Archiwa tagu: Berbatow

Czas nieodnaleziony

Miałem tego nie robić, miałem nie ulec zbiorowej gorączce z powodów, które wyłuszczyłem na portalu Sport.pl (zobaczcie, jak szybko weryfikują się negatywnie wszystkie wróżby: właściwie jedną z najbardziej interesujących aktywności 31 stycznia mogłoby być wykreślanie z listy transferów zapowiadanych jako „pewne” tych, które nigdy nie dojdą do skutku), ale wpadam na chwilę posmucić się z Wami, bo na tę transakcję akurat po cichu liczyłem.

Nie żeby stało się coś niezgodnego z tym, co napisałem wczoraj wieczorem. „Okoliczności nieprzewidziane”, brzmi jeden ze śródtytułów tekstu, a poniżej mowa o kontuzjach, które wyeliminowały na cały sezon Walcotta, Błaszczykowskiego czy Falcao. Właśnie tego ostatniego ma zastąpić w Monaco Dymitar Berbatow i jego transfer jest w najlepszym interesie wszystkich stron: francuski klub potrzebuje krótkoterminowego zastępstwa za Kolumbijczyka, a 33-letni już Bułgar może pokazać się pod słońcem południa, w otoczeniu nieco mniej wymagającym niż Premier League, znacząco powiększając przy tym swoje emerytalne oszczędności.

Tottenham, oczywiście, porównywalnego kontraktu nie mógł mu zaoferować i – mimo rychłego odejścia Defoe’a do Toronto – nie mógł mu również, poza jednym czy dwoma meczami Ligi Europejskiej, zagwarantować zbyt wielu okazji do występów w pierwszym składzie. Trzeba być sentymentalnym durniem albo notorycznym graczem w Football Managera, żeby tego nie zauważać.

Rzecz w tym, że jestem i jednym, i drugim. Co więcej: jestem też człowiekim, który w marcu 2007 roku, w 90. minucie słynnych derbów z West Hamem, kiedy rywale prowadzili jeszcze 3:2, a Berbatow szykował się do wykonania rzutu wolnego, ku zdziwieniu całej rodziny ukląkł przed monitorem i zaczął wygłaszać inwokację do bułgarskiego księcia, który przecież potrafi wszystko, nawet przerzucić piłkę nad murem.

Berbatow trafił. I wtedy (chwilę później bramkę zdobył również Stalteri, a Tottenham wygrał ostatecznie 3:4), i jeszcze wiele razy – na przykład z karnego w finale Pucharu Ligi z Chelsea. Jego występ w lutym 2007 r. z Boltonem, kiedy piłkarze Martina Jola od 35. minuty w dziesiątkę bronili prowadzenia, a Bułgar całymi minutami utrzymywał się przy piłce, wybijając przeciwników z uderzenia, był może najlepszym, jaki widziałem w życiu, występem zawodnika grającego jako jedyny napastnik. Inna sprawa, że także niektóre mecze w duecie z Robbiem Keane’em (pamiętam, jak wspólnie dostawali nagrodę piłkarza miesiąca…) domagałyby się wzmianki; nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej i później obaj osiągnęli lepszy poziom sportowy.

Niestety, nocy z 31 sierpnia na 1 września 2008 też długo nie mogłem zapomnieć. I długo nie mogłem wyprzeć z pamięci tego, co wydarzyło się w dniach ją poprzedzających: tego, jak Berbatow usiłował wymusić wymarzony (i rekordowy ostatecznie) transfer do Manchesteru United przez odmowę gry w meczach Tottenhamu. Skomplikowanych uczuć, jakich doświadczałem następnie obserwując Bułgara w czerwonej koszulce, nie upraszczał fakt, że nie wszystko szło mu jak z płatka. On sam mówił o presji rekordowego transferu, o nieprzespanych nocach i bólu, z jakim przyjmował miejsce poza składem w finałach Ligi Mistrzów. Chemii, jaką wyczuwaliśmy między Berbatowem a Keane’em, z Rooneyem nie udało się wytworzyć, w końcu na Old Trafford pojawił się van Persie i czteroletni pobyt Bułgara w Manchesterze oceniać musimy w kategoriach niespełnienia.

W Fulham były już tylko momenty: najpiękniejsze przyjęcia piłki świata, podania i bramki, strzelane niemal od niechcenia (pamiętacie słynny T-shirt z napisem „Keep calm and pass me the ball”, który zaprezentował po zdobyciu jednej z nich?) i kierujące moje w myśli w stronę Swanna. Owszem: patrzyłem na Dymitara Berbatowa i słyszałem frazy Marcela Prousta, nie tylko ze względu na wrodzoną, by tak rzec, dandysowatość bułgarskiego napastnika, ale także na jego osobność i dystans do blichtru angielskiej ekstraklasy. Niestety jednak, choć francuski kierunek przeprowadzki wydaje się ułatwiać ciągnięcie tej analogii, ja już nie jestem zainteresowany. Chciałem, żeby Dymitar Berbatow wrócił do Tottenhamu nie dlatego, że – jak napisał niedawno na Twitterze Rafał Stec – mamy do czynienia z klubem biblijnym, który z otwartymi ramionami przyjął już niejednego syna marnotrawnego (oprócz Keane’a do klubu wracali Klinsmann, Sheringham czy Defoe…). Myślałem raczej, że jeśli jeszcze raz zobaczę go na White Hart Lane, założę ponownie koszulkę z jego nazwiskiem na plecach i odzyskam własne wspomnienia ze straconego czasu.

W poszukiwaniu straconego czasu

Miałem tak od dawna: patrzyłem na Dymitara Berbatowa i widziałem Swanna, nie tylko ze względu na wrodzoną, by tak rzec, dandysowatość bułgarskiego napastnika, ale także jego osobność i dystans do blichtru angielskiej ekstraklasy. Teraz skojarzenie zyskało dodatkowy kontekst: przenosiny do Fulham w poszukiwaniu straconego czasu i czas odnaleziony już podczas pierwszego meczu w wyjściowej jedenastce. W czasie poprzedniego sezonu, którego zdecydowaną większość bułgarski Swann przesiedział na ławce, straciliśmy niejedno wzruszenie, niejedną zachwycającą bramkę czy niejedno niebywałe odegranie, wszystkie wykonane jakby od niechcenia, leniwie. Straciliśmy nie bez zdziwienia, zwłaszcza mając w pamięci, że parę miesięcy wcześniej był najskuteczniejszym strzelcem w lidze i że koledzy piłkarze wybierali go do jednastki roku. Owszem: eksplodował talent Welbecka i był Chicharito, ale mimo wszystko odsuwanie od gry Berbatowa było stratą także dla Manchesteru United.

Inna rzecz, że wielokrotnie w ciągu czterech lat jego pobytu na Old Trafford wracała do mnie myśl, iż kariera Bułgara mogłaby potoczyć się płynniej, gdyby zdecydował się zostać w Tottenhamie jeszcze na jeden sezon. Presja oczekiwań, cena, jaką zapłacono i stosowana przez Alexa Fergusona polityka rotacji – wszystko to działało na niego destabilizująco i pamiętam, jak sam w wywiadach mówił o przytłaczającym poczuciu, że zawodzi. Niby kolekcjonował tytuły, o których w mniejszych klubach mógłby tylko marzyć, ale zarazem boleśnie przeżywał odsunięcie od składu w finałach Ligi Mistrzów. W Fulham, jak w Tottenhamie (też u Martina Jola zresztą) znów może być najważniejszym ogniwem ofensywy: nie tylko wykańczającym akcje, ale też rozprowadzającym kolegów. Wbrew temu, co mówił w Match of the Day Alan Shearer, rola nowej gwiazdy Craven Cottage nie polega zresztą jedynie na czyhaniu w okolicy pola karnego na podanie i błąd obrońców – zobaczcie, ile podań Berbatow otrzymał wracając po piłkę bądź schodząc do boków, zauważcie, jak często uczestniczył w grze obronnej.

Ech, gdyby jeszcze w tej drużynie mógł współpracować z Dempseyem i Dembele (Jol mówił, że Berbatow był wściekły, gdy dowiedział się – już po podpisaniu kontraktu! – o odejściu Belga), a nie tylko z rewelacyjnym wczoraj Kacznikliciem…

Temat czasu odnalezionego to oczywiście temat formy Paula Scholesa i Ryana Giggsa, prowadzących nieco słabszy tym razem kadrowo MU (choć przecież z udanym debiutem Aleksandra Büttnera; nieprzypadkowo realizator telewizyjnej transmisji raz czy drugi pokazał w trakcie spotkania smutną twarz Patrice’a Evry) do zwycięstwa nad Wigan. Szkoda, że także temu spotkaniu towarzyszył niesmak: zarówno z powodu zlekceważenia przez kibiców apeli Alexa Fergusona o powstrzymanie się od antyliverpoolskich pieśni, jak i z powodu nurkowania w polu karnym gości Danny’ego Welbecka. Złej krwi było niestety na angielskich boiskach więcej: żółtą kartkę za symulowanie otrzymał Suarez, Odemwingie kopnął bez piłki jednego z zawodników Fulham, w podobny sposób łokciem dostał Balotelli, Crouch pomógł sobie ręką przy golu dla Stoke, a Tony Pullis radował się później, że w końcu niewielki klub otrzymał w starciu z gigantami jakiś prezent od sędziów. Ech, nie trzeba poruszać tematu zawiśniętej w powietrzu dłoni Johna Terry’ego, by z oglądania Premier League mieć mniejszą frajdę niż zwykle.

O Tottenhamie – i Liverpoolu – myślałem już w sobotni wieczór, robiąc sobie powtórkę z „Moneyball”. Billy’ego Beane’a też nie rozumieli, powtarzałem sobie, jego zespół także z początku przegrywał mecz za meczem, a media w tym czasie domagały się głowy menedżera, by w końcu wszystkie elementy układanki znalazły się na swoich miejscach i drużyna zanotowała rekordową passę zwycięstw. Nie twierdzę, że zwycięstwo nad okropnie słabym Reading oznacza, że puzzle zostały już ułożone, ale parę elementów musi cieszyć: szybka i płynna gra, nieustający ruch z piłką i bez niej, pressing zaczynający się od Defoe’a i skuteczność tego ostatniego. Dembele, Sigurdsson (jego podania przed pierwszym golem nie powstydziliby się ani Modrić, ani van der Vaart) i Sandro nie grają na siebie i wytrzymują fizyczną konfrontację, Verthongen nabiera pewności w obronie, wspólne treningi (pierwszy w tej konstelacji odbył się dopiero w piątek!) zwiększają zrozumienie koncepcji trenera, presja się zmniejsza. Dlaczego tylko, do cholery, sezony tego klubu rozpoczynają się dopiero w połowie września?

PS. Arsenal gromi, Cazorla pieści piłkę (305 muśnięć na połowie rywala, niektóre niewiarygodnej urody), a i na Podolskiego chyba nikt nie narzeka. Wojciech Szczęsny jako najsłabsze ogniwo? Myślałby kto.