Archiwa tagu: Guardiola

City, Liverpool i trzecia droga

Nic nie przydaje większego sensu naszemu pisaniu o piłce. Żyjemy, oddychamy, oglądamy, czytamy, rozmawiamy, próbujemy cokolwiek rozumieć po to, żeby następnie obejrzeć taki mecz, jak sobotnie spotkanie Manchesteru City z Liverpoolem, albo raczej: sobotnie spotkanie Pepa Guardioli z Jurgenem Kloppem.

Nie pierwsze spotkanie, rzecz jasna. Było ich już tyle, w Niemczech, w Europie i w Anglii, że zdążyli na swój temat wygłosić niejeden komplement, a i w języku dziennikarzy sportowych przyjęło się opisywanie trendów we współczesnym futbolu dzięki jeszcze jednej opozycji obok tej Mourinho-Guardiola (w skrócie: pragmatyk kontra idealista); Klopp i Guardiola to przecież zderzenie natury z kulturą, instynktu z intelektem albo – jak o tym czytaliście w ostatnich dniach aż nazbyt wiele razy – zespołu heavy-metalowego z orkiestrą symfoniczną.

Różnice między Niemcem i Katalończykiem dobrze streścił na łamach „Independenta” Miguel Delaney, zwracając uwagę na czas, w jakim rozgrywają się akcje ich drużyn: trzy-czterosekundowe szturmy Liverpoolu i cierpliwe, przygotowywane nawet w trakcie piętnastu sekund akcje Manchesteru City. Co wolicie? Co ostatecznie okazuje się skuteczniejsze? Czytaj dalej

Pochettino, Guardiola i bestie

1. Był 22 stycznia 2012 roku, 91. minuta meczu Tottenhamu z Manchesterem City, również rozgrywanego na Etihad. Gdyby Jermainowi Defoe nie zabrakło centymetra, by dojść do dośrodkowania i wepchnąć piłkę do bramki, goście wyszliby na prowadzenie, nie tylko odwracając losy meczu, ale także wpływając na losy całego sezonu (gdy rozgrywano to spotkanie, Tottenham wydawał się jeszcze poważnym kandydatem do mistrzostwa Anglii – mistrzostwa, które ostatecznie i w niezapomnianych okolicznościach wpadło w ręce… Manchesteru City). Inna sprawa, że wcześniej ten mecz wydawał się przegrany: do 60. minuty MC prowadził 2:0, ale Tottenham, prowadzony wówczas przez Harry’ego Redknappa, odrobił straty i teraz powinien sięgnąć po wygraną…

Ale nie, nie sięgnął. Było nawet gorzej: w 93. minucie Ledley King spóźnił się ten jeden jedyny raz  ze wślizgiem i sfaulował Mario Balotellego w polu karnym. Włoch wykorzystał karnego i skończyło się 3:2 dla gospodarzy.

Rzecz w tym, że Balotellego od kilkunastu minut nie powinno już być na boisku: podczas walki o piłkę, w jakże częstej dla siebie chwili szaleństwa nadepnął na głowę (!) leżącego na murawie Scotta Parkera. Sędziujący spotkanie Howard Webb nie zauważył incydentu. Czteromeczowa dyskwalifikacja, nałożona na Włocha przez Football Association po kilku dniach, nie była dla Tottenhamu żadnym pocieszeniem: punkty zostały w Manchesterze.

Przypomniało mi się to zdarzenie wczoraj, kiedy – jak chyba wszyscy starający się zachowywać obiektywizm widzowie – zapłonąłem oburzeniem po tym, jak Kyle Walker popchnął w polu karnym Raheema Sterlinga, a ten, w oczywisty sposób wytrącony z rytmu, kopnął piłkę tak, że trafiła w ręce Hugo Llorisa. Zapłonąłem oburzeniem, bo Manchesterowi stała się krzywda: gdyby Sterling zwyczajnie się przewrócił, sędzia Marriner podyktowałby karnego, a oprócz tego zapewne wyrzuciłby Walkera z boiska. Po wykorzystaniu jedenastki drużyna Guardioli nie dałaby już sobie wydrzeć prowadzenia – wygrałaby ten mecz w pełni zasłużenie, nawet jeśli zdobywane przez nią wcześniej gole były efektami prezentów ze strony bramkarza Tottenhamu.

Czytaj dalej

Piłka dla odważnych

Zanim na przysłowiowe dziewięćdziesiąt minut straciłem oddech, oddychałem wyjątkowo spokojnie i głęboko. Właściwie to niespotykane, przed meczem tej rangi. Meczem lidera z wiceliderem, którym w dodatku (nie, nie zamierzam się do tego przywiązywać) była, i nadal pozostaje, ukochana ma drużyna. Meczem, w którym jeden z zespołów – ten należący do najdroższych i najlepszych w świecie – prowadził menedżer o marce, z którą nie da się chyba dziś porównać niczyjej w świecie trenerskim. Jego dzisiejszy oponent sam mówił zresztą, że ów trener – mówimy rzecz jasna o Pepie Guardioli – stał się symbolem nowej epoki, w której romantyczne podejście do futbolu spotkało się z nowymi technologiami (sam skromnie ustawiając się, wraz z Luisem Enrique i Diego Simeone, w gronie następców Pepa).

Na tym chyba polegała istota tego głębokiego oddechu: do meczu na szczycie, do meczu niepokonanych, do meczu najlepszej obrony z najlepszym atakiem itd., podchodzili rywale, którzy – choć w przeszłości toczyli mecze derbowe i to bynajmniej niejednostronne – nie mieli we wspólnej historii epizodów wojen na pizze czy wkładania palców do oka. Przedmeczowe konferencje prasowe pełne wzajemnych komplementów (Guardiola o Pochettino również mówił, że jest jednym z najlepszych trenerów świata, że niezwykle podoba mu się styl Tottenhamu i że gdyby był młodym trenerem, chciałby, by jego drużyna grała właśnie w ten sposób), przypomnienia więzów przyjaźni, jakie łączą trenera Tottenhamu z kilkoma członkami sztabu szkoleniowego City (z Artetą grał w PSG, specjalista od przygotowania fizycznego i lekarz MC pracowali z nim w Espanyolu), pozwoliły autorom zapowiadających spotkanie narracji skupić się na futbolu. Nawet opowieści o dawnych derbach Barcelony, w których ten słynny jeden jedyny raz nowicjusz w zawodzie Pochettino na czele broniącej się przed spadkiem drużyny był górą nad niepokonaną wówczas Barceloną, prowadziły bezpośrednio do dzisiejszego meczu na White Hart Lane. „Są drużyny, które czekają na ciebie i takie, które idą po ciebie. Espanyol idzie po ciebie” – pamiętne zdanie Guardioli da się przecież ściśle zastosować do Tottenhamu. Podobnie jak opowieść Pochettino o tym, jak niemal z marszu, po zaledwie dwóch treningach z nowymi podopiecznymi, powiedział im, że zagrają przeciwko Barcelonie wysokim pressingiem i jeden na jednego z tyłu. „Widziałem w ich oczach zdziwienie. Myśleli, że z Barceloną tak się nie da. Odpowiedziałem, że jak najbardziej się da”… – zabrzmiało bardzo a propos, choć zdania kluczowe padły dopiero później: że tak naprawdę chodzi o twoją osobowość, że twój sposób bycia zwyczajnie musi wyrazić się na boisku. „Jeśli w życiu jesteś odważny, nie możesz na boisku postępować jak tchórz. Chodzi o to, kim jesteś, za kogo się uważasz i jaki masz charakter. Bądź dzielny. Ja lubię być dzielny” – mówił Mauricio Pochettino wspominając tamte mecze Espanyolu z Barceloną, i trudno nie uznać, że ten przekaz trafił także do jego obecnych piłkarzy. Czytaj dalej

Derby z dystansu

W pierwszych słowach mego wpisu chciałbym serdecznie przeprosić panią sprzedawczynię jednej ze stacji benzynowej w Kotlinie Kłodzkiej (nazwy reprezentowanej przez nią sieci nie podam, nie chcąc narazić się na zarzut kryptoreklamy; parówki w hot dogach mają wszak nienajgorsze) za to, że płacąc przedwczorajszego popołudnia za kawę, wodę mineralną i kilka innych drobiazgów wpatrywałem się równocześnie w ekran telefonu, a jakby tego mało – przekazywałem natychmiast wyczytane tam informacje synowi. W słowach kolejnych chciałbym przeprosić ją za gapiostwo: będąc pod wrażeniem wieści z Old Trafford i Britannia Stadium, zostawiłem przy ladzie butelkę wody i musiała za mną wołać; właściwie to cud, że przy ekspresie do kawy nie zapomniałem portfela albo kluczyków do samochodu. Czytaj dalej

Siedem punktów na zamknięcie okienka

1. Tego, że padnie kolejny rekord i że w Anglii na piłkarzy znów wyda się ponad miliard funtów, można się było spodziewać nie tylko w związku z nieopuszczającą kluby radością z nowego kontraktu telewizyjnego. Do Manchesteru przeprowadzili się – i rozpoczęli przebudowę drużyn pod swoje potrzeby – Jose Mourinho i Pep Guardiola, podobnie było z Antonio Conte w Chelsea. Zatrudnienie trenerskich gwiazd tej rangi musiało się wiązać z przyznaniem im stosownego budżetu, imponujących inwestycji można było się spodziewać również po Jurgenie Kloppie, dla którego kończy się właśnie pierwsze pełne lato w klubie, i Arsenie Wengerze, znajdującym się pod presją na starcie ostatniego roku dotychczasowej umowy z Arsenalem. Leicester z kolei i Tottenham, pracujące z nieporównanie skromniejszymi budżetami, grają w Lidze Mistrzów – pewność zysków związanych z rozegraniem co najmniej sześciu meczów w tych elitarnych rozgrywkach pozwoliła klubowym księgowym na powiększenie budżetu transferowego o kilka milionów i sprowadzenie np. Slimianiego czy Sissoko. W kilku klubach pojawili się nowi inwestorzy/udziałowcy, West Ham zaś gra od tego roku na większym stadionie – zyski z kilkunastu tysięcy biletów ekstra również piechotą nie chodzą. 

Siłę ekonomiczną Premier League najlepiej pokazują jednak wzmocnienia Crystal Palace. Klub ze środka tabeli, o maleńkim stadionie, rekompensuje sobie odejście Bolasiego zakupem Benteke i Townsenda, a wysokością kontraktu kusi także, było nie było, reprezentanta Francji Mandandę. Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, dlaczego Yohan Cabaye nie gra np. dla Milanu? Ja przestałem. Aż trzynaście klubów angielskiej ekstraklasy kupiło piłkarzy za największe sumy w dziejach. Ciąg dalszy nastąpi. Czytaj dalej

Harta żal

A mnie tam żal Joe Harta. Żal mi nie tylko dlatego, że zwykle żal mi przegrywających i że zazwyczaj żal mi też bramkarzy. Żal mi, bo w tych dniach jakże łatwo czynimy go symbolem wszystkich niepowodzeń angielskiej piłki, a podsumowując jego karierę skupiamy się na nieudanych mistrzostwach Europy (zaraz, zaraz: czy nieudanych tylko dla niego? o tym, jak na francuskich boiskach wypadli Kane czy Alli, jakoś szybko przestaliśmy się rozpisywać…), zapominając o dziesiątkach meczów, w których był dla swojej drużyny bohaterem i ostatnią deską ratunku.

Pieski los bramkarza: czytasz jego biogramy i widzisz, jak często skupiają się na błędach czy obniżkach formy – jedna z nich, jak może pamiętacie, zdarzyła się Hartowi jesienią 2013 roku, kiedy w bramce Manchesteru City zastąpił go Pantilimon. Owszem, wspominają także o tym, że bronił karne Messiego czy Ibrahimovicia w Lidze Mistrzów, ale już kapitalny mecz z marca 2015 roku, gdy City odpadało z Barceloną w Champions League – Guardiola zresztą oglądał to spotkanie z trybun – ginie gdzieś w dolnych przypisach. Pewnie trudno się dziwić: nie był to żaden finał, a zaledwie jedna szesnasta rozgrywek, w dodatku mecz przegrany 1:0. Rzecz w tym, że gdyby nie Hart, mogłoby się skończyć równie dobrze 10:0 dla Barcelony, i że mało kto dziś o tym pamięta. Pieski los. Czytaj dalej

Teologia futbolu

Tak, odebrałem religijne wychowanie. Owszem, jestem redaktorem pisma, które sprawom wiary i duchowości poświęca wiele miejsca. To już coś tłumaczy, ale nie tłumaczy wszystkiego. Po prostu: do opisania intensywności przeżyć związanych z oglądaniem drużyn Pepa Guardioli język świeckiego świata wydaje się kompletnie nieadekwatny. Tylko odwołując się do pojęć z dziedziny teologii potrafię uchwycić różnicę między Barceloną a Bayernem nauczyciela z Katalonii.

W Barcelonie Guardiola był ewangelistą, a świat, w którym obracali się jego zawodnicy, był światem Nowego Testamentu. Świętość, z jaką obcowaliśmy, była ludzka, krucha jak Urodzony w stajence, dawała się dotknąć. Traktowaliśmy ją z czułością, baliśmy się o nią troszeczkę, wiedzieliśmy, że nie jest dana raz na zawsze, że „maluczko, a nie ujrzycie mnie”, ale choć na podstawowym poziomie nie z tego świata, była w tym świecie zanurzona. Bliska.

W Bayernie Pep jest starotestamentowym prorokiem, a patrząc na grę jego drużyny spuszczamy wzrok, bojąc się oślepienia. Tu nie ma nic ludzkiego, nic na naszą miarę. Siła i potęga tej rzeczywistości budzi grozę, jak głos gromu. Ogień szerzy się przed nią i spala wkoło jej przeciwników, a Joe Hart okrywa się wstydem (por. Ps 97). Musimy się jej bać, jak sądu ostatecznego z jego zastępami aniołów. Aniołów – dodajmy – nieoswojonych barokowym obrazkiem, może więc bardziej jeźdźców apokalipsy o dürerowskich twarzach Ribery’ego, Müllera, Robbena i Kroosa. Miłosierdzie? Nadzieja? Czy nie lepiej ją porzucić, zwłaszcza że jeden z piłkarzy nazywa się Dante?

Zaryzykuję: oglądałem wczoraj najlepszy futbol w życiu. Po czymś takim można milczeć albo popaść w bełkot.

Guardiola nie ma ceny

1. Mógł być najlepiej zarabiającym trenerem świata. Mógł dostać własny jacht i helikopter. Mógł pławić się w blichtrze ligi, która wciąż przyciąga największą widownię, wciąż obraca największymi pieniędzmi i wciąż wydaje się dostarczać najatrakcyjniejszy (czy najlepszy, to zupełnie inna kwestia, do której jeszcze wrócimy) piłkarski produkt. Mógł pójść do Chelsea, gdzie Roman Abramowicz nie nasycił się przecież dotychczasowymi sukcesami. Mógł wybrać Manchester City, gdzie projekt szejków jest zakrojony na skalę szerszą nawet niż projekt rosyjskiego oligarchy, a ich cierpliwość większa niż jego cierpliwość.

Pep Guardiola – w zaledwie czteroletniej karierze trenerskiej dwukrotny triumfator Ligi Mistrzów, trzykrotny mistrz Hiszpanii, wymienianie pomniejszych z 13 trofeów zdobytych przez niego z Barceloną mogę chyba sobie darować – wybrał ofertę Bayernu Monachium. Chciałoby się rzec: pozostał sobą. Tak samo jak wtedy, gdy uzgadniał z Barceloną odnawialne roczne kontrakty albo gdy w poczuciu wypalenia robił sobie roczny odwyk od piłki i nie chciał słyszeć o jego skróceniu, mimo iż na horyzoncie pojawiały się kolejne oszałamiające propozycje pracy. Albo jak wtedy, gdy mówił, że jedynym poza Barceloną klubem na Półwyspie Iberyjskim, który mógłby poprowadzić, jest tworzony wyłącznie przez zawodników z regionu Athletic Bilbao. „Guardiola, czyli klasa” – pisałem, kiedy pożegnał się z Katalonią; dziś wypada te słowa powtórzyć, przypominając także, jak odrzucał propozycje pracy w klubach mających już swoich menedżerów (w Bayernie Jupp Heynckes przechodzi na emeryturę po sezonie, więc zmiana odbędzie się w sposób aksamitny).

2. Lektura angielskiej prasy jest bardzo pouczająca. „Panowie, Anglia jest wyspą”, rozpoczął swój cykl wykładów o brytyjskiej historii XIX-wieczny francuski historyk Jules Michelet, i zdanie to wciąż tłumaczy wyjątkowo wiele. Z perspektywy Londynu czy Manchesteru Niemcy były ostatnio wyjątkowo daleko, reprezentanci Bundesligi nie podbijali Champions League tak masowo i regularnie jak drużyny z Premier League, a kluby z Berlina, Dortmundu czy Monachium były raczej eksporterem piłkarskiego towaru do Hiszpanii czy Anglii, same przyciągając głównie zawodników z „rynków wschodzących”. Co się takiego stało w ciągu kilkudziesięciu miesięcy? Dlaczego to w Niemczech pracują szkoleniowcy, wyznaczający nowe trendy (Jürgen Klopp) i piłkarze, za którymi zabijają się ciągle jeszcze bogatsze kluby z Anglii (Robert Lewandowski)? Dlaczego tamtejsze trybuny pękają w szwach, gdy wczorajsza frekwencja na meczu Chelsea z Southamptonem była najniższa w sezonie? Dlaczego finanse niemieckich klubów nie budzą niepokoju ekspertów od Financial Fair Play? Dlaczego poszczególne drużyny nie stały się zabawkami w rękach multimilionerów? „Owszem, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – mówił w grudniu „Guardianowi” Hans-Joachim Watzke, dyrektor generalny Borussi Dortmund. – Chelsea idzie własną ścieżką, ale pytanie brzmi: co się stanie, kiedy Abramowicz zabierze swoje zabawki? W Niemczech wierzymy w kluby tworzone przez członków; nasi fani muszą być członkami klubu, nie jego klientami”. Niemcy jako lekcja do odrobienia przez Anglików. Bolesne…

3. Wytęż wzrok i znajdź różnice między Chelsea i Bayernem. Tam władze klubu tworzą byli piłkarze (Sammer, Hoennes, Rummenige, Beckenbauer), z którymi inny były piłkarz z łatwością znajdzie wspólny język – tutaj jednemu z najbardziej zasłużonych zawodników w historii klubu, Frankowi Lampardowi, pokazuje się właśnie drzwi, panowie Gourlay czy Tenenbaum sławy na boisku nie zdobyli, a intrygi przeprowadzane na korytarzach Stamford Bridge i w szatni Cobham są tajemnicą poliszynela. Tam umie się pracować z młodzieżą (Toni Kroos, Thomas Muller, Holger Badstuber, David Alaba to najświeższe przykłady, wcześniej byli także Lahm i Schweinsteiger), tutaj wychowanków w pierwszym składzie w zasadzie nie uświadczysz. Tam praca rozłożona jest na lata, słowem-kluczem jest stabilność (może nawet przydałoby się przywołać zapomniane w młodości słówko Ordnung), tutaj wszystko ma być na już, a jeśli nie ma – kolejnym szkoleniowcom pokazuje się drzwi. Tam wiele rzeczy poustawiał znany i ceniony przez Guardiolę Luis van Gaal – tutaj, no właśnie, tutaj rozsypują się ostatnie elementy dziedzictwa nielubianego skądinąd przez Katalończyka Mourinho, a o jakimkolwiek innym dziedzictwie nie ma przecież mowy. Czy jest sens rozpoczynać negocjacje o zatrudnieniu, których kluczowym elementem jest wysokość odprawy w przypadku przedwczesnego zwolnienia?

4. Propozycja Bayernu finansowo nie może się równać z ofertami Chelsea, MC czy może także PSG, natomiast kreuje przed Guardiolą obraz znajomego świata: klubu będącego współwłasnością kibiców, stawiającego na wychowanków i – co Raphael Honigstein uważa za argument przesądzający – pozwalającego szkoleniowcom skupić się wyłącznie na pracy z piłkarzami. Pracy w „prawdziwym klubie”, a nie w „sztucznym produkcie”, jak napisał jeden z zachwyconych wyborem Pepa hiszpańskich dziennikarzy.

Ale z mojej perspektywy decyzja Guardioli jest sygnałem ostrzegawczym dla Premier League. Czasy, w których oczywistością było zatrudnianie na Wyspach najlepszych trenerów i piłkarzy świata, należą najwyraźniej do przeszłości. Poziom piłkarski tegorocznych rozgrywek rozczarowuje. W Europie o zwycięstwa jest trudniej niż kiedykolwiek (w Lidze Mistrzów zagrają wiosną wszyscy trzej przedstawiciele Bundesligi, z reprezentantów Premier League odpadła połowa). Ronaldo, Fabregas, Modrić wyjechali, czarodzieje z Barcelony nie zamierzają się przeprowadzać, Ibrahimović również. Z pierwszej dziesiątki najlepszych piłkarzy świata, wybranej przez dziennikarzy „Guardiana”, tylko van Persie i Yaya Toure reprezentują angielską ekstraklasę. W najlepszej jedenastce FIFA, ułożonej przy okazji Złotej Piłki, nie ma ani jednego zawodnika z Wysp. Jeśli jeszcze tego nie zauważyliście, najwyższy czas się obudzić: życie jest gdzie indziej.