Antonio Conte i kwestia czasu

Od jakiegoś czasu się zastanawiam, kiedy to wszystko zaczęło się sypać. Od jakiegoś czasu, bo przecież nie od dzisiejszego wieczora, w którym Arsenal po raz pierwszy od dziewięciu lat – i to z dużą swobodą – wygrał mecz na stadionie Tottenhamu. Skąd te fatalne początki spotkań? Skąd pasywność? Skąd oczekiwanie tylko i wyłącznie na błąd rywala? Skąd bałagan w defensywie, w ubiegłym roku – umówmy się – jednej z najszczelniejszych w Premier League? Skąd zaniedbany pressing i coraz częstsze próby bronienia się w średnim, a nawet, brrr, niskim bloku? Skąd brak agresji, szczególnie widoczny dziś w pierwszej połowie, kiedy goście wygrywali praktycznie każdą drugą piłkę? Skąd kryzys formy Sona, ciągnący się przecież od lata 2022? Skąd błędy Llorisa, prowadzące do utraty bramek – już cztery w tych rozgrywkach, niesławny rekord ligi? Skąd te wszystkie kapitulacje w meczach z każdą tak naprawdę drużyną z czołówki angielskiej ekstraklasy? Skąd proste błędy, niecelne podania, krzycząca niechlujność (pamiętacie pewnie tę piłkę, którą Sessegnon wypuścił na aut w drugiej połowie, albo spacer sfrustrowanego Perisicia do linii końcowej, nieświadomego, że Son właśnie zagrał piłkę w jego kierunku…)? Skąd tracone sekundy, w których zamiast zagrać na pamięć poszczególni zawodnicy przyjmują futbolówkę, żeby dopiero rozejrzeć się i zastanowić, co z nią zrobić? Skąd wrażenie, że boją się wziąć odpowiedzialność – nawet ci, którzy w reprezentacjach swoich krajów są zwykle liderami?

Pewnie jak to się wszystko skończy, to znaczy kiedy Antonio Conte opuści klub za porozumieniem stron jeszcze przed wygaśnięciem jego umowy albo kiedy latem prezes zdecyduje o nieprzedłużeniu kontraktu Włocha, będziemy się dowiadywać więcej i więcej. Np. o kulisach rozmów, które odbyły się w trakcie mundialu i które ostatecznie nie doprowadziły do decyzji o popisaniu z trenerem nowej, wieloletniej umowy. Albo o tym, jakim ciosem dla niego i traumą dla całej drużyny była śmierć tak przez wszystkich kochanego Gian Piero Ventrone. Pewnie Conte nie będzie trzymał języka za zębami i wypuści niejedną szpilę pod adresem władz klubu, które nie dały mu odpowiednich narzędzi. Z pewnością będzie miał rację, jeżeli będzie zestawiał wydatki Tottenhamu z tymi, które poczyniły kluby sponsorowane przez amerykańskich miliarderów bądź arabskich szejków – trudno żeby nie był sfrustrowany, patrząc na tę dziwaczną wersję Football Managera, w którą gra obecnie właściciel Chelsea Todd Boehly. Z drugiej strony jednak nie trzeba odwoływać się do pracy, jaką wykonują trenerzy z drużyn o możliwościach jeszcze bardziej ograniczonych, a pod których ręką piłkarze ewidentnie się rozwijają – Thomas Frank, Roberto de Zerbi to przykłady najbardziej uderzające, choć można by mówić także o pracy Marco Silvy w Fulham. Wystarczy powiedzieć, że latem Antonio Conte dostał od klubu wsparcie większe nawet, niż spodziewali się fani Tottenhamu, a na liście zakupów nie było tylko młodych zdolnych, których miał rozwijać w kolejnych miesiącach, a może i latach (Djed Spence, którego zresztą konsekwentnie ignoruje, mimo fatalnej gry na prawym wahadle Emersona Royala i dalekiej od ideału postawy Matta Doherty’ego), ale także ci gotowi na grę już teraz: Perisić, Richarlison czy Bissouma. Co się stało, nawiasem mówiąc, z tym ostatnim? Gdzie się podziała jego zuchwała gra z czasów Brighton?

To może być skądinąd jedna ze wskazówek. Mówiąc o Bissoumie w pierwszych miesiącach sezonu, Conte narzekał na jego taktyczne niezdyscyplinowanie, ale w języku Włocha oznaczało to po prostu nadmierną boiskową fantazję, chęć do poszukiwania rozwiązań samemu, zamiast podążania za trenerskimi instrukcjami jeden do jednego. Niestety: schematy, jakie wypracował z piłkarzami Włoch działały w roku ubiegłym, w tym jednak zostały przez kolejnych rywali odczytane; jedyne, co działało z początku – bo teraz również nie funkcjonuje – to stałe fragmenty gry, szlifowane pod okiem Gianniego Vio. Słowo „kreatywność” jakoś nie chce się zrymować ze słowem „Tottenham”. Pomysły na atak pozycyjny? Wielopodaniową akcję? Prosimy szukać pod innym adresem.

No więc nie wiem tak naprawdę, kiedy to się zaczęło sypać. Od dłuższego czasu jednak mam poczucie, że przygoda Antonio Conte z Tottenhamem dobiega końca. Że prezes Levy nie tylko nie ma tylu pieniędzy, żeby Włoch mógł walczyć o mistrzostwo już teraz (skądinąd pamiętam, jak Conte mówił, że póki szanse wynoszą jeden procent, to walczy, ale w ostatnich tygodniach podkreśla stale, że sukces jest poza zasięgiem – czy nie podcina w ten sposób skrzydeł podopiecznych?), ale że nie ma przekonania, czy ma do czynienia z właściwym człowiekiem do powierzenia mu tych pieniędzy. Sami zresztą powiedzcie: czy szastalibyście forsą na piłkarzy zamawianych pod styl gry trenera, który nie przedłużył umowy i może za parę miesięcy odejść?

Prawdę powiedziawszy, ten brak przekonania Daniel Levy dzieli z coraz większą grupą kibiców Tottenhamu, zmęczonych reaktywnym stylem gry, trenerskim uporem w stawianiu na jednych i ignorowaniu innych zawodników, a w końcu także: niechęcią do poszukiwania planu B. Dlaczego z Arsenalem np., świadom przewagi jednego zawodnika gości w środku pola i fatalnej dyspozycji Sona, nie próbował ustawienia z trójką pomocników?

Zryw z początku drugiej połowy i kilka świetnych interwencji Ramsdale’a dało mu alibi. Ale tak naprawdę nie powinny one przesłaniać kwestii zupełnie podstawowej. Choć teza o tym, że trzeba dawać czas trenerowi, jest teoretycznie słuszna, to aby była słuszna w przypadku Tottenhamu, spełniony musi być jeden warunek: musi to być właściwy trener. Coś o tym mogliby powiedzieć fani Arsenalu, w którym Mikel Arteta po trudnym początku z miesiąca na miesiąc budował drużynę nawiązującą do najlepszych klubowych tradycji. W przypadku Conte z miesiąca na miesiąc widać, że jego pomysł na grę nie do końca odpowiada oczekiwaniom nie tylko zarządu i kibiców, ale i piłkarzy, w coraz mniejszym stopniu potrafiących wyrazić się na boisku. Jest, owszem, ten jeden, wybijający się nad poziomy i idący po klubowy rekord skuteczności Harry Kane, ale on uwierzył nawet w to, że do wielkości doprowadzi go José Mourinho – jego nie liczymy.

To, co teraz napiszę, nie jest kwestią mojej ślepej miłości do Mauricio Pochettino, ale myślę, że powrót Argentyńczyka do klubu jest zapisany w gwiazdach. Lepiej poinformowani ode mnie mówią, że Daniel Levy utrzymuje z nim stały kontakt, a on sam wielokrotnie deklarował swoją miłość do klubu i przekonanie, że ścieżki jego i Tottenhamu jeszcze się kiedyś przetną. Nie mówię, że to się uda. Nie twierdzę, że warto wchodzić dwa razy do tej samej rzeki. Nie twierdzę, że największym błędem prezesa Levy’ego nie było powstrzymanie się od inwestycji, kiedy zespół pod Pochettino był u szczytu możliwości (później musiał wydać je i tak – na spełnianie próśb Mourinho czy Conte). Innymi słowy: nie twierdzę, że to wszystko się dobrze skończy. Ale przygoda Tottenhamu z Antonio Conte również nie będzie miała happy endu.

Jeden komentarz do “Antonio Conte i kwestia czasu

  1. Łukasz

    Panie Michale – nie posądzałbym Pana o takie użycie powiedzenia o „tej samej” rzece;-)

    Dziś widziałem na Twitterze czyjś komentarz „Nie chcemy trofeów, chcemy być szczęśliwi” w kontekście chęci na powrót Pocchettino. Ja bym to trochę zmienił – jeśli już nie jest nam dane wygrywać puchary, to bądźmy przynajmniej szczęśliwi…

    Odpowiedz

Skomentuj Łukasz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *