Jamnik, szafa i Marshall Janson

What a difference a day makes, Mauricio. Przecież gdybym miał pisać tekst o Twoim Tottenhamie jeszcze przed wczorajszym półfinałem Pucharu Anglii, krztusiłbym się od komplementów i bombardował czytelników statystykami. Przypominałbym np., że Twoi piłkarze strzelili 97 goli w 46 meczach (rok temu w 53 spotkaniach bramek było 95; po Chelsea, w meczu 47., jest ich już 99). Albo że 71 punktów w 32 meczach to już o punkt więcej niż w całym poprzednim sezonie. Albo że Kane trzeci rok z rzędu przebił sufit dwudziestu bramek, stając w jednym szeregu z Henrym, Shearerem i van Nistelrooyem, a jeśli idzie o liczbę 69 bramek w 110 meczach – zrównał się z Suarezem. Zauważałbym jednak, że ciężar strzelania goli nie spoczywa tylko na nim – dwa razy kontuzjowany, był godnie zastępowany przez kolegów. Licząc wszystkie mecze Anglik ma przecież 26 goli i 5 asyst, Alli – 20 goli i 11 asyst, Son – 13 goli i 8 asyst, Eriksen zaś – 11 goli i 20 asyst (żaden piłkarz z pięciu czołowych lig Europy nie ma w tym sezonie tylu ostatnich podań, co Duńczyk). Pisałbym też, że Twoi podopieczni ośmiokrotnie strzelali po cztery bramki w meczu ligowym. I że na White Hart Lane nie przegrali w Premier League ani razu (prawdziwa twierdza: 19 wygranych, 2 remisy, gole 60-11 i 14 czystych kont). Że mają różnicę bramek 46 na plus. Że siedem meczów ligowych z rzędu ostatni raz wygrali w 1967 roku.

No i teraz się zastanawiam: czy na porażce, nawet odniesionej w pięknym stylu, nawet wtedy, gdy było się dla zwycięzcy godnym przeciwnikiem, nawet gdy stworzyło się spektakl do zapamiętania na lata, gdy dwukrotnie odrobiło się straty, gdy było się częściej przy piłce, stwarzało się kolejne okazje (więcej niż rywal), miało rozliczne rzuty rożne (jedenaście, podczas gdy Chelsea tylko jeden), gdy przez długie fragmenty spotkania odważnie parło do wygranej – czy na takiej porażce można cokolwiek zbudować? Czy duma, o której mówiłeś po meczu, duma z jakości gry, z wysiłku, z ambicji i woli walki, nie blednie w obliczu faktu, że żadna z tych rzeczy nie wystarczyła? Że może nawet jeśli i tym razem dali z siebie wszystko, to jednak do finału nie awansowali? Że w mediach niemal natychmiast pojawiły się komentarze w stylu, iż nawet jeżeli nie był to ten Tottenham do tradycyjnego obśmiewania, całkowicie „Spursy”, jak to mówią po angielsku, to jednak był to Tottenham przegrywający w najnowszej historii Pucharu Anglii siódmy półfinał z rzędu?

Z oburzeniem odrzucasz tę narrację. „Dla mnie to była pierwsza porażka w półfinale”, powiadasz. Co ma oznaczać: przeszłości zmienić nie mogę, ale mam wpływ na teraźniejszość i przyszłość. Do Chelsea w lidze zostają wciąż tylko cztery punkty, jeśli mecze w środku tygodnia (z Crystal Palace na wyjeździe my, Southampton u siebie oni) zakończą się podobnymi wynikami, najbliższy weekend (z Arsenalem u siebie my, Everton na wyjeździe oni) może przynieść kolejne zmniejszenie dystansu, choćby i do dwóch punktów, jeżeli…

No właśnie, jeżeli. Rok temu od meczu z Chelsea – tego, w którym Tottenham roztrwonił dwubramową przewagę, by ostatecznie zremisować – rozpoczęło się załamanie. Niechże tylko z Crystal Palace piłkarzom z White Hart Lane znów powinie się noga (Arsenalowi, jak pamiętamy, się powinęła; z drużynami Sama Allardyce’a nikt grać nie lubi, zwłaszcza w tej fazie sezonu), do derbów z Kanonierami przystępować będą w nerwach napiętych jak postronki. Doprawdy, nie chciałbym za tydzień rozważać nie to, jakie Koguty mają szanse na mistrzostwo, ale czy zdołają obronić miejsce w pierwszej czwórce.

„Byłoby tragedią, gdyby tak dobra drużyna nie zdołała w ciągu najbliższych dwóch-trzech lat wygrać czegoś poważnego”, powiedział w ostatnim Monday Night Football Jamie Carragher. Owszem, byłoby. Naprawdę wymagasz od piłkarzy więcej niż inni szkoleniowcy, więc jeśli wzmożony wysiłek nie przynosi efektów w postaci pucharów i mistrzostw, jeśli z Ligi Mistrzów odpada się na poziomie grupy, a z Ligi Europy przy pierwszej przeszkodzie, to w niejednej piłkarskiej głowie może pojawić się myśl, że czas rozglądać się za miejscem, gdzie trawa wydaje się bardziej zielona, a już z pewnością gdzie dają więcej siana. Jak długo jeszcze Twoi czołowi piłkarze opierać się będą propozycjom innych klubów? Do jedenastki roku wybrano ich czterech – Walkera, Rose’a, Alliego i Kane’a, ale równie dobrze można by wstawić do niej Eriksena (moim zdaniem był wczoraj najlepszy na boisku; jego podanie do Alliego było godne finału nie tylko Pucharu Anglii, ale nawet Ligi Mistrzów, podobnie oczywiście, jak wolny Williana czy strzał Maticia), Alderweirelda czy Llorisa, nawet jeśli dwaj ostatni popełnili na Wembley błędy, które umożliwiły Chelsea objęcie prowadzenia po raz pierwszy.

Dobra, jestem wariatem, albo raczej, jak już wielokrotnie wyznawałem, jamnikiem wychowanym pod szafą. Jeszcze nie straciliśmy punktów z Crystal Palace, jeszcze nas Arsenal nie dogonił, jeszcze żaden z piłkarzy nie został sprzedany. Na razie przegraliśmy jeden mecz, z najlepszą drużyną sezonu, po zaciętym boju, i pokazując niewątpliwie, że miano drugiej najlepszej drużyny sezonu powinno należeć się właśnie nam.

Szkoda, oczywiście. Może nawet nie błędu Alderweirelda, faującego Pedro (skądinąd to, żeby nie trafić ze wślizgiem, prawie się Belgowi nie zdarza – w ciągu 5500 minut gry popełnił zaledwie 16 fauli, z czego tylko 7 w tym sezonie) i złego ustawienia Llorisa przy rzucie wolnym Williana, i może nawet nie Twojej decyzji, żeby Son zagrał w tym meczu jako cofnięty skrzydłowy, choć tutaj można już dyskutować. Oczywiście niemający doświadczenia w grze obronnej Koreańczyk zachował się fatalnie, próbując wślizgu na Mosesie we własnym polu karnym, ale ponieważ i tym razem udało się odrobić straty, tragedii nie było. Rozumiem, że za decyzją o wystawieniu go na tej pozycji, stało przekonanie, iż w tym meczu powinni zagrać wszyscy najlepsi zawodnicy Tottenhamu: że łatwiej posadzić na ławce Bena Daviesa i załatać dziurę po nim, niż się zastanawiać, czy z pierwszej jedenastki powinni wypaść Wanyama, Dier czy właśnie Son. Inna sprawa, że chyba przyznasz, że i tak się nie opłaciło, niezależnie od rzutu karnego. Zostawiając kwestie przydatności Koreańczyka w defensywie: grał po prostu zbyt daleko od bramki Chelsea.

A może jednak to był kluczowy moment meczu? Czy fakt, że kontrolujący grę, kreujący kolejne szanse, i to zarówno rozgrywając przez środek, jak dośrodkowując ze skrzydeł, Tottenham stracił gola tuż przed przerwą, nie spowodował wytracenia rozpędu, nie zmienił tematu rozmowy w szatni?

Nie, jednak nie. Kluczowy moment meczu to spuszczenie przez Antonio Conte ze smyczy Edena Hazarda i Diego Costy. I nie chodzi nawet o to, że zastępujący ich Willian i Batschuayi grali źle – pierwszy zdobył dwa gole, drugi popisał się fenomenalnym podaniem do Pedro na sekundę przed faulem Alderweirelda; chodzi o to, że sam fakt tej zmiany, wyraźnie spuścił powietrze z rozpędzonych do tego momentu Twoich piłkarzy. Na boisku pojawili się bowiem zawodnicy doświadczeni i utytułowani (dodajmy jeszcze Fabregasa, który wszedł jako trzeci golu…), ludzie, którzy wiedzą, jak zwyciężać mają. Kogo mogłeś im przeciwstawić? Kyle’a Walkera, który skądinąd spóźnił się z interwencją przy trzeciej bramce Chelsea, i Georgesa Nkodou, francuskiego żółtodzioba, który nigdy nie będzie Hazardem? A jakie doświadczenie trenerskie w meczach o taką stawkę masz w porównaniu z Antonio Conte, którego życiorys pęcznieje od trofeów?

Napisał ktoś, że w rzucie wolnym Harry’ego Kane’a z ostatniej minuty meczu można widzieć symbol: świetny, celny i silny strzał przebija ręce bramkarza, toczy się powoli do siatki, ale ostatecznie zatrzymuje się na linii. Napisał ktoś inny, że Chelsea potrafiła wykorzystać każdy najmniejszy błąd Tottenhamu (no, niektóre z nich jednak małe nie były: najbardziej szczelna w tym sezonie obrona Premier League rozszczelniła się aż czterokrotnie, a można się jeszcze spierać, czy Lloris w drugiej połowie nie dotknął piłki poza polem karnym). Bądźmy też sprawiedliwi: zostawiając Hazarda i Costę na ławce Conte ryzykował bardziej, niż Ty wybierając między Daviesem a Sonem.

Za tydzień mecz z Arsenalem, który skądinąd zdołał dziś awansować do finału FA Cup, pokonując w dogrywce Manchester City. Arsene Wenger kolejny raz odwołał własny pogrzeb, a pamiętajmy, że przyparty do muru Francuz zawsze osiągał najlepsze rezultaty. Nie chcę tego napisać, ale to silniejsze ode mnie: boję się, że kolejny osiągnie na White Hart Lane.

Nie. Jednak nie zakończę tego wpisu marudnie. Rzecz w tym, że podczas tego naprawdę pięknego meczu, pełnego pięknej walki, pięknych goli i pięknych trenerskich gestów (po meczu w tunelu gratulowałeś gry zawodnikom obu drużyn), najpiękniejsze były dwa zdarzenia jeszcze sprzed jego rozpoczęcia. Minutowy – jeśli nie dłuższy, trwało to i trwało – aplauz 86 tysięcy widzów dla zmarłego na zawał Ugo Ehiogu, młodszego skądinąd ode mnie o rok, a Tobie rówieśnego trenera młodzieżówki Tottenhamu. I obecność wśród wyprowadzających Twoją drużynę na Wembley dzieciaków dziewięcioletniego Marshalla Jansona, któremu po zapaleniu opon mózgowych trzeba było amputować kończyny. Niemożliwe nie istnieje – tak powinno się zakończyć ten i każdy tekst, jeśli widziało się, jak ów dzielny chłopiec kopie piłkę. Sky’s the limit, Mauricio.

4 komentarze do “Jamnik, szafa i Marshall Janson

  1. Vimesbloos

    Tak, śledzę Pańskiego bloga od lat, ale na nic tak nie czekam, jak na kolejne nie-zmartwychstanie Kanonierów, świadom, że od lat nadużywamy cierpliwości Fortuny. Arsenal wroci, także z Wengerem na pokładzie, ciągle w walce o trofea. Mimo wszystko, Staruszek jest nadal w czołówce PL.

    Odpowiedz
  2. Król Julian

    Mam pytanko czy ktoś może wie kiedy w tym roku przypada St Totteringham’s Day, bo to ruchome święto, a zazwyczaj w okolicach kwietnia pojawiały się już pierwsze informacje na ten temat ?

    Odpowiedz

Skomentuj Król Julian Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *