Archiwum autora: michalokonski

Spełniony sen AVB

Napisał ktoś, że tytuł Man of the Match powinien przypaść dziecku Garetha Bale’a (Walijczyk – początkowo awizowany w pierwszym składzie – w ostatniej chwili opuścił stadion i wyruszył ze swoją dziewczyną do szpitala). Napisał niesłusznie, i to bynajmniej nie dlatego, że tytuł powinien przypaść Juanowi Macie. Rzecz w tym, że obecność Bale’a na boisku niewiele by zmieniła – nawet tego Bale’a, który przed tygodniem zachwycał formą w meczu Walii ze Szkocją. Już prędzej przydałby się, oj, jakby się przydał, Moussa Dembele do zatykania dziur między linią obrony a piłkarzami ofensywnymi, które tak umiejętnie zagospodarowywali Hazard, Oscar i wspomniany Mata. Druga linia Tottenhamu oddała im pole właściwie bez walki; walki, której podjęcie Dembele by gwarantował, a jego ruchliwość zmusiłaby także ofensywnych graczy Chelsea do większej ostrożności (fakt, że ustawienie 4-2-3-1 dzięki mobilności Belga przechodziło często w 4-3-3, był jednym z kluczy do serii czterech kolejnych zwycięstw Tottenhamu). Porównajcie jego zaangażowanie w grę defensywną w meczu z MU, z wczorajszą grą defensywną Huddlestone’a.

Nade wszystko zaś: przydałaby się lepsza postawa defensywy, w której trzech występujących wczoraj zawodników było jednak zawodnikami wyjściowej jedenastki. Zwłaszcza szokujących błędów Gallasa („trzy asysty” – powtarzali między sobą zachwyceni kibice Chelsea) nie dało się usprawiedliwić w żaden sposób i obecność Bale’a doprawdy niewiele by tu zmieniła. Czy Villas-Boas wyciągnie wnioski z katastrofalnej gry Francuza i da szansę Dawsonowi? Co zrobi z Walkerem, który od kilku tygodni ma obniżkę formy, a w ślad za tym również wyraźny spadek wiary w siebie (wczoraj, krytykowany niemiłosiernie przez własnych kibiców za postawę przy czwartym golu, najpierw emocjonalnie odpowiadał im na Twitterze, później zaś zdecydował się zamknąć konto na tym serwisie)? A skoro już jesteśmy przy decyzjach personalnych Portugalczyka: po wyjeździe Bale’a nie lepiej było postawić na innego skrzydłowego, młodego Townsenda, zamiast kazać się męczyć po lewej stronie najpierw Dempseyowi (okropnie zwalniał grę…), a później nieco tylko lepszemu Sigurdssonowi?

Zabawny jest ten futbol. Już w pierwszej połowie wyższość Chelsea nie podlegała dyskusji, choć – co charakterystyczne i może być dla gości jakąś przestrogą – także wówczas Tottenham zdołał zagrozić jej po stałych fragmentach gry, w drugiej jednak chwila zagapienia przy rzucie wolnym pozwoliła gospodarzom wrócić do gry i wkrótce osiągnąć ogromną przewagę, udokumentowaną golem Defoe’a. „Mecze rozgrywa się w głowach”, powtarzałem sobie, widząc animusz, z jakim poczynali sobie piłkarze Villas-Boasa; pasja, motywacja i inne emocje są w tej lidze ważniejsze od taktycznych niuansów i rozpracowywania oponenta – to, wystawcie sobie, słowa samego Portugalczyka z czwartkowej konferencji, „nie masakrujemy piłkarzy nadmiarem szczegółów” – dodawał AVB, którego nie bez powodu przecież nazywano w Chelsea „DVD”. Niedługo jednak. To, co w trakcie drugiej połowy zaczął wyprawiać grający za plecami Torresa tercet – jak się ruszał z piłką i bez, jak wymieniał pozycje, jak szukał się do wymiany podań i jak znajdował miejsca niezajmowane akurat przez rywali – przyprawiał o zawrót głowy dwójkę środkowych pomocników Tottenhamu. Zresztą trenerowi gospodarzy trzeba oddać, że szybko wyciągnął wnioski i w miejsce skołowanego kombinacjami rywali i zbyt rzadko próbującego odbierać im piłkę Huddlestone’a postanowił wstawić Livermore’a. Nie zdążył: zanim doszło do zmiany, Mata strzelił swoją pierwszą bramkę, zanim nowy piłkarz Tottenhamu zdążył poczuć grę – Hiszpan strzelił drugiego gola. Zdaje się, że już to raz napisałem, ale wysłanie Maty na kilkutygodniowy urlop zaraz na początku sezonu było genialnym posunięciem Roberto di Matteo: pomocnik wcześniej zagubiony i przygasły teraz strzela gola za golem i asystuje przy kolejnych, do spółki z równie efektywnym Hazardem. Sami zobaczcie akcję, w której Mata oddaje piłkę do Mikela, a potem rusza na wolne pole pomiędzy Walkerem i Gallasem, czekając na domknięcie trójkąta i kluczowe podanie Hazarda.

Kto potrzebuje Lamparda czy nawet Terry’ego? To też już raz napisałem: rewolucja Villas-Boasa dokonuje się w Chelsea z rocznym opóźnieniem (dziś strzelali piłkarze, których sprowadzał – Cahill i Mata, lub którym dał szansę – Sturridge); po wielu latach, podczas których drużyna osiągała sukcesy, choć nie zachwycała stylem, przyszedł czas także na piękny futbol. Nie mam żadnych wątpliwości, że o takiej właśnie grze marzył przed rokiem Portugalczyk – problem w tym, że nie bardzo miał ludzi.

Co mi się spodobało (copyright na formułę: Paweł Czado), to serdeczność między ławkami. Jeszcze przed rozpoczęciem meczu AVB podszedł do strefy Chelsea i przywitał się z całym sztabem szkoleniowym, a nawet z rezerwowymi piłkarzami – pofatygował się nawet do Lamparda, z którym przecież miał mocno na pieńku. Po zakończeniu spotkania serdecznie uścisnął się z Roberto di Matteo („Dziękowałem mu za Matę” – wyznawał później Włoch). Porażka nie jest jego winą – w tych okolicznościach i przy tych osłabieniach zrobił, co mógł, w przerwie potrafił jeszcze poderwać drużynę; o porażce zdecydowały indywidualne błędy i ekstraklasa rywali. Kiedy gospodarze kupowali Sigurdssona i Dempseya, goście sprowadzili Hazarda i Oscara – widać różnicę w budżecie, nieprawdaż?

Co mi się również w tej kolejce spodobało, to burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część zawodników, uważających najwyraźniej, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze angielskiej piłki działają zbyt opieszałe. Największą awanturę wywołała odmowa nałożenia koszulki promującej akcję przez Rio Ferdinanda i deklaracja Alexa Fergusona, że ukarze swojego zawodnika – ale warto podkreślić, że podobnych do Ferdinandowego gestów było więcej i że pochodziły w większości od piłkarzy czarnoskórych. Wyprowadzam z tego wniosek, że Kick It Out nie została sprowadzona do rytualnych gestów politycznej poprawności: że mówimy o rzeczach, które bolą, a gest Ferdinanda (a także m.in. Jasona Robertsa, Joleyona Lescotta czy wielu piłkarzy QPR – a tym brata Rio, Antona, i Evertonu) ma potrząsnąć i wezwać do działania, o które chodzi wszystkim marzącym o wykopaniu rasizmu ze stadionów, a nie pokazać, że nam jest wszystko jedno.

O ataku na Chrisa Kirklanda rozpisywać się nie ma potrzeby. Groza.

Ring Cafe

W chwili takiej jak ta, kiedy blog świeżutki i pysznie (mam nadzieję) działający na nowej platformie przyciąga wzrok napisami „świeżo malowane”, wypada się zabrać za podziękowania. Nie tylko pod adresem Michała Kuźmińskiego, kolegi redaktora i kolegi blogera, który nad serwisem internetowym „Tygodnika” sprawuje niezawodną pieczę, a mnie – sieciowego analfabetę – prowadzi za rękę wśród pojęć tak skomplikowanych jak tag czy hiperłącze. Przede wszystkim pod Waszym adresem, Kochane Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy: za cierpliwość, z jaką znosiliście narowy starego systemu, i za niezliczone pomysły racjonalizatorskie, którymi się tutaj ze mną dzieliliście. „Dłuższy komentarz zawsze piszę najpierw w osobnym pliku i zachowuję na dysku, na wypadek, gdyby blog się akurat zawiesił” – ileż ja takich zdań przeczytałem, ileż straconych minut wypełnionych niecenzuralnymi okrzykami musiało się za nimi kryć, ileż razy ja sam zmagałem się z identycznymi problemami. Doprawdy: niejeden raz, próbując tu coś napisać czułem się tak, jak musiał się czuć mój własny ojciec, usiłujący zreperować Syrenę Bosto za pomocą sznurówki z tenisówek mamy.

Wszystko to już za nami. Komentarze się publikują, wpisy się edytują, nowe możliwości – na przykład zamieszczania tu większej liczby obrazków czy filmów – komuś takiemu jak ja wydają się oszałamiające. A skoro tak, jest okazja do przypomnienia czegoś, co od jakiegoś czasu mi w tym pisaniu towarzyszy: marzenia o odtworzeniu atmosfery Ring Cafe, wiedeńskiej kawiarni z lat trzydziestych XX wieku, niezwykle chętnie odwiedzanej przez fanów futbolu. Ciekawa rzecz: choć teoretycznie kibice miejscowej Austrii chodzili do Cafe Parsifal, a Rapidu do Cafe Holub, ostatecznie wszyscy spotykali się właśnie w Ringu; miejsce to „stało się czymś w rodzaju rewolucyjnego parlamentu przyjaciół i fanatyków piłki nożnej”, a „jednostronne postrzeganie piłki z perspektywy jednego klubu nie miało racji bytu” (cytuję „Welt am Montag” za „Odwróconą piramidą” Jonathana Wilsona). Podczas naszych dyskusji najbardziej lubię te momenty, podczas których potrafimy się wznieść ponad plemienność, dominującą i w świecie piłki, i w kraju; każdy kibicuje innemu klubowi, ale każdy stara się zachować obiektywizm i dostrzegać np. zagranie niezgodne z fair play, nawet jeśli było udziałem zawodnika ukochanej drużyny. „Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu, rozumie życie po swojemu i ma własne przekonania o śmierci” – pisze ukraiński poeta Sierhiej Żadan w wydanej przez Czarne książce „Dryblując przez granicę”, wyliczając wszystkich tych, którzy przyczynili się do rozwoju piłki w jego zapomnianym przez Boga górniczym regionie, i podkreślając, że „nie można o nikim zapomnieć i nikogo przeoczyć”.

„Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu”, ale niejedno nas łączy. Jeśli więc mam w ramach nowego otwarcia zabawić się odkrywanymi właśnie możliwościami bloga, to wklejam „Fields of Athenry”, wykonaną przez sześć tysięcy irlandzkich kibiców na pożegnanie z Euro 2012 XIX-wieczną balladę – bodaj najpiękniejsze świadectwo wierności drużynie wbrew wszelkim okolicznościom, jakie dane nam było oglądać w ostatnich latach. Irlandia przez całe mistrzostwa grała fatalnie, a w ostatnim meczu otrzymała od Hiszpanów srogę lekcję piłki, ale przy stanie 4:0 jej fani zaczęli śpiewać pieśń o mężczyźnie, który w czasach wielkiego głodu został za kradzież jedzenia dla swoich bliskich zesłany do Australii i tam zza więziennych murów wspominał rodzinną miejscowość. Intymność i melancholia, nadzieja i duma, miłość i tęsknota – jakby na moment udało się przechytrzyć okrutnego i złośliwego futbolowego demiurga, z którym się tu na codzień zmagamy, i pokazać mu, że są w piłce nożnej rzeczy ważniejsze niż wygrana swoich.

Wiara w Fornalika, niewiara w Hodgsona

Doprawdy, niełatwo odpowiedzieć na pytanie, co gorsze: murawa na Stadionie Narodowym czy reprezentacja Anglii. Na tej pierwszej piłka właściwie stawała w miejscu, trudno było o podanie na dobieg, o ryzyku zagrań obrońców z bramkarzem nie wspominając. Ta druga co najmniej od czasu Euro (upieram się, że za Capello były jednak lepsze momenty) gra w piłkę metodami dwudziestowiecznymi. Piłkarzy Roya Hodgsona nie będziemy tłumaczyć stanem murawy – podczas meczu z San Marino na Wembley grali równie ospale, podawali równie niedokładnie i szukali sobie pozycji równie bez wyobraźni, tylko że na amatorów wystarczyło. W Warszawie nie kleiło im się dosłownie nic, poza znanymi od lat próbami dośrodkowań Milnera z prawej strony – a i tak bez sensu, skoro adresowanymi do niewielkiego i osamotnionego Defoe’a. Zawiódł Cleverley, nierozumiejący swojej roli na boisku i pozwalający, by jego stroną szły najgroźniejsze ataki Polaków (przeceniacie go, drodzy czytelnicy kibicujący MU, od dawna się zresztą o to spieramy…). Gerrard i Carrick grali zbyt głęboko, ten drugi straszył – nawet na tle strasznych kolegów – prostymi błędami w środku, obrońcy wybijali na oślep, Lescottowi plątały się nogi, Johnson tradycyjnie już dawał się zaskakiwać piłką za plecy, a Cole pozwalał się wyprzedzać Grosickiemu (Aaron Lennon zaciera ręce przed sobotą i meczem Tottenham-Chelsea…), co więcej: Hart pomylił się przy golu. Starzy wypaleni, młodzi przereklamowani… czułem się, jakbym oglądał drużynę z czasów Steve’a McClarena, która gdyby nie to, że rywali w grupie ma tym razem słabszych powinna się obawiać o awans na mistrzostwa świata.

Polacy muszą czuć niedosyt. Jeden błąd w ćwiczonym ponoć kryciu strefowym pozwolił Rooneyowi strzelić gola – poza tym w zasadzie nie mieli problemów z tyłu, a z przodu radzili sobie nie tylko w szybkim ataku. Cieszę się, że po awanturze w Podgoricy Ludovic Obraniak znów odnalazł się w tej reprezentacji; cieszę się, bo widzę, że myśli na boisku. Nawet jeżeli pomocnik Bordeaux zagrywa którąś z piłek niedokładnie, robi tak dlatego, że próbuje rozwiązania ryzykownego, ale w danym momencie najkorzystniejszego – słowem to inteligentny, regulujący tempo gry rozgrywający, który wie, kiedy przyspieszyć, zgrywając bez przyjęcia do atakującego bocznego obrońcy, kiedy wysłać prostopadłą piłkę do wybiegającego napastnika, kiedy zaś – jeżeli naprawdę nie ma lepszego rozwiązania – poczekać i rozegrać ją z defensywnymi pomocnikami.

Z tych ostatnich imponował przede wszystkim Krychowiak, skuteczny w odbiorze i celnie odgrywający do przodu (po niemieckim trio z Borussi nadszedł czas na francuski duet w polskiej kadrze?). Grosicki dużo i szybko biegał, z podjęciem ostatecznej decyzji było trochę gorzej, ale i tak można po tym meczu dojść do wniosku, że w kwestii gry skrzydłami Polska nie jest skazana wyłącznie na Błaszczykowskiego. A jeszcze jest Glik, podobnie jak Krychowiak w pewnym sensie wynalazek trenera Fornalika…

Inaczej niż Rafał Stec, nie zobaczyłem u reprezentantów Polski angielskiego kompleksu; nie uważam, że potrzebowali połowy, „by porzucić patrzenie na rywali, jak na niezniszczalne zjawy”. Od początku grali dobrze, tyle że przy stanie 0:0 nastawiali się raczej – co zrozumiałe – na grę z kontry, niewielką liczbą zawodników, próbowali także wykorzystać wspomniane wolne sektory za plecami bocznych obrońców gości (w jedenastej minucie o mało nie udało się Grosickiemu – co charakterystyczne, żeby przeciąć jego akcję musiał wrócić Rooney). Może za mało grali górą do Lewandowskiego, nie narażając piłki na kontakt z murawą – ważne, że po utracie gola bynajmniej się nie speszyli, a ostatecznie pokazali się także w grze pozycyjnej i przy stałych fragmentach (znów Obraniak!). Zaprawdę powiadam wam: nabijajcie się z PZPN-u, ale nie nabijajcie się z polskiej reprezentacji, bo może pojechać na Mundial. Waldemar Fornalik zasłużył na spokojną zimę, czego nie można powiedzieć o Royu Hodgsonie.

Deszczowa piosenka

Owszem, długo nie zapomnimy tego wieczoru, był to bowiem wieczór, w którym Szwecja zdołała zremisować z Niemcami 4:4, mimo iż do 62. minuty przegrywała 4:0, a czwartego gola zdobyła dopiero w doliczonym czasie gry, Hiszpania zaś w 93. minucie wypuściła prowadzenie w spotkaniu z Francuzami. „To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach” – piszą o piłce w inspirującej, także przez to, że skłania do polemik książce „Postfutbol” Mariusz Czubaj, Jacek Drozda i Jakub Myszkorowski. Ejże…

Zapasy irytacji na dzisiejszy dzień wyczerpałem, w dowcipach jestem słaby, zresztą z czego tu się śmiać, skoro plany kilkudziesięciu tysięcy ludzi na wtorek i środę odpłynęły z decyzją o niezamknięciu dachu, a w światowych mediach i internecie mamy prawdziwą ulewę polish jokes? W tym sensie wyniki Szwedów i Hiszpanów uratowały mój wieczór, pozwalając jednak dać tu parę słów o futbolu i potwierdzając kolejny raz tezę o jego kompletnej nieprzewidywalności. Piłkarski demiurg płata przecież figle na każdym kroku, nie tylko przekładając mecz Polaków z Anglikami tak, aby przypadł dokładnie w rocznicę TAMTEGO Wembley. Kiedy klasowa drużyna prowadzi 4:0, ostateczny wynik wcale nie jest przesądzony. Owszem, pojedynku Liverpoolu z Milanem i MU z Bayernem w finałach Champions League przeszły do legendy, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, tylko dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Przywołujemy je jako pierwsze, które przychodzą nam na myśl, nie pamiętając może o wydarzeniach takich jak z 21 grudnia 1957 r., kiedy to na 26 minut przed końcem meczu Charlton przegrywał drugoligowy mecz z Huddersfield 1:5.

Grali w dziesięciu, bo ich kapitan, obrońca Derek Ufton został zniesiony z boiska w 15. minucie ze złamanym obojczykiem, a w tamtych czasach nie można było jeszcze dokonywać zmian. Niemal wszyscy kibice Charltonu opuścili już stadion, gdy nagle Johnny Summers zaczął swój festiwal strzelecki i zrobiło się… 6:5. Huddersfield jeszcze wyrównało, ale Charlton strzelił zwycięskiego gola w ostatniej minucie. 7:6, pięć goli lewonożnego Summersa zdobytych, co do jednego, prawą nogą.

Wiemy przecież, że potencjalność podobnego scenariusza ukryta jest w każdym meczu. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0”, mówimy między sobą, zagrzewając drużynę do strzelenia trzeciej bramki. Kiedy udaje się strzelić trzecią, modlimy się, by w ciągu paru następujących po niej minut nie stracić gola, bo wtedy już na pewno tamci złapią wiatr w żagle i zacznie się wielka gonitwa… A jeśli nawet ten scenariusz się nie spełni, z łatwością potrafimy się wczuć w fanów przegrywającego zespołu, gorzko wyrzekających, że ich ulubieńcy, uczciwszy uszy, nie mają jaj. Przecież przy spełnieniu odpowiednich warunków (leżących skądinąd poza sferą techniki indywidualnej piłkarzy czy strategii trenerów), a zamykających się w trójkącie odporność psychiczna – wiara w siebie – wola zwyciężania, odwrócenie każdego wyniku w piłce jest możliwe nawet w ekstremalnie krótkim czasie.

Co kładę Wam i sobie do głowy przed jutrzejszym meczem Polska-Anglia, uchylając się tym samym od narodowej debaty o narodowym basenie. „Nie istnieje obowiązek dla publicysty sportowego bardziej przykry, niż znęcanie się nad PZPN – pisze Rafał Stec w tekście, który ukaże się właśnie jutro na łamach „Tygodnika Powszechnego” (pędźcie do kiosków…). – Tocząca piłkarski związek przewlekła choroba została zdiagnozowana wieki temu, jej przyczyny i objawy stały się powszechnie znane i omówione, społeczną niechęć do środowiska utrwalają wybuchające raz po raz aferki i afery. O impotencji działaczy nie sposób napisać już nic oryginalnego” – deklaruje, po czym oczywiście diagnozuje, omawia i pisze coś oryginalnego. Ja jednak jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że nie muszę pisać ani o PZPN, ani o odpowiedzialnym za budowę i utrzymanie stadionu (także za bieżące dbanie o murawę, system drenażu itd.) Narodowym Centrum Sportu, ani o rządzie, który sprawuje pieczę nad tym ostatnim. Piłkarski demiurg lubi płatać figle. Z meczu słabiutkiej Polski ze słabą Anglią może się jeszcze zrobić arcyklasyk.

Szerszy interes piłki

Będzie o Chelsea, liderze tabeli. I będzie też o liderach Chelsea, niestety – o liderach na boisku i ich braku poza nim.

O liderze tabeli, wiadomo: zaczął sezon fantastycznie (choć dodajmy od razu, że kalendarz miał – może poza ubiegłotygodniowym Arsenalem – nienajtrudniejszy), jego nowy styl gry imponuje wielością rozwiązań, ofensywny kwartet odnajduje miejsce nawet w największym ścisku, zresztą – konieczną przestrzeń zapewniają wejścia bocznych obrońców (co widać choćby po asyście i golu Ivanovicia z Norwich). Duch Drogby wyegzorcyzmowany, długa piłka jako metoda gry pożegnana, Torres w formie, Mata odrodzony po urlopie zmyślnie udzielonym mu przez Roberto di Matteo (cztery gole i pięć asyst w ostatnich pięciu meczach!), Hazard szybki, Oscar zachwycający techniką. Doprawdy, chciałoby się pozostać na poziomie murawy ze Stamford Bridge, gdzie piłka tak cudownie krąży w trójkącie Mata-Hazard-Oscar i gdzie Hiszpan, Belg i Brazylijczyk tak wspaniale wymieniają się pozycjami, że nawet Alan Shearer w Match of the Day snuje porównania z Barceloną. Doprawdy, patrząc na dobry wpływ, jaki ma wchodzący coraz częściej z ławki Lampard, chciałoby się podyskutować, czy przypadkiem Roberto di Matteo nie przeprowadza w Chelsea rewolucji zaplanowanej przed rokiem przez Andre Villas-Boasa.

Nie da się jednak pozostać na poziomie murawy ze Stamford Bridge, bo dzisiejszy edytorial „Observera” – niedzielnej, tygodnikowej wersji „Guardiana” – wywołuje wszystkich zakochanych w angielskim (a może nie tylko angielskim) futbolu do tablicy. Piłka jest prosta: większość dużych prywatnych i publicznych instytucji spoza świata piłki wyrzuciłaby z pracy kogoś, kto wypowiadałby się tak, jak John Terry.

Jasne: powiedzmy od razu, że sąd go uniewinnił, bo dowody zgromadzone przez oskarżycieli nie okazały się wystarczająco mocne, jak na standardy angielskiego wymiaru sprawiedliwości, ale organizujący rozgrywki związek piłkarski, podobnie jak klub sportowy może w tym przypadku ograniczyć się do własnych przepisów i na podstawie stosowanego w Wlk. Brytanii tzw. dowodowego standardu prawdopodobieństwa ocenić, co wynika z faktu, że kapitan Chelsea nazwał Antona Ferdinanda „pieprzoną czarną ci…” (cytowanie drugiej obelgi, tej, by tak rzec, fallocentrycznej, pominę). Sąd uznał, że nie można ze stuprocentową pewnością dowieść, co i w jaki sposób Terry powiedział (a obrona podważała wiarygodność ekspertów, odczytujących jego słowa z ruchu warg), nie mówiąc już o tym, czy powiedział to, co powiedział, z zamiarem obrazy. Piłkarz z kolei zeznawał, że jedynie powtarzał, w dodatku sarkastycznie, słowa, których użycie zarzucił mu Anton Ferdinand. Tę wersję wydarzeń niezależna komisja Football Assotiation uznała jednak za „nieprawdopodobną, niewiarygodną i zmyśloną” (zreszą nawet sędzia podczas procesu był podobnego zdania – po prostu musiał zinterpretować cień wątpliwości na korzyść oskarżonego), kwestionując równocześnie rolę, jaką odegrał w całej sprawie świadek obrony Ashley Cole.

Mówiąc wprost: wygląda na to, że piłkarze Chelsea kłamali, a Cole manipulował zeznaniami – skądinąd przy współpracy klubowych urzędników. „Observer” pyta więc, czy władze Chelsea są z tego zadowolone? Czy akceptują fakt, że kapitan drużyny posługuje się takim językiem? Czy fani Chelsea są zadowoleni z faktu, że symbol tego klubu rasistowsko znieważa rywala? Czy sponsorzy drużyny, np. Samsung, są zadowoleni z tego, że ich marki kojarzone są z zacytowanym wyżej bluzgiem albo z wrzucaniem na Twittera obelżywych wycieczek pod adresem FA? „Chelsea powinna się wstydzić” – pisze redakcja angielskiej gazety – powinna się wstydzić zarówno z powodu całego incydentu, jak i z powodu Johna Terry’ego i Ashleya Cole’a. Dla mnie kluczowe jednak są dalsze słowa edytorialu: „Dla tych z nas, którzy kochają futbol, oglądanie tego, jak świat piłki radzi sobie z aferą Terry’ego, jest przygnębiające, zniechęcające i odrażające” (a przecież nie chodzi tylko o tę sprawę, bo łatwo wspomnieć żałosną reakcję Liverpoolu na incydent z udziałem Suareza i Evry). Przygnębiające i zniechęcające jest również dzielenie włosa na czworo, czyli dywagowanie, czy ktoś, kto ma w swoim języku rasistowskie sformułowania, jest rasistą. Doprawdy, wystarczy, że ma w swoim języku rasistowskie sformułowania i że te sformułowania kolportuje.

Otóż tak właśnie: wściekam się na odzywkę Terry’ego, kompromitującą reakcję władz Chelsea i bezsilność angielskiej federacji, tak samo jak wściekam się na nurkującego dziś w spotkaniu z Aston Villą Garetha Bale’a. Nie chodzi o klubowe sympatie czy antypatie, chodzi o zasady, bez których piłka nożna po prostu nie ma sensu.

Rzecz jest skądinąd bardzo a propos moich ostatnich aktywności pozablogowych i związanej z nimi rzadszej obecności na blogu: kończę książkę o futbolu. Książkę, w której wiele jest o tym, że futbol może być narzędziem społecznej zmiany, i której toczone tutaj dyskusje mnóstwo zawdzięczają. Chętnie więc odbędę kolejną: o granicznej sytuacji, w której „kapitana, lidera, legendę”, świetnego niewątpliwie piłkarza, oddanego swojej drużynie jak mało kto, należy surowo ukarać w imię – że zacytuję niesławny werdykt FA w sprawie przenosin Wimbledonu do Milton Keynes – „szerszych interesów tego sportu”.

Wyjdę na naiwniaka po raz tysiąc pierwszy, ale napiszę to, bo w to wierzę: piłka nożna ma sens toczona fair, bez rasizmu i nienawiści. Ma sens, zjednoczona wokół chorego Patrice’a Muamby czy wokół ofiar tragedii Hillsborough, niezależnie od tego, czy lubi się Bolton i Liverpool, czy nie. Ma sens bez ręki Henry’ego, symulacji Drogby, teatralnych upadków Bale’a. Ma sens, oceniająca sportowców według ich umiejętności boiskowych, nie zaś według wyznania, koloru skóry, płci czy orientacji seksualnej. I nie zarzucajcie mi tu politycznej poprawności – to papież Jan Paweł II, piłkarz-amator i kibic, mówił o ogromnym znaczeniu sportu, który „może sprzyjać upowszechnianiu wśród młodych ważnych wartości, takich jak lojalność, wytrwałość, przyjaźń, wspólnota, solidarność”, i apelował o „sport, który chroni słabych i nie wyklucza nikogo, uwalnia młodych z sideł apatii i obojętności i wzbudza w nich wolę zdrowego współzawodnictwa; sport, który stanie się czynnikiem emancypacji krajów uboższych, pomoże w walce z nietolerancją i w budowie świata bardziej braterskiego i solidarnego; sport, który będzie budził miłość do życia, uczył ofiarności, szacunku i odpowiedzialności, pozwalając należycie docenić wartość każdego człowieka”.

Jest piłkarz, którzy sprowadza wartość człowieka do „pieprzonej czarnej ci…”. Jest klub, którego ten piłkarz jest kapitanem. Oto dlaczego trudno się zachwycać zwycięstwem tego klubu nad Norwich.

Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna

Nie wierzę. Od zwycięstwa Tottenhamu na Old Trafford minęły 23 godziny, a ja wciąż nie wierzę. W sumie nic dziwnego: od poprzedniego triumfu ukochanej mej drużyny na stadionie Manchesteru United minęły 23 lata, sumując mecze ligowe i pucharowe – udało się za 29 razem. W tym tempie następnego zwycięstwa doczekam dobrze po sześćdziesiątce, jeżeli oczywiście dożyję tego wieku, bo ustaliliśmy już dawno, że kibicowanie Tottenhamowi może być przyczyną wielu groźnych chorób (wielokroć pisałem o badaniach zleconych przez Lloyds Pharmacy, z których wynika, że ze wszystkich fanów drużyn Premier League to fani z White Hart Lane są najsilniej narażeni na choroby serca, dzięki czemu przez jakiś czas oferowano im nawet darmowe przeprowadzenie stosownych testów) i prawdopodobieństwo wykitowania przed telewizorem rośnie z miesiąca na miesiąc. Nawet wczoraj odbyło się to przecież według wszelkich najlepszych, czyli najgorszych wzorców: kiedy już Dempsey podwyższył na 1:3, do bramki Kagawy dzieliły nas zaledwie 72 sekundy, z czego połowę zajęły pewnie podskoki i uściski. Że w takim momencie nie byli w stanie opanować emocji – niby rozumiem, ale oczekiwałbym, żeby potrafili. „Nienawidzę tego”, wyrwało mi się po drugim golu dla United i przez następnych kilka minut musiałem tłumaczyć oglądającym ze mną dzieciom, że a) nie mam nic przeciwko Japończykom, b) nie mam nic przeciwko rywalom jako takim, c) po prostu bardzo chciałbym ten mecz wygrać, a w tych okolicznościach wydaje mi się to całkowicie niemożliwe. W ogóle jamnik wychowany pod szafą poszczekiwał we mnie przez cały wieczór: kiedy Vertonghen zdobył bramkę na 0:1 pomyślałem sobie „za wcześnie, cholera”, kiedy Bale podwyższył na 0:2 byłem pewien, że prowadzenia nie uda się dowieźć do przerwy, kiedy United strzelało swoje gole, widziałem już oczami wyobraźni początek pogromu. Tak naprawdę nie chciałem, żeby moje dzieci oglądały ten mecz, a teraz myślę, że właśnie fakt wspólnego oglądania uczynił go tak naprawdę niezapomnianym.

Czy mam dodawać, że jamnik wychowany pod szafą miał dziesiątki powodów do poszczekiwania? Że nie dalej jak pół roku temu prowadziliśmy dwoma bramkami na Emirates, żeby następnie dać się zmieść z powierzchni boiska? Że dwa sezony temu wygrywaliśmy w takim samym stosunku właśnie na Old Trafford, po czym błąd sędziego Webba (Gomes nie faulował Carricka) umożliwił miażdżący – pięć goli w nieco ponad 20 minut – comeback mistrzów Anglii? Że w 2004 roku inny sędzia, Mark Clattenburg, nie uznał gola Pedro Mendesa zdobytego w ostatniej minucie spotkania (niesławnej pamięci golkiper MU Roy Carroll wygarnął piłkę dobry metr za linią bramkową, czego arbiter nie zauważył)? Że dokładnie jedenaście lat temu, za kadencji Glenna Hoddle’a na White Hart Lane nawet trzybramkowe prowadzenie do przerwy nie wystarczyło? Że na inaugurację tego sezonu trzykrotnie straciliśmy punkty w końcówce, niepotrafiąc wywieźć remisu z Newcastle i obronić zwycięstw z Norwich i WBA (byłby lider, cholera…)? Że także wczoraj przez ostatnie pół godziny była to rozpaczliwa obrona Częstochowy, podczas której ani niecelne wykopy Friedela, ani kolejne zmiany nie były w stanie zdjąć presji z drużyny (Sigurdsson przez ponad 20 minut miał zaledwie jedno podanie i jeden wślizg, Huddlestone przez 10 minut – podanie, wślizg i główkę)?

No dobra, dość tych wzdychów – da się w końcu powiedzieć o tym meczu parę zdań całkiem racjonalnych. Po pierwsze, o względności statystyk: Stats Zone pokazała po spotkaniu, że gospodarze strzelali 16 razy, goście zaś 10, że gospodarze zanotowali 700 podań, z czego 627 celnych, zaś goście 243 podania, z czego 188 celnych (procentowo oznacza to 90 proc. celnych MU i 77 proc. Tottenhamu), że przewaga Manchesteru w posiadaniu piłki wyniosła 74 do 26. I co? I nic. Tottenham wygrał.

Po drugie, o szczęściu. Że strzał Vertonghena uderzył w Evansa i zmylił Lindegaarda. Że Rooney trafił w słupek, a Carrick w poprzeczkę, że van Persie zmarnował wyborną okazję, a zwłaszcza że sędzia nie podyktował dwóch rzutów karnych. Od razu powiem: nie nazwałbym decyzji Chrisa Foya błędnymi, rękę Sandro można było zinterpretować jako przypadkową, a wejście Vertonghena w Naniego jako wejście na granicy – rzecz w tym, że wielu sędziów, a już zwłaszcza na tym stadionie, takie rzeczy gwiżdże.

Po trzecie, o słabościach MU ujawnionych w pierwszej połowie. Za wolna druga linia, bezradna (Giggs!) przy ruchliwych, stosujących wysoki pressing, dobrze przechodzących z obrony do ataku piłkarzach Tottenhamu.

Przez cały mecz intensywnie zachwycał mnie Paul „Metronom” Scholes, rozdzielający piłki z niespotykaną precyzją, nawet jeśli jego podania były kilkudziesięciometrowe, ale przy szybkobiegających Dembele i Sandro również on nie potrafił początkowo odcisnąć piętna na meczu. O kłopotach Rio Ferdinanda napisano to i owo w dzisiejszej prasie – on również był zbyt wolny, ale przede wszystkim – podobnie jak Kościelny z Torresem w meczu o kilka godzin wcześniejszym – nie radził sobie z inteligentnie wyciągającym go z pola karnego Jermainem Defoe.

Co by nas podprowadzało do „po czwarte”: klasy, z jaką goście sprostali historycznemu momentowi. Defoe, który – powtórzmy – nigdy nie miał warunków fizycznych, ale też umiejętności do występowania jako jedyny napastnik, rozwinął się pod kierunkiem Andre Villas-Boasa w stopniu niebywałym. Wiele usłyszeliśmy zachwytów nad bramką Garetha Bale’a, ale przecież nie byłoby jej nie tylko, gdyby nie początkowy wślizg Sandro i późniejsze podciągnięcie piłki przez Dembele, ale także gdyby nie miejsce, jakie zrobił Walijczykowi w środku zbiegający na skrzydło Defoe. Również gola Dempseya nie byłoby, gdyby Anglik nie znalazł się na skrzydle, gdzie zdołał przyjąć piłkę i celnie ją odegrać do Bale’a.

Świetne występy Dembele na Old Trafford są już w tym sezonie tradycją – w barwach Fulham obronę MU dosłownie sterroryzował, ale bodaj jeszcze bardziej imponująco wypadł Sandro, rzucający się pod nogi gospodarzy, blokujący ich strzały, odbierający piłkę i – jak przy golu numer dwa – udanie rozpoczynający kontrataki.

Vertonghen to klubowy piłkarz miesiąca, zważywszy jak radzi sobie nie tylko jako środkowy, ale również lewy obrońca. Caulker groźny jest pod bramką rywala, a pod własną także rzadko daje się przeskoczyć. Gallas każe sobie obwiązywać kontuzjowane udo elastyczną taśmą, gubi soczewki kontaktowe, ale dyryguje kolegami pod naporem. Villas-Boas zaś…

Cóż, jeśli miałbym do tego wszystkiego dołożyć jakieś „po piąte”, dotyczyłoby ono relacji portugalskiego menedżera z mediami. W sobotę rano, a więc na kilkanaście godzin przed meczem na Old Trafford, drukujący skądinąd „felietony” Harry’ego Redknappa „The Sun” opublikował kolejny tekst o tym, że szatnia Tottenhamu jest podzielona, a delegacja piłkarzy wybrała się w tym tygodniu do trenera z apelem, by zrezygnował z wycieńczających treningów dwa razy dziennie i zaczął ich ustawiać bardziej ofensywnie. Kyle Walker – który zresztą naprawdę mógłby lepiej pilnować linii przy pułapkach ofsajdowych – wyśmiewał już ten tekst na Twitterze; warto dodać, że sesje przed- i popołudniowe odbywały się, owszem, ale podczas okresu przygotowawczego – podobnie zresztą jak w każdym klubie. Skąd więc taka publikacja? Villas-Boasa nie lubią, bo nie jest Redknappem, bo wygląda, a zwłaszcza wysławia się lepiej niż pozostali trenerzy, bo nie sposób się z nim skumplować, bo nie jest Anglikiem wreszcie. To właściwie zdumiewające, że nawet po zwycięstwie na Old Trafford w paru tekstach znajduję ukryte szpile pod adresem szkoleniowca Tottenhamu, a zarzut robi się nawet z tego, że… za bardzo się cieszy (pamiętacie, jak podskakiwał Redknapp, kiedy na początku roku Tottenham gromił Newcastle? A co z malowniczymi celebracjami Mourinho, Wengera, samego Fergusona wreszcie?). Nie lepiej wyzłośliwiać się pod adresem Alexa Fergusona, nazywającego cztery minuty doliczonego czasu gry (w rzeczywistości grali pięć) obrazą dla tego sportu?

Nie mówię zresztą, że w tym przypadku sir Alex nie miał trochę racji: padły w drugiej połowie trzy gole, było pięć zmian, była przerwa na zmianę soczewek Gallasa, a i Friedel nie kwapił się z wybijaniem piłki – problem w tym, że cztery doliczone minuty to jednak standard nawet w takich przypadkach. Po prostu: jednych menedżerów media lubią bardziej, innych mniej; podobnie z piłkarzami: na tle znakomitej zmiany, którą dał Rooney, tym mocniej widać zmierzch (nie myślałem, że kiedyś napiszę to słowo) Ryana Giggsa. Pytanie zresztą, czy to nie wina menedżera – wystawiać 38-latka jako nominalnego lewego pomocnika?

Historyczne zwycięstwo. Euforia. Te sprawy. Do tematu słabości United trzeba będzie wrócić. Podobnie zresztą, jak do sprawy Johna Terry’ego, której jeszcze wczoraj po południu myślałem poświęcić cały ten wpis.

Uścisk dłoni

Dla takich dni jak dzisiejszy warto wstać wcześniej, warto też później położyć się w przeddzień. Większość niedzielnych obowiązków odwaliłem w sobotę wieczorem, a to, co zostało, skoncentrowałem na przedpołudnie, żeby z wolną głową przystąpić do oglądania meczu, które był skazany na to, żeby stać się klasykiem. Jaka szkoda, że bloga nie mogłem napisać na zapas.

Chociaż nie – trochę mogłem, skoro prasówkę przed dzisiejszym spotkaniem na Anfield zacząłem gromadzić koło czwartku. Mogłem ucieszyć się np., że w Liverpoolu i Manchesterze United potrafili pójść po rozum do głowy i uspokoić emocje w kwestii konfliktu Evra-Suarez (obaj posłuchali apeli mediów, klubowych kolegów i oficjeli, po czym uścisnęli sobie dłonie przed meczem), oraz że wszyscy wchodzący na Anfield fani MU otrzymali list od Alexa Fergusona, apelujący o przebudzenie sumień i wyeliminowanie z dzisiejszego repertuaru nienawistnych śpiewów pod adresem Liverpoolu (nie do końca pomogło, niestety: telewizje pokazały, że już po zakończeniu spotkania przyjezdny sektor ryczał to, co zawsze). Jeśli wyznaję czasem wiarę w to, że futbol może być narzędziem społecznej zmiany, to właśnie w związku z chwilami takimi jak ta, w której kapitanowie od lat rywalizujących ze sobą klubów wspólnie wystąpili, by upamiętnić ofiary tragedii ciążącej na historii jednego z nich, a Bobby Charlton wręczył Ianowi Rushowi kwiaty przed najsłynniejszą trybuną Anglii – zajmowaną przez najzagorzalszych fanów Liverpoolu The Kop. Ech, żebyż tak kiedyś w Polsce przed meczem podwyższonego ryzyka dało się gdzieś przeczytać słowa podobne do tych, które wypowiedział Steven Gerrard: „Mam nadzieję, że zwycięży przyzwoitość. To fantastyczna okazja dla fanów obu drużyn, by zerwać z chorymi piosenkami. I to wielka szansa na wysłanie komunikatu do wszystkich kibiców świata w sprawie śpiewania podobnych rzeczy. Jeśli to będzie fantastyczny mecz, jeśli Suarez i Evra podadzą sobie ręce i jeśli nie będzie nienawistnych okrzyków, damy światu wspaniały przykład. To dużo ważniejsze niż piłka nożna”… Nawet Gary Neville, niebędący przecież niewiniątkiem, jeśli idzie o podgrzewanie wrogości między dwoma klubami, mówił o zrobieniu następnego kroku: wyeliminowaniu z kibicowskiego repertuaru wszelkich obrzydliwych śpiewów („Pieśni o wielkich ludziach piłki, takich jak Arsene Wenger, albo o świetnych piłkarzach, jak Sol Campbell czy John Terry, mogą być równie okropne, jak te o tragediach w Monachium czy na Hillsborough”). Z kolei na stadionie zwaśnionego z Liverpoolem Evertonu na środku boiska stanęło w poniedziałek dwoje trzymających się za ręce dzieci, dziewczynka w koszulce Liverpoolu z dziewiątką na plecach i chłopiec w koszulce Evertonu z szóstką (96 to liczba ofiar śmiertelnych tragedii z Hillsborough). Głęboko mnie ten obraz wzruszył…

Jako się rzekło, nie do wszystkich widzów spektaklu na Anfield trafiło to, co chcieli przekazać trenerzy i piłkarze ich ukochanych klubów. No i szkoda, cholera, że sportowej atmosfery w tym meczu wystarczyło na trzydzieści minut. Odniosłem wrażenie, że Mark Halsey okropnie nie chciał dać czerwonej kartki Shelveyowi, że ociągał się z decyzją o jej wyjęciu, że słuchał, co mu suflują do słuchawki liniowi, ale nie miał wyjścia: wślizg obiema nogami kwalifikuje się do usunięcia sprawcy z boiska. Szkoda zresztą nie tylko w sensie, od którego tu zacząłem – czyli fair play, ale także w sensie czysto sportowym. Cały plan Brendana Rodgersa, tak skutecznie realizowany do wyrzucenia pomocnika Liverpoolu, runął właśnie w tamtym momencie – a rzecz skomplikowała się jeszcze po wejściu na boisko Scholesa za beznadziejnego Naniego. W pierwszej fazie meczu druga linia MU po prostu nie istniała: trzech zawodników Liverpoolu – zwłaszcza niestrudzony w pressingu, najlepszy na boisku Gerrard

i kontrolujący jak zwykle dystrybucję piłki Allen – kompletnie zdominowało dwójkę Carrick-Giggs. Nawet jeśli próbował ich wspierać cofający się Kagawa, to przewagę robił wracający się również – i rozpoczynający później swoje ataki z głębi pola Suarez (patrz niewykorzystane przez Boriniego, znakomite podanie). Ponieważ gospodarze grali również szybciej niż ostatnio, ponieważ z prawej strony niezwykle dojrzale poczynał sobie Sterling, po raz pierwszy za kadencji Rodgersa w Liverpoolu można było odnieść wrażenie, że zestawianie stylu tego trenera ze stylem Barcelony ma sens. Następca Dalglisha zrobił zresztą również dobrą zmianę, wprowadzając operującego za Suarezem Suso. Wszystko dobrze, poza skutecznością, poza czerwoną kartką, która złamała pomysł na grę, no i poza nurkiem Valencią, który kładł się w polu karnym jeszcze zanim został dotknięty (czy w ogóle został?) przez Glena Johnsona. Co każe nam wrócić do ubolewań, że mecz, który miał wszelkie dane, by stać się klasykiem, rozstrzygnął się w sposób daleki od gry fair – nawet jeśli można czynić współwinnym sędziego, który dał się nabrać pomocnikowi MU.

Manchester United na razie wypada najsłabiej ze wszystkich drużyn czołówki, co nie znaczy oczywiście, że nie poradzi sobie w przyszłym tygodniu z Tottenhamem, prezentującym się jeszcze słabiej. Mając do wyboru starcie MC-Arsenal i derby Londynu na White Hart Lane wybrałem dziś po południu te drugie, ku swojej ponadgodzinnej zgryzocie, bo w pierwszej połowie Tottenham wypadł fatalnie, a i w drugiej – mimo zmiany ustawienia – niewiele wykreował do momentu fatalnego kiksu Faurlina we własnym polu karnym. Defoe strzelił bramkę i napracował się jak wół, ale cholernie brakowało Adebayora, przez pierwszych 45 minut lewa strona nie istniała, zaś Sigurdsson i Dempsey gubili się na swoich pozycjach. Owszem, nie zawodzili Dembele i Sandro, owszem, kolejny dobry mecz zanotował Vertonghen

(dziś ratował kolegów, podobnie zresztą jak Friedel; powyżej statystyki defensywne, ale był kompetentny także jako lewy obrońca ), ale generalnie brakowało w tym energii i pomyślunku. Grać z kontry w ustawieniu 4-4-2 to i Harry Redknapp potrafił.

Nic dziwnego, że na White Hart Lane szukałem tego, co tak szybko odeszło z Anfield: ducha fair play. Szukałem i znalazłem: w drugiej połowie, już po strzeleniu przez Tottenham drugiego gola, gospodarzom atakowało się dużo łatwiej i tylko kilka desperackich interwencji Clinta Hilla i Julio Cesara spowodowało, że mecz zakończył się ostatecznie wynikiem 2:1. Po jednym ze wślizgów Hilla pozbawiony niemal pewnego gola Jermain Defoe podszedł do obrońcy QPR i z podziwem uścisnął mu dłoń.

W poszukiwaniu straconego czasu

Miałem tak od dawna: patrzyłem na Dymitara Berbatowa i widziałem Swanna, nie tylko ze względu na wrodzoną, by tak rzec, dandysowatość bułgarskiego napastnika, ale także jego osobność i dystans do blichtru angielskiej ekstraklasy. Teraz skojarzenie zyskało dodatkowy kontekst: przenosiny do Fulham w poszukiwaniu straconego czasu i czas odnaleziony już podczas pierwszego meczu w wyjściowej jedenastce. W czasie poprzedniego sezonu, którego zdecydowaną większość bułgarski Swann przesiedział na ławce, straciliśmy niejedno wzruszenie, niejedną zachwycającą bramkę czy niejedno niebywałe odegranie, wszystkie wykonane jakby od niechcenia, leniwie. Straciliśmy nie bez zdziwienia, zwłaszcza mając w pamięci, że parę miesięcy wcześniej był najskuteczniejszym strzelcem w lidze i że koledzy piłkarze wybierali go do jednastki roku. Owszem: eksplodował talent Welbecka i był Chicharito, ale mimo wszystko odsuwanie od gry Berbatowa było stratą także dla Manchesteru United.

Inna rzecz, że wielokrotnie w ciągu czterech lat jego pobytu na Old Trafford wracała do mnie myśl, iż kariera Bułgara mogłaby potoczyć się płynniej, gdyby zdecydował się zostać w Tottenhamie jeszcze na jeden sezon. Presja oczekiwań, cena, jaką zapłacono i stosowana przez Alexa Fergusona polityka rotacji – wszystko to działało na niego destabilizująco i pamiętam, jak sam w wywiadach mówił o przytłaczającym poczuciu, że zawodzi. Niby kolekcjonował tytuły, o których w mniejszych klubach mógłby tylko marzyć, ale zarazem boleśnie przeżywał odsunięcie od składu w finałach Ligi Mistrzów. W Fulham, jak w Tottenhamie (też u Martina Jola zresztą) znów może być najważniejszym ogniwem ofensywy: nie tylko wykańczającym akcje, ale też rozprowadzającym kolegów. Wbrew temu, co mówił w Match of the Day Alan Shearer, rola nowej gwiazdy Craven Cottage nie polega zresztą jedynie na czyhaniu w okolicy pola karnego na podanie i błąd obrońców – zobaczcie, ile podań Berbatow otrzymał wracając po piłkę bądź schodząc do boków, zauważcie, jak często uczestniczył w grze obronnej.

Ech, gdyby jeszcze w tej drużynie mógł współpracować z Dempseyem i Dembele (Jol mówił, że Berbatow był wściekły, gdy dowiedział się – już po podpisaniu kontraktu! – o odejściu Belga), a nie tylko z rewelacyjnym wczoraj Kacznikliciem…

Temat czasu odnalezionego to oczywiście temat formy Paula Scholesa i Ryana Giggsa, prowadzących nieco słabszy tym razem kadrowo MU (choć przecież z udanym debiutem Aleksandra Büttnera; nieprzypadkowo realizator telewizyjnej transmisji raz czy drugi pokazał w trakcie spotkania smutną twarz Patrice’a Evry) do zwycięstwa nad Wigan. Szkoda, że także temu spotkaniu towarzyszył niesmak: zarówno z powodu zlekceważenia przez kibiców apeli Alexa Fergusona o powstrzymanie się od antyliverpoolskich pieśni, jak i z powodu nurkowania w polu karnym gości Danny’ego Welbecka. Złej krwi było niestety na angielskich boiskach więcej: żółtą kartkę za symulowanie otrzymał Suarez, Odemwingie kopnął bez piłki jednego z zawodników Fulham, w podobny sposób łokciem dostał Balotelli, Crouch pomógł sobie ręką przy golu dla Stoke, a Tony Pullis radował się później, że w końcu niewielki klub otrzymał w starciu z gigantami jakiś prezent od sędziów. Ech, nie trzeba poruszać tematu zawiśniętej w powietrzu dłoni Johna Terry’ego, by z oglądania Premier League mieć mniejszą frajdę niż zwykle.

O Tottenhamie – i Liverpoolu – myślałem już w sobotni wieczór, robiąc sobie powtórkę z „Moneyball”. Billy’ego Beane’a też nie rozumieli, powtarzałem sobie, jego zespół także z początku przegrywał mecz za meczem, a media w tym czasie domagały się głowy menedżera, by w końcu wszystkie elementy układanki znalazły się na swoich miejscach i drużyna zanotowała rekordową passę zwycięstw. Nie twierdzę, że zwycięstwo nad okropnie słabym Reading oznacza, że puzzle zostały już ułożone, ale parę elementów musi cieszyć: szybka i płynna gra, nieustający ruch z piłką i bez niej, pressing zaczynający się od Defoe’a i skuteczność tego ostatniego. Dembele, Sigurdsson (jego podania przed pierwszym golem nie powstydziliby się ani Modrić, ani van der Vaart) i Sandro nie grają na siebie i wytrzymują fizyczną konfrontację, Verthongen nabiera pewności w obronie, wspólne treningi (pierwszy w tej konstelacji odbył się dopiero w piątek!) zwiększają zrozumienie koncepcji trenera, presja się zmniejsza. Dlaczego tylko, do cholery, sezony tego klubu rozpoczynają się dopiero w połowie września?

PS. Arsenal gromi, Cazorla pieści piłkę (305 muśnięć na połowie rywala, niektóre niewiarygodnej urody), a i na Podolskiego chyba nikt nie narzeka. Wojciech Szczęsny jako najsłabsze ogniwo? Myślałby kto.

U nas wszystko jest możliwe

No to przypomnijcie sobie całkiem niedawne lata: Wayne Rooney w malowniczym ataku szału ubliża sędziemu i otrzymuje czerwoną kartkę. Kolejną czerwoną kartkę. Kolejny raz osłabiając zespół. Kolejny raz pozbawiając lub przynajmniej komplikując szanse na wygraną w ważnym meczu. Pamiętacie? No pewnie, że pamiętacie. A pamiętacie jakiekolwiek wystąpienie kapitana drużyny, Davida Beckhama powiedzmy, który powiedziałby później w mediach to samo, co powiedział o Obraniaku Błaszczykowski? Że Obraniak nie jest Rooneyem, odpowiecie? A macie lepszych na jego pozycję w polskiej reprezentacji?

Nie chodzi zresztą o kwestie lepszy-gorszy. Chodzi o zasady. Pamiętacie, jak William Gallas w 2008 roku stracił opaskę kapitana Arsenalu za publiczną krytykę młodszych kolegów i wynoszenie do mediów spraw, które powinny zostać w szatni? Wtedy też pojawiały się głosy, że powiedział samą prawdę, że chciał potrząsnąć drużyną, zmotywować, że lider zespołu ma prawo do postawienia pozostałych do pionu itd. A jednak Arsene Wenger zdecydował inaczej. Bo – to rzecz elementarna – ostatnie słowo i kontrolę nad tym, co wychodzi z szatni, powinien mieć trener.

A pamiętacie, jak Alex Ferguson w 2005 roku wstrzymał emisję wywiadu Roya Keane’a w klubowej telewizji, a następnie szybko pozbył się go z klubu, bo charyzmatyczny Irlandczyk, lider i kapitan, skrytykował w nim młodszych kolegów? Całkiem niewykluczone, że Keane miał rację, a gra Manchesteru w przegranym meczu z Middlesbrough była poniżej standardów, które wyznaczał… A pamiętacie, jak z reprezentacji Francji wylatywali Cantona czy Ginola?

Doprawdy, Jerzy Dudek w niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” również powiedział rzeczy elementarne: „Przy całej sympatii dla Kuby, byłem bardzo zdziwiony – nie powiem zszokowany tylko dlatego, że u nas wszystko jest możliwe – jego wypowiedzią. Młodego zawodnika można w takiej sytuacji tłumaczyć emocjami. Kuba jest doświadczony, popełnił wielkie faux pas. Nie wyobrażam sobie, by w Liverpoolu albo Realu ktokolwiek publicznie wytykał błędy kolegom z zespołu. To źle świadczy o wytykającym”. Minęło jednak parę dni i front obrońców Błaszczykowskiego („u nas wszystko jest możliwe”…) robi się coraz głośniejszy.

Nie zabierałbym głosu w tej sprawie, ale przeczytałem wywiad Cezarego Kucharskiego dla Interii, i zbulwersowały mnie pojawiające się w nim ciosy poniżej pasa. „Ja rozumiem, że dziennikarze muszą zarabiać pieniądze dla swoich firm, więc atakują trio z Dortmundu, bo to się sprzeda najlepiej – powiada były piłkarz, a dziś piłkarski agent i parlamentarzysta. – W ogóle w naszych mediach zaczyna dominować tendencja polegająca na czepianiu się wszystkiego, każdego szczegółu i to często w wykonaniu ludzi, którzy nigdy w życiu nie kopnęli piłki, ale na wszystkim się najlepiej znają”.

Uwielbiam ten ostatni argument, bo uwielbiam odpowiadać słowami Arrigo Sacchiego, wielkiego trenera, który nigdy zawodowo nie grał w piłkę nożną, że aby zostać dżokejem, nie trzeba być wcześniej koniem. W dyskusji o wypowiedzi Błaszczykowskiego na temat Obraniaka (a wcześniej np. o wywiadzie Roberta Lewandowskiego na temat przygotowania reprezentacji do Euro) nie chodzi, Wielce Szanowny Panie Pośle, o naszą wierszówkę. Chodzi o dobro i integralność naszej reprezentacji. Oraz o standardy, których jej członkowie nie potrafią dotrzymać.

PS. Cieszy za to deklaracja Lewandowskiego dla „Przeglądu Sportowego”, nawet jeśli spóźniona o dobrych parę dni.

Gorzki smak sprawiedliwości

Co mam powiedzieć? „Będzie powiedziane / tak wiele słów, a żadne nie złożą się w zdanie / proste oznajmujące” – to kawałek, a właściwie kawałek kawałka wiersza Barańczaka. Na temat tragedii Hillsborough, gdzie podczas meczu Liverpoolu z Nottingham Forest w panice i ścisku zginęło 96 osób, przez 23 lata powiedziano tak wiele słów, napisano tyle tekstów i wytworzono tyle (także fałszywych) dokumentów, że zdania proste oznajmujące przychodzą z trudem. A przecież trzeba wrócić do sprawy (pisałem już o niej na dwudziestolecie tamtych wydarzeń) z powodu raportu niezależnej komisji, która opublikowała właśnie wyniki swojego półtorarocznego dochodzenia i ujawniła mnóstwo nieznanych dotąd kluczowych dokumentów.

Zdania proste są takie: 15 kwietnia 1989 roku do zapełnionych już dwóch sektorów na trybunach stadionu w Sheffield policja skierowała tysiące czekających jeszcze przed bramą kibiców. Wchodzący zepchnęli tych, którzy pojawili się wcześniej, na metalowy płot, oddzielający fanów od boiska (mówimy o czasach, w których podzielone siatką trybuny z miejscami stojącymi przypominały raczej więzienne wybiegi). W tłoku zmiażdżono i zadeptano setki osób. Ofiar śmiertelnych było 96. Walczący o życie chcieli się ratować wtargnięciem na boisko – na co jednak nie pozwalali policjanci. To oni okazali się winni tragedii, którą powiększyła jeszcze powolna i źle koordynowana akcja ratunkowa.

Później były lata kłamstw i zacierania śladów. Podczas śledztwa fałszowano badania trzeźwości ofiar i manipulowano zeznaniami – tak, by pasowały bardziej do obrazu anonimowego stadionowego bydła, kibolstwa czy jak to jeszcze nazwiemy, niż do ludzi takich jak my, mających twarze i imiona, którzy pewnego słonecznego popołudnia wybrali się na jeden z najciekawszych meczów sezonu. Opublikowane właśnie dokumenty mówią o 41 osobach, które mogły przeżyć, gdyby służby powołane do dbania o zdrowie i bezpieczeństwo działały lepiej.

Pamiętacie film „W imię ojca” i gorzki smak tamtej spóźnionej sprawiedliwości? 23 lata po tragedii w Sheffield premier David Cameron – wywodzący się skądinąd z tej samej partii, co rządząca wówczas Margaret Thatcher – przemawiając w parlamencie nazywa zło złem. Stała się „podwójna niesprawiedliwość”, mówi. Przepraszając w imieniu rządu i całego państwa, zauważa zarówno to, że policja fałszowała dowody i próbowała zrzucić winę na kibiców, jak i to, że ich rodziny blisko ćwierć wieku musiały walczyć o prawdę. Mówiąc trochę innymi słowy – najpierw tysiące Anglików pozbawiono poczucia bezpieczeństwa na stadionie, później zaś pozbawiono ich poczucia bezpieczeństwa w państwie, które nie umiało wziąć odpowiedzialności za swoją klęskę.

Bardzo chciałbym w tym miejscu napisać, że z tamtych wydarzeń wyrosło jakieś dobro. Publikacja raportu sędziego Taylora, który nie miał wprawdzie do dyspozycji wszystkich ujawnionych wczoraj dokumentów, zmieniła współczesny futbol. Stadiony, na które chodzimy, są bezpieczniejsze, choć – jak zauważa Michał Zachodny – także dziś przy kołowrotach dzieją się rzeczy mrożące krew w żyłach. Także dziś, dodam od siebie, w mediach i wśród polityków zdarza się klimat pogardy i zbiorowego osądzania kibiców. Daleki jestem od angelizowania tych ostatnich, co stali czytelnicy tego bloga świetnie wiedzą, ale wniosek, jaki wyciągam dla siebie z historii Hillsborough, jest również wołaniem o roztropność podczas walki z przestępczością stadionową. „Wytwarzane wówczas opowieści o chuligaństwie wywołały u wielu obywateli tego kraju przekonanie, że tragedia Hillsborough miała także odcień szarości – mówił w brytyjskim parlamencie premier Cameron. – Otóż opublikowany dziś raport pokazuje, że czarne jest czarne, a białe jest białe. Kibice Liverpoolu nie byli przyczyną tragedii. Komisja nie znalazła dowodów ani na wyjątkowy poziom pijaństwa, braku biletów czy przemocy wśród fanów, ani na to, że umyślnie spóźnili się na rozpoczęcie meczu, ani na to, że okradali zmarłych i umierających”. Słucham tych słów i przypominam sobie niedawną rozmowę z niepracującym już niestety w policji generałem Adamem Rapackim, który przekonywał mnie, że od pałowania skuteczniejsze jest prowadzenie racjonalnego dialogu ze stowarzyszeniami fanów. Wolałbym, żeby na polskich stadionach kibicowano bez rasistowskiego bluzgu i żeby ludzie nie dopuszczali się przemocy z powodu klubowych antagonizmów (wolałbym też, by winni podobnych przestępstw odpowiadali za swoje czyny), nie chcę jednak w opisywaniu i piętnowaniu tych zjawisk zamieniać zawsze pojedynczych uczestników meczu w anonimową, zdepersonalizowaną zbiorowość. Także w ten sposób można doprowadzić do tragedii.