra w soboty, środy i soboty” – mówi Alex Ferguson, którego drużyna właśnie weszła w podobny rytm. To zdanie ma tłumaczyć fakt, że z jedenastopunktowej przewagi nad Realem zrobiła się czteropunktowa, i że po raz pierwszy w tym sezonie Katatalończycy przegrali mecz, w którym pierwsi strzelili bramkę.
Sir Alex nie czuje się pewny, mając swoje siedem punktów przewagi i mecz w zapasie. Jego sytuacja jest wprawdzie niepomiernie lepsza niż Guardioli: skład szerszy, od lat przyzwyczajony do systemu rotacyjnego (Ferguson zaczął stosować go bodaj jako pierwszy w Europie), i – jak pisałem – z odpowiedzialnością rozłożoną tak szeroko, że nawet kontuzja jednego czy dwóch zawodników z podstawowego składu nie wpłynie na wyniki. Szkot wie jednak, że na wyniki może mieć wpływ także zmęczenie psychiczne. Nie tyle presja wyniku (do tej piłkarze MU przywykli), co monotonia tego samego, co zawsze rytuału: podróż – trening – noc w hotelu – przedpołudnie na wyciszenie – mecz – podróż – wypoczynek, potem znów trening – trening – podróż itd. Kiedy grasz w systemie sobota-sobota, masz więcej możliwości urozmaicenia, więcej okazji do relaksu, mniej czasu spędzanego wciąż w tym samym gronie w autobusie, pociągu, samolocie. Nie chodzi o to, że nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa – raczej coraz trudniej o utrzymanie koncentracji, jak w przypadku kierowcy spędzającego zbyt wiele godzin na autostradzie.
Ale menedżer MU ma swoje sposoby. Przed wczorajszym meczem z Newcastle zakłócił rutynę przygotowań, zabierając swoich piłkarzy na wycieczkę do Anioła Północy. Czy zrobił to właśnie dlatego, że – jak zauważyła w „Tygodniku Powszechnym” Agata Bielik-Robson – wymowa tej rzeźby wcale nie jest euforyczna? „Jego głowa celuje równo w linię horyzontu, skrzydła nie zrywają się do lotu w niebo – pisze autorka „Innej nowoczesności”. – Niebo nie wydaje się jego żywiołem; właściwym elementem jest ziemia, twardy grunt. Angel of the North jest więc taki, jak większość mieszkańców niegościnnych, szarych, przemysłowych regionów angielskiej północy: prosty, twardy, uparty i całkowicie >>down to earth<<”.
David Wilson Clarke/Creative Commons
Niespodziewanie cytat z Bielik-Robson (skądinąd podczas kilkuletniego pobytu w Londynie niestroniącej od angielskiej piłki, choć o ile wiem – w wydaniu Millwall) dostarcza mi klucza do rozmowy o Manchesterze United. Weźmy trzy ostatnie mecze: z Blackburn, z Tottenhamem w Pucharze Ligi, i wczoraj z Newcastle. Za każdym razem MU nie grało pięknie, a przeciwnik dorównywał mu przez długie, długie minuty. A jednak Diabły z uporem dążyły do celu, by w końcu osiągnąć swoje: czy było to zwycięstwo w rzutach karnych, czy niezbyt przekonujące 2:1. Jak pisze Phil McNulty, zdolność wymęczenia wyniku przy grze poniżej oczekiwań jest wizytówką mistrzów. W 11 najbliższych meczach (główni rywale mają już tylko 10) Czerwone Diabły mogą sobie pozwolić nawet na trzy porażki – i będą mistrzami po raz kolejny.
Znów wyszedł mi wpis o Manchesterze, a przez pół nocy układałem sobie w głowie kilka zdań o Tottenhamie, ze szczególnym uwzględnieniem Robbiego Keane’a. Czy on kiedykolwiek odchodził z klubu? Czy ten Liverpool się nam wszystkim nie przyśnił? Wczoraj na White Hart Lane zobaczyliśmy piłkarza, którego przez minione lata oglądaliśmy tydzień w tydzień: nie tylko strzelającego bramki, ale przede wszystkim genialnie podającego kolegom. Ustawiony (jak przywykliśmy) pomiędzy wysuniętym napastnikiem a drugą linią, Irlandczyk mógł wymieniać podania (jakież to były podania…) z Modriciem, schodzącym do środka z lewej strony, i Lennonem, który wbiegał z prawej na robione przez Keane’a miejsce z przodu (Lennon mówił po meczu, że nie zna drugiego piłkarza, który tak umiejętnie czytałby jego grę jak Robbie Keane). Efekt? Zdemolowane Middlesbrough i cztery gole, w których Irlandczyk miał za każdym razem udział. Harry Redknapp, pytany przez Johna Motsona, czy widzi w kapitanie Tottenhamu coś, czego nie dostrzegł Benitez, dyplomatycznie odparł, że różni ludzie mają różne opinie na temat futbolu i że właśnie dlatego ten sport jest taki ciekawy.
A niech będzie, docisnę pedał patosu do końca: kiedy zobaczyłem szeroko rozpostarte ramiona Irlandczyka po pierwszym golu dla Tottenhamu, przypomniałem sobie rzeźbę Anioła Północy: prostego, twardego, upartego i całkowicie „down to earth”.