Wszystkie poranki świata

W ciągu pierwszych czterdziestu pięciu minut daremnie usiłowałem znaleźć dobre słowo na temat Interu. Kto tu gra na wyjeździe, zastanawiałem się. Kto więcej spotkań rozegrał dotąd w tym sezonie. Kto do ostatnich godzin poszukiwał zdrowego środkowego obrońcy, który mógłby załatać dziurę po obrońcy uznawanym w tej chwili za najlepszego w świecie. Właściwie najlepszym podsumowaniem tego, co się działo w ciągu tej pierwszej połowy, były trzy przebitki na Jose Mourinho: najpierw przyłapanego na sztucznym uśmiechu, mającym imitować, że wszystko jest pod kontrolą (chwilę po tym, jak Giggs znalazł się przed bramką, ale nie zorientował się, gdzie jest piłka), potem z miną dość ponurą (po kolejnym wyjściu Walijczyka sam na sam), a wreszcie gestykulującego coś pod adresem arbitra.

Zaiste: w ciągu pierwszej połowy grała tylko jedna drużyna, od rajdu Ronaldo już w 80. sekundzie, po główkę Berbatowa w 42. minucie. Kiedy w przerwie przeglądałem notatki, brzmiały one mniej więcej „Ronaldo, Ronaldo, Park, Ronaldo, Giggs, Berbatow i znowu Ronaldo”: akcja po akcji tylko Manchester. Imponowała wymienność pozycji (raz Giggs na szpicy, raz Park, z cofającym się do drugiej linii Berbatowem), imponowały długie przerzuty Carricka, imponowało przyspieszenie Ronaldo i umiejętność znalezienia się we właściwym miejscu Giggsa. W sumie 12 strzałów na bramkę i 54 proc. posiadania piłki…

Tak, sir Alex Ferguson po pierwszej połowie miał prawo czuć się rozczarowany, że tego meczu nie wygrał. Tak, Jose Mourinho po drugich 45 minutach mógł uśmiechać się nieco bardziej szczerze: pojedzie na Old Trafford z myślą, że do awansu powinno wystarczyć strzelenie jednego gola, no i z poczuciem, że po przerwie jego piłkarze nie przypominali już jakiegoś angielskiego średniaka, otrzymującego lekcję futbolu od legendarnego Manchesteru w, powiedzmy, trzeciej rundzie Pucharu Anglii. Tak, schodzący do boku Ibrahimović wyciągał za sobą Evansa, pokazywał się Stanković, kilka razy piłka trafiła wreszcie pod nogi Adriano, a raz – po rzucie rożnym i przedłużeniu Zlatana – wylądowała na piersi stojącego tuż przed bramką MU Cambiasso… Tak, Rafale: orgia bez goli też daje frajdę.

Przed meczem wiele pisano o dotychczasowej rywalizacji Alexa Fergusona i Jose Mourinho. Myślę o godnych siebie przeciwnikach, z dwóch różnych pokoleń i różnych wrażliwości: panu Sainte-Colombe i panu Marais. Jak to dobrze, że chociaż mamy swoje sympatie, wciąż tak naprawdę nie wiemy, który lepszy.

And the winner is…

Zastanawiają mnie źródła powszechnej niechęci do Franka Lamparda. Te niezliczone dowcipy na temat jego rzekomej tuszy, ten przeciek rzekomego kontraktu, te gwizdy na tylu stadionach… Wiem, że w reprezentacji często zawodzi (czy on jeden?), ale tak naprawdę podejrzewam, że w grę wchodzi jakiś rodzaj kompleksu klasowego: trudno znaleźć drugiego piłkarza angielskiego, który skończyłby równie elitarną szkołę, równie dobrze mówiłby językami itd.

Wspominam o tej kwestii z przyczyn oczywistych: Lampard był wczoraj jednym z najlepszych piłkarzy zespołu Guusa Hiddinka, a przebłysk jego geniuszu doprowadził do zdobycia przez Anelkę jedynej, jak się miało okazać, bramki. Bardzo ważne zwycięstwo z mnóstwa powodów: mecz toczył się nie tylko o trzecie miejsce po tym weekendzie, ale i, niewykluczone, wicemistrzostwo Anglii na koniec sezonu, bo – uwaga, uroczyście ogłaszam na dwanaście kolejek przed – nie wierzę, by ktokolwiek był już w stanie dogonić Manchester United. Nie na wszystkie pytania poznaliśmy wprawdzie odpowiedź (kwestia, czy Anelka i Drogba potrafią grać razem, pozostaje, moim zdaniem, nierozstrzygnięta), ale kibice Chelsea i towarzyszący jak cień Hiddinkowi Roman Abramowicz znów mogą mieć powody do zadowolenia.

Do wszystkiego, co powiedzieliśmy tu o Chelsea w ciągu ostatnich kilkunastu dni, dodam hipotezę, że przyjście do klubu trenera Rosji zostało uzgodnione jeszcze przed zwolnieniem Scolariego. Moment na dokonanie zmiany był zaiste idealny: najpierw przerwa na mecze reprezentacji, później spotkanie pucharowe z bardzo słabym rywalem, w sumie ponad tydzień na miękkie lądowanie. Holender zdążył poprowadzić kilka treningów (w tym – specjaliści od wizerunku, uczcie się, jak zdobywać sympatię – jeden otwarty dla mediów i publiczności), obejrzeć mecz rezerw, trochę zorientować się w angielskich obyczajach. A jeśli dodać do tego wiarę w efekt nowego menedżera: psychiczne wzmocnienie dla drużyny przyszło przed dwoma arcyważnymi meczami – z Juventusem i Aston Villą właśnie.

Ta ostatnia tym razem rozczarowała. Może to słabszy dzień Barry’ego (zwłaszcza na tle Lamparda, z którym wygrywa walkę o miejsce w pierwszej jedenastce Anglii), może wynik pewnego, hmmm, uproszczenia stylu gry po przyjściu Heskeya (wolniej, z mniejszą liczbą kombinacji, za to większą – wrzutek w pole karne)… Z drugiej strony, gdyby po wolnym Ashleya Younga odbita od poprzeczki piłka uderzyła kilka centymetrów głębiej…

Na temat Liverpoolu i Arsenalu nie będę się nadmiernie wyzłośliwiał. Odnotuję tylko wypowiedź Marka Lawrensona, niby eksperta, ale tak naprawdę zaprzysięgłego kibica swojego dawnego klubu: że trudno się rywalizuje o mistrzostwo z przeciwnikiem, który wpuszcza z ławki Teveza, gdy samemu trzeba polegać na rezerwowym nazwiskiem El Zahr. He, he, było sprzedawać Robbiego Keane’a? Albo Craiga Bellamy’ego, który strzelił dziś gola na Anfield jako piłkarz Manchesteru City?

Manchester United wciąż nie do zatrzymania. I wciąż z tym samym, niepoprawnym Ronaldo. W pojedynku z Blackburn znów oglądaliśmy dwie twarze Portugalczyka: fenomenalną bramkę i chamską próbę wymuszenia karnego. Szkoda, że Ryan Giggs wszedł dopiero na końcówkę…

Noc jest oscarowa, powiedzmy więc, że ta kolejka oscarowa nie była: bez sensacji, bez fajerwerków, z charakterystycznym dla całego sezonu wyrównanym poziomem wszystkich zespołów. Zaiskrzyło w ostatnich minutach meczu Stoke-Portsmouth, ale czym było to spotkanie w porównaniu z ubiegłorocznymi starciami Tottenham-Chelsea, Tottenham-Aston Villa czy Chelsea-Aston Villa, za każdym razem kończonymi remisem 4:4?

Czy oznacza to, że jest nudno? Najlepszą odpowiedzią jest moja rozpiska na najbliższy tydzień: jutro Tottenham gra z Hull, we wtorek i środę mecze Ligi Mistrzów, we czwartek Puchar UEFA, dopiero w piątek chwila oddechu i w sobotę od nowa…

A na razie Oscar za najlepszą drugoplanową rolę męską: Frank Lampard.

Generał Ryan

Kiedy w maju 2008 wybieraliśmy jedenastkę poprzedniego sezonu, część z Was miała zastrzeżenia do obsady lewego skrzydła. Ryan Giggs jest za stary, mówiliście, a Joe Cole i Downing są od niego lepsi. Co będziecie mówić za dwa miesiące, jeśli to Walijczyk zostanie wybrany piłkarzem roku?

Tak, wiem: w samym MU znalazłby się poważny kontrkandydat (uwaga: mam na myśli Vidicia, nie Ronaldo), nie mówiąc o innych drużynach (Steven Gerrard z Liverpoolu? Ashley Young z Aston Villi? Tim Cahill z Evertonu?). A jednak nazwisko Giggsa zaczyna pojawiać się coraz częściej, zwłaszcza w tych dniach, kiedy coraz wyraźniej widać, że w zwiększającej obroty maszynie United to 35-letni Giggs jest jednym z najważniejszych trybów. Już nie tak szybki jak przed laty, mniej biega, za to świetnie wie, gdzie na chwilę przystanąć, żeby znaleźć się w centrum wydarzeń. Właśnie patrzę (z opóźnieniem) na niedzielny mecz pucharowy z Derby: widzę, jaką rolę odgrywa w prawie każdym ataku na bramkę gospodarzy, i przypominam sobie Teddy’ego Sheringhama, również wybieranego piłkarzem roku w wieku przedemerytalnym.

Kiedyś już o tym pisałem: mam silne przekonanie, że gdyby przed laty Ryan Giggs wybrał grę w reprezentacji Anglii, naprawdę byłby mistrzem świata, a razem z nim mistrzami byliby Beckham, Owen czy Scholes. Poza tym wszystko w jego karierze wydaje się wyjątkowe. Kiedy miał 14 lat i kopał piłkę w jakiejś szkolnej drużynie pod Manchesterem, zainteresowali się nim poszukiwacze talentów Manchesteru City. O tym, że ostatecznie trafił do United, zadecydowała wizyta Alexa Fergusona, który przekonał mamę, by powierzyła chłopca „Czerwonym Diabłom”. Jego drybling porównywano do dryblingu George’a Besta, który zresztą wraz z Bobbym Charltonem przychodził na treningi juniorów MU, by przyglądać się małemu Giggsowi. W lidze debiutował jako siedemnastolatek, wtedy też (ku późniejszemu utrapieniu Anglików) wystąpił po raz pierwszy w reprezentacji Walii.

Media szybko oszalały na jego punkcie, właściwie czyniąc go Beckhamem sprzed czasów Beckhama. Ferguson trzymał go jednak krótko, zakazując np. udzielania telewizyjnych wywiadów do ukończenia dwudziestu lat. Może dlatego, choć już jako nastolatek był supergwiazdą, popularność nigdy nie zawróciła mu w głowie? Całe życie w jednym klubie, mimo że przez lata spekulowano o jego przejściu do Barcelony czy Milanu. Nikt w historii klubu nie zdobył tylu trofeów (dziesięć mistrzostw kraju, dwa Puchary Europy, cztery Puchary Anglii, dwa Puchary Ligi), nikt nie rozegrał więcej spotkań, a bramki…

No właśnie: bramki. Pamiętacie półfinał Pucharu Anglii w 1999 r., kiedy jeszcze na własnej połowie przeciął niecelne podanie Patricka Viery i ruszył lewą stroną, mijając kolejno wszystkich obrońców Arsenalu, by w końcu umieścić piłkę w siatce między poprzeczką a Seamanem? Pamiętacie, jak w geście triumfu zdarł z siebie koszulkę i wymachując nią, pędził z powrotem na własną połowę, być może z poczuciem, że strzelił właśnie najpiękniejszego gola w historii tych rozgrywek? To było niemal równo dziesięć lat temu, w historycznym dla MU sezonie potrójnej korony. Niewiarygodne, ale kiedy to piszę, zespół wciąż ma szansę na pięć trofeów: oprócz zdobytego już Klubowego Pucharu Świata, także wygraną w Pucharze Ligi i Pucharze Anglii, a także w Lidze Mistrzów i Premier League.

Nie zamieniajmy jednak tego tekstu w notę z Wikipedii. Nie jestem kibicem MU i znam aż za dobrze smak goryczy, kiedy moja drużyna próbuje się podnieść po utracie gola, a fani „Czerwonych Diabłów”  śpiewają „Giggs, Giggs will tear you apart, again”. Właściwie czuję tę gorycz przez całe dorosłe życie.

Ale od goryczy większy jest podziw. Chciałbym, żeby Ryan Giggs grał w nieskończoność i cieszę się, że przed kilkoma dniami przedłużył kontrakt o kolejny rok. Przede wszystkim jednak chciałbym, aby do medali zdobywanych z drużyną doszła wreszcie ta jedna nagroda indywidualna: tytuł Piłkarza Roku.

Chelsea podzielona?

A jednak nie mogę przestać pisać o Chelsea. I pretekstem nie jest informacja o gigantycznych stratach, jakie ujawniono właśnie podsumowując kolejny rok finansowy (choć rzeczywiście gigantyczne, są przecież nieco mniejsze niż przed rokiem, a Roman Abramowicz, który łatał dotąd wszystkie dziury, pewnie mimo kryzysu będzie łatał je nadal) ani pytanie, czy zatrudnienie przez londyński klub człowieka, który w reprezentacji trenuje piłkarzy innych londyńskich klubów, Pawliuczenkę i Arszawina, nie rodzi konfliktu interesów.

Moją uwagę zwrócił komentarz Johna Terry’ego, wygłoszony podczas pobytu kapitana Chelsea na zgrupowaniu reprezentacji Anglii, a więc poza kontrolą klubowych służb prasowych. „No jasne, że miał moje pełne poparcie – mówił o zwolnionym Brazylijczyku Terry. – I jestem pewien, że dwóch albo trzech piłkarzy powiedziałoby to samo”. No właśnie: dwóch albo trzech?! Co z resztą? I co w takim razie działo się w szatni Chelsea w ostatnich tygodniach? Henry Winter, tyleż poważany i nagradzany, co dobrze poinformowany dziennikarz „Daily Telegraph”, twierdzi, że o losie Scolariego zdecydowało ubiegłotygodniowe spotkanie Romana Abramowicza z Petrem Cechem, Michaelem Ballackiem i Didierem Drogbą. Co znamienne: żaden z tych trzech piłkarzy nie oszałamiał ostatnio formą…

Wiem oczywiście, że Ray Wilkins, który poprowadzi Chelsea w sobotnim meczu Pucharu Anglii z Watfordem (Guus Hiddink usiądzie jeszcze na trybunach) dementuje pogłoski o władzy piłkarzy – ale, tak na zdrowy rozum, co może mówić o tej sytuacji przedstawiciel klubu? Wiem też, że rozpisując się o kolejnych zwolnionych menedżerach Chelsea idę pod prąd powszechnych odczuć. Po pierwsze (co racja, to racja), ani Grant, ani Scolari nie potrafili przekonać do siebie kibiców, żyjących wciąż mitem Jose Mourinho. Po drugie, odejście obu rychło przyćmiewało nadejście fachowca o imponującym curriculum vitae (o paradoksie: wizerunek Scolariego-fachowca w ciągu kilku miesięcy radykalnie się zmienił…). A jednak nawet najwierniejsi z wiernych przyznają, że złe wyniki Chelsea pod Brazylijczykiem to kwestia ostatnich kilku tygodni. Nie żebym Scolariego bronił (oni wiedzą lepiej), po prostu wciąż mam poczucie, że decyzja w jego sprawie została podjęta zbyt szybko, by coś dało się o niej powiedzieć z całą pewnością i odpowiedzialnie.

Przedstawiciele rosyjskiej federacji dają do zrozumienia, że Roman Abramowicz nie dał im wyboru, wymuszając zgodę na podwójne zatrudnienie Hiddinka. Inna rzecz, że do czerwca interesy klubu i kadry nie muszą stać w sprzeczności: w tym czasie reprezentacja Rosji ma do rozegrania dwa mecze, oba w odstępie kilku dni (28 marca z Azerbejdżanem i 1 kwietnia z Liechtensteinem). Oznacza to praktycznie jedną dłuższą nieobecność trenera w Londynie, i to w czasie, gdy na mecze reprezentacji wyjedzie większość piłkarzy Chelsea. Problem, przed którym stanie Holender, będzie natomiast taki sam, jak problem jego poprzednika: starzejący się, wypalony psychicznie i osłabiony kontuzjami skład, w którym – jak widać z wypowiedzi Terry’ego – nie brakuje primadonn. Tę szatnię, ten zespół, trzeba będzie na nowo zintegrować, z niektórymi piłkarzami definitywnie się żegnając. To zresztą kwestia niejasna, także w kontekście ogłoszonych dziś wyników finansowych i tego, że mówiąc o nich trzeba uwzględnić również odprawę Scolariego: czy jeśli zostanie dłużej, Hiddink będzie miał pieniądze na przebudowanie drużyny? A może to on będzie tym, który zdecyduje się postawić na młodych-zdolnych z zaplecza: Mancienne’a, Stocha, di Santo…?

W pierwszym wywiadzie po zwolnieniu (dla „France Football”), Luis Felipe Scolari żali się, że przyszło mu kierować zespołem „biurokratów”. Że w Chelsea brakowało artystów, zdolnych – jak niegdyś Robben – w pojedynkę odmieniać losy meczu, i że dlatego tak zależało mu na sprowadzeniu Robinho. Jedno jest pewne (w tym zgadzam się kolegami tańczącymi na grobie Scolariego): z nie takich „biurokratów” Guus Hiddink budował drużyny, która oglądało się z wielką przyjemnością.

Więc jak? Umarł król, niech żyje król?

Blues dla Scolariego

Kiedy to się zaczęło psuć? Bo przecież w ogóle zaczęło się całkiem nieźle: efektownymi zwycięstwami nad Portsmouth, Middlesbrough czy Sunderlandem, dobrą grą Deco i „brazylijskim” ustawieniem z Bosingwą i Ashleyem Cole’m biegającymi jak Cafu i Roberto Carlos… Za mało mam czasu, żeby zacząć to teraz dogłębnie sprawdzać, ale zaryzykuję tezę, że początek kłopotów Scolariego to odejście Steve’a Clarke’a, naturalnego łącznika między trenerem z zagranicy (Brazylijczyk nie był przecież pierwszym obcokrajowcem w tej roli) a piłkarzami i klubem. To Clarke znał Premier League jak mało kto i to on zajmował się prowadzeniem treningów – w ostatnich miesiącach zastrzeżenia do ich intensywności, zwłaszcza jeśli idzie o pracę nad stałymi fragmentami gry, zgłaszali ponoć Frank Lampard i John Terry.

Podaję nazwisko obecnego asystenta Gianfranco Zoli już na początku tego wpisu, bo mam wrażenie, że jeden z najbardziej prawdopodobnych scenariuszy, jakie rysują się przed Chelsea, to triumfalny powrót obu panów na Stamford Bridge. Z punktu widzenia kibiców to zresztą scenariusz wymarzony (do klubu wracają ludzie związani z nim od lat, Zolę wybrano nawet najlepszym piłkarzem w historii Chelsea), z punktu widzenia Romana Abramowicza i Petera Kenyona zaś – bardzo sensowny, bo duet Zola-Clarke okaże się z pewnością tańszy niż panowie Hiddink, Rijkaard czy ten, no, jak mu tam, obecny trener Interu… Mimo kryzysu ekonomicznego, w jakim pogrążony jest West Ham, praca, jaką wykonują w tym klubie dawni koledzy z Chelsea przynosi nadspodziewanie dobre efekty (może umiejętność zarządzania w kryzysie będzie zresztą jeszcze jednym atutem dla również dotkniętego jego skutkami Abramowicza). Wczorajszy mecz z MU to kolejny dowód na potwierdzenie tezy, że West Ham odbił się od dna. Zola w ciągu paru miesięcy oswoił się na nowo z ligą angielską, a trudno sobie wyobrazić, żeby cokolwiek było go w stanie zatrzymać, jeśli Chelsea zdecyduje się złożyć ofertę.

Mógłbym oczywiście popaść w rytualne narzekania na naturę współczesnej piłki (czy współczesnego świata w ogóle): że jest bezwzględny, żąda natychmiastowych wyników itp. Mógłbym powtarzać za Alexem Fergusonem krytykę mediów, zwłaszcza tabloidów, rywalizujących z portalami i telewizją, więc każdą porażkę opisujących w kategoriach trzęsienia ziemi, a dwie porażki z rzędu – trzęsienia ziemi i tsunami razem wziętych. O ile jednak przed ośmioma miesiącami broniłem Awrama Granta z przekonaniem, tym razem decyzję Romana Abramowicza przyjmuję bez zdziwienia (skądinąd: wciąż się zastanawiam, czy Izraelczyk musiałby odejść, gdyby John Terry nie spudłował w Moskwie?). Grant i Mourinho zdołali wygrać 67 proc. meczów, Scolari – 55 proc. To pierwsza z różnic między Brazylijczykiem a poprzednikami. Kolejną był upadek twierdzy Stamford Bridge (porażki z Arsenalem i Liverpoolem), a może najważniejszą: kompletne załamanie stylu gry zespołu w ciągu ostatniego miesiąca. Można, oczywiście, tłumaczyć wyrzuconego menedżera kontuzjami, ale bardziej zdziesiątkowany w tym sezonie MU radzi sobie o niebo lepiej.

„You don’t know what you’re doing” – śpiewali kibice podczas sobotniego meczu z Hull i rzeczywiście: Scolari często zdawał się nie wiedzieć, co robi (zwłaszcza jego zmiany rzadko odmieniały losy meczów…). Podobne opinie dochodziły z szatni Chelsea, co – jak twierdzi Phil McNulty – znajdowało odbicie w postawie piłkarzy na boisku. Ciekawe zresztą, kim byli sfrustrowani informatorzy mediów. Długo leczący kontuzję Drogba? A może właśnie Lampard i Terry, co czyniłoby sprawę poważniejszą? W każdym razie w takiej drużynie wzajemny szacunek między piłkarzami a trenerem to jeden z niezbędnych kluczy do sukcesu. Zwłaszcza po czasach Jose Mourinho.

Dziwne: kiedy zatrudniano Scolariego byłem przekonany, że skoro poradził sobie z wybujałym ego reprezentantów Brazylii czy Portugalii, nie będzie miał problemów z żadną drużyną na świecie. Z miesiąca na miesiąc jednak Brazylijczyk gasł. Może sam był przemęczony? Czymś innym jest bycie selekcjonerem kadry i prowadzenie zajęć z piłkarzami przez kilkanaście dni w roku, a czymś innym codzienna harówka w tak wymagającej lidze jak angielska i w klubie, który standardowo rozgrywa 50 meczów w sezonie. Przypominam sobie, jak wycofał się z wyścigu do posady trenera reprezentacji Anglii, przerażony piekłem, które media z Wysp urządziły pod jego domem natychmiast gdy pojawiły się pogłoski, że kandyduje. Nie wytrzymał obciążenia?

A może to piłkarze Chelsea nie wytrzymywali już obciążenia? Niewątpliwie ten zespół w tym składzie personalnym najlepsze lata ma już za sobą (patrz: średnia wieku) i wymaga przebudowy. Tu Brazylijczyk miał niewątpliwie pecha: kiedy przychodził Mourinho, mógł właściwie wydać na nowych piłkarzy każde pieniądze. A teraz mamy kryzys i Roman Abramowicz boleśnie odczuwa jego skutki. Właściwie to coraz boleśniej: zerwanie trzyletniego kontraktu ze Scolarim może kosztować Chelsea nawet 15 milionów funtów odszkodowania, co oznaczałoby że trzem zwolnionym w ciągu ostatnich półtora roku menedżerom Rosjanin zapłaci w sumie… 40 milionów.

Zostawmy jednak te wyliczenia. Czytam pierwsze komentarze prasy i kibiców, i odnoszę wrażenie, że tak naprawdę nikt nie będzie tęsknił za Scolarim. Futbol jest okrutny. Kogo wypluje następnego?

Smutek stolicy

A w sobotni wieczór, kiedy wszystkie mecze są już za nami, sprawdzam, w jakiej kolejności powiedzą o nich w Match of the Day. Wiem, że są menedżerowie, którzy obrażali się na BBC, bo skróty z ich spotkań pokazywała na szarym końcu. W tym przypadku padło na mecz Wigan-Fulham i myślę, że ani Steve Bruce, ani Roy Hodgson nie mogą mieć pretensji do wydawców programu. Zastanowiło mnie natomiast, że jako przedostatni poszedł mecz Manchesteru City z Middlesbrough: ile po tym szalonym styczniu prowokował tematów do rozmowy… Przecież gdyby nie debiutujący w bramce Shay Given, gospodarze – jak wiadomo bez Kaki i z wianuszkiem piłkarzy mających kłopoty z prawem – mogli do przerwy stracić nawet trzy bramki. Nie powiem, ucieszyły mnie te interwencje: onegdaj nazwałem Givena najlepszym bramkarzem Premiership i generalnie chwaliłem zimowe transfery MC, więc teraz mam poczucie, że wyszło na moje. Wśród nienajlepiej prezentujących się gospodarzy oprócz bramkarza wyróżnił się przecież także Craig Bellamy, już drugi raz w ciągu ostatnich kilkunastu dni zapewniający swojej nowej drużynie trzy punkty. Biedny Gareth Southgate: nie jestem pewien, czy tym razem zasłużył na porażkę, a podobnie jak Tony Adams coraz częściej musi odpowiadać na pytanie o zagrożoną posadę.

Tony Adams… Mecz jego drużyny, co było do przewidzenia, rozpoczynał MotD. Emocji było co niemiara, ale odpowiedzi na interesujące nas pytanie – o rzeczywistą siłę Liverpoolu po transferze Robbiego Keane’a – nie poznaliśmy. Z jednej strony piłkarze Beniteza ten mecz wygrali, z drugiej jednak, dopóki na boisku nie pojawili się Kuyt i Torres, to Portsmouth prowadziło i wydawało się, że powinno prowadzenie dowieźć do końca. Cóż, błędy obrońców drużyny z Południa były komiczne, a jeśli zważyć, jakim stoperem był przed laty ich menedżer – tragikomiczne. Ale w pierwszej połowie żal było patrzeć przede wszystkim na pogubionych piłkarzy przedniej formacji Liverpoolu, biegających do tej samej piłki albo zostających przed polem karnym, gdy właśnie miało pójść dośrodkowanie. Jak będzie przez następne miesiące? Lepiej dbać o zdrowie Torresa, bo oglądani wczoraj Babel i Ngog nie wypadli najlepiej (Holendrowi, jeszcze przy stanie 0:0, wystarczyło tylko przyłożyć nogę do świetnego podania Kuyta…).

Ale dzisiejszy mecz Tottenhamu nie przyniósł odpowiedzi na pytanie o rzeczywistą formę Keane’a. Irlandczyk, owszem: starał się, owszem: kilka razy wyrobił sobie pozycję do strzału, raz groźnie główkował, a raz minimalnie chybił uderzając z powietrza, ale można było odnieść wrażenie, że trochę brakuje mu energii (a trochę zrozumienia z Pawliuczenką). Mimo tylu pieniędzy wydanych na napastników, Tottenham wciąż ma kłopoty ze strzelaniem bramek: Pawliuczenko zepsuł wyborną okazję na początku drugiej połowy, jego zmiennik Bent miał kłopoty z przyjęciem piłki, Modrić, którego nie sposób nie chwalić za serce do walki (te wślizgi, to zastawianie piłki przed dużo wyższym i silniejszym rywalem…) i maestrię podań (przez pół boiska do Lennona, wbiegającego przed obrońcę…), w ostatniej minucie miał najwyraźniej zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji. Kłopot w tym, że Jermain Defoe, któremu strzelanie przychodzi najłatwiej, nie zagra jeszcze przez 9 tygodni.

Po raz nie wiadomo który w ostatnich latach kibice Tottenhamu mówią więc, że szkoda straconej okazji. Tym razem szkoda zwłaszcza w świetle znakomitej gry w pierwszej połowie i całkiem dobrej w pierwszym kwadransie drugiej. Akcje Arsenalu przecież zaczęliśmy oglądać dopiero w końcówce, kiedy dążący do strzelenia zwycięskiego gola gospodarze pozwolili gościom na grę z kontry. Wcześniej, także przed czerwoną kartką, wszelkie próby Kanonierów były rozbijane przez agresywną (wreszcie!) drugą linię Tottenhamu, przede wszystkim przez wyróżniającego się Palaciosa. Co do czerwonej kartki (siedemdziesiątej szóstej w Arsenalu za kadencji Wengera!): była oczywistością, więc nie wiem, dlaczego menedżer gości ma pretensje do sędziego. Sfaulowany przez Modricia Eboue kopnął Chorwata podnosząc się z boiska i nawet kibice Arsenalu buczeli, kiedy piłkarz ich drużyny opuszczał boisko.

Jak już wiecie, wiele w ciągu ostatnich dni myślałem o Manchesterze United. Historycznie, symbolicznie, metafizycznie i z mnóstwa innych powodów cieszę się, że dziś trzy punkty zapewnił im Ryan Giggs i że zrobił to w taki sposób. Co kilka miesięcy padają pytania o termin przejścia Walijczyka na emeryturę, on sam mówi zaś, że będzie grał w piłkę tak długo, jak długo będzie go to cieszyć. No to dziś znalazł jeszcze jeden dobry powód, by zostać jeszcze trochę.

A poza tym wygrały Everton (świetny debiut niechcianego w MC Jo) i Aston Villa, nasze tegoroczne nadzieje na uczynienie świata mniej przewidywalnym (do reprezentacji Anglii na mecz z Hiszpanią powołano już sześciu piłkarzy Martina O’Neilla…). Remisu Chelsea z Hull (żadna z drużyn ze stolicy w ten weekend nie wygrała) nie komentuję z sympatii dla odwiedzających tego bloga bluesmanów. Tęsknicie, chłopaki, za Awramem Grantem? A może raczej za Zolą i Stevenem Clarkiem? Podobno na Stamford Bridge widziano już banner domagający się powrotu tej dwójki.

Nienapisany tekst

6 lutego 1958, Monachium… Na kilka dni przed 51. rocznicą tamtej katastrofy dostałem list od kolegów z Redloga, z prośbą o wypowiedź na temat jej wpływu na Manchester United i na piłkę nożną w ogóle. Ważniejszy od samej prośby wydał mi się jednak kontekst: oto jeden z redaktorów bloga przygotował monumentalną (ponad 10 tysięcy słów!) opowieść o tamtych wydarzeniach, a właściwie szerzej: o Manchesterze United i angielskiej piłce drugiej połowy lat pięćdziesiątych.

Po tym, jak ją przeczytałem, i jak obejrzałem towarzyszące jej filmy, dodawanie czegokolwiek wydało mi się niestosowne. Zastanawiam się od tamtej pory, czym właściwie jest kibicowanie i jakie pokłady wrażliwości zdolne jest uruchomić. Kilka razy narzekałem w swoim pisaniu na płynącą z trybun nienawiść (wszystko jedno, czy w Anglii, czy w Polsce), a teraz mam poczucie, że spotkałem prawdziwego kibica. Chylę czoło przed robotą Wiktora Marczyka i zachęcam Was, żebyście przeczytali jego tekst. Jak sam pisze, „wiedza i pamięć to jedyne, co możemy dać wszystkim, którzy ucierpieli wskutek tragedii”.

PS O wydarzeniach weekendu jutro, dobrze? Obejrzyjmy najpierw wiadome derby.

Mebel

Sewkowi

Mówiłem już kiedyś, jak zaczyna się ta historia. Jest rok 1987, pewien licealista usiłuje rozłożyć w zatłoczonym tramwaju poniedziałkowy numer „Tempa”, by dotrzeć do relacji z meczu Cracovii. W ścisku nie udaje mu się, czyta więc stronę ostatnią, a na niej sprawozdanie z meczu IV rundy Pucharu Anglii między Crystal Palace a Tottenhamem. Chłopcu podoba się samo brzmienie nazwy „Tottenham” i ma wrażenie, że nazwiska kilku piłkarzy obiły mu się już o uszy.

Jest rok 1987, nie ma internetu i nie ma telewizji, dzięki którym przez cały weekend można oglądać angielską piłkę. Licealista jest skazany na tę jedną stronę gazety i garść przypadkowych informacji: czasem suchy wynik, czasem uzupełniony o strzelców bramek, z rzadka skład, prawie nigdy opis meczu. Słowem: nic nie wie i nie ma jak się dowiedzieć.

Dlaczego piszę o tym wszystkim teraz, w 20. rocznicę rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu? Przecież nie tylko dlatego, że w życiu tamtego licealisty oprócz „Tempa” był również kolportowany w szkole „Tygodnik Mazowsze”. Może z poczucia wdzięczności dla siedzących przy tym monstrualnym meblu ludzi; wdzięczności za wszystko, co wydarzyło się potem – nawet za ten internet, za te telewizje, za możliwość kupienia biletu na samolot do Anglii i obejrzenia na żywo derbów północnego Londynu? Blog jest piłkarski, więc piłkarskie są uzasadnienia, ale przecież tak naprawdę mają być one figurą uzasadnień o niebo poważniejszych.

„Może po upływie dwudziestu lat Polacy wreszcie się uwolnią od masochistycznej pasji niszczenia pamięci o jednym z najważniejszych wydarzeń swojej najnowszej historii, jeśli nie jednego z ważniejszych w historii Europy: Okrągłego Stołu?” – zastanawia się w nowym numerze „Tygodnika Powszechnego” mój Naczelny, ks. Adam Boniecki. A ja przypominam sobie jeszcze dzień zamknięcia obrad Okrągłego Stołu: wielogodzinną przerwę w obradach z powodu żądań OPZZ, by jego przedstawiciel również mógł wygłosić przemówienie. O tym, co jest powodem przerwy oczywiście wtedy nie wiedziałem; jak wszyscy widzowie zachodziłem w głowę, co się do cholery dzieje.

Właściwie miałem jeszcze jeden powód do zdenerwowania: tego wieczora telewizja miała pokazać półfinał Pucharu Europy między Milanem i Realem Madryt, i wyglądało na to, że jeśli przerwa się przedłuży, transmisji z meczu nie będzie. Pamiętam to dziwne uczucie, kiedy uświadomiłem sobie, że w ogóle mnie to nie martwi i że nawet w życiu kibica są rzeczy ważniejsze niż piłka nożna. Wyobrażacie sobie? Milan z Van Bastenem, Gullitem i Rijkaardem, o Maldinim nie wspominając, okazywał się mniej ważny niż drużyna „Solidarności” z Wałęsą, Mazowieckim, Kuroniem, o Jerzym Turowiczu nie wspominając.

Inna sprawa, że niecałe dwa miesiące później zwycięstwo Rossonerich nad Steauą było równie imponujące, co wygrana z komuną.

Rosyjska ruletka

A teraz wyobraźcie sobie, że transfer Arszawina zostanie anulowany. Rosjanin twierdzi wprawdzie, że podpisał kontrakt dwie minuty przed wyznaczonym przez Premier League deadlinem, ale rzecz całą ostatecznie potwierdzono niemal 24 godziny później. Niby okienko transferowe przedłużono w związku z fatalną pogodą, ale z myślą o ułatwieniu życia piłkarzom podróżującym z jednego końca kraju na drugi i pod warunkiem dostarczenia przez zainteresowane kluby prowizorycznego porozumienia w wyznaczonym wcześniej terminie. Arszawin był w Londynie od niedzieli i żadne śnieżyce mu nie przeszkadzały. Ba, o ile sam piłkarz twierdzi, że podpisał kontrakt o 16:57, to sześć minut później rzecznik Zenitu mówił rosyjskiej telewizji, że transfer nie wypalił, a trzydzieści sześć minut później potwierdzała to agencja AP.

Dzisiaj ma się odbyć spotkanie klubów Premier League, na którym wyjaśnień w tej sprawie zażądają działacze Aston Villi (klub z Birmingham walczy z Kanonierami o Ligę Mistrzów). Co się działo między poniedziałkowym a wtorkowym popołudniem? Było porozumienie, czy nie? I co najważniejsze: jakie dokumenty przesłały Arsenal i Zenit do Premier League przed deadlinem? „The Sun” twierdzi, że niewystarczające…

Oczywiście nie sądzę, żeby mogło z tego wyniknąć coś więcej niż jednodniowe zamieszanie, choć wyobrażam sobie, że sam piłkarz oraz działacze i kibice Arsenalu z niepokojem obgryzają paznokcie. Żaden z rywalizujących z Kanonierami klubów nie ma powodu ułatwiać im życia, więc na dzisiejszym spotkaniu przyjemnie nie będzie. W interesie samej Ligi leży jednak to, by Arszawin grał w Arsenalu: piłkarz tej klasy ożywi rywalizację o czwarte miejsce (a może o coś więcej…), zwiększy się zainteresowanie angielską piłką na wielkim rosyjskim rynku itd.

Tak czy inaczej, Rosjanin prawie na pewno nie wystąpi w niedzielnych derbach z Tottenhamem: liga rosyjska nie grała od listopada, przygotowania do rozgrywek wiosennych dopiero się tam zaczęły, więc zanim Arszawin osiągnie formę meczową minie pewnie jeszcze kilka tygodni. Pozostaje więc porozmawiać o tym, jak po całym tym zgiełku Arsene Wenger wkomponuje go w zespół (zaczęliśmy zresztą już wczoraj, wspólnie z taichungiem): czy już wkrótce na Emirates zobaczymy nowego Bergkampa?

PS Niech mi ktoś jeszcze raz będzie narzekał na polską telewizję. Transmitująca wczorajsze derby Liverpoolu stacja ITV nie przewidziała najwyraźniej, że może dojść do dogrywki i przerwała transmisję reklamami w taki sposób, że widzowie nie zobaczyli bramki Dana Goslinga na żywo. Zobaczcie sami.

Życie i zadziwiające przypadki Robbiego Keane’a, piłkarza

„Powiedziałeś: Pojadę do innej ziemi, nad morze inne. / Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce” – to fragment wiersza Kawafisa, powracającego do mnie w rozmaitych momentach i kontekstach, ale nigdy jeszcze w kontekście fubolowym. Okazało się, że Robbie Keane nie znalazł „lepszego miejsca” i po niecałych sześciu miesiącach w Liverpoolu wrócił do Tottenhamu.

W tej historii zadziwia mnóstwo rzeczy – właściwie jedyne, co nie dziwi, to sama decyzja sprzed pół roku, o przenosinach do Liverpoolu. Keane kibicował temu klubowi od dziecka, wiedział też, że nieuniknione jest odejście z Tottenhamu Dymitara Berbatowa, z którym tworzył najgroźniejszy może duet napastników w Premier League. Czy Tottenham mógł go wtedy zatrzymać, jak to zrobiła Aston Villa z Garethem Barry’m? Z całą pewnością kiepsko mówiący po angielsku Juande Ramos nie miał zdolności perswazyjnych Martina O’Neilla.

Zadziwia więc przede wszystkim klęska, jaką Robbie Keane poniósł w Liverpoolu. Jak mogło do niej dojść? Czy Irlandczyk padł ofiarą klubowych wojen na górze, jak sugeruje część mediów? Może Benitez tak naprawdę go nie chciał albo chciał przede wszystkim Barry’ego, tylko Rick Parry zdecydował inaczej? Wiadomo, że w tle całej sprawy są negocjacje o przedłużeniu kontraktu Beniteza i zwiększeniu jego kompetencji w stosunku do dyrektora wykonawczego…

Nie wchodząc zbyt głęboko za kulisy trzeba jednak powiedzieć, że poza sporadycznymi w sumie przypadkami Keane w czerwonej koszulce nie prezentował się dobrze. Owszem, były pierwsze derby z Evertonem, na Goodison Park, a potem niezły mecz z PSV Eindhoven. Owszem, był pojedynek z Arsenalem, a potem dwie bramki z Boltonem. Za każdym razem jednak seria błyskawicznie się kończyła: Keane zaczynał mecz na ławce rezerwowych albo trafiał na nią po godzinie gry.

To mogła być oczywiście jedna z przyczyn: zakłócenie rytmu meczowego, osłabiające poczucie własnej wartości przekonanie, że trener ci nie ufa, i stracone okazje na poprawienie statystyki dzięki golom strzelanym w ostatnich minutach, kiedy krycie nie jest już tak ścisłe. Zresztą gdzie tu sens (pyta w tych dniach wielu wypowiadających się na ten temat ekspertów): najpierw idzie ci tak sobie, ale potem w dwóch meczach strzelasz trzy gole i wydaje się, że jesteś po przełomie, tylko że właśnie wtedy menedżer znów sadza cię na ławce?

Inna przyczyna: Liverpool rzadko występował w najbardziej odpowiadającym przybyszowi z Londynu ustawieniu 4-4-2. Przez wiele tygodni brakowało kontuzjowanego Torresa, Keane wychodził więc na boisko albo jako jedyny napastnik, albo jako ofensywny pomocnik lub skrzydłowy. Tu jednak lepiej radzili sobie inni, choćby Kuyt: na biegającego bezradnie gdzieś przy linii bocznej Irlandczyka żal było patrzeć, a sytuacji bramkowych – co oczywiste – nie miał zbyt wiele.

Tym, co zadziwia mnie najbardziej, jest szybkość, z jaką menedżer Liverpoolu doszedł do wniosku, że Keane nie pasuje do jego koncepcji. Irlandczyk nie jest tu zresztą jedyną ofiarą: na ławkę rezerwowych szybko trafiali również Fowler (podczas drugiej bytności na Anfield), Woronin, Morientes czy Bellamy, do pierwszego składu wciąż nie może przebić się Babel… Hiszpan mówi brutalnie, że Keane nie wytrzymał presji bycia w wielkim klubie i że musiał sprzedać go teraz, żeby zminimalizować straty (latem wartość rynkowa piłkarza niemieszczącego się nawet w kadrze meczowej byłaby znacznie mniejsza). Ale właśnie takie wypowiedzi budzą wątpliwości bardziej co do umiejętności menedżerskich Hiszpana niż umiejętności piłkarskich napastnika, który mając na koncie 107 goli dla Tottenhamu (a wcześniej 19 dla Leeds, 12 dla Coventry i 29 dla Wolves) naprawdę nie musi niczego udowadniać. Ciekawe skądinąd, jak przyjmie to odejście szatnia Liverpoolu: wiadomo, że najważniejsi w niej Steven Gerrard i Jamie Carragher bardzo Keane’a lubili.

  

Źródło: Daily Mail

Ale, żeby być szczerym do końca, zadziwia również decyzja o zakupie Irlandczyka przez Tottenham, jeśli próbować zrozumieć ją w perspektywie dłuższej niż 10 tygodni nieobecności kontuzjowanego Jermaina Defoe. I Jol, i Ramos nie mieli wątpliwości, że Defoe i Keane są zbyt niscy, by stworzyć naprawdę groźny duet napastników (w ogóle, zwłaszcza w kontekście niezdolności drużyny do bronienia się przy stałych fragmentach gry: czy nie za dużo tych konusów, bo w pierwszej jedenastce wychodzą również Modrić i Lennon?). Redknapp mówi wprawdzie, że dobrzy piłkarze zawsze potrafią ze sobą grać, ale sam – podobnie jak wcześniej Ramos – jakoś nie kwapi się do wystawiania duetu Pawliuczenko-Bent. A najwięcej mówi o cechach charakteru Irlandczyka: waleczności, zadziorności, zaangażowaniu, umiejętności mobilizowania kolegów… „Ta szatnia jest zbyt cicha” – podsumowuje decyzję o natychmiastowym uczynieniu syna marnotrawnego kapitanem drużyny. A ten w ciągu pierwszych kilkudziesięciu godzin w starym/nowym klubie nie wygląda na kogoś, kto poniósł w ostatnich miesiącach jakąkolwiek porażkę. Przeciwnie: wnosi ze sobą tyle energii i entuzjazmu, że jego menedżer określa pierwszy trening z udziałem Robbiego jako najlepszy w ciągu całego swojego pobytu w Tottenhamie.

Patrząc z perspektywy Keane’a zadziwia nie tyle decyzja o powrocie w miejsce, gdzie odnosił największe sukcesy (choć z drugiej strony pomyślcie: zostałby i w maju mógłby może dopisać do c.v. tytuł mistrza Anglii albo zwycięzcy Ligi Mistrzów…), co fakt, że w ciągu minionego półrocza nie sprzedał domu w pobliżu ośrodka treningowego Tottenhamu. Fajnie, że potrafił odejść z klasą: był na trybunach w meczu z Chelsea, potem pojawił się w szatni, żeby pogratulować kolegom zwycięstwa, w pierwszych wypowiedziach po transferze nie krytykował Beniteza.

Kawafis pisze: „Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. / To miasto pójdzie za tobą”. Robbie Keane już wie, gdzie leży jego miasto. Nie ja jeden w tych dniach wyobrażam sobie ostatni mecz sezonu, Liverpool-Tottenham na Anfield Road. Gospodarze wciąż mają szansę na mistrzostwo, ale muszą wygrać. Prowadzą 1:0, jest 91. minuta i po znakomitym podaniu Modricia Robbie Keane znajduje się sam na sam z Reiną…

PS Witz pyta o umiejętności negocjacyjne Daniela Levy’ego: moim zdaniem są całkiem dobre. Postawiony pod ścianą przez chcących odejść Berbatowa i Keane’a wycisnął za nich ponad 50 milionów funtów. Ile zarobił sprowadzając Keane’a z powrotem, obliczyć niełatwo, bo – jak pisałem – mówimy o kwotach w dużej mierze wirtualnych. Polecam w tym kontekście tekst na Squarefootball, próbujący to wszystko podsumować i pokazujący zasadę płacenia za transfery w Anglii; zasadę, którą tak trudno było zrozumieć sprzedającym Arszawina Rosjanom…