Camp Nou, lekcja wychowawcza

Awansu do fazy pucharowej nie dały Tottenhamowi jakieś efektowne akcje i sztuczki. Zamiast nich pokazali charakter, a pierwsze niepowodzenia ich nie zniechęciły.

To nie była tak naprawdę kwestia umiejętności, choć akcja, która przyniosła Tottenhamowi wyrównanie była naprawdę przedniej jakości. Rozpoczęło ją rozbicie ataku Barcelony na prawym skrzydle i odbiór Rose’a, później było wycofanie piłki do Llorisa i wymiana dwóch podań przez obrońców, a potem uniknięcie pressingu gospodarzy dzięki zagraniu do Eriksena – precyzyjnemu i szybkiemu, równie jak późniejszy przerzut Duńczyka do Lameli. Te dwa podania przez środek, wykorzystujące luki między graczami Blaugrany, były tak naprawdę kluczem do tego, co stało się potem – to dzięki nim Lamela mógł podać do pokazującego się po lewej stronie Kane’a, ten zaś wyłożyć piłkę do Lucasa – ale tutaj każdy kolejny ruch był niezbędny, każdy odbywał się w idealnym tempie i synchronizacji, a całość mogła stanowić ilustrację filozofii, którą od czterech i pół roku wprowadza w Tottenhamie Mauricio Pochettino: walczymy o piłkę, rozgrywamy od obrony, szukamy wolnych miejsc na boisku, stawiamy na płynność i nie boimy się ryzyka. Ważniejszy od umiejętności i od stylu (były w ciągu tych czterech i pół roku momenty, w których Tottenham grał piękniej i lepiej, były i takie, w których zostawił na boisku jeszcze więcej wysiłku – przypominają mi się choćby zwycięstwa nad Realem w poprzedniej edycji Ligi Mistrzów albo nad Manchesterem City w Premier League w pierwszym sezonie Guardioli na Wyspach) był jednakowoż charakter.

Mecz zaczął się dobrze, pressingiem i serią kilku odbiorów na połowie rywala. W Barcelonie? Na Camp Nou? – pewnie nie tylko ja przecierałem w tamtym momencie oczy ze zdziwienia, choć przecież byłem świadom, że Katalończycy są pewni awansu, a ich skład jest mocno eksperymentalny. W siódmej minucie jednak ten jedyny tak naprawdę eksperyment w wyjściowej jedenastce Tottenhamu – na prawej obronie, w obliczu kontuzji Trippiera i Auriera, Kyle Walker-Peters, a nie np. grywający przed laty na tej pozycji Dier – obrócił się przeciw Mauricio Pochettino: po rogu wykonywanym przez gości piłka wróciła na połowę boiska, gdzie asekurujący młody Anglik dał ją sobie odebrać, Ousmane Dembele popędził do przodu, zostawiając go za sobą i mijając zwodem drugiego zostawionego z tyłu gracza – równie młodego Winksa – a potem kończąc akcję strzałem obok Llorisa. Przez tyle lat kibicowania Tottenhamowi przyzwyczaiłem się do tego, że podobne incydenty są preludium katastrofy, że drużyna spuszcza głowy, traci wiarę, a wraz z nią kolejne gole…

Nie tym razem`jednak. Wieści z Mediolanu, gdzie Inter nieoczekiwanie przegrywał z PSV z pewnością miały swój udział w poczuciu, że jeszcze nie wszystko stracone, co jednak najistotniejsze: piłkarze Tottenhamu wzięli sprawy w swoje ręce. Z upływem minut zaczęły płynąć kolejne akcje gości, kilka dobrych sytuacji miał Son, świetnie bronił Cillessen, a w kluczowych momentach pod własną bramką (dwa słupki po strzałach Katalończyków) sprzyjało szczęście, a i Walker-Peters zdołał się zrehabilitować za wcześniejszy błąd blokując strzał Coutinho. W drugiej połowie – mimo wejścia na boisko Busquetsa, a na ostatnie pół godziny także Messiego – przewaga Tottenhamu (także w posiadaniu piłki) była już wyraźna, a obrony przez Cillessena pierwszego strzału Lucasa nie wahałbym się nazwać heroiczną. Uderzenie, które ostatecznie przyniosło gościom wyrównanie, było ich piętnastą próbą, wcześniej po równie płynnej akcji, co bramkowa, groźnie strzelał także Eriksen, a już przy stanie 1:1 Rose mógł wykorzystać rozegranie między Lamelą, a podającym niemal w stylu Pirlo Kane’em.

To dobra ilustracja tego, co próbuję powiedzieć. Lewy obrońca Tottenhamu, przez wiele miesięcy trapiony kontuzjami, zmagający się z depresją, domagający się od klubu transferów piłkarzy, których „nie będzie musiał guglować”, umiejętności nie ma z pewnością tyle, co odpoczywający wczoraj Jordi Alba. Ale charakteru i serca odmówić mu nie sposób – i był w drużynie gości jednym z najlepszych, obok Moussy Sissoko, który dwoił się i troił, odbierał piłki, przenosił akcje z jednej strony na drugą, a ostatnie pół godziny zastępował już na prawej obronie Walkera-Petersa, defensywne obowiązki godząc z kolejnymi galopadami pod bramkę Cillessena. Mieliśmy z Francuza bekę nieraz przez pierwsze dwa lata jego pobytu w klubie, ale ten sezon ma znakomity – bramek pięknych nie będzie strzelał nigdy, asysty w jego wykonaniu również będą rzadkością, ale ile akcji rozbije i ile rozpocznie i przyspieszy, przekazując piłkę pod bramką rywala graczom bardziej kompetentnym, to już jego.

Tak, tego awansu nie zapewniły jakieś efektowne sztuczki, siatki Dele Allego na przykład czy kiwki Lucasa. Zapewniły je wysiłek i charakter symbolizowany przez Sissoko. A może należałoby powiedzieć: symbolizowany przez Pochettino, który przeprowadził wczoraj także dobre zmiany, dokonywaną od tygodni rotacją zaś udowadnia, że każdy członek tej drużyny (także ci młodzi i robiący błędy, jak Foyth czy Walker-Peters, albo sadzany już na ławce rezerwowych Skipp) ma w niej swoją rolę do odegrania? O tym, że przy pierwszym niepowodzeniu nie można się zniechęcać, szerzej pisać już nie będę – oglądałem ten mecz z dziećmi i mam nadzieję, że tę lekcję odebrały.

Obudziłem się dziś rano pełen satysfakcji. Że było w tym sporo szczęścia nie neguję, ale była przede wszystkim dobra robota. Uwielbiam to uczucie (nie tylko w świecie futbolu zresztą). A że powiedział Pochettino po meczu, że to coś, co pojawiło się między piłkarzami w szatni po awansie poczuł po raz pierwszy w ciągu tych lat pracy z Tottenhamem, nie zakończę tradycyjnym żartem, że w sobotę Sean Dyche i Burnley sprowadzą ich na ziemię. Po pierwszych trzech spotkaniach tego sezonu Ligi Mistrzów, naznaczonych błędami i roztrwonionymi prowadzeniami w Mediolanie i Eindhoven, mieli punkt i spisano ich na straty, ale zdołali się podnieść. Ciekaw jestem, co będzie dalej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *