Archiwa tagu: Balotelli

Dlaczego zawsze on

Odejście Mario Balotellego z Manchesteru City i przyznanie się Roberto Manciniego do wychowawczej porażki jest smutne z wielu powodów. Na przykład z tego, że nikt poza dziennikarzami tabloidów nie będzie tęsknił za włoskim napastnikiem. W historii jego występów w Anglii informacje o rozbitych samochodach, pożarze wywołanym przez pokaz sztucznych ogni we własnej łazience, rzutkach ciskanych w jednego z juniorów, niezliczonych awanturach z trenerem i z kolegami (o kartki, o błazeńskie popisy zamiast strzału na bramkę w meczu z Los Angeles Galaxy w 2011 r., o scysję z Richardsem na treningu, w końcu o niebezpieczne wejście w Scotta Sinclaira po kolejnych zajęciach – zdjęcia późniejszej szarpaniny z Mancinim przedostały się do prasy przed paroma tygodniami), zdarzały się przecież nieporównanie częściej niż wiadomości o fenomenalnych występach. W jakimś sensie symbolicznym momentem jego trzyletniej kariery w Manchesterze City było niezauważone przez sędziego nadepnięcie na głowę Scotta Parkera w ubiegłorocznym meczu z Tottenhamem. Gdyby Włoch wyleciał wtedy z boiska, nie wywalczyłby i nie wykorzystałby karnego w ostatniej minucie i mecz nie skończyłby się wygraną gospodarzy – może nie byłoby mistrzostwa MC, może Tottenham zająłby miejsce w pierwszej trójce na koniec sezonu. Balotelli w centrum wydarzeń, ale niekoniecznie ze sportowych powodów… Nawet mecz, w którym strzelił pierwsze gole na Wyspach (z WBA, w październiku 2010 r.), był równocześnie meczem, w którym po raz pierwszy wyleciał z boiska – za kopnięcie Jusufa Mulumbu.

Z perspektywy dojrzałego kibica MC, ale też dojrzałego piłkarza czy dojrzałego menedżera tego klubu, słowem: z perspektywy kogoś, kto ceni zarówno umiejętności sportowe, jak przewidywalność, pracowitość, lojalność, umiejętność współpracy z kolegami, grę fair itp. – było to nieustające życie na krawędzi. „Na boisku to chuligan, poza boiskiem pyskaty buntownik, na treningach niereformowalny leń. Rywali złośliwie fauluje, prowokuje, wyzywa” – pisał o nim Rafał Stec. Nawet świetny występ w derbach zakończonych sensacyjnym 1:6 na Old Trafford czy gole podczas półfinału Euro 2012 nie potrafią zmienić tej opinii. Jak zauważył po wczorajszym remisie MC z QPR Barney Ronay, jeżeli czyjejś obecności brakowało drużynie mistrza Anglii, to raczej Yayi Toure.

Jest jednak w tej historii jakiś rys tragiczny. Pomieszanie agresji ze słabością charakteru, które stworzyło obserwowaną przez nas w ostatnich latach mieszankę wybuchową zwaną Mario Balotelli, skądś się przecież wzięło.

22-letni piłkarz jest dzieckiem imigrantów z Ghany, porzuconym przez nich w wieku niemowlęcym (w szpitalu, który przez rok próbował wyleczyć jego chore jelita), a następnie adoptowanym przez włoską rodzinę. Jest chłopcem, któremu zdolności piłkarskie pozwoliły wypłynąć na szerokie wody i który dzięki nim błyskawicznie się wzbogacił, ale któremu nigdy nie pozwolono się poczuć (albo który sam nie potrafił się poczuć) członkiem żadnej wspólnoty. O tym, że podczas wyjazdów z drużyną był ciągle sam, że unikał sensownego towarzystwa poza klubem, że trenerzy bezskutecznie namawiali go nawet na bliższy kontakt z własnym dzieckiem, napisano w ostatnim czasie mnóstwo. Pytanie tylko, ile razy został odrzucony, zanim sam zaczął odrzucać. Wyobrażam sobie czasem, co musiał przeżywać młodziutki zawodnik, słysząc z trybun kolejnych stadionów Serie A „Czarni Włosi nie istnieją” albo „Jeśli podskoczysz, Balotelli umrze”. Świat piłki potrafi być okrutny…

Oczywiście to nie jest tak, że nie dawano mu szans. Jose Mourinho, który zawsze uchodził za mistrza relacji z zawodnikami, zrobił wiele, by pomóc chłopakowi nie tylko w piłkarskim rozwoju, ale też w integracji z drużyną – aż w końcu się poddał. Roberto Mancini mówi wprost, że Mario był dla niego jak jeszcze jedno z własnych dzieci. Balotelli debiutował u niego w Interze, a kiedy atmosfera wokół krnąbrnego napastnika stała się we Włoszech nie do zniesienia, dał mu kolejną szansę w Manchesterze i przez minione trzy lata próbował chyba wszystkiego, licząc na to, że chłopak wreszcie się ustatkuje: hołubił i karał, wystawiał w pierwszym składzie i sadzał na ławce, rozmawiał, perswadował, tłumaczył. Daremnie.

Jest mi smutno, bo myślę, że powrót do Włoch niczego mu nie ułatwi. Po pierwsze, wraca do miasta, w którym raz już grał – dla największego rywala obecnego pracodawcy. Po drugie, Silvio Berlusconi – właściciel jego nowego klubu – już raz nazwał go zatrutym jabłkiem. Po trzecie, problem rasizmu na włoskich trybunach nie zmniejszył się przez lata jego nieobecności. Po czwarte, może najważniejsze: nie wraca z angielskiej eskapady z tarczą. Nowego początku nie będzie: media, które nakręcały cyrk wokół niego tak samo na Wyspach, jak na Półwyspie, mają aż nadto amunicji.

Jest mi smutno, bo myślę, że nigdy nie zobaczę, na co naprawdę stać Mario Balotellego-piłkarza.

PS Jutro dzień zamknięcia okienka transferowego. Będę blogował cały dzień.

Euroniecodziennik: Il postino

Śnił mi się Balotelli. Przyszedł do „Tygodnika” i pytał o Michała Kuźmińskiego, szefa naszego serwisu internetowego, a przy tym wybitnego kucharza. Miał ochotę na kebab. Sen jak sen, pomyślałem sobie po przebudzeniu, a potem już o nim nie pamiętałem, do czasu, kiedy Kuźmiński zawołał mnie po południu do kuchni i poczęstował… kebabem. Nie wierzę przecież w sny, nie jestem człowiekiem przesądnym: kiedy myślę o piłce nożnej, to w pierwszym odruchu umieszczam ją gdzieś pomiędzy naukami ścisłymi, jako dziedzinę rządzącą się jasnymi regułami, zapisywanymi w twierdzeniach przez poszczególnych trenerów, i dopiero później ustępuję przed żywiołem opowieści, jak wczoraj podczas meczu Hiszpanów z Portugalczykami.

Albo jak dzisiaj, w doliczonym czasie gry, kiedy grający już jako ostatni obrońca Niemców bramkarz Manuel Neuer trzykrotnie główkował gdzieś w okolicy linii środkowej, przerywając ataki Włochów, a potem wbiegał w ich pole karne, próbując doprowadzić do wyrównania. Do końca zostało kilkadziesiąt sekund, Mesut Ozil strzelił właśnie kontaktową bramkę, Buffon w bramce wściekał się na kolegów, Mario Balotelli na ławce zakrywał twarz bluzą, żeby nie widzieć, jak powtarza się scenariusz słynego meczu Bayernu z Getafe czy Manchesteru United z Bayernem. „Dlaczego zawsze on?”, to pewnie najczęściej zadawane dziś wieczór pytanie, nawiązujące do T-shirta, skrywanego niegdyś przez Balotellego pod koszulką Manchesteru City. Że jest piłkarskim arcytalentem, tego nigdy nie kwestionowaliśmy. Że jest brutalem, niezdyscyplinowanym i niepanującym nad sobą dzieciakiem, przekonywał aż za często – choćby w kwietniowym meczu z Arsenalem, kiedy brutalnie zaatakował Songa i kiedy wydawało się, że mistrzostwo Anglii właśnie wymknęło się z rąk MC; choćby w lutowym meczu z Tottenhamem, kiedy deptał po Parkerze (pełną listę jego błazeństw i skandali serwowały portale podczas tego turnieju na bieżąco, więc nie muszę się rozpisywać). Za wcześnie chyba ogłaszać, że dojrzał, że po takim występie Prandelli czy Mancini nie będą już mieli z nim kłopotów (próbowali chyba wszystkiego: opiekowali się nim i karali, wystawiali w pierwszym składzie i sadzali na ławce, integrowali z drużyną i trzymali z dala od niej…), ba: wcale nie jest przesądzone, czy zagra w finale, ale nie zdziwiłbym się, gdyby przyśnił mi się także tej nocy. Z pewnością nie ma racji, porównując się do listonosza („czy il postino eksploduje z radości, kiedy dostarczy list”, pytał Balotelli dziennikarzy zarzucających mu, że nie cieszy się po zdobytych golach – dziś jednak trochę się ucieszył…)…

Zostawmy jednak Balotellego: to był triumf, nie pierwszy zresztą na tym turnieju, Drużyny. Mającej, owszem, swojego pierwszego skrzypka w postaci napastnika MC i swojego dyrygenta w postaci pomocnika Juventusu, ale bez nieważnych partii w tle, nawet na poziomie basso continuo, czyli otaczających Pirlo pozostałych graczy drugiej linii, Montolivo, Marchiso i de Rossiego.

Na temat Pirlotechniki (copyright Rafał Stec) napisano już dziesiątki słów, również na tym blogu, i Pirlotechnice podporządkował także swoją taktykę na ten mecz Joachim Loew. Nie chciał powtórzyć angielskich błędów, nie chciał zostawić włoskiemu rozgrywającemu za dużo swobody, nie chciał również, by rywale mieli o jednego piłkarza więcej w środku boiska. Stąd wziął się Kroos w pierwszym składzie i stąd decyzja, że za opiekę nad piłkarzem Juventusu odpowiadać będzie aż dwóch piłkarzy. Stąd też, niestety, wzięły się te hektary wolnego miejsca po prawej stronie (patrząc od bramki Neuera, rzecz jasna). Jedno genialne podanie (z „tych” podań) Pirlo, drugie Chielliniego, trzecie, poprzedzone fantastycznym zwodem, Cassano, który również zszedł na tę stronę wyciągając za sobą Hummelsa i myląc Boatenga, potem główka Balotellego ponad spóźnionym Badstuberem i pomysł Loewa na zwycięstwo w półfinale – pomysł, jak wszystko do tamtego momentu wskazywało, udany – legł w gruzach. Była dwudziesta minuta, wcześniej napędzani przez madrycki duet Ozil-Khedira Niemcy panowali nad sytuacją i wydawało się, że po fantastycznej okazji Hummelsa (z pustej bramki wybijał piłkę Pirlo), a później po rzadkim błędzie Buffona przyjdą kolejne. Wystarczyło jedno podanie Pirlo, później zaś długa piłka od Montolivo – podobna do tych, które Balotelli dostawał w meczu z Anglią i które wówczas seryjnie marnował.

Czy Loew popełnił błąd odsłaniając prawe skrzydło? Nie podejmę się spekulacji, co by było, gdyby Reus lub Muller zaczęli mecz od pierwszej minuty: czy cios nie poszedłby wtedy po akcji środkiem, czy Pirlo nie rzuciłby tych swoich piłek dużo więcej. Na pewno Prandelli umiał skorzystać z okazji. I na pewno włoski trener może również mówić o szczęściu, że któraś z groźnych akcji Niemców w pierwszym kwadransie po przerwie nie zakończyła się golem. Ten mecz, niewątpliwie najlepszy na tegorocznych mistrzostwach Europy, rozgrywał się przecież nie tylko na poziomie nóg i płuc zawodników, ale także w ich głowach. Ileż to razy przekonywaliśmy się, jak potwornie niebezpiecznym wynikiem jest dwubramkowe prowadzenie: jak łatwo kontaktowy gol daje pewność jednym i wywołuje panikę u drugich… Do kontaktowego gola było niebezpiecznie blisko (spudłował Lahm, później Buffon obronił kapitalne uderzenie z wolnego Reusa), dopiero po jakimś kwadransie, mniej więcej podobnie jak w pierwszej połowie, Włosi opanowali sytuację. Loew dokonał kolejnej zmiany, poświęcając prawego obrońcę, i na boisku zrobiło się jeszcze więcej miejsca na kontrataki rywala. W zasadzie powinna paść trzecia bramka – nie padła, ale i tak Cesare Prandelli może teraz myśleć o swoim kolejnym celu pielgrzymkowym. Jeśli miałbym mu coś w tej kwestii doradzić, to oczywiście Kalwarię Zebrzydowską: w promieniu kilkuset kilometrów nie znajdzie miejsca o równie dobrej energii, jak tamtejsze dróżki. A później: na Kijów, z Balotellim czy nie, to już naprawdę drugorzędne.