Archiwum autora: michalokonski

Czy Sherwood pomoże Aston Villi?

Natura nie znosi próżni: Harry odszedł, Tim wrócił. Nie do Queens Parku wprawdzie, nie do Tottenhamu rzecz jasna, na który obaj narzekali jako na klub, w którym za dużo jest polityki. Tim Sherwood został menedżerem Aston Villi.

Nie będzie mu łatwo. W imponującym skądinąd klasą oświadczeniu zwolnionego przez AV Paula Lamberta, przekazanym za pośrednictwem League Managers Assocition, czytamy m.in. o rozmowie, którą Szkot przeprowadził z Randym Lernerem zanim jeszcze został zatrudniony. Właściciel klubu przestrzegł w jej trakcie, że objęcie Aston Villi będzie najtrudniejszym wyzwaniem w życiu zawodowym Lamberta i – jak dziś przyznaje sam zainteresowany – miał rację. Przebudowa składu, oszczędności w budżecie płacowym, danie szansy młodym, a zarazem utrzymanie w Premier League… w gruncie rzeczy cele, które stały wówczas przed Lambertem, pozostają celami Sherwooda, tylko Anglik nie ma ważnego narzędzia w postaci zamkniętego przed dwoma tygodniami okienka transferowego.

Na trybunach Villa Park powiało jednak optymizmem. Może Sherwood ma niewyparzoną gębę (choć media to uwielbiają i z pewnością jeden z najbardziej zasłużonych klubów Anglii znów będzie mógł liczyć na ich życzliwość) i może nie jest wielkim taktykiem (a Lambert niby był?), z pewnością też nie ma wielkiego doświadczenia, ale ma entuzjazm i pasję – cechy, którymi zaraził dziś piłkarzy w przerwie pucharowego meczu z Leicester, wygranego ostatecznie przez AV 2:1. O jego zatrudnieniu zdecydowano wprawdzie dopiero wczoraj i Sherwood oglądał spotkanie jeszcze z loży dyrektorskiej, ale po fatalnej pierwszej połowie zszedł do szatni, by powiedzieć parę słów, które poderwały przygaszonych od miesięcy piłkarzy (inna sprawa, że tego zwycięstwa by nie było bez kilku świetnych interwencji Shaya Givena, irlandzkiego weterana, który pamięta Sherwooda jeszcze z czasów wspólnej gry w Blackburn).

Czytaj dalej

Tottenhamu powrót na ziemię

To był o jeden mecz za dużo. Widać było po niedokładnym Eriksenie, po spóźnionych wślizgach (nie tylko przecież Danny’ego Rose’a) i po podaniach pod nogi rywali (Bentaleb i Mason, stwarzający w pierwszej połowie wyborne okazje Sturridge’owi), a także po odpuszczeniu pressingu w drugiej połowie i błędach Llorisa w pierwszej, że w spotkanie z Arsenalem, i w ogóle w cały ten szalony kalendarz spotkań od okresu świątecznego, włożono zbyt wiele. Może gdyby mecz odbywał się jutro, może gdyby Mauricio Pochettino zdecydował się na wprowadzenie kilku piłkarzy, którzy z Arsenalem odpoczywali (Chadli? Fazio? Townsend? Stambouli – tego ostatniego, być może z powodu kontuzji, brakowało nawet na ławce, a z pewnością przydałby się, żeby zmienić zmęczonego Masona), wyglądałoby to inaczej. Czytaj dalej

Tottenham: czas na zmianę narracji

Well, well, well. Trzy, a właściwie jedno, tylko trzykrotnie powtórzone, słowo Salmana Rushdiego w reakcji na zwycięstwo Tottenhamu nad Arsenalem ostudziło moje zapędy do zamiany tego bloga w „Zeszyty Literackie”. To zwycięstwo godne jest pieśni, myślałem sobie najpierw, albo ody czy hymnu, sonetu czy panegiryku, o ile wręcz nie sielanki. „Balladę o Harrym” zaczynałem już układać, ale autor „Szatańskich wersetów”, z którym jedną przebili mnie drużyną, ostudził moje zapędy za pomocą jednego wpisu na Twitterze. Well, well, well, było to niezwykle przyjemne. Z drugiej strony choćby patrząc na tabelę widać, jak niewiele się zmieniło. Następnego meczu boję się tak samo jak tego. Nie wierzę w awans do Ligi Mistrzów, zwycięstwo w Lidze Europejskiej czy Pucharze Ligi. Jestem przekonany, że ktoś kiedyś – raczej szybciej niż później – znajdzie sposób na Kane’a, zwłaszcza że gołym okiem widać, ile ten chłopak ma wciąż braków, zarówno jeśli idzie o przyjęcie piłki, jak wychodzenie na pozycję (wczoraj na spalonym znalazł się aż czterokrotnie). Pamiętam też, jak niefortunny wślizg Vertonghena tuż przy linii środkowej dał gościom okazję do kontrataku zakończonego bramką Ozila, albo jak nikt nie pilnował Koscielnego, gdy w drugiej połowie główkował po rzucie rożnym.

Ale co tam, wygrane Tottenhamu nad Arsenalem nie zdarzają się często. Chwilo, trwaj. Czytaj dalej

Cała Chelsea, cała ona

Tak, wiem, spędzimy najbliższą dobę przy smartfonach, tabletach czy innych komputerach, dostarczających nam wodospadu informacji – cóż z tego że niesprawdzonych, wyssanych z palca zliczającego kliknięcia wydawcy serwisu bądź w najlepszym razie piłkarskiego agenta. Jutro zamyka się okienko transferowe, więc może w dobrym tonie, mówiąc na przykład o Chelsea, byłoby użycie nazwiska Cuadrado z jednej strony albo Schürrle i Salaha z drugiej. Zastanowienie się, dlaczego dwaj ostatni nie okazali się ostatecznie wzmocnieniem drużyny z Londynu, może też zapytanie, czy mieli – zwłaszcza Salah, świetny podczas europejskich kampanii Basel – wystarczająco wiele okazji do wykazania się umiejętnościami. Temat, wbrew pozorom, istotny również w kontekście niedawnej wpadki Chelsea z Bradford w Pucharze Anglii, wtorkowego rewanżu w Pucharze Ligi z Liverpoolem i wczorajszego meczu z Manchesterem City.

Do spotkania z mistrzem kraju i wiceliderem tabeli aż ośmiu piłkarzy Chelsea przystępowało mając w nogach dwugodzinne bieganie w półfinale Pucharu Ligi, a w dodatku pod nieobecność Fabregasa i Costy. Negocjacje transferowe na linii Chelsea-Wolfsburg-Fiorentina wciąż się przedłużają, Cuadrado oglądał wprawdzie mecz z trybun Stamford Bridge, ale nie był uprawniony do gry, gospodarze woleli również nie ryzykować jakiejś kontuzji piłkarzy będących na wylocie. To m.in. dlatego Jose Mourinho sprawiał wrażenie człowieka, który myśli bardziej o zabezpieczeniu tyłów i nieprzegraniu meczu, niż zwiększeniu przewagi nad mistrzem kraju do ośmiu punktów. Cały Mourinho, cały on: pięknej piłki w meczu z bezpośrednim rywalem się po nim nie spodziewajcie – będzie raczej do bólu pragmatyczny. Ustawi drużynę do gry z kontrataku (to dlatego Remy zamiast Drogby w wyjściowej jedenastce), a kiedy okaże się, że rywal również bardzo się pilnuje – zadowoli się remisem. Zmiany, których Wyjątkowy dokonywał w trakcie drugiej połowy meczu z MC, sygnalizowały intencje w sposób wystarczająco czytelny: kiedy Pellegrini wprowadził na boisko Franka Lamparda (którego zresztą powrót na stare śmieci jednak zdeprymował, sądząc po serii niecelnych podań i złych przyjęć piłki), Mourinho odpowiedział zdjęciem z boiska Remy’ego i wprowadzeniem w jego miejsce Cahilla, oddelegowanego natychmiast do opieki nad niedawnym kolegą.

W ciągu minionego tygodnia rozpisywaliśmy się o awanturze wokół Diego Costy i o tym, jak Mourinho wznosi wokół Chelsea mury oblężonej twierdzy. W wojnach psychologicznych menedżer londyńczyków jest mistrzem, tak samo jak w narzucaniu narracji mediom (tym razem przez sam fakt swojego… milczenia), ale kiedy podejmuje decyzje z ławki, wcale nie wydaje się słabszy. Niech sobie statystycy wyliczają, że jego piłkarze oddali zaledwie trzy strzały, niech fani rywala śpiewają o „nudnej, nudnej Chelsea” – ważniejsze, co będą śpiewać po sezonie, w którym, przypomnijmy, większość spotkań z najtrudniejszymi rywalami lider tabeli już odbył.

Jeśli coś ewentualnie może kibiców tej drużyny niepokoić, to kwestia szerokości kadry, jaką Mourinho będzie miał do dyspozycji w ciągu najbliższych czterech miesięcy. O tym również wiemy, bo nie jest to żadna nowość, jeśli idzie o tego trenera: Portugalczyk woli nie mieć zbyt długiej ławki i minimalizuje kłopoty, jakie potrafią nieść w szatni sfrustrowane i niegrające gwiazdy. Na tym etapie sezonu jednak – kiedy za kilka tygodni wznowi rozgrywki także Liga Mistrzów – trudno nie pytać, jak brak rotacji odbije się na formie i zdrowiu piłkarzy w dłuższej perspektywie. Zaglądając bowiem do statystyk: w lidze wszystkie mecze zagrali dotąd Ivanović, Terry i Hazard, o mecz mniej – Matić, Cahill i Willian, a dwa mecze mniej – Fabregas. Doliczając bramkarza to dobrze ponad połowa drużyny (w innych zespołach piłkarzy grających tak dużo jest co najwyżej po czterech na klub), i zwłaszcza o zdrowie 34-letniego Terry’ego wypada się martwić – choć równocześnie trzeba oddać sprawiedliwość klubowemu departamentowi medycznemu, dbającemu o zdrowie piłkarzy zdecydowanie lepiej niż w takim, dajmy na to Arsenalu. Wracając jednak do meczu z MC: czy ławka: Cahill, Drogba, Ake, Christiensen, Brown i Loftus-Cheek, może kogokolwiek przerazić?

zoumamcMówiąc o rotacji, bądźmy jednak sprawiedliwi: nazwisko Kurta Zoumy również niejednemu z nas mówiło dotąd niewiele, a wczorajszy występ przeciwko Aguero pozwala wróżyć młodemu, szybkiemu i bezbłędnie trafiającemu ze wślizgami (przerwanie akcji Argentyńczyka w pierwszej połowie!) dwudziestoletniemu Francuzowi kapitalną karierę; we wtorkowym meczu z Liverpoolem szybkość Sterlinga również nie sprawiała mu wielkich problemów. Spójrzcie zresztą na załączony obrazek – wszystko, oprócz dalekich podań, na niebiesko i zielono; dziesięć odbiorów, trzy wślizgi, dwa wybicia, jeden przechwyt, a do tego ani jednego faulu… W Match of the Day Danny Murphy zdążył już porównać chłopaka do Desailly’ego.

Oczywiście, oczywiście: Chelsea popełniała błędy, Ivanović i Matić tracili piłkę podczas jej wyprowadzania, z czego wzięły się m.in. groźne sytuacje Aguero i Milnera w pierwszej połowie, Azplicueta miał poważne kłopoty z Navasem, a Terry (co nie jest niespodzianką), przegrywał pojedynki biegowe i pomylił się w ocenie długiej piłki zagranej do przodu przez Kompany’ego – stąd pewnie decyzja, by z czasem cofnąć linię obrony bliżej bramki Courtois. Courtois, który – choć w tym sezonie ratował już skórę kolegów wielokrotnie – popełnił ten błąd najpoważniejszy, przy dośrodkowaniu Navasa, po którym padł gol dla gości.

Umówmy się jednak: popełniać błędy w meczu z Manchesterem City i kończyć spotkanie remisem byle komu się nie udaje. Cała Chelsea, cała ona. Dojrzała. Z zimną krwią. Cierpliwie idąca po swoje. Czekająca na moment, który prawie zawsze nadchodzi. Tym razem nadszedł w 41. minucie, kiedy większość zawodników gospodarzy (a w ślad za tym i gości) zgromadziło się po prawej stronie boiska, Ivanović przerzucił więc piłkę do wbiegającego z lewej strony Hazarda, ten zaś bez przyjęcia, idealnie w tempo wyłożył piłkę Remy’emu i padł gol, co do którego możemy się spierać w nieskończoność, czy był niezwykle wręcz prosty czy przeciwnie: zachwycająco wyrafinowany.

Książę Danii

Teraz, kiedy zostaliśmy sami, możemy porozmawiać, umiłowany współbracie w cierpieniu, które wiąże się z kibicowaniem Tottenhamowi. Porozmawiać o tym, że czas się powoli żegnać z Eriksenem.

Za jakieś pół roku, niedługo po tym, kiedy kilka kolejek przed końcem sezonu okaże się, że awans do Champions League i tym razem jest nieosiągalny, prezes Levy zapewne zdoła odeprzeć transferowe zakusy któregoś z europejskich gigantów, ale za półtora roku rozstaniemy się z całą pewnością. Pieniądze, jakie za niego zapłaciliśmy Ajaxowi (marne 11 milionów funtów) oczywiście się zwrócą wówczas z nawiązką, kto wie, może prezes wydusi za młodziutkiego wciąż Duńczyka nawet powyżej 50 milionów, ale sumy transferowe nie będą w stanie osłodzić gorzkiego smaku pożegnania z kolejnym po Bale’u piłkarzem, który potrafił w pojedynkę wygrać mecz, albo kolejnym po Modriciu, który poruszał się po boisku z taką swobodą i klasą, często schodząc z lewej strony do środka, kreując dla kolegów kolejne okazje (jest w czołówce najlepszych w Premier League, jeśli idzie o podania kluczowe), i potrafiąc równocześnie pracować w pressingu, walczyć o odbiór i biegać – prawie najwięcej lub najwięcej na boisku (w 16 na 22 spotkania Premier League), i to aż do samego końca. To już czwarty mecz, po spotkaniach z Hull, Swansea i Sunderlandzie, o którym rozstrzyga bramka zdobyta przez niego w końcówce. Czytaj dalej

Rozmowa z idolem

Będzie już z rok, jak dostałem wiadomość od idola. Napisał, że ktoś podarował mu moją książkę, że przeczytał ją po koncercie jednym tchem i że odnalazł w niej opis swoich kibicowskich przeżyć. No a teraz, wiecie, idol przyjeżdża do mojego miasta. Mam wielką ochotę pójść na koncert i równie wielką umówić się na kawę. Wydaje mi się to zupełnie możliwe, bo ze wszystkiego, co o nim wiem, wyprowadzam wniosek, że jest kompletnie nienadęty i że nie robiłby żadnych problemów. W sprawie kawy sam mówi zresztą, że wolałby ją wypić z Guardiolą, a nie z Mourinho, bo wydaje mu się, że Mourinho jest bucowaty – mam to samo podejrzenie.

Tylko o czym tu rozmawiać z idolem na kawie? Człowiek z nadmierną ekscytacją wyzna, że uwielbia, że się wychował, że ma wszystkie płyty, że do mowy codziennej wprowadził fragmenty tekstów, że tańczył z żoną przy „Dancingowej piosence miłosnej” i że śpiewał w drodze z dziećmi do przedszkola „Balsam” albo „Bless”… zgoda, ale co dalej? Zostaliśmy z idolem znajomymi na Facebooku, obserwujemy się na Twitterze, właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, żebym do niego zadzwonił i umówił się, ale nie mam śmiałości. Nie mam śmiałości i od dziś wiem, dlaczego. Czytaj dalej

Magia Rosicky’ego

Wyzwanie na dzisiejszy wieczór polegałoby na nieużyciu ani razu sformułowania „magia pucharu”. Żeby siąść i znaleźć, za każdym razem trochę inne, przyczyny porażek Manchesteru City, Chelsea, Tottenhamu, Swansea albo remisu Manchesteru United. Żeby wspomnieć o kilkudniowym wyjeździe mistrzów Anglii do Abu Zabi (mimo iż Manuel Pellegrini dementuje, by mogło to mieć wpływ na postawę drużyny w meczu z Middlesborough, na który wrócili zaledwie kilkanaście godzin przed pierwszym gwizdkiem). Zauważyć, że Jose Mourinho nie bez powodów, jak widać, tak rzadko rotuje składem (czy da się grać kilkunastoma piłkarzami do maja?). Albo że Tottenham od 26 grudnia rozegrał już dziewięć spotkań (żadna z drużyn Premier League nie grała od początku sezonu tak często i nie podróżowała tak daleko jak Koguty) i że podobnie jak Chelsea wystąpi w tym tygodniu jeszcze w rewanżowym półfinale Pucharu Ligi. Postawić nieśmiałą hipotezę, że język, jakim próbuje się komunikować ze swoimi zawodnikami Louis van Gaal jest nieco zbyt skomplikowany, zwłaszcza jak na możliwości nacji, która (co wiemy z „Odwróconej piramidy”) wykazuje ogólną niechęć do przyjmowania i pojmowania wymiaru bardziej abstrakcyjnego. W końcu zawiesić ostateczny osąd między dwoma konkluzjami.

Pierwsza: nawet jeden z najlepszych motywatorów świata, czyli Jose Mourinho, nie jest w stanie zmobilizować swoich, wartych – w przypadku tego spotkania – 208 mln funtów graczy na starcie z drużyną, która kosztowała łącznie… 7,5 tysiąca funtów (poza sprowadzonym za tę kwotę przed pięcioma laty Jamesem Hansonem, wszyscy przychodzili do Bradford za darmo; 7,5 tysiąca wprowadzony we wczorajszym meczu z ławki Cesc Fabregas zarabia w ciągu sześciu godzin z kawałkiem). Druga: ci najwięksi, od pół roku bijący się na czterech frontach, często po niezwykle krótkich wakacjach, skoro wcześniej był mundial (z występujących w Chelsea przeciwko Bradford piłkarzy aż dziesięciu uczestniczyło w mistrzostwach świata), w tej fazie sezonu zaczynają oddychać rękawami. Arsene Wenger dziś wprawdzie wygrał (choć Brighton dwukrotnie goniło wynik, a postawa obrony Kanonierów w niczym nie przypominała tej sprzed tygodnia), więc on tego argumentu nie podniesie, ale to Francuz był jednym z trenerów, którzy w sposób najbardziej elokwentny argumentowali za wprowadzeniem na przełomie stycznia i grudnia choćby dziesięciodniowej przerwy w rozgrywkach. Niektórzy szkoleniowcy próbują ją zresztą wprowadzać na własną rękę – jeśli ich drużyny odpadły np. już w trzeciej rundzie Pucharu Anglii, wyjeżdżają gdzieś do ciepłych krajów (City, jak widać, zrobiła to nawet mając przed sobą mecz rundy czwartej…), albo dając – jak Brendan Rodgers Raheemowi Sterlingowi – kilka dni wolnego pojedynczym piłkarzom. Czytaj dalej

Jest Arsenal

Pytanie najprostsze z możliwych brzmi, czy oni nie mogliby tak zawsze. Bo, że potrafią – właśnie pokazali. Potrafią zagrać w sposób odpowiedzialny, zdyscyplinowany, ostrożny, kontrolując wydarzenia na boisku nie w tym sensie, że próbując przejąć nad nimi inicjatywę, grać tak zwaną swoją grę, odsłaniając się przy tym i otrzymując ciosy od sprytniejszych rywali. Przeciwnie: kontrolować wydarzenia w, jakby powiedział Andre Villas-Boas, „niskim bloku”: zza podwójnej gardy, przede wszystkim myśląc o zabezpieczaniu tyłów, a dopiero potem o ewentualnym sięgnięciu po swoje. Z kontry (przeprowadzanej również odpowiedzialnie, z udziałem niewielkiej liczby zawodników, pamiętając o asekuracji) lub ze stałego fragmentu gry. Nie wdając się w przepychanki, nie faulując w niebezpiecznych sektorach boiska, ba: nie faulując niemal wcale, odcinając najgroźniejszych piłkarzy rywala od podań, nie tracąc, co może najbardziej imponujące zważywsze na szeroko opisywane w mediach wpadki, koncentracji.

Fakty znamy: na wyjeździe z drużyną walczącą o mistrzostwo kraju nie wygrali od października 2011, kiedy ograli Chelsea m.in. dzięki trzem golom Robina van Persiego. Z urzędującym mistrzem kraju na jego boisku – bodaj od maja 1989, kiedy Michael Thomas zapewnił im tytuł na boisku Liverpoolu [Źle zapamiętałem, oczywiście: zobaczcie pierwszy komentarz pod tekstem]. Przed rokiem ostre strzelanie urządzały im Chelsea, Liverpool i właśnie Manchester City. I za każdym razem podopieczni Wengera popełniali ten sam błąd: próbowali prowadzić otwartą grę, by później zbierać od czekających na to rywali kolejne ciosy. Czytaj dalej

Jose, nauczyciel Brendana i uczeń Louisa

1. Najprzyjemniej pisze się o Chelsea. Póki trenuje ją Jose Mourinho, tematów nigdy nie zabraknie. A to powie coś o konspiracji. A to powie, że nie powie. A to powie coś po długiej chwili milczenia, malowniczo oparty o ściankę z logami sponsorów. A to w końcu rzeczywiście nic nie powie, bo nie przyjdzie na konferencję prasową, gdyż w związku z tym, co powiedział przedtem, ma kłopoty z ligową władzą.

Nie nabijam się bynajmniej. Jestem wdzięczny za nieustanne dostarczanie tematów, a równocześnie podziwiam, bo jest za co. Gra Mourinho z mediami to jeden z elementów jego trenerskiego warsztatu – i ze świecą szukać szkoleniowca, który potrafiłby się nim posługiwać równie skutecznie. A przy tym nie jest to przecież element najważniejszy – wczoraj np. jego podopieczni zaimponowali automatyzmem zachowania porównywalnym, bo ja wiem, z bokserem cierpliwie czyhającym za gardą na zadanie morderczego ciosu. Ktoś ten automatyzm pomógł im wypracować. Czytaj dalej

Piłkarski stolik Konwickiego

Wśród rzeczy, które powinniście wiedzieć o Tadeuszu Konwickim (tak, był autorem jednej z najpiękniejszych scen miłosnych w historii literatury polskiej, w dodatku z udziałem dyktatora Powstania Styczniowego) jest i ta: był kibicem. Stoliki w „Czytelniku” i w „Bliklem”, przy których siadywał między innymi z Gustawem Holoubkiem (tak, wielki aktor mówił o tym, że chce, by jego prochy rozsypano na stadionie Cracovii), były także miejscami debat o piłce nożnej. Jak przebiegały, pewne pojęcie może dawać publikowany na łamach tygodnika „Literatura” cykl rozmów Holoubka, Konwickiego i Stanisława Dygata (tak, wśród pożałowania godnych zainteresowań autora „Pożegnań” były, oprócz piłki nożnej, także tenis i boks) na temat mundialu w Niemczech w 1974 roku.

Oczywiście zdanie, że Konwicki był kibicem, nie zdziwi żadnego znawcy jego twórczości – finał „Wniebowstąpienia” zawiera wątek meczu rozgrywanego w Moskwie, a znawca twórczości pisarza Przemysław Kaniecki przypomina, że już w połowie lat 50. prowadził on w „Nowej Kulturze” rubrykę „Z miejsc stojących”, gdzie „wypowiadanie się w roli kibica w końcu okazało się pretekstem do publikowania komentarzy społecznych”; obaj z Dygatem byli również na olimpiadzie w Monachium. Oczywiście ich rozmowy zawierały także inteligentne aluzje do ówczesnego życia kulturalnego (szpile wbijane Wajdzie, Łomnickiemu czy Hanuszkiewiczowi; uwaga, że „Zanussi był w sposób niesłychanie brutalny faulowany”). Trudno, żeby było inaczej: sam im dłużej piszę o piłce, tym bardziej ciekaw jestem tego, jak można używać jej jako „pretekstu do publikowania komentarzy społecznych”. Z drugiej strony nie mogę nie widzieć uderzających różnic w podejściu. Czytaj dalej