Archiwum autora: michalokonski

Miałeś, chamie, Ligę Mistrzów

Z podobnym wydarzeniem w polskim futbolu dawno nie mieliśmy do czynienia: w III rundzie eliminacji Ligi Mistrzów, najbardziej prestiżowych i najlepiej honorowanych przez sponsorów rozgrywek klubowych na świecie, Legia rozgromiła Celtic. Grając z niespotykanym od dawna polotem, Polacy pokonali Szkotów u siebie 4:1, a na wyjeździe dołożyli kolejne bramki, zwyciężając 2:0. Problem w tym, że na ostatnie 4 minuty rozstrzygniętego już spotkania rewanżowego z ławki rezerwowych wszedł piłkarz, który nie miał prawa pojawić się na boisku: Bartosz Bereszyński. W poprzednim sezonie dostał czerwoną kartkę, za co zdyskwalifikowano go na trzy mecze, i nie zakończył jeszcze odbywać kary (Legia zagrała wprawdzie od tamtej pory więcej spotkań, ale na część z nich Bereszyński nie został zgłoszony, a tylko w takim przypadku władze europejskiej piłki liczą upływ zawieszenia).

Ten formalny drobiazg, niedopatrzenie, niczyja zła wola ani próba oszustwa, poskutkowały nałożeniem na warszawski klub walkowera: w związku z występem nieuprawnionego piłkarza wynik drugiego meczu został zweryfikowany na korzyść Szkotów, którzy w związku z tym awansowali do ostatniej rundy eliminacji. Mają się w nim zmierzyć z klubem ze Słowenii, będącym – jak pozostałe losowane w tej rundzie – w zasięgu warszawiaków. Pomyśleć tylko: gdyby w Legii robotę papierkową prowadzono z należytą starannością, grałaby dalej. A grając dalej, mogłaby liczyć zyski w dziesiątkach milionów złotych: za sam udział w meczach IV rundy otrzymałaby 2 mln euro, za awans do kolejnej fazy rozgrywek do klubowej kasy wpłynęłoby zaś co najmniej kolejne 8,6 mln euro. Występy w Lidze Mistrzów (od 19 lat niedostępne polskim drużynom) są Świętym Graalem futbolu, obiektem westchnień nie tylko kibiców, trenerów i piłkarzy, ale także klubowych prezesów i księgowych.

Kibiców, trenerów i piłkarzy oczywiście żal, choć trudno dzielić z nimi sposób, w jaki wyrażają emocje – w trywialnej regulaminowej decyzji organizatorów rozgrywek („Twarde prawo, ale prawo”…) doszukując się antypolskiego czy antylegijnego spisku albo represji za chuligańskie wybryki na trybunach w poprzednich sezonach. Trudno akceptować rasistowskie czy seksistowskie (kierownikiem drużyny, z całą pewnością nie jedynym odpowiedzialnym za zamieszanie, jest kobieta) obelgi, jakie się przy okazji pojawiają. Ale najtrudniej pogodzić się ze świadomością, że błąd – popełniony w Polsce, w Warszawie, nie w centrali UEFA i nie w Glasgow – jest jednym z tak wielu w państwie, którego minister mówi, że istnieje tylko teoretycznie.

Oto, dlaczego będziemy pisać o karze dla jakiegoś klubu nie tylko na piłkarskim blogu, ale i w kolejnym numerze „Tygodnika Powszechnego”, nawet świadomi niechęci, z jaką wielu czytelników darzy tę dyscyplinę sportu i zajmujących się nią ludzi. Nie o sport tu idzie. Po pierwsze, Legia jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych polskich marek – przedsiębiorstwem obracającym pokaźnym budżetem (114 mln zł przychodów w 2013 r., według Ernsta & Younga) i zatrudniającym zapewne grubo ponad setkę pracowników. Po drugie, wystarczy podczas urlopu otworzyć byle gazetę lokalną (jeśli akurat nie ma się dostępu do strony internetowej z raportami Najwyższej Izby Kontroli), by znaleźć dziesiątki przykładów beztroski, z jaką nad Wisłą traktujemy obowiązujące procedury. Skutki nie zawsze są tak tragiczne, jak w Smoleńsku czy np. pod Szczekocinami, gdzie w marcu 2012 r. zderzyły się pociągi, albo w Katowicach, gdzie w 2006 r. zawaliła się hala, albo pod Nowym Miastem, gdzie w nieprzystosowanym do przewozu ludzi busie jechało 18 osób – ale zawsze bolą, niechby nawet kibiców.

Z ekonomią już sobie nieźle radzimy. Kiedy pora na kolejny stopień wtajemniczenia: procedury? A jeśli nie procedury, to choćby elementarne dbanie o własne poczucie bezpieczeństwa? Mieczysław Grydzewski zwykł mówić, że świetnie wie, iż „Pana Tadeusza” napisał Słowacki, ale zawsze woli sprawdzić. Ech…

Wybór Lamparda

No więc tym razem nie zgadzam się z Michałem: Frank Lampard nie burzy swojego pomnika. Nie jest oczywiście zdrajcą Chelsea i po tych wszystkich latach nic nie jest dawnemu klubowi winien. Raz czy drugi dawałem już wyraz przekonaniu, że jeśli ktoś w ogóle jest coś tutaj komuś winien, to klub zawodnikowi – i dziwiłem się, że Lampard nie został zatrzymany za wszelką cenę, jako mentor dla młodszych, wsparcie z ławki, może także kandydat na przyszłego trenera czy – szerzej – ambasadora klubu. Niezależnie od czysto piłkarskich umiejętności, o których przypominać w zasadzie nie wypada, zawsze pozostawał symbolem profesjonalizmu, którego tak piękne świadectwo dał w przypadku i jego, i jego ojca, Harry Redknapp w swojej autobiografii. Nie chciała go Chelsea, Frank miał ochotę na otwarcie nowego rozdziału (któż z nas nie chciałby trochę popracować w Nowym Jorku, w dodatku z gwiazdorską pensją?), więc odszedł. Jak słusznie zauważył Jose Mourinho: był wolnym zawodnikiem, mającym prawo podpisać kontrakt, z kim chce i jak chce. A że MLS rozpoczyna rozgrywki w marcu, on zaś jest (patrz wyżej) profesjonalistą w każdym calu, zamiast przebimbać pół roku postanowił grać dalej tam, gdzie ma to sportowy sens, gdzie go chcą i gdzie może jeszcze wyśrubować swoje niebywałe (patrz obrazek) statystyki. Zauważmy: wcześniej mówiło się o wypożyczeniu do Melbourne, jak w przypadku Davida Villi, ale stamtąd już naprawdę trudno byłoby myśleć o powrocie do prawdziwego grania.

lampard

Owszem, ja też uważam, że fajniej byłoby, gdyby zagrał „u wujka” w QPR, no ale być może wujka nie stać na jego pensję, a i formalne powiązania między New York City FC a Manchesterem City nie są tu bez znaczenia. Zakładam, że mając wybór, Lampard dokonuje wyboru ambitnego, umożliwiającego (jak niegdyś Beckhamowi) pokazanie się jeszcze raz na europejskich boiskach w Lidze Mistrzów, a może nawet rozegranie jakiegoś meczu w reprezentacji Anglii. Wnosząc przy okazji do swojej nowej drużyny – umówmy się: mającej w kim wybierać, jeśli chodzi o obsadę drugiej linii – doświadczenie mistrza i wielokrotnego zwycięzcy, także zwycięzcy wspomnianej Ligi Mistrzów. Człowieka, który jak nikt inny potrafi strzelać bramki z drugiej linii (nawet w poprzednim sezonie, podczas którego grał jednak w kratkę, strzelił ich sześć), ale który w nowym klubie będzie ograniczał się głównie do odbierania piłek od obrońców i przekazywania ich dalej.

Fakt, że Frank Lampard na najbliższe pół roku wylądował w MC leży w najlepszym interesie wszystkich stron: samego zawodnika, nowojorskiego klubu, w którym rozpocznie grę w pełni przygotowany, i mistrzów Anglii, borykających się z ograniczeniami Finansowego Fair Play. Jedynego, czego w jego historii szkoda, to faktu, że rozstanie z Chelsea odbyło się w sposób mało uroczysty: że nie rozegrano np. specjalnego meczu pożegnalnego. Od dawna wiemy jednak, że piłka nożna nie jest sportem dla romantyków. Trudno, żebyś czuł się zobowiązany wobec klubu, kiedy klub nie czuł się zobowiązany wobec ciebie.

Bentley już nie pojedzie

Ta informacja i ta wypowiedź mogły umknąć pod naporem obiektywnie ważniejszych: człowiek, który w Anglii miał być następcą Davida Beckhama, zakończył karierę bez wielkiego rozgłosu, a wyjaśnienia, jakie przy okazji zaprezentował, niejeden przyjął wzruszeniem ramion, żeby po chwili przejmować się dziwnym zawijasem transferowym Franka Lamparda albo decyzją o zakończeniu kariery reprezentacyjnej przez Stevena Gerrarda. Oto prawdziwe powody do dyskutowania o niespełnieniu: rozstanie z klubem jego ikony, pożegnanie z reprezentacją jej kapitana. Kto by się przejmował jakimś Davidem Bentleyem…

A przecież człowiek ten również był reprezentantem Anglii, zaś kiedy zmieniał klub – przechodząc w 2008 r. z Blackburn do Tottenhamu – znalazł się wśród najdroższych piłkarzy w kadrze. Ba: w październiku tamtego roku strzelił jedną z najpiękniejszych bramek dekady, w derbach północnego Londynu pokonując Manuela Almunię czterdziestometrowym lobem. Wcześniej, jeszcze jako zawodnik Blackburn, regularnie strzelał bramki i regularnie asystował, zdobył też hat-tricka w meczu z Manchesterem United, imponując zarówno techniką, jak zdolnością do twardej walki. Świat zdawał się leżeć u jego stóp, zwłaszcza że miał szczęście pracować ze szkoleniowcami, z których rąk wychodziły gwiazdy światowej piłki: Arsenem Wengerem, Markiem Hughesem, potem także z Harrym Redknappem.

Rzecz w tym, że Bentley świata nie zawojował. Zamiast stać się kolejnym Henrym, Fabregasem czy Balem, zamiast grać w Barcelonie czy Realu, ostatnie epizody kariery spędzał np. na wypożyczeniu do Rostowa, a kończąc ją w wieku zaledwie 29 lat, tłumaczył, że stracił radość grania i że to właśnie fakt, iż traktował grę w piłkę jako źródło radości, a nie zarobku, był powodem, dla którego podpadał kolejnym trenerom. Zwłaszcza takim, co to – jak opowiada – dostawali od klubowych właścicieli pięć meczów na uratowanie posady i nie byli skłonni tolerować w szatni jakichś lekkoduchów.

Nie wiem, czy jest sens przytaczać wszystkie jego tłumaczenia. Cóż począć np. z opowieścią o tym, że jego idolami byli Scholes, Cantona czy Gascoigne – ludzie z osobowością i charyzmą, których rzekomo brakuje rówieśnikom Bentleya? „Dzisiaj wszystkie drużyny grają tak samo i wszyscy zawodnicy robią te same rzeczy. Żadnego nie zapamiętacie. Nawet najlepsi piłkarze świata po prostu wykonują swoją robotę, są zwyczajnymi markami, kontrolowanymi przez rzesze specjalistów…” – niby prawda, ale wystarczy trochę poczytać o takim Beckhamie, żeby wiedzieć, iż zarówno zanim stał się marką, jak potem, do końca kariery, ciężko pracował na treningach, podobnie jak wspomniani Lampard czy Gerrard. A cóż powiedzieć o Bergkampie, Henrym czy Vieirze, których Bentley podglądał jako junior w Arsenalu?

Podobnie jest z tłumaczeniem angielskich niepowodzeń. Zdanie, że między Barkleyem czy Sterlingiem a Neymarem i Jamesem Rodriguezem nie musi być aż tak wielkiej różnicy umiejętności; że nie są w końcu genetycznie inaczej zbudowani, jest całkiem w porządku. Bentley dodaje, że Neymar czy Rodriguez wychodzą na boisko zrelaksowani, Anglicy zaś – „mentalnie zanieczyszczeni”, że coś ich ogranicza, że nie umieją się wyluzować. Pięknie, tylko że sam zdawał się mylić wyluzowanie z lenistwem (kibice angielscy długo nie mogli mu wybaczyć, że w 2007 r. uchylił się od wyjazdu na młodzieżowe mistrzostwa Europy, tłumacząc się posezonowym zmęczeniem), a podpisując sześcioletni kontrakt z tygodniówką sięgającą ponoć 50 tys. funtów, zwyczajnie spoczął na laurach.

Tłumaczenia, że podpadał kolejnym szkoleniowcom właśnie dlatego, że podobnie jak giganci, na których się wzorował, miał własny pogląd na temat tego sportu? Już raczej należałoby powiedzieć, jak Harry Redknapp w swojej autobiografii: że gdyby Bentley dawał radę na boisku, nie miałby problemów z najdzikszym i najbardziej beztroskim nawet zachowaniem. Pamiętamy, że podpadł Harry’emu straszliwie, wylewając na jego głowę kubeł wody w trakcie wywiadu telewizyjnego, którego trener udzielał w korytarzach stadionu Manchesteru City, po historycznym awansie Tottenhamu do Ligi Mistrzów. „Przed kamerą musiałem obrócić to w żart, ale w głębi duszy byłem wściekły. Potraktowałem to jako brak szacunku, zdecydowanie wykraczający poza granice naszej znajomości” – wspominał Redknapp, ale przecież Paolo di Canio dopuszczał się przekroczeń o wiele poważniejszych, a nie przeszkodziło to menedżerowi konsekwentnie na niego stawiać.

Będę, owszem, pamiętał bramkę z Arsenalem. Dziwność świata spowodowała, że widziałem także dwa gole strzelone przezeń Wiśle Kraków (jedną w czasach gry w Blackburn, drugą w Tottenhamie). Poza tym jednak po Bentleyu płakać nie będę. Z porównań do Beckhama została tylko dbałość o fryzurę.

Niemcy piękne jak mundial

To się po prostu nie chciało skończyć. Po 32 dniach i 64 meczach, grając siódme spotkanie na tym turnieju (a w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy w przypadku wielu piłkarzy pewnie siedemdziesiąte), reprezentanci Argentyny i Niemiec w finale mistrzostw świata zafundowali nam dogrywkę. Jakby nie mogli przestać, jakby nie chcieli powiedzieć sobie, że szkoda już żegnać się z turniejem, o którym wielu mówi, iż był najlepszy w historii, odłożyć wyjazd do domu albo na krótkie choćby wakacje – krótkie, bo przecież w ich macierzystych klubach reszta piłkarzy rozpoczęła już przygotowania do następnego sezonu. Bo przecież przedstawienie musi trwać, koniecznie z udziałem tych największych – największych od dawna, jak Messi czy Robben, albo tych, których wielkość te mistrzostwa przypieczętowały, np. Toniego Kroosa z Niemiec czy Jamesa Rodrigueza z Kolumbii, który mimo odpadnięcia w ćwierćfinale został królem strzelców imprezy.

Czy wypada w tym momencie ostudzić nieco zachwyty? Wspomnieć o przemęczonych gwiazdach, o lekceważonym zdrowiu zawodników (kilkakrotnie w ciągu mistrzostw obserwowaliśmy mrożące krew w żyłach sceny, w których piłkarze zderzali się głowami – niektórzy na moment tracili przytomność, a lekarze jak gdyby nigdy nic pozwalali im wrócić na boisko i grać dalej), albo zauważyć, że gra o tak wielką stawkę wyzwala u niektórych pierwotne instynkty (Urugwajczyk Luis Suarez, gryzący w trakcie spotkania z Włochami obrońcę rywali Giorgio Chielliniego, Portugalczyk Pepe, uderzający „z byka” Niemca Thomasa Müllera)? Nade wszystko: jeszcze raz przypomnieć, że mistrzostwa rozpoczynały się pod znakiem protestów mieszkańców Brazylii, oburzonych, że cały zysk z imprezy rozdzielą między siebie uwłaszczeni na piłce nożnej panowie z FIFA, działający do spółki z przedstawicielami wielkich korporacji. Zdjęcia prezydenta FIFA Seppa Blattera siedzącego podczas finału w towarzystwie prezydenta Rosji Władimira Putina pokazywały, że sport nie dla wszystkich i niekoniecznie był w tych dniach na pierwszym miejscu…

Powyższe dwa akapity to początek tekstu z nowego numeru „Tygodnika Powszechnego” – będzie w nim mowa także o wielkich mundialowych narracjach, o gwiazdach, które kolejny raz nie zawiodły i o tych, które zachwyciły po raz pierwszy, ale także o tych, które zeszły ze sceny. O arcybramkarzach i arcybramkach. O pięknie, rodzącym się w zmaganiu i sekundach, które u geniuszy trwają dłużej niż u zwykłych śmiertelników (nie mogłem sobie darować odwołań do ulubionych autorów ulubionego „Blizzarda”). Nade wszystko jednak o tych, którzy zmagali się jakby mniej niż pozostali: o Niemcach. O ostatecznym pożegnaniu ze stereotypem ich bezwzględności i siły – innymi słowy o zapominaniu wojny. I oczywiście o tzw. polskim akcencie, czyli o tym, czego historia ostatniej dekady niemieckich sukcesów może uczyć działaczy PZPN.

W ciągu minionych 32 dni rzeczywiście obejrzałem 64 mecze – niektóre, podczas najgorętszego czasu fazy grupowej, na dwa telewizory, a jeden (USA-Belgia) dwukrotnie. Tekstów, które przy tej okazji powstały – na bloga, dla „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Wyborczej” i portalu Sport.pl, nie jestem w tej chwili w stanie policzyć. W tej chwili mam ochotę podziękować wszystkim, którzy mi w tym oglądaniu towarzyszyli, i wszystkim, którzy je umożliwili (już oni wiedzą, w redakcjach i w domu, kogo mam na myśli). Potem chwilkę się przespać, a następnie sprawdzić, jak to właściwie wygląda na rynku transferowym i co nas czeka w trakcie okresu przygotowawczego. Louis van Gaal, jak słyszę, we środę ląduje w Manchesterze. Arsene Wenger, Jose Mourinho, Brendan Rodgers i Mauricio Pellegrini bynajmniej nie skończyli zakupów. Mauricio Pochettino kupować jeszcze nie zaczął, za to wyleciał z Tottenhamem na tournée do USA, bez Adebayora, który zachorował – uwaga – na malarię. Mamy nowego mistrza świata, ale pewne rzeczy, jak widać, nie zmieniają się nigdy.

Kto upadł na głowę

Wpadam na chwilę w kwestii, która być może jako jedyna zasługuje na naszą uwagę po tych dwóch i pół godzinach meczu nudnego jakby był ćwierćfinałem mundialu. W kwestii zdrowia i być może życia piłkarzy.

W pierwszej połowie półfinałowego spotkania Argentyna-Holandia startujący do walki w powietrzu Javier Mascherano uderzył czołem w tył głowy Georginio Wijnalduma i upadł na ziemię. Telewizyjne zbliżenia pokazały twarz piłkarza, wyraźnie bez świadomości. Później na boisku pojawili się argentyńscy medycy, zawodnik Barcelony podniósł się, a parę minut potem grał już w najlepsze – w pierwszym kontakcie z piłką wprawdzie podał ją pod nogi Sneijdera, ale po to, by niemal natychmiast odzyskać. Ba: w końcówce spotkania został bohaterem, w ostatniej chwili blokując strzał Robbena, czyli przedłużając szanse swojej drużyny na awans do finału.

Bohater, znaczy? Twardziel? Kapitan bez opaski? Jak to dobrze, że wytrzymał do końca? Rzecz w tym, że wcale niekoniecznie. Pisałem o podobnych przypadkach dla Sport.pl w listopadzie 2013 r., kiedy po zderzeniu z Lukaku w końcówce meczu z Evertonem na chwilę stracił przytomność bramkarz Tottenhamu Hugo Lloris, a fakt, że po czymś takim pozwolono mu kontynuować grę, nie stał się niestety uderzeniem na trwogę dla całego świata sportu. Pomijam już fakt, że w warunkach stadionowych, przy panującym wokół chaosie, trudno kontuzjowanego poprawnie zdiagnozować, a on sam jest oszukiwany przez buzującą w jego organizmie adrenalinę: może nie czuć bólu, lekceważyć inne niepokojące w normalnych warunkach objawy. Chodzi o groźbę powtórki podobnego zdarzenia, czyli o możliwość wystąpienia tzw. zespołu drugiego uderzenia – w innych sportach kontaktowych, jak rugby czy futbol amerykański, prowadzących do śmierci czy poważnej niepełnosprawności (samo pojęcie „zespół drugiego uderzenia” pojawiło się w medycynie po przeanalizowaniu przypadku młodego futbolisty amerykańskiego, który kilka dni po pierwszym incydencie, uspokojony dobrymi wynikami tomografii, wziął udział w rozgrzewce, doznał zapaści i po wielotygodniowym leczeniu stał się przykutym do wózka inwalidą).

Kiedyś w świecie rugby po podobnych incydentach zawodnicy obligatoryjnie otrzymywali tydzień wolnego, później jednak przepisy zmieniono: wszak show must go on, więc wystarczy pięć minut, w trakcie których trzeba uzyskać akceptację lekarzy na powrót do gry. W świecie piłki nożnej nawet o pięciu minutach mowy nie ma, mimo iż takie zdarzenia się mnożą. Nawet na mundialu w Brazylii, oprócz urazu Mascherano, mieliśmy zderzenie Alvaro Pareiry z kolanem Raheema Sterlinga w trakcie meczu Anglia-Urugwaj – również zlekceważone. „FIFA igra z ogniem” – alarmował na Twitterze Andrew Orsatti z międzynarodowego związku piłkarzy (FIPro), apelując o to, by w przypadku meczów o taką stawkę możliwość przebadania piłkarzy miał niezależny zespół lekarzy. Wtórował mu były piłkarz amerykański, dziś ekspert telewizji ESPN Taylor Twellman – skądinąd ofiara podobnych przypadków. Inni zwracali uwagę, że samo podejrzenie wstrząśnienia mózgu nawet w myśl obowiązujących przepisów FIFA powinno skutkować wyłączeniem z jakichkolwiek aktywności sportowych przynajmniej w dniu incydentu.

Amerykańska NFL zawarła niedawno porozumienie, gwarantujące 765 milionów dolarów odszkodowania tym sportowcom, którzy po zakończeniu kariery cierpieli na skutek odniesionych w jej trakcie kontuzji głowy – porozumienie zakwestionowane jednak przez sąd federalny jako najprawdopodobniej zbyt niskie. Ile lat i kontuzji musimy jeszcze zobaczyć w piłce nożnej, żeby jej władze zaczęły traktować serio zdrowie piłkarzy?

Niemiecka jogo bonito

Przyznawałem się Wam kiedyś, że zapominam mecze? Że szczegóły zacierają mi się po latach i że w przerwie między sezonami, kiedy wypełniam pustkę oglądaniem kolejny raz spotkań archiwalnych, nie pamiętam zwykle, co się w nich wydarzyło? Że zawsze, kiedy w którymś z tekstów mam zamiar zrobić retrospekcję, opóźnia mnie w pisaniu zaglądanie do fiszek? Obawiam się, cholera, że tego meczu prędko nie zapomnę. Że było to jedno z tych spotkań – jak Bayern-MU w finale Ligi Mistrzów 1999 albo Liverpool-Milan z 2005 – o których będę pamiętał nie tylko ja, ale i moi synowie – nawet jeżeli poszli spać jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Że z każdym kolejnym zdaniem i akapitem, tak samo zresztą jak wszyscy inni piszący o piłce, będę się przyczyniał do tworzenia jego mitu.

Nie jest to bynajmniej sprawa oczywista. Mityczne klęski, mecze, które się pamięta, nie są zwykle widowiskami aż tak jednostronnymi. Ktoś goni wynik, jest wymiana ciosów, są czerwone kartki, niewykorzystane rzuty karne i tak dalej. Jeśliby pozostać na gruncie brazylijskim, legendarne Maracanazo – klęska z Urugwajem, na mundialu w 1950 r. – byłaby tu dobrym przykładem. Na gruncie niemieckim przykładem byłby triumf nad Aranycsapat w finale mistrzostw o cztery lata późniejszych. Z drugiej strony: jednostronne widowiska o takiej skali rzadko zdarzają się jednak w półfinale mundialu i to z udziałem drużyn o takim jak Brazylia miejscu w historii piłki. Można by nawet spróbować potraktować to wydarzenie jako wypadek przy pracy, klęskę z gatunku tych, jakie Manchester United Aleksa Fergusona poniósł z rąk Manchesteru City (w październiku 2011 było 6:1), a Real Madryt Jose Mourinho z Barceloną (w listopadzie 2010 było 5:0); klęskę jednorazową, o której każda szanująca się drużyna zapomina niemal natychmiast, pokazując swoją prawdziwą wartość już w następnym meczu – gdyby nie skala społecznej traumy, ujawniającej się tej nocy nie tylko na ulicach Belo Horizonte. W przypadku reprezentacji kraju (pisałem niedawno, że mundial pokazuje, iż sprawa narodowa ma znaczenie), w dodatku kraju żyjącego futbolem w sposób ponadprzeciętny, kraju-organizatora turnieju, jego faworyta i pięciokrotnego zdobywcy mistrzostwa świata, przejście do porządku dziennego nad taką wpadką jest trudniejsze niż w przypadku drużyny klubowej.

O społecznych i politycznych konsekwencjach tej historycznej klęski (np. dla szykującej się do jesiennych wyborów pani prezydent Dilmy Rousseff, znieważanej dziś z trybun stadionu Mineirao) przyjdzie jeszcze pewnie pisać. Podobnie jak o tym, że i przebieg meczu z Chile, i kopanina z Kolumbią, musiały Brazylijczyków niepokoić. Na razie wypada odnotować łzy i przeprosiny trenera i zawodników oraz spróbować się zastanowić, co się stało i jak do tego doszło.

W tekście pisanym na gorąco dla Sport.pl wskazywałem na kluczową nieobecność w drużynie gospodarzy – nie, nie Neymara bynajmniej, tylko Thiago Silvy, organizującego w poprzednich meczach brazylijską defensywę. Dziś ta odpowiedzialność spadła na barki Davida Luiza – i dramatycznie go przerosła. Najdroższy obrońca świata był współwinny czterech goli, pozostałe trzy zawalił Marcelo, zbyt ofensywnie ustawiony i nieasekurowany ani przez defensywnego pomocnika Luiza Gustavo, ani przez mającego grać bliżej niego stopera Dantego.

Składniki sukcesu Niemców? Podobnie jak w ćwierćfinale zrównoważony skład, z Lahmem na prawej obronie, Schweinsteigerem i Khedirą przed linią defensywy oraz Klosem na szpicy – skład zapewniający balans między obroną a atakiem. Wspomniana linia defensywy ustawiona wysoko – niezbyt szybki Fred nie stanowił dla niej problemu, a po odbiorze piłki przejście do ataku odbywało się błyskawicznie. Perfekcyjnie wykonany stały fragment gry (jeszcze dwa lata temu Joachim Loew mówił podczas Euro, że nie dba o ten element treningu, bo jego piłkarze strzelają bramki z akcji), umożliwiający Niemcom przy stanie 1:0 przejście na grę z kontry. Hektary wolnego miejsca zostawione w środku pola Toniemu Kroosowi. Wspomniana dezorganizacja defensywy, a być może także decyzja Scolariego, by na zwolnione przez Neymara miejsce z przodu wszedł nie Willian, potrafiący pracować również w defensywie, tylko filigranowy Bernard. I wreszcie coś, co można by określić błogosławionym wpływem Guardioli na Bayern: mając już bezpieczną przewagę Niemcy bawili się piłką, swobodnie wymieniając podania, nie tracąc wszakże zabójczej skuteczności (Guardiola zresztą uczył również pochodzących z Bawarii członków tej reprezentacji, że stałe fragmenty są ważne).

Pisano już o tym tu i ówdzie przed rozpoczęciem tego meczu – Brazylijczycy i Niemcy zamienili się rolami, tradycyjnie przypisywanymi im przez futbolowe stereotypy. Ci pierwsi od dawna grają twardo, fizycznie dominując rywali (przypomina się triumf nad Hiszpanią na ubiegłorocznym Pucharze Konfederacji, żeby sięgnąć po jakieś przykłady pozamundialowe) i zwycięstwa raczej wymęczając niż idąc po nie tanecznym krokiem. Ci drudzy… Sami przecież widzieliście. To drużyna Joachima Loewa jest dziś symbolem jogo bonito.

Jak toczący się głaz

Chwile, w których mam pretensje do samego siebie, że mundial przysłania mi resztę świata, nie zdarzają się często – po prostu mało co do mnie z tej reszty świata dociera. Gdyby tak nie było, zorientowałbym się przecież w porę, że przyjeżdża Dylan, a jakbym się zorientował, pewnie pojechałbym go zobaczyć, bo następna okazja może się prędko nie zdarzyć. Co on do cholery ma do tego mojego kibicowania, że przyjeżdża zawsze w czasie mundialu? Poprzednio, 17 lipca 1994 roku, dwadzieścia cholernych lat temu, występował na stadionie Cracovii, a fakt, że jego koncert przypadał akurat w tym miejscu i akurat w dniu finału mistrzostw świata bóg futbolu ocenił surowo: po kilku kawałkach (m.in. „Just Like A Woman”, „All Along The Watchtower”) rozpętała się gigantyczna burza, zgasło oświetlenie, zespół przestał grać. Dylan został jeszcze chwilę na scenie, śpiewając przy wtórze samej gitary akustycznej „Masters Of War”, ale dłużej niż kilkanaście minut nie dało się tego ciągnąć: występ został przerwany.

Jako że mi się wszystko kojarzy, miałbym w tym momencie ochotę powiedzieć: dokładnie jak występ Hiszpanii na tegorocznym mundialu. „Once upon a time you dressed so fine / You threw the bums a dime in your prime, didn’t you? / People’d call, say, >Beware doll, you’re bound to fall< / You thought they were all kiddin’ you”. Czy to nie jest opis tego, co się stało z tą elegancką reprezentacją? „Now you don’t talk so loud / Now you don’t seem so proud…” Czy to nie jest o tym, jak wracała jak niepyszna do kraju, wyeliminowana z turnieju już po fazie grupowej? Powiecie pewnie, że przeginam, ale dzisiejszego wieczoru, kiedy wiem, że gdzieś tam w lesie pod Słupskiem ten utwór pojawi się pewnie jako jeden z bisów, nawet fraza „You’ve gone to the finest school” kojarzy mi się z La Masią i jej wychowankami. „You’re invisible now, you got no secrets to conceal”, bo wszystko już o tobie wiemy…

Słuchana przez piłkoholika „Like A Rolling Stone” jest opowieścią o przemijaniu. O karierze wielkiej drużyny, która naprawdę długo utrzymywała się na szczycie, ale w końcu osunęła się w dół jak toczący się głaz. „How does it feel?” Czy będzie potrafiła zacząć jeszcze raz, z zastępem młodych: Thiago, Isco, Illaramendim, Moratą? „When you got nothing, you got nothing to lose…”.

A może to ostatnie zdanie odnosi się raczej do reprezentacji Kostaryki, która za chwilę ma walczyć o półfinał z Holandią? Ech, naprawdę chciałbym tego wieczora posłuchać Dylana.

Mundial, Belgia i Stany: futbol jest piękny

Analizowanie czegokolwiek byłoby tu nie na miejscu. Pisanie o taktyce, strategii, ustawieniu, decyzjach trenerskich, zmianach – zwłaszcza zmianach, bo w przypadku Belgów w każdym kolejnym meczu odgrywały one wielką rolę. Siedzę przed ekranem i patrzę, jak w BBC liczą metry, które musiał przebiec de Bruyne podczas kontrataku, który zakończył się pierwszą bramką dla Czerwonych Diabłów i odczuwam niesmak. Nie chcę, by ktoś teraz próbował mi pomóc rozumieć, co się stało. Nie chcę sam pomagać komukolwiek – nawet sobie – w rozumieniu. Chcę, by ekstaza, w jakiej się znalazłem, jeszcze trwała. Żeby ktoś zaserwował mi powtórkę i żeby ta powtórka raz jeszcze uderzyła mi do głowy.

Czego tu nie było? Parady Tima Howarda, rozgrywającego mecz życia (żaden bramkarz na żadnym z mundiali od 1966 roku nie obronił ich tylu; w sumie Belgowie stworzyli trzydzieści dziewięć sytuacji, zmuszając Howarda do piętnastu interwencji, Amerykanie odpowiedzieli siedemnastoma). Wymiana ciosów. Tempo gry – im dalej w mecz, tym bardziej rosnące, by apogeum osiągnąć w końcówce dogrywki. Doskonałe przygotowanie fizyczne Amerykanów do turnieju. Ich szanse przy stanie 2:1. Wśród nich na pierwszym miejscu ta po kapitalnie rozegranym rzucie wolnym, który gdyby zakończył się golem, stałby się dla mnie golem wszechczasów – do tego stopnia cenię w piłce nożnej zespołowość i do tego stopnia cenię w niej myślenie, pozwalające zawczasu okiełznać boiskowy żywioł.

Ach nie, zostawmy to, bo widzę, że znów zaczynam zmierzać w kierunku racjonalizacji. Moment jest chyba dobry, żeby wyznać, iż im więcej piszę o piłce, tym częściej tracę prostą radość z jej oglądania – tym więcej szukam szwów i ściegów, dzięki którym została uszyta. Dziś jednak niczego nie szukałem. Dziś byłem chłopcem podskakującym na fotelu i wrzeszczącym na całe gardło do ekranu. Mecz zagarnął mnie bez reszty. Zakochałem się po uszy. Zapomniałem o całym świecie. Nadużywałem wykrzykników i mnożyłem przymiotniki. Nie dbałem o to, jaki jest wynik i że któraś z drużyn odpada z turnieju. Z mojej, świeżo odzyskanej dziecięcej perspektywy, wygrały obie, bo obie uczestniczyły w meczu, który zostanie ze mną na długo – być może na zawsze.

Do kolejnego numeru „Kopalni” pozwólcie, koledzy, napisać o Belgia-USA, takim meczu, co się odbył 1 lipca 2014 roku.

Sztuka futbolu

Zapisuję te zdania na kilka minut przed rozpoczęciem meczu Niemcy-Algieria, z poczuciem, że za chwilę nie będzie już czasu. Algierski sen się skończy, trzeba będzie wracać do domu, niezależnie od tego, ile się z siebie dało, i ile zyskali dzięki temu piłkarze, kibice czy wreszcie trener Vahid Halilhodzić – po tylu latach pracy dopiero debiutujący na mundialu. Wspaniałe to było, od samego początku – od porażki z Belgią, odniesionej gdy rywale po dobrych zmianach podkręcili tempo, a im naprawdę zabrakło już sił, przez fantastyczną i zasłużoną wygraną z Koreą Południową oraz heroiczny remis z Rosjanami. Wspaniałe dzięki tym młodym energicznym pomocnikom, wymieniającym szybkie podania i chętnie angażującym się w pressing. Wspaniałe dzięki niestrudzonej ofensywie, strzelającej Koreańczykom gola za golem. Wspaniałe dzięki misji odgonienia wspomnień z 1982 r., kiedy Algierii udało się pokonać drużynę RFN, ale potem Niemcy i Austriacy zagrali na minimalne zwycięstwo pierwszej z drużyn, by wspólnie awansować i wyeliminować zespół z Afryki z turnieju.

Ale zapisuję te zdania także dlatego, żeby przypomnieć, iż Algieria była o szerokość słupka od awansu na mundial. Podczas barażowego dwumeczu z Burkina Faso piłkarze Halilhodzicia najpierw przegrali na wyjeździe 3:2, potem u siebie prowadzili 1:0, do momentu, w którym podczas doliczonego czasu strzał rywali odbił się od grającego na skrzydle Soudaniego i uderzył w słupek. „Gdyby wpadła, ci ludzie obcięliby ci obie nogi” – mówił potem trener do swojego piłkarza, wskazując na roztańczone i rozśpiewane trybuny. Przypadek, szczęście, przeznaczenie – tak niewiele brakowało, a dzisiejszej okazji do rewanżu na Niemcach za mundial sprzed 32 lat by nie było.

10427311_767817653263666_353905667636978876_nI tak sobie myślę, że rola przypadku, szczęścia, a może przeznaczenia w piłce nożnej, powinna być jednym z tematów naszej środowej rozmowy. Jeśli będziecie akurat w Krakowie, wpadnijcie do księgarni de Revolutionibus na Bracką, o siedemnastej, pogadać z nami o piłce. Zapraszamy z gospodarzami, Łukaszem Kwiatkiem i Bartkiem Kucharzykiem, oraz Rafałem Stecem, Markiem Wawrzynowskim, Piotrem Żelaznym – ludźmi zaangażowanymi w projekt czasopisma „Kopalnia. Sztuka futbolu”, które przy okazji będziemy promować.

Dylemat Gerrarda

Rozmowa, która miała odmienić życie Stevena Gerrarda, odbyła się mniej więcej przed rokiem, po kilkunastu miesiącach wspólnej pracy kapitana Liverpoolu z nowym menedżerem tego klubu, Brendanem Rodgersem. „Chcę, żebyś zmienił pozycję na boisku” – powiedział Rodgers i poprosił lidera drużyny, by przyjrzał się uważnie grze Andrei Pirlo.

Myśl była przednia. Steven Gerrard ma już 34 lata – zaledwie rok mniej od Pirlo. Nie będzie młodszy i nie będzie miał dawnej dynamiki, pozwalającej mu biegać między jednym a drugim polem karnym. Powinien raczej na stałe osiąść na własnej połowie i stamtąd dyrygować grą jako cofnięty rozgrywający. Za dynamikę akcji odpowiadać będą Sterling, Sturridge czy Suarez (ewentualnie Coutinho), jego zadaniem zaś będzie tylko – i aż – obsłużenie ich jednym z tych mierzonych podań, którymi zachwyca nas także włoski regista. Zmiana miała pozwolić Gerradowi kontynuować karierę na najwyższym poziomie jeszcze przez lata i, co w kontekście tegorocznego mundialu ważniejsze, miał z niej skorzystać także Roy Hodgson, posiłkując się w budowaniu reprezentacji liverpoolskimi schematami.

Analogia z Pirlo okazała się jednak nietrafiona i to bynajmniej nie dlatego, że mielibyśmy odbierać Gerrardowi talent do rozdzielania piłek. Owszem: we czwartek mocno naciskany przez piłkarzy Urugwaju, Cavaniego zwłaszcza, miał więcej niecelnych podań niż zwykle, ale wciąż potrafił kilkudziesięciometrowym podaniem zmienić stronę rozgrywania akcji, dostrzec wbiegającego w lukę bocznego obrońcę i nadać atakowi nową dynamikę. Problemem było raczej to, co działo się, kiedy Anglicy nie byli przy piłce, a atakował przeciwnik.

Rzecz w tym, że Andrea Pirlo ma asekurację – i w reprezentacji, i w klubie. W Juventusie po stracie piłki będą go ubezpieczali Pogba z Vidalem, w kadrze – de Rossi i Motta. W obu przypadkach w środku pola nie operuje w duecie, jak Gerrard z Hendersonem, ale ma dwóch partnerów; kolejną opcją Cesare Prandellego jest ustawienie za plecami lidera drużyny trójki obrońców, formacji tak modnej i skutecznej na tegorocznych mistrzostwach świata. Zamiast więc spędzać wakacje na rozważaniach, czy kontynuować reprezentacyjną karierę, czy, jakby to zaśpiewali Starsi Panowie, „wycofać się z arenki”, kapitan Liverpoolu mógłby poprosić Roya Hodgsona: „utwierdź mnie”, dodaj jeszcze jednego partnera (jak w klubie Lucasa czy Allena), a wtedy „wesołe będzie życie staruszka”.