„Czy ten sezon mógłby się wreszcie skończyć?” – zapytał na Twitterze jeden z zaprzyjaźnionych kibiców Arsenalu. Dziennikarze na pomeczowej konferencji prasowej byli równie niecierpliwi. Mimo rozpaczliwych wysiłków rzecznika prasowego klubu, usiłującego rzecz całą zakończyć, zadawali kolejne pytania, dociskali, domagali się uszczegółowień. Z Arsene’a Wengera wydobyli przeprosiny pod adresem kibiców („Jestem tu po to, by czuli się szczęśliwi, więc jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć »przepraszam«, zacząć od nowa i uszczęśliwić ich w kolejnym spotkaniu”) i zabawne w gruncie rzeczy deklaracje na temat woli wzmocnienia drużyny – czym zajmuje się ponoć 24 godziny na dobę, oglądając „każdego piłkarza na świecie”.
Ci z nas, którzy na co dzień przyglądają się Kanonierom, mają wrażenie deja vu. Klub ma pieniądze na transfery i nie korzysta z nich do ostatnich dni okienka transferowego (będzie kupował 1 września, jak zwykli to robić to rywale z dzielnicy?). Kibice na trybunach krzyczą coś o „wydaniu tej pieprzonej kasy”, o buczeniu nie wspominając. Kościelny wylatuje z czerwoną kartką (dla klubu sześćdziesiątą czwartą w historii występów w Premier League pod Arsenem Wengerem, tylko Blackburn w tym czasie było karane równie często). Jeden z najważniejszych meczów sezonu – środowe eliminacje Ligi Mistrzów – przyjdzie grać w składzie eksperymentalnym. Czołowi piłkarze łapią kontuzje i mają trudności z zachowaniem zimnej krwi (tym razem Wojciech Szczęsny, którego rozwój hamuje jedynie to, co dzieje się w jego głowie). Jest nerwowo, choć to dopiero pierwszy mecz sezonu, a poprzedni skończył się obiecująco.
Co z tego wszystkiego musi naprawdę niepokoić, to fakt, że po szybkim objęciu prowadzenia Arsenal nie był w stanie kontrolować gry – i to mimo iż grał u siebie, w dodatku z jedną z drużyn najsłabszych w poprzednim sezonie, jeśli idzie o posiadanie piłki. Wyraźnie brakowało zdyscyplinowanego w grze pozycyjnej Artety – Wilshere i Ramsey zbyt często zostawiali za plecami przestrzeń, w której świetnie odnajdywał się odrodzony pod Paulem Lambertem Agbonlahor. Błąd sędziego przy rzucie karnym nie był tak oczywisty, jak uznawaliśmy w pierwszym momencie (zobaczcie analizę Alana Shearera w Match of the Day), ale niezależnie do tego warto prześledzić całą akcję: łatwość, z jaką szarżował ofensywny piłkarz gości i to, co robili wówczas piłkarze środkowej formacji gospodarzy. Wiem, że zdanie o konieczności kupna defensywnego pomocnika powtarzam mniej więcej od czasu odejścia Vieiry; cóż, najwyraźniej powinienem powtarzać je dalej, zastanawiając się przy okazji, dlaczego Tottenhamowi udało się kupić Paulinho czy zwłaszcza (francuski trop!) Capoue, mimo iż nie mógł im zaoferować gry w Lidze Mistrzów. Kogo oglądali wówczas skauci Wengera? Przecież nie Suareza i Rooneya, których oddanie przez Liverpool i MU ligowemu rywalowi wydaje się nieprawdopodobne.
Rooney po spotkaniu MU ze Swansea nie wyglądał na zadowolonego – tak samo jak w jego trakcie zresztą. Ale niezależnie od wyglądu: przybył i pomógł zwyciężyć (żółte strzałki na załączonym obrazku to asysty) w meczu, który ostatecznie okazał się prostszy, niż się zapowiadało nawet w trakcie otwierających go kilkunastu minut. Do pierwszego, a właściwie do drugiego – zdobytego kilkaset sekund później – gola United to Swansea atakowała składniej; później jednak van Persie, a potem Welbeck podcięli jej skrzydła. Wciąż, jak w meczu o Tarczę Wspólnoty, mamy do czynienia z Czerwonymi Diabłami Fergusona: przyzwyczajonymi do wygrywania, wychodzącymi w ustawieniu 4-2-3-1, atakującymi szeroko, lubiącymi się czaić przed szybkim atakiem i zawdzięczającymi punkty bramkom fantastycznego Holendra. Z tą jedną różnicą, że do van Persiego dołączył Danny Welbeck, w 90 minut poprawiający o sto procent ubiegłoroczną statystykę bramkową – i przy akompaniamencie pieśni ułożonych już ku czci Davida Moyesa. W tak grającej drużynie Rooney rzeczywiście musi zaczynać z ławki – ale w tak grającej drużynie warto walczyć o miejsce w składzie.
Przypuszczam zresztą, że o miejsce w składzie MU będzie mu łatwiej niż w Chelsea. Może sobie mówić Jose Mourinho, że szuka napastnika – ale czy jest do wyobrażenia Rooney grający w jego drużynie na szpicy, zamiast Torresa, Lukaku czy Demby Ba? Mając takie możliwości za plecami któregoś z nich (dziś oprócz Oscara i Hazarda zagrał de Bruyne, potem pojawił się Schurrle – Mata nie musiał nawet ruszać się z ławki), gdzie konkurencja jest największa w lidze, Anglika już nie potrzebuje. Warto powiedzieć jednak, psując nieco atmosferę święta, związaną z powrotem Jose Mourinho na ławkę Chelsea, że podobną płynność akcji ofensywnych, podobną wymienność pozycji i lekkość, z jaką np. de Bruyne schodził do środka, a Ramires ruszał do przodu, widywaliśmy już przed rokiem – no, może w defensywę piłkarze przedniej formacji angażowali się dziś nieco bardziej.
Pod nieobecność Maty zachwycał Oscar: ruchliwy bez piłki, schodzący do boków i cofający się na własną połowę – robiący miejsce zawodnikom, którzy teoretycznie powinni patrolować okolice środka, Lampardowi i Ramiresowi. Wolno sądzić, że drużyn miażdżonych tak, jak Hull w ciągu pierwszych dwudziestu paru minut, zobaczymy na Stamford Bridge dużo więcej.
Jeśli idzie o Tottenham, niby nie wypada narzekać: wylosowanie w pierwszym meczu sezonu wyjazdu na stadion beniaminka zawsze może być przyczyną przykrych niespodzianek. AVB przyznawał po meczu, że nie spodziewał się gospodarzy grających trójką zawodników drugiej linii ciasno ustawionych za napastnikiem, ale fantastyczną atmosferę na trybunach mógł przewidzieć – kibice Crystal Palace wypuścili nawet tresowanego orła, który przez chwilę latał nad boiskiem. Przez całą pierwszą połowę miałem wrażenie, że najlepsi na Selhurst Park są właśnie kibice gospodarzy, na szczęście w drugich 45. minutach Tottenham zdołał podkręcić tempo i – co za niespodzianka, zważywszy, że poprzednim razem wydarzyło się to 16 miesięcy temu – cieszyć się podyktowaniem rzutu karnego. Gdyby grał Bale, nic podobnego nie miałoby miejsca, he, he…
Inna sprawa, że gdyby grał Bale, łatwiej byłoby o wcześniejsze przełamanie i późniejsze dobicie beniaminka. Owszem, wyżsi i silniejsi fizycznie pomocnicy wymieniali piłkę szybciej niż robili to jeszcze parę miesięcy temu Parker i Huddlestone, ale kiedy trafiała ona do boku, to Rose, Lennon i Walker nie bardzo wiedzieli, co zrobić. Najwięcej zamieszania robił prawoskrzydłowy: już w pierwszej połowie cztery razy znalazł się za plecami obrońców, ale trzykrotnie nie potrafił celnie podać. Z drugiej strony to po jego zagraniu sędzia podyktował karnego za rękę Moxeya, Lennon także aktywnie wspierał obronę – jak z całym Tottenhamem, szklanka w połowie pełna.
Najlepszy z tego wszystkiego był Capoue, bezbłędny w przechwytach (miał ich najwięcej na boisku, mimo iż grał zaledwie pół godziny) i celnie podający; najsłabszy mimo wszystko Sigurdsson – Islandczyk chce pracować, ale zmarnował świetną okazję, a jego kreatywność w roli „dziesiątki” wydaje się poniżej standardów, wyznaczanych na tej pozycji choćby przez Rafaela van der Vaarta. AVB mówi, że nadal chce wzmacniać drużynę – jeśli, to na tej pozycji bardzo proszę, i może jeszcze na lewej obronie. Dziś Danny Rose mógł niemal wyłącznie atakować: kiedy mu przyjdzie walczyć ze skrzydłowymi klasy de Bruyne (że o Hazardzie nie wspomnę), będzie dużo gorzej.
Suareza i Bale’a z wiadomych przyczyn nie oglądaliśmy, Rooney zagrał kilkanaście minut, za piłkarzy ofensywnych tego lata potężnie się przepłaca. Może więc to będzie sezon bramkarzy, w dodatku tych, których przyzwyczailiśmy się dotąd ustawiać w drugim szeregu? Nie de Gei, Llorisa czy Harta, którzy kapitalne interwencje będą przetykać błędami z gatunku popełnianych wczoraj przez Wojciecha Szczęsnego, ale np. Mignoleta, Begovicia, Guzana i Stekelenburga, z których każdy w pierwszej kolejce był jedną z najjaśniejszych postaci w swojej drużynie? Stawiam pytanie na zakończenie pierwszego z co najmniej trzydziestu ośmiu wpisów, wyjątkowo rad, że ten sezon wreszcie się zaczął.