Archiwa tagu: Vertonghen

O jedną porażkę za dużo

1. Tak, w odróżnieniu od wielu czołowych polskich i angielskich publicystów, wciąż nie postawiłem krzyżyka na Arsenie Wengerze, a płynące od właścicieli i dyrektorów Arsenalu informacje o rychłym przedłużeniu jego kontraktu przyjmuję z uznaniem. Kolejny sezon zaczynał spisywany na straty – a po sześciu kolejkach przewodzi w tabeli, i to mimo kontuzji Cazorli, Artety, Podolskiego, Oxlade’a-Chamberlaina, Rosicky’ego czy Diaby’ego. Transfer Ozila i powrót Flaminiego zrobiły, rzecz jasna, swoje, ale tematem tych pierwszych miesięcy jest, opisywana na tym blogu niemal z tygodnia na tydzień, eksplozja talentu Aarona Ramseya. Ze Swansea znów strzelił gola i zanotował asystę – zobaczcie jednak również, jak poprawił grę obronną. „Bale? Jaki Bale?” – pisałem dla Sport.pl o nastrojach wśród kibiców Tottenhamu przed derbami Londynu, dopowiem więc, już w czysto walijskim kontekście: „Bale? Jaki Bale? Ramsey!”.

2. Dziwność piłki nożnej pokazuje najlepiej przebieg i wynik meczu między Aston Villą i Manchesterem City – zwłaszcza jeśli ma się w pamięci ubiegłotygodniowe spotkanie, w którym piłkarze Manuela Pellegriniego miażdżyli Manchester United. Absolutna dominacja w pierwszej połowie, niemal każdy stały fragment gry z bramką wiszącą w powietrzu, dwukrotnie objęte prowadzenie, dwie trzecie czasu przy piłce – i porażka na skutek trzyminutowego przestoju, a właściwie: dwóch momentów braku koncentracji. O błędzie sędziego liniowego (El Ahmadi był na spalonym przy pierwszym golu dla gospodarzy) wspomniałbym pewnie więcej, gdyby nie fakt, że City zdołało ponownie wyjść na prowadzenie. O błędach Joe Harta też rozpisywać się nie muszę: przy rzucie wolnym nie miał szans na dofrunięcie do piłki bitej w okienko, a przy golu Weinmanna winiłbym nie tyle bramkarza, co zostawiających go samemu sobie obrońców i pomocników: kiedy Brad Guzan wykopnął piłkę w przód, a Kozak zgrywał ją do strzelca bramki, ośmiu zawodników MC było jeszcze na połowie gospodarzy. Wniebowzięty Paul Lambert przyznawał po meczu, że nic podobnego dotąd na treningach nie ćwiczyli.

3. Inaczej rzecz się miała w meczu MU-WBA: w przypadku tej porażki trudno mówić o przypadku, bo goście od początku postawili mistrzom Anglii wysokie wymagania. „We’ll sack who we want”, śpiewali ich kibice, nawiązując do faktu, że po meczach z West Bromwich tracili pracę Villas-Boas, di Matteo, a całkiem niedawno także Paolo di Canio. Wyjątkowo niewygodny rywal, nieprawdaż? Bez gwiazd albo z piłkarzami, którzy dopiero gwiazdami się staną (Amalfitano, Berahino), z solidną defensywą i morderczymi uderzeniami z kontry, z trenerem, który nie pęka nawet na Old Trafford, ze zdolnością strzelania fantastycznych bramek – zarówno w wyniku solowych, jak i zespołowych akcji…

W przypadku Davida Moyesa była to niewątpliwie o jedna porażka za dużo: można zrozumieć, jakkolwiek bolesną, wpadkę w derbach (Alex Ferguson całkiem niedawno przeżył boleśniejszą), można zrozumieć ligową porażkę z Liverpoolem (sir Alex brał Moyesa w obronę po tym spotkaniu), ale przegraną u siebie z WBA? Postawę obrońców, zagubionych przy obu bramkach? Łatwość, z jaką Amalfitano zakładał siatkę Ferdinandowi? Kłopoty, jakie ten ostatni miał ze znanym przecież Moyesowi z Evertonu Anichebem? Zostającego gdzieś w tyle Jonesa? Przygaszonego przez Sessegnona Carricka? Tempo gry, dalekie od standardów wyznaczonych w ciągu ostatnich sezonów? Niewielką liczbę sytuacji podbramkowych?

Jasne, ma David Moyes niewątpliwe osiągnięcia (odrodzenie Rooneya jest jednym z nich, kolejnym – coraz więcej szans dawanych młodemu Januzajowi), jasne: przed sezonem główni rywale wzmocnili się zdecydowanie bardziej, a znaczenie w manchesterskiej układance van Persiego pokazuje każdy kwadrans jego nieobecności (od 450 minut United nie strzela goli z gry!). Są jednak kwestie, których rozwiązania można by od szkockiego menedżera oczekiwać. Np. organizacji gry obronnej pod nieobecność Vidicia, przyznania wreszcie, że jeśli ma mieć pożytek z Kagawy, to grającego za plecami głównego napastnika, albo nauczenia Naniego szybszego pozbywania się piłki, kiedy drużyna wreszcie ma okazję do przeprowadzenia szybkiego ataku. O tym, że Anderson nigdy nie był i nie będzie piłkarzem na miarę mistrzów Anglii, chyba nie trzeba nikogo przekonywać.

Kiedy poprzednim razem MU zaczynał sezon w podobnym stylu, w przełomowym skądinąd dla Aleksa Fergusona 1989 roku, fani tego klubu nie byli aż tak rozpuszczeni, jak w ciągu następnych dekad. Wtedy miejsce w dolnej połówce tabeli było zaledwie bolesne, dziś jest szokujące. Patrząc na sukcesy Arsenalu po sprowadzeniu Mesuta Ozila wypada powtórzyć: dyrektor Woodward mógł letnie okienko transferowe rozegrać o niebo lepiej. Co musi martwić, to spuszczone po drugim golu głowy zawodników MU – jakby ulotnił się gdzieś duch tamtego, grającego do ostatnich sekund „Fergie time”, zespołu.

4. Jako kibic Tottenhamu wolałbym oczywiście inny scenariusz: to Jose Mourinho ustawia swoją drużynę lepiej przed rozpoczęciem spotkania, osiąga przewagę w pierwszej połowie, niechże nawet będzie – wychodzi na prowadzenie, potem jednak lepiej reaguje Andre Villas-Boas, a dokonana przezeń zmiana odmienia także losy spotkania. Tak przecież, najkrócej jak się da, można streścić to spotkanie. Gospodarze dominują w pierwszej połowie, wygrywając fizycznie i, by tak rzec, koncepcyjnie, bój o środek pola, z powodzeniem realizując ćwiczone już schematy (rozegranie w trójkącie Eriksen-Soldado-Sigurdsson, dające pierwszego gola – wariant podobnej akcji przeciwko Norwich) i stwarzając kolejne sytuacje do pognębienia rywali – zwłaszcza ostatniej, uderzenia Paulinho w boczną siatkę tuż przed przerwą, żałują dzisiaj.

Po przerwie bowiem, wciąż przy stanie 1:0, na boisku pojawi się Juan Mata i odmienia losy meczu. Grający dotąd na prawej stronie Ramires wraca do środka, gdzie teraz bój staje się wyrównany, a pilnowany uważniej przez Brazylijczyka Eriksen gaśnie (zobaczcie, ile był przy piłce Duńczyk w drugiej połowie – w porównaniu z Matą), Oscar, preferowana dotąd przez Mourinho „dziesiątka” wędruje na lewą stronę, zaś Mata zaczyna uruchamiać podaniami grającego znakomity mecz Torresa. Villas-Boas, owszem, reaguje, ale nie próbując odzyskać kontroli nad meczem, tylko raczej zwiększając asekurację – tym tłumaczę np. wprowadzenie Chadliego w miejsce Townsenda i pozostawienie do końca na ławce Lameli (pytanie, czy jeśli już, to nie powinien wejść Sandro, żeby pilnować Maty troskliwiej, niż potrafili to robić Dembele czy Paulinho?). Wyrównanie pada ostatecznie ze stałego fragmentu gry, ale także z gry Chelsea miała świetne okazje.

Przed długi czas ozdobą meczu były pojedynki Torresa z Vertonghenem. Belgijski obrońca Tottenhamu znakomicie się ustawia, trafia ze wślizgami, fauluje rzadko i z daleka od bramki (zobaczcie załączony obrazek) oraz świetnie radzi sobie z piłką, bywa więc dla napastników irytującym rywalem. W jakimś sensie nie dziwię się Hiszpanowi, że sfrustrowany kolejną sytuacją, w której obrońca zdążył do piłki przed nim, poszedł na konfrontację i podczas wymiany zdań przy linii końcowej… podrapał go po twarzy. Powtórzmy: Torres grał w tym meczu znakomicie, jego ruch bez piłki i podania rozprowadzające kolegów imponowały, bardzo chciał się wykazać, ale trafił na godnego siebie rywala. Z pewnością mógł i powinien za to drapanie wylecieć – sędziowie wiedzą, że teoretycznie mogą pokazać czerwoną kartkę za każde dotknięcie twarzy przeciwnika.

Nie był to pierwszy błąd Mike’a Deana w tym spotkaniu: symbolem nienadążania przezeń za wydarzeniami na boisku było przecięcie przez nogi arbitra jednej z dobrze zapowiadających się akcji Tottenhamu i rozpoczęcie kontrataku Chelsea. Nie był to też błąd ostatni: w pierwszym starciu z Vertonghenem Torres powinien dostać czerwoną kartkę, ale w kolejnym nie powinien otrzymać drugiej żółtej. Owszem, podczas walki w powietrzu napastnik gości machnął pięścią przed twarzą obrońcy, ale nie trafił, zaś upadek rywala był mocno teatralny. W sumie pozostaje niesmak: jeden przegiął z drapaniem, drugi z udawaniem, a przecież wszystko, co między nimi miało cechy rywalizacji sportowej, zasługiwało na szczery pomeczowy uścisk dłoni godnych siebie rywali. Coś jak w przypadku Villas-Boasa i Mourinho.

 

Zostało dziesięć

Nie, to nie jest Arcyważny Mecz o Wszystko, przekonywałem samego siebie przed derbami Londynu i w ich trakcie. To nie był Arcyważny Mecz o Wszystko, przekonuję także po nich: do końca zostaje dziesięć kolejek, wystarczająco wiele, by każdy z grających dziś zespołów spadł nawet na miejsce szóste albo awansował na drugie. Jednak znaczenie psychologiczne tego wyniku jest trudne do przecenienia. Ileż to razy widzieliśmy przecież, jak jakaś drużyna trwoni dwubramkowe prowadzenie, albo ile znaczy gol kontaktowy strzelony kilka minut po przerwie. Gdyby Arsenal wyrównał w końcówce, gdyby Tottenhamowi kolejny raz wymknęło się zwycięstwo, zadanie obu menedżerów na ostatnie 10 meczów sezonu byłoby kompletnie odmienne. Zwłaszcza zadanie Andre Villas-Boasa, przed którego piłkarzami nieporównanie cięższy kalendarz. Użyta przezeń na pomeczowej konferencji metafora spirali, na której wznoszący jest Tottenham, a zsuwający się w dół Arsenal, nie musi obowiązywać dłużej niż tydzień.

Sformułowaniem, którego używałem w trakcie spotkania najczęściej była „wysoka linia”, w domyśle: obrony. W pierwszej połowie stosowały ją obie drużyny, zagęszczając pole gry i ograniczając przestrzeń na rozgrywanie akcji do kilkunastu najwyżej metrów po obu stronach linii środkowej. Przyznam, że z początku miałem serce w gardle, patrząc jak kolejni pomocnicy Kanonierów próbują przebić piłkę za plecy Dawsona i Vertonghena, zwłaszcza że próby te poprzedzali skutecznym odbiorem. Tak: kluczem do radzenia sobie z drużyną grającą wysoko ustawioną linią obrony jest pressing, którego lekcję przez pierwszych kilkanaście minut dawali zawodnicy Arsenalu. Niektórzy spośród nas próbowali przypomnieć sobie, czy goście mieli już w tym sezonie taki popis gry na odbiór (Bale, którego się obawiali, w ciągu pierwszych 30 minut dostał piłkę zaledwie kilka razy…). Niektórzy zastanawiali się, co by było, gdyby na szpicy grał jednak Walcott, a nie dużo wolniejszy Giroud (był taki moment na początku spotkania, kiedy przez bramką Tottenhamu francuskiego napastnika dogonił, wybijając piłkę spod jego nóg, Vertonghen). Niektórzy, obdarzeni lepszą pamięcią, przypominali sobie również poprzedni sezon i mecz Arsenalu z Chelsea, trenowaną wówczas przez AVB – przegrany na Stamford Bridge 3:5 właśnie na skutek błędów w ustawieniu defensywy. Najwyraźniej w Tottenhamie Portugalczyk ma bardziej pojętnych uczniów, a przynajmniej uczniów, którzy rzadziej popełniają błędy elementarne.

Nie chcę się nad obroną Arsenalu nadmiernie pastwić, rozważając, który to raz w tym sezonie jej gapiostwo kosztowało drużynę punkty (bez wielkiego researchu przypominam sobie mecze z MC i Chelsea). Powiem tylko, że zanim Bale i Lennon w odstępie niecałych trzech minut potrafili znaleźć się za plecami wysoko ustawionej obrony gości, w przypadku obu akcji zawiodła asekuracja drugiej linii. I podającemu do Bale’a Sigurdssonowi, i odgrywającemu do Lennona Parkerowi nikt nie przeszkodził, ba: w momencie podania odległość między graczem Tottenhamu a najbliższym rywalem wynosiła co najmniej kilka metrów. Kiedy mówimy o meczu, w którym kluczowym elementem taktyki jest ograniczenie przeciwnikowi wolnego miejsca, kilka metrów oznacza hektary. To niewiarygodne, ale drużyna klasy Arsenalu nie ma w zasadzie defensywnego pomocnika; to niewiarygodne, że przed dwoma laty nie sięgnęła choćby po Scotta Parkera. Piłkarz ten po kontuzji nie gra tak dobrze, jak przed rokiem, ale i dzisiaj potrafił raz czy drugi rzucić się pod nogi Kanonierów, zatrzymując ich akcje (fakt, że zaliczył także asystę, uznaję raczej za eksces).

To musi być najbardziej frustrujące: mieć pomysł na grę, przez jedną trzecią spotkania skutecznie go realizować, a potem… Nie, przyjrzyjmy się jednak postawie stoperów Arsenalu w obu akcjach bramkowych: statycznemu Mertesackerowi i niepewnemu Vermaelenowi, który ani nie organizował pułapki ofsajdowej, ani nie zwracał uwagi na pozostałych nadbiegających rywali, wpatrując się jedynie w tego, który prowadzi piłkę. Oraz skomentujmy postawę Monreala przy golu numer dwa, kompletnie nieświadomego tego, co za jego plecami robi zawodnik, za którego odpowiada: Aaron Lennon, zbiegający do środka w stylu – że pognębię kanonierskich czytelników – Piresa czy Lljunberga.

Co się stało w ostatnich miesiącach z Vermaelenem? Kiedy przychodził do Arsenalu. Belg radził sobie przecież dużo lepiej i mam wrażenie, że błędy, które dziś popełnia, nie biorą się z jakichś braków technicznych. Dekoncentruje się? Czeka, aż ktoś inny przejmie odpowiedzialność? Nie lubi krzyczeć? Ale, do licha, jest przecież kapitanem drużyny. Przecież zastawianie pułapek ofsajdowych ćwiczy z nim na treningach Steve Bould – człowiek, który kilkanaście lat temu w tej drużynie był arcymistrzem łapania przeciwników na spalonym.

Owszem, był w derbach Londynu obrońca belgijski, który dał popis gry – obrońca, który skądinąd w reprezentacji swojego kraju musi zajmować miejsce po lewej stronie, bo środek jest zarezerwowany właśnie dla Vermaelena. Myślę o Vertonghenie, którego fani Tottenhamu nazywali dziś „Ledleyem Kingiem z dwoma kolanami”. Belg nawet nie musiał robić wślizgów – po prostu pięciokrotnie ustawił się na tyle dobrze, by uprzedzić szarżującego przeciwnika (zielone romby na załączonym obrazku). Przy całym gadaniu o tym, że Tottenham jest drużyną jednego piłkarza, warto powiedzieć, że to Jan Vertonghen był piłkarzem meczu, a pewny we własnym polu karnym Hugo Lloris niewiele mu ustępował – co skądinąd nie znaczy, że miał wiele do bronienia, imponował raczej szybkimi wyjściami, kasującymi potencjalne niebezpieczeństwa, ewentualnie wyskakiwał do dośrodkowań. Dzięki wysoko ustawionej linii obrony i udanym pułapkom ofsajdowym bramkarz Tottenhamu ma mniej strzałów do wyłapywania niż którykolwiek z jego kolegów z Premier League.

Zdanie, którego za czasów Harry’ego Redknappa i wszystkich poprzednich menedżerów Tottenhamu bym nie napisał: drużyna, której od ćwierćwiecza kibicuję, sprawiała wrażenie solidniejszej i lepiej zorganizowanej od drużyny kierowanej przez Arsene’a Wengera. Nie żeby zagrała rewelacyjny mecz – po prostu nie popełniła elementarnych błędów. Jak to powiedział kilka dni temu AVB, w tym spotkaniu decydująca nie okazała się taktyka, tylko emocje. Lepiej panowały nad nimi Koguty, nawet jeśli moglibyśmy mieć do nich pretensje za niewykorzystane okazje w drugiej połowie (Bale po pięknej akcji całego zespołu! Sigurdsson, niepotrzebnie szukający podania w znakomitej sytuacji! Defoe!).

Skądinąd zdanie portugalskiego menedżera Tottenhamu pokazuje, że lekcja, jaką odebrał w Chelsea – klubie, w którym wszyscy szkoleniowcy są tymczasowi – nie poszła na marne. Villas-Boas zawsze był mistrzem czytania gry, teraz jednak najwyraźniej potrafi również czytać graczy. Podkreślają to wszyscy piłkarze, a o jego byciu wobec nich fair świadczy (żeby nie powtarzać kolejny raz historii z Dawsonem, który miał odejść do QPR, ale został, doczekał się swojej szansy i dziś znów jest jednym z najlepszych obrońców Premier League) także to, że po poniedziałkowym golu Sigurdssona dziś postanowił dać mu szansę od pierwszej minuty. Rozpisywałem się na ten temat ostatnio, przywoływałem także obraz Bale’a tonącego w ramionach menedżera, więc chętnie odsyłam do tekstu Jonathana Liew, gdzie Villas-Boasa komplementują jego piłkarze. Zabawne: nikt z angielskich dziennikarzy nie powtarza już klisz o zimnym, wyniosłym i niezrozumiałym obsesjonacie taktyki – z kolejnych portretów dowiadujemy się raczej o jego dorównującym kompetencji poczuciu humoru i pasji. Menedżer Tottenhamu okazał się nagle głęboko ludzki.

W takiej sytuacji wypada zakończyć jakąś human story. Na przykład Martona Fulopa, którego katastrofalnemu występowi w bramce West Bromwich w ostatniej kolejce poprzedniego sezonu Arsenal zawdzięcza ostatecznie trzecie miejsce w ligowej tabeli – pisałem wtedy, że gdyby występował w polskiej lidze, z pewnością zostałby oskarżony o sprzedanie meczu: nie przypominam sobie dwóch tak niewiarygodnych błędów bramkarza w jednym spotkaniu Premier League. Dzisiejszy tekścik w, wybaczcie podrzędność źródła, „Daily Mirror”, pokazuje tamte dramatyczne wydarzenia z jego perspektywy. Od ośmiu miesięcy nie grał w żadnym meczu o punkty, jeszcze przed meczem z Arsenalem dowiedział się, że klub nie przedłuży z nim kontraktu, nie czuł się ani fizycznie, ani psychicznie przygotowany do gry. Żeby było jeszcze śmieszniej (albo żeby jeszcze łatwiej uzasadnić tezę o okrucieństwie futbolu): od dziecka był kibicem Tottenhamu i kilka sezonów spędził w tym klubie. Miał dziesiątki powodów, żeby dać z siebie wszystko. I zawalił.

Dziś Marton Fulop miał dobry dzień. Tej nocy prześladujący mnie czasem sen o jego maślanych rękach z pewnością nie przyjdzie. W końcu za mojego życia nie wygrywaliśmy z Arsenalem zbyt często 😉