Archiwum autora: michalokonski

Tańczący z piłkami

No więc pojechałem do Opalenicy. W czasie, kiedy Waldemar Fornalik z reprezentacją wyruszał na wymianę ciosów w pierwszym meczu eliminacji do mundialu, ja jechałem przekonać się, czy jest nadzieja na szczęśliwsze zakończenie podobnych wymian w przyszłości, powiedzmy za dwanaście-szesnaście lat. Jechałem zobaczyć szkolenie trenerów Szkółek Piłkarskich NIVEA, prowadzone przez ekspertów Akademii Ajaxu. Jechałem, co tu kryć, uścisnąć dłoń i zamienić parę zdań z Arnoldem Mührenem – jestem wszak człowiekiem na tyle starym, by pamiętać, że TAMTEN wolej poprzedzało TAMTO dośrodkowanie. Oraz, co zapewniali organizatorzy, jechałem na własnej skórze przekonać się, jak wygląda trening prowadzony przez holenderskich speców od nauczania młodzieży. Nie jestem już młodzieżą, ale ruszając do Opalenicy pakowałem także buty, getry oraz oldskulową koszulkę i spodenki Tottenhamu z czasów Klinsmanna.

Dwie rzeczy usłyszane na miejscu głęboko mnie poruszyły. Pierwsza: ośmiolatek rozpoczynający naukę w szkółce Ajaxu nie różni się umiejętnościami od ośmiolatka rozpoczynającego naukę w polskiej szkółce; schody, że nazwę to eufemistycznie, zaczynają się później. Druga: objęci szkoleniem polscy trenerzy (było ich dwustu, reprezentujących szkoły, szkółki i kluby z całego kraju, które zostały zakwalifikowane do programu po wcześniejszym konkursie) nie byli zaskoczeni samymi zestawami ćwiczeń, jakie im prezentowano. Różnicę robiło raczej tzw. całościowe podejście do dziecka.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. W wielu rozmowach z polskimi trenerami pojawiał się obraz zestresowanego chłopca (lub dziewczynki, one przecież także – i to coraz chętniej – uczą się piłki), na którego barki kładzie się żądanie wyniku i którego zarzyna się przygotowaniem fizycznym, zapominając że jego organizm zmieni się jeszcze fundamentalnie w ciągu najbliższych lat. Presja oczekiwań to nie tylko prezes klubu, domagający się od dzieciaków, by zwyciężali w lokalnych rozgrywkach („pucharki w gablotce”, jak to nazwał jeden z moich rozmówców), ale także wrzeszczący z trybun rodzice. Utkwił mi w pamięci przywołany w pewnej historii dziewięciolatek, uznawany przez swojego trenera za najzdolniejszego w roczniku, który podczas meczu spudłował z metra i został tak zbluzgany przez własnego tatusia, że płacząc poprosił o zmianę. Arnold Mühren czy Eddie van Schaick kładli swoim słuchaczom do głów, że dziecko uczestniczące w ich zajęciach ma się przede wszystkim bawić („To, co robi, musi robić z ochotą. Futbol nie może mu sprawiać żadnej przykrości, musi go cieszyć. Na tym polega zarażanie. Jeśli teraz pokocha ten sport, będzie gotów do wielkich wysiłków w przyszłości i chętnie odda ci to, co od ciebie dostał” – mówił mistrz Europy z 1988 r.) – i sądząc po tym, co sam zobaczyłem w Opalenicy, rzeczywiście się bawi (zresztą także trening główkowania, w którym wziąłem udział, elementów dających frajdę miał co niemiara). Dawny pomocnik Ipswich i Manchesteru United mówił mi, że w Ajaxie rodzice – jeżeli już śledzą spoza linii końcowej postępy podopiecznych – nie mogą się odzywać: powierzyli opiekę nad dzieckiem klubowi, to klub się nim opiekuje. Zasady współpracy i wymiany informacji na linii Akademia-rodzina ucznia są ustalane już na pierwszym spotkaniu; Ajax interesuje się, rzecz jasna, postępami, które jego podopieczni robią w szkole.

Mühren przypominał oczywistą, wydawałoby się, zasadę, że dzieci trzeba dużo komplementować – nawet jeśli im nie idzie, znaleźć taki sposób zwrócenia uwagi, który będzie zawierał element pozytywnej motywacji, a nie grać np. na urażonej ambicji czy upokorzeniu przed grupą. Młodzi piłkarze – wszystko jedno, czy wypadli znakomicie w poprzednim meczu, czy przeciwnie: poszło im bardzo kiepsko – w Holandii grają w identycznym wymiarze minut, a jeśli są np. kontuzjowani i nie mogą grać – również towarzyszą kolegom. Tam nikt nie zajeździ utalentowanego młodzieńca, każąc mu występować zbyt często lub zbyt szybko awansując do starszych grup, i odwrotnie: nikt nie przekreśli młodzieńca, którego talent potrzebuje więcej czasu na rozwój. Żeby się rozwijać, musisz oczywiście grać, musisz rywalizować, ale także – może przede wszystkim – musisz czuć się bezpiecznie.

I w końcu: trening Ajaxu niemal cały czas odbywa się z piłką. Nie ma „biegania na sucho”, po lesie czy nie daj Boże górach, jest doskonalenie elementów technicznych (ale użytkowych, nie „cyrkowych”), są zabawy ruchowe, a także – choć rzecz jasna poza boiskiem – taniec, sprzyjający harmonijnemu rozwojowi, poprawiający koordynację ruchową, balans itp. No i jest bezpośrednie przełożenie konkretnych ćwiczeń na sytuacje boiskowe. Doskonaląc się w główkowaniu, musiałem między innymi wyskakiwać nad stojącego przede mną partnera, jakbym wyskakiwał ponad obrońcę rywali. „Jeżeli ćwiczymy podania, to nie ustawiamy zawodników kilkadziesiąt metrów od siebie i nie patrzymy, jak klepią od nogi do nogi. Czy podczas prawdziwej gry ktoś da im taką możliwość? Będą mieli kilka, może kilkanaście metrów, a na ich plecach będzie przeciwnik” – tłumaczył jeden z Holendrów.

Wszystko to, o czym mówili w Opalenicy Mühren czy van Schaick sprowadza się do angielskich „TIPS” (porad) – skrótu od Technique, Insight, Personality i Speed. Wszechstronny rozwój przyszłego zawodnika obejmuje więc piłkarskie umiejętności techniczne, inteligencję boiskową, osobowość (upór w dążeniu do celu, wiarę w siebie, otwartość na wskazówki i na współpracę z kolegami z drużyny) oraz szybkość – zarówno tę rozumianą dosłownie, jak i związaną z błyskawicznym podejmowaniem decyzji, przewidywaniem rozwoju wydarzeń (Arnold Mühren tym ostatnim właśnie tłumaczył fakt, że nigdy w długiej karierze – 539 meczów w Holandii, w Anglii i w drużynie narodowej – nie dostał żółtej kartki: wiedział po prostu, co wydarzy się za ten ułamek sekundy, decydujący np. o tym, czy zdąży ze wślizgiem).

Jest jednak jeszcze coś nieuchwytnego: promieniowanie osobowości. Patrząc na nienaganną sylwetkę 61-letniego Mührena, widząc jego zaangażowanie, słuchając jego przepojonych kulturą osobistą komentarzy, myślałem o tych wszystkich szkoleniowcach, którzy pracują z polskimi dziećmi; przypominałem sobie także – umieszczone m.in. na łamach „Piłki sss… kopanej” Rafała Steca – wszystkie te historie o mających nadzór nad młodzikami byłych zawodnikach, których język roi się od wulgaryzmów, którzy przychodzą do pracy na kacu czy wręcz w stanie wskazującym, którzy w swoim życiu niejeden mecz sprzedali. Szczęśliwie w Opalenicy widziałem innych: ćwiczących z pełnym zaangażowaniem, a w rozmowach powtarzających własnymi słowami to, co usłyszałem wcześniej od Mührena. Niejeden mówił zresztą, że woli pracować z dziećmi, za – co tu kryć – dużo mniejsze pieniądze, niż wracać w świat „dorosłej” piłki. „Trener jest dla dzieciaków, a nie dzieciaki dla trenera” – te akurat słowa Arnolda Mührena jeden z nich przytoczył słowo w słowo.

Owszem, nie wygraliśmy dziś z Czarnogórą, ale jest nadzieja. Byle takich szkoleń jak to w Opalenicy było więcej.

W ramach programu Szkółki Piłkarskie NIVEA niemal 200 polskich trenerów i nauczycieli WF rozpoczęło pod kierunkiem ekspertów Akademii Ajax Amsterdam realizację 10-miesięcznego cyklu szkoleniowego. W ramach projektu opiekunowie ze 100 najaktywniejszych szkół podstawowych oraz dziecięcych klubów piłkarskich z całego kraju otrzymali dostęp do holenderskiego programu treningowego (za pośrednictwem internetowej platformy Akademii Ajaxu) oraz sprzęt sportowy; w czerwcu 2013 dziesięć najaktywniejszych szkółek-uczestników programu rozegra turniej, z którego sześć najlepszych wyjedzie na letni obóz do Amsterdamu. Więcej informacji: szkolkiNivea.pl.

Premier League, bloody hell

Nie od razu Rzym zbudowano i tak dalej. Ale też pewnie Rzym budowano bez presji, towarzyszącej budowniczym drużyn w dzisiejszej piłce od pierwszego dnia ich pracy. Przyjmijmy nawet, że piłkarze uwierzyli w projekty Rodgersa i Villas-Boasa: brak natychmiastowych wyników, buczenie kibiców, łomot w mediach nie pomoże im w kultywowaniu tej wiary. Z każdym meczem, z każdą niewykorzystaną sytuacją i z każdym straconym golem – zwłaszcza w końcówce – napięcie rośnie. Tego szczęściarza Alexa Fergusona nie wyrzucono z pracy po kilku pierwszych latach bez sukcesów w MU i… sami widzicie.

Rozczarowanie więc. Jak na dwóch trenerów kultywujących etos piłki ofensywnej, technicznie i taktycznie wyrafinowanej, liczba błędów popełnianych przez graczy Liverpoolu i Tottenhamu zdumiewała, dziwiły też te wszystkie hektary wolnej przestrzeni, jakie zawodnicy Arsenalu i Norwich mogli wykorzystywać przed ich polami karnymi (brak Lucasa, Sandro grający tylko 45 minut). Błędy Liverpoolu okazały się zapewne boleśniejsze – zwłaszcza, że pochodziły od zawodników w tej drużynie podstawowych i o najdłuższych stażach: strata Gerrarda, kiks Reiny. Błędy nie tylko na boisku zresztą, ale i poza nim – na rynku transferowym, gdzie nie postarano się np. o porządnego konkurenta dla hiszpańskiego bramkarza (w Aston Villi mogą posadzić na ławce Givena, w MU – skądinąd niesłusznie, moim zdaniem – de Geę, na Anfield nie bardzo jest alternatywa), mylącego się wszak również w poprzednich sezonach. Pytanie też (identyczne zresztą w przypadku Brendana Rodgersa i Andre Villas-Boasa), czy dwóch napastników to nie za mało jak na wymagania klubu grającego w angielskiej ekstraklasie, a na dokładkę w Lidze Europejskiej; mówił zresztą Rodgers, że gdyby wiedział, iż nowego snajpera się nie kupi, nie zgodziłby się na wypożyczenie Carrolla. Zmęczenie meczem pucharowym, a wcześniej starciem z MC, widać było i po Gerrardzie, i po Suarezie, który szybko stracił siły na rozpoczynanie pressingu. Jeśli tak dalej pójdzie, awizowany serial dokumentalny o Liverpoolu zrobi się naprawdę pasjonujący…

W przypadku wygrywającego z Liverpoolem Arsenalu warto odnotować pierwsze bramki dla klubu Podolskiego i Cazorli, ale co ważniejsze: znakomity występ Abu Diaby’ego w drugiej linii, nie tylko odbierającego piłki (10 na 13 wygranych pojedynków na ziemi), ale inteligentnie je rozgrywającego, coś jak Patrick Vieira w swoich najlepszych latach w tej drużynie. To dobrze uzupełniający się z Artetą Diaby stanowił bezpieczne zaplecze wysuniętego w kierunku Giroud Cazorli; to Diaby sprezentował wspomnianemu Giroud kolejną w jego angielskiej przygodzie fenomenalną okazję, kolejny raz niewykorzystaną.

Poza tym, mimo (mimo?) kontuzji Szczęsnego, ale bardziej zapewne dzięki pracy Steve’a Boulda na boisku treningowym drużyna nie traci bramek, a na bokach wreszcie przyzwoicie radzą sobie Gibbs i Jenkinson (zwłaszcza jeśli ich porównać z bocznymi obrońcami Liverpoolu, boleśnie zaskakiwanymi przez pojawiającego się za ich plecami rywala). Trójka środkowych pomocników Arsenalu gra tak, jak zapewne Andre Villas-Boas marzyłby, aby grała jego trójka jak wreszcie ją dobierze, z pochwałami jednak bym nie przesadzał: Liverpool pozwolił Arsenalowi na zdecydowanie zbyt wiele.

Co się zaś tyczy życia wewnętrznego Tottenhamu Hotspur, marzę o zrobieniu sobie chwili przerwy. Męczy mnie powtarzalność pewnych zjawisk, nasilonych w stopniu niedającym się wytrzymać w ciągu kilkudziesięciu godzin piątku i soboty, a obejmujących – mówiąc w największym skrócie – kompletny brak planowania, jeśli idzie o budowanie drużyny. Sezon na dobre rozpoczęty, trzecia kolejka, a zespół wciąż nie gra w tym ustawieniu, w którym zamierza go ustawiać trener. W szatni do piątkowego wieczora niepewność, kto odchodzi, kto zostaje, kto mieści się w planach menedżera (pardon: głównego trenera), a kto powinien przygotować się na sezon obgryzania paznokci na trybunach. Co to robi z ludźmi, widać było po wejściu na boisko niechcianego przez AVB Huddlestone’a: mający za sobą 10 miesięcy bez normalnego futbolu i chcący pokazać się za wszelką cenę Anglik wyleciał z czerwoną kartką po pierwszym wślizgu. Dalej: zakupy na ostatnią chwilę – w tym ten jeden najważniejszy, Joao Moutinho, odpuszczony kilkadziesiąt minut po północy z braku czasu na domknięcie formalności, nie dlatego np., że nie uzgodniono ceny. Kilku kluczowych zawodników kupionych zbyt późno, by wpasowali się w zespół. Kilku (Adebayor, Dempsey) kupionych z zaległościami treningowymi. Efekty? Podobnie jak przed rokiem marna zdobycz punktowa przed pierwszą przerwą na reprezentację (niestety, tym razem punkty stracono nie z czołowymi drużynami tej ligi, jak MU czy MC…), Defoe jako osamotniony wysunięty napastnik, brak kreatywnych graczy w drugiej linii, brak lidera, potrafiącego przytrzymać piłkę w nerwowej końcówce, i aż czterech klasowych bramkarzy w kadrze. Może tylko a propos tych ostatnich: cieszy deklaracja Villas-Boasa, że mimo transferu Hugo Llorisa pierwszym bramkarzem Tottenhamu pozostaje Brad Friedel. Amerykanin bronił świetnie nie tylko wczoraj, ale cały poprzedni sezon. Ale znów: po co kupować następcę 41-letniego zawodnika już teraz i frustrować go siedzeniem na ławce – wiem, Francuz dostanie pewnie szanse w pucharach, ale czy go to zadowoli, wątpię…

Najlepszy pressing w ten weekend pokazali nam piłkarze Southampton. Przynajmniej w pierwszej połowie. Potem zaczęło się to cholerne szaleństwo, a może raczej – zauważyliście, prawda? – wszedł Paul Scholes i MU wróciło do ustawienia 4-4-2. Po meczu van Persie wychwalał Rudego jako najlepszego na boisku; pochwalamy tę skromność, ale i występ Carricka doceniamy.

Gdybym miał więcej czasu, sporządziłbym listę wszystkich komunałów do wykorzystania przy okazji omawiania tego meczu, zaczynając od tego, że MU zawsze gra do końca, kończąc zaś na tym, że Robin van Persie po niewykorzystanym karnym zapragnął uniknąć – w tym miejscu koniecznie należy dodać słowo „słynnej” – suszarki, z zauważeniem przy okazji, jak bezlitosna i brutalna bywa angielska ekstraklasa dla drużyn w niej debiutujących. Premier League, bloody hell.

Piłkonomia

Los tak zdarzył, że w ostatnim dniu okienka transferowego jestem w jednej z dolin Beskidu Niskiego, w dodatku otoczony chmarą dzieciaków, co skutecznie uniemożliwia koncentrację na tym, na czym zwykle w takim dniu się koncentrujemy. Nie ma co się rozgadywać: w chwili, gdy Wy przerzucacie się kolejnymi informacjami i plotkami (zwłaszcza, obawiam się, tymi ostatnimi: znam jak zły szeląg wszystkie mechanizmy ostatniego dnia okienka, i na żadne się już nie nabieram), ja pilnuję trampoliny, huśtawek i zejścia do potoku. Niby nie narzekam, niby coś zyskałem, bo ostatnio coraz mocniej nabierałem poczucia, że poza tym, iż służy on prezesowi Levy’emu, który wtedy czuje, że żyje, ostatni dzień okienka transferowego wymyślono głównie po to, żebyśmy klikali przycisk „odśwież” na rozlicznych, rzekomo dobrze poinformowanych stronach internetowych. A jednak, do licha, jakoś ciężko bez tej adrenaliny. Jakoś ciężko ze świadomością, że dowiem się jako ostatni. No dobra, sam jestem sobie winien: mogłem wcześniej pomyśleć, że skoro w weekend jest kolejka ligowa, to władze Premier League zamkną okienko w piątek.
Coś jednak wymyśliłem. Żeby całkowicie się od Was nie izolować, zrobiłem obszerne wypisy ze znakomitej, choć kontrowersyjnej momentami książki „Soccernomics” Simona Kupera i Stefana Szymanskiego, którzy jak mało kto w świecie piszących o futbolu rozkminili kulisy udanego i nieudanego kupowania. Ich 12 darmowych porad dla klubów, porad, z których ku naszej uciesze nikt nigdy nie korzysta brzmi:
1. Nowy menedżer traci mnóstwo pieniędzy na transfery – nie pozwólcie mu na to (chyba jasne, każdy nowy ma swoje koncepcje i swoich ulubieńców, widać po Tottenhamie, ale przecież nie tylko; gorzej, że oprócz kupowania także pozbywa się dobrych piłkarzy, którzy z jakichś powodów mu nie pasują – przeważnie, niestety, ze zniżką, patrz pod Andy Carroll, półtora roku po 35-milionowym transferze wypożyczany przez nowego szkoleniowca Liverpoolu).
2. Korzystaj z mądrości zbiorowej (również jasne: lepiej, żeby decyzję o zakupie podejmowała jak najszersza grupa ludzi; autorzy „Soccernomics” szerzej omawiają przykład Olympique’u Lyon, gdzie prezesa, trenera i dyrektora sportowego wspiera grupa doradców i opinie o zawodnikach się ucierają – skutek: OL rzadko pudłuje).
3. Gwiazdy mundiali czy Euro są wyceniane za wysoko, nie kupujcie ich (lubię przykład Johna Jensena, który strzelił fantastyczną bramkę w finale cudownego dla Duńczyków Euro’92: sprowadzający go do Arsenalu George Graham był przekonany, że kupuje bramkostrzelnego pomocnika, w Londynie Jensen strzelił zaledwie jednego gola w ciągu czterech lat, a kibice wyprodukowali nawet pamiątkowy T-shirt „Widziałem, jak John Jensen strzelił”).
4. Piłkarze z niektórych krajów są drożsi z definicji, nie nabierajcie się na to (łatwiej podjąć decyzję o zakupie przeciętnego Brazylijczyka niż genialnego Meksykanina, średni w gruncie rzeczy lewy obrońca Giovanni van Bronckhorst nie radził sobie w Arsenalu, ale i tak trafił do Barcelony – miał szczęście urodzić się Holendrem; mam wrażenie, że Wigan sprowadzające piłkarzy z kompletnie „niemodnych” krajów Ameryki Południowej wyciągnęło wnioski właśnie z tego punktu).
5. Starsi piłkarze również są drożsi (to Arsene Wenger zauważył i wyprowadził najdalej idące konsekwencje z faktu, że płacąc fortunę za zawodnika, który ma za sobą kilka świetnych sezonów, płaci się za kogoś, kto szczyt swoich możliwości ma już za sobą – przed laty zresztą sam pozbywał się takich piłkarzy dość bezcemeronialnie i skupiał na rozwijaniu talentów tych, którzy swój szczyt mieli dopiero przed sobą; mówimy oczywiście o czasach, kiedy menedżer Kanonierów cieszył się jeszcze względnym komfortem pracy – ostatnie okienka są dowodem, że i on uległ presji działania na krótką metę).
6. Napastnicy są przeceniani, bramkarze niedoceniani, jeśli już wydawać kasę, to na tych drugich (również nie ma co rozwijać – takie są po prostu fakty, najlepszy bramkarz świata zawsze będzie parę razy tańszy od najlepszego snajpera).
7. „Mężczyźni wolą blondynki” – zidentyfikujcie ukryte przesłanki decyzji waszych skautów (zabawne, ale podobno tak jest: jeśli wysyłają was na oglądanie 22 bliżej nieznanych piłkarzy, zawsze najpierw zwrócicie uwagę na blondyna, no chyba że jesteście w Skandynawii; jeśli chodzi o piłkarzy lepiej znanych, najpewniej skupicie się na „gwieździe Mundialu” bądź „Brazylijczyku” – patrz punkty 3 i 4).
8. Najlepszy wiek na transfer to 20-22 lata (znamy liczne przypadki świetnie zapowiadających się młodzieńców wyszperanych przez kluby np. na mistrzostwach świata do lat 17 czy głośne wojny transferowe o 16-latków, którzy nigdy karier nie zrobili; udane zakupy 18-latków typu Rooney to wyjątki; zwykle potrzeba nieco większej dojrzałości, żeby się zaadaptować w nowych warunkach.
9. Jeśli ktoś zaoferuje wam za piłkarza więcej, niż jest wart, sprzedajcie go bez wahania (tu przykładów w „Soccernomics” jest więcej, podobnie postępowali Brian Clough i Peter Taylor w złotych czasach Nottingham Forest, tak działał Lyon, tak postępował słynny twórca „Moneyball” Billy Beane), co płynnie przechodzi w:
10. Znajdźcie następcę, jeszcze zanim sprzedacie (generalnie kluby powinny się spodziewać, że prędzej czy później ich najlepsi piłkarze zwrócą czyjąś uwagę i powinny w związku z tym się zabezpieczać – Lyon kupił Tiago na miejsce Essiena za jedną czwartą tego, co Chelsea wyłożyła za pomocnika z Ghany).
11. Kupujcie piłkarzy z problemami osobistymi, zawsze są tańsi (rzecz jasna musicie mieć sposób na to, jak im pomóc uporać się z tymi problemami; alkoholik Clough i uzależniony od hazardu Taylor byli w tym mistrzami, ale z pewnością można i bez tego; Harry Redknapp podał rękę niejednemu „złemu chłopcu” z wielką korzyścią dla prowadzonych przez siebie drużyn).
12. Pomóżcie w przeprowadzce (banał banałów, ale do dziś w wielu miejscach kompletnie lekceważony: kupujecie gościa za dziesiątki milionów i nie pokazujecie mu szafki w szatni, nie wspieracie w szukaniu mieszkania czy domu, szkoły dla dzieci, pracy dla żony, zostawiacie go kompletnie samego z mnóstwem bardzo praktycznych problemów, za to oczekujecie, że od pierwszego meczu będzie zachwycał media i kibiców).
Pomyślcie w ostatnim dniu okienka, jak wiele z dokonywanych właśnie transakcji było wynikiem jakiejś długofalowej strategii, a ile działania „na aferę”, irracjonalnego lub kompulsywnego. Ilu prezesów w panice po niezbyt udanym początku sezonu odczuło nieprzepartą potrzebę sięgnięcia po portfel, ilu nowych menedżerów uznało, że zamiast pracować z tymi, których odziedziczyli, łatwiej sprowadzić nowych, ilu zaś zamiast przyłożyć się do poszukiwań dało sobie wcisnąć „gwiazdę”. Wspomniany Olympique Lyon kupował Essiena czy Diarrę, bo byli dobrzy, a nie dlatego, że byli znani. Dobrzy nieznani zresztą zawsze zgodzą się na niższe pensje; jeśli wierzyć „L’Equipe”, w sezonie 2007/8 prezes Aulas wydawał na płace zaledwie 31 proc. klubowego budżetu – w Anglii nie do pomyślenia. Doprawdy, w taki dzień jak ten wolałbym kibicować innemu klubowi.
PS W związku z treścią pierwszego akapitu ostatniego dnia okienka szukajcie mnie raczej na Twitterze, choć na bloga również będę zaglądał. Zimą już nigdzie nie wyjadę.

Nowa Chelsea i takie tam

To będzie długi sezon, że pozwolę sobie jednak zacząć od Tottenhamu. W meczu z WBA elementy „nowego” oglądaliśmy może przez dwadzieścia minut, może przez pół godziny: zespół zaczął, jak z Newcastle, agresywnym pressingiem i wysoko ustawioną linią obrony, po pierwszych 10 minutach miał 89 (!) procent posiadania piłki, stwarzał sytuacje – problem w tym, że niemiłosiernie pudłowane (pierwszy strzał celny, zresztą z dość daleka, padł w 44. minucie). Najpierw zespół grał szeroko, po lewej stronie, z rzadka tylko schodząc do środka, błyszczał Bale, po prawej dobrze współpracowali Lennon z Walkerem, później kilka znakomitych podań rzucił van der Vaart (jedno z nich, przez całe boisko do Bale’a, było ozdobą meczu), ale czas płynął i pomysły się kończyły. Villas-Boas musiał grać o trzy punkty, po godzinie postanowił więc wprowadzić drugiego napastnika w miejsce van der Vaarta i… wszystko się zmieniło. Otóż tak właśnie, niech nikogo nie zwiedzie prowadzenie, które objęli gospodarze kilkanaście minut później, zresztą w dość szczęśliwych okolicznościach (piłka kopnięta przez Assou-Ekotto odbiła się od Morrisona i zmyliła Fostera): ostatnie pół godziny meczu należało do gości.

Zmiany, których dokonywał Villas-Boas były pewnie nieuniknione, ale to dzięki nim drużyna nie była w stanie odzyskać panowania nad sytuacją. Nawet wprowadzenie Jenasa za Defoe’a przy stanie 1:0 niczego tu nie zmieniło: cokolwiek by mówić o Jenasie dobrego (kibice nie cenią go do tego stopnia, że buczeli przy jego nazwisku podczas wyczytywania składów), wolałbym wciąż widzieć na boisku Sandro. Inaczej zmiany Clarke’a: najpierw Lukaku, później Rosenberg zaczęli siać zamieszanie w polu karnym gospodarzy. West Bromwich się nie patyczkowało: grało długie piłki do napastników, którzy nie pozwalali ich sobie odebrać i spychali Tottenham coraz głębiej i głębiej. Końcówka była już paniczna – najpierw desperacki pad na ziemię Verthongena zablokował strzał Lukaku, później obrońcy dwukrotnie wybijali piłkę z linii bramkowej, wcześniej jeszcze świetnie interweniował Friedel (co piszę ze świadomością, że sekundy przed golem dla WBA mógł ruszyć w kierunku dośrodkowania), a przede wszystkim: nie było nikogo, kto potrafiłby przytrzymać piłkę.

Dobry początek sezonu był czymś, czego Villas-Boas potrzebował najbardziej. Szybko sfinalizowane transakcje z innymi klubami (w tym ta najważniejsza, dotycząca Luki Modricia), ustabilizowany skład, wiedzący, na czym stoi, plus dobre wyniki, spowodowałyby, że Portugalczyk po raz pierwszy w czasie menedżerskiej kariery w Anglii mógłby oddychać swobodnie. Dziś już wiemy: nic podobnego nie będzie mu dane. Do zamknięcia okienka niecałych sześć dni, a tu ani Modrić nie odszedł, ani następców nie widać, popularni wśród piłkarzy i kibiców, ale niewidziani przez menedżera nawet na ławce rezerwowych Huddlestone i Dawson snują się po klubowych korytarzach, utrudniając pozostałym pozytywne myślenie o „projekcie”. Po zakończeniu spotkania fani zaczęli buczeć, dziennikarze będą buczeć z pewnością. To nie tak miało wyglądać, panie prezesie, nieprawdaż?

To nie tak miało wyglądać, zaryzykuję, również na Old Trafford. Owszem, van Persie i Kagawa strzelili po bramce (Holender – obłędną), ale najlepszy na boisku był Moussa Dembele z Fulham, terroryzujący obronę United (zobaczcie statystykę jego dryblingów i wślizgów; dryblingi to te żółte kropki, wślizgi – krzyżyki). Sprawozdania z tego meczu zdominował temat okropnej kontuzji Rooneya, ale warto zauważyć, że kolejny raz z trójki van Persie-Rooney-Kagawa grało tylko dwóch – Anglik wszedł za Japończyka i mniej więcej wtedy zaczęły się kłopoty wicemistrza (okrutnie brzmi to słowo). Zresztą Rooney nie zachwycił także w meczu z Evertonem, a i podczas meczów przygotowawczych nie błyszczał – jakkolwiek więc to zabrzmi, akurat jego absencja w tym momencie nie będzie musiała spędzać Fergusonowi snu z powiek. Gorzej, że w obronie obok Vidicia wciąż musi grać Carrick. Kagawa fajnie wpasowuje się w drużynę, fajnie pokazuje się do gry, choć jego debiut jest niczym w porównaniu z wejściem smoka, jakie odnotowuje w Chelsea Eden Hazard. Trzeci mecz ligowy, osiem strzelonych bramek, z czego jedna przez Belga osobiście, a sześć po jego akcjach (sumując ze statystykami z Lille w ostatnich 21 meczach ma 14 goli, 14 asyst, 7 wywalczonych karnych, podaje Dominic Fifield w „Guardianie”) – nieźle. Młody piłkarz z meczu na mecz bierze na siebie coraz więcej – to już nie tylko drybling, którym zaimponował w pierwszych minutach po debiucie, ale coraz śmielsze uczestnictwo w rozegraniu, coraz większe odciążenie dla Maty, możliwość posadzenia Lamparda na ławce. To rzeczywiście jest nowa Chelsea, w której oszałamiająca technika nowych graczy (jest przecież także Oscar, czekamy na Marina i Mosesa) stanowi ekwiwalent zwierzęcej siły Drogby, i w której wreszcie rozkwita Fernando Torres. Ręka do góry, kto pamięta jego piękniejszego gola strzelonego dla Chelsea, niż ten wczorajszy… Jeżeli raz jeszcze mógłbym powtórzyć swoją mantrę (nie pisałem tu nic po środowym meczu z Reading, więc czuję się ośmielony): do pełni szczęścia brakuje lepszej defensywy; przypomnijcie sobie Luiza, tracącego piłkę przed własnym polem karnym przy próbie dryblingu.

Na razie Eden Hazard jest bez dwóch zdań piłkarzem sierpnia. A menedżerem? Michael Laudrup, rzecz jasna, bo takiego otwarcia w wydaniu Swansea nikt się nie spodziewał. Owszem, przez pierwszych dwadzieścia minut mecz był wyrównany, a WHU pilnowało dyscypliny. Gości złamał dopiero błąd Jaaskalainena, który przepuścił strzał Rangela, a ostatecznie pogrążyło katastrofalne podanie Collinsa (nic mu w tym meczu nie wychodziło – zobaczcie statystykę wybić) pod nogi Michu i w drugiej połowie Walijczycy mogli już grać to, co lubią najbardziej, czyli swoją wersję tiki-taki.

Wcześniej jednak dało się zauważyć, że – po pierwsze – pod nowym menedżerem potrafią też grać zdecydowanie szybciej, po drugie zaś – że są fenomenalnie zdyscyplinowani w defensywie. Zobaczcie, ile skutecznych wślizgów dziś zanotowali, odnotujcie bardzo dobrą grę pressingiem i drugie z rzędu czyste konto. Duże osiągnięcie, zważywszy na presję, jaką wywierał na niższych obrońców Carlton Cole, godny następca w drużynach Sama Allardyce’a Kevina Daviesa. W ogóle ten mecz przypominał nieco starcie liliputów z olbrzymami: duzi Collins czy Reid nie radzili sobie zwłaszcza z ruchliwymi Dyerem i Routledgem, a Tomkins – wydelegowany do pilnowania znów bardzo dobrego Michu – nie potrafił przyjść im z pomocą. Mój ulubiony moment tej kolejki to akcja Swansea z drugiej połowy, zakończona dopiero wślizgiem obrońcy West Hamu, zatrzymującego będącego już przed bramką Routledge’a – wcześniej piłkarze Swansea wymienili 43 podania, utrzymując się przy piłce ponad dwie minuty (Match of the Day pokazał to w przyspieszonym tempie), ale także bramka Grahama padła po niezłej sekwencji podań – zobaczcie.

Ech, ta Swansea. Oglądałem dziś Liverpool z Manchesterem City i patrzyłem przede wszystkim na niemal bezbłędnego Joe Allena, który właśnie w Walii, pod skrzydłami Brendana Rodgersa, wyrósł na nową gwiazdę Premier League, a i Steven Gerrard mając oparcie w piłkarzu tej klasy wyraźnie odzyskał wigor. Nowy menedżer Liverpoolu powodów do zadowolenia ma w ogóle mnóstwo: postawił od pierwszej minuty na Sterlinga i siedemnastolatek radził sobie z pewnością nie gorzej niż Downing, stracił Lucasa, uważanego za najważniejsze ogniwo jego linii pomocy, i dał sobie radę bez niego – także dzięki zmieniającemu miejsce na boisku Allenowi właśnie. Tylko ta obrona, kolejny raz zawalająca mu mecz… Po meczu Tottenhamu kompletnie nie miałem poczucia, że gospodarzom należało się zwycięstwo – tutaj chyba nawet kibice City oddychali z ulgą, że skończyło się remisem.

PS. Źle się dzieje z bramkarzami. Wczoraj Given, poprzednio Czech i Federici, także Friedel podczas zamieszania w polu karnym w ostatniej minucie meczu z WBA mógł się zachować lepiej. Pieski fach, o czym więcej kiedy indziej.
PS 2 Arsenal pudłuje, Stoke fauluje, czyli nic nowego pod słońcem. Cazorla dobry.

Belgia górą

Zawsze mi się wydawało, że Everton tak naprawdę zaczyna rozgrywki ligowe gdzieś około listopada. Około listopada, a nawet czasem jeszcze później, w styczniu, kiedy ściąga na kilkanaście meczów jakiegoś niezatrudnionego akurat w MLS Amerykanina albo wynajduje sobie napastnika, który zaczął się właśnie sprawdzać w lidze szkockiej. Czy naprawdę mamy dziś 20 sierpnia i piłkarze Davida Moyesa zakończyli pierwszy mecz w Premier League?

Zostawmy te żarty, zwłaszcza że przydadzą się nam na rozmowy o Wigan, które wchodzi w sezon jeszcze później, w okolicy marca. Zostawmy je, bo zasłużone zwycięstwo gospodarzy nad Manchesterem United nie zasługuje na podśmiechujki. Powinniśmy raczej bić brawo dla Moyesa i jego piłkarzy: za znakomitą grę w obronie (spójrzcie, jak wypychali gości z własnego pola karnego – na 172 podania MU w tzw. Attacking Third, tylko dwa przeszły przez szesnastkę Tima Howarda), za nieustępliwość w pomocy i za odwagę w atakowaniu.

W pierwszej połowie tylko bardzo dobra postawa Davida de Gei w bramce pozwoliła wicemistrzom Anglii obronić wynik bezbramkowy, po przerwie Hiszpanowi pomogła jeszcze poprzeczka, ale przy kolejnej akcji Fellainiego był już bezradny.

Spójrzcie z kolei, jak wykonywali rzuty rożne piłkarze Evertonu: wszystkie były bite w pole bramkowe, z nastawieniem na błąd golkipera, w końcu w tym kotle Belg znalazł sobie drogę do siatki – wcześniej zaś udanie zgrywał do Osmana i w ogóle był utrapieniem odpowiadających za defensywę piłkarzy MU.

Ustawiony teoretycznie tuż za Jelaviciem, ale wracający często na własną połowę begijski pomocnik konfundował Cleverleya i Scholesa, ale przede wszystkim biednego, tworzącego parę stoperów z Vidiciem i bezradnego przy ogromnym rywalu Carricka. Innym z bohaterów gospodarzy był prawy obrońca Tony Hibbert, bez problemów radzący sobie z Patricem Evrą (czy nie czas na znalezienie Francuzowi dublera albo wręcz następcy? czy świetnym kandydatem nie byłby tu kolejny z gwiazdorów Evertonu, Leighton Baines?), dobrze radzili sobie także Pienaar oraz Distin i Jagielka, Osman i Jelavić. Napisałem „bohaterów” i „gwiazdorów”? Zabawne, jak te słowa nie pasują do klubu, w którym bohater i gwiazdor jest zwykle zbiorowy.

W Manchesterze United patrzyłem przede wszystkim na Kagawę – i nie byłem rozczarowany. Współpraca Japończyka z Rooneyem układała się dobrze, do celności podań nie można się było przyczepić (zwłaszcza do tego, po którym strzał Cleverleya blokował przed linią bramkową Jagielka), ba: Kagawa miał nawet szansę na zdobycie wyrównującej bramki po tym jednym jedynym udanym podaniu w tym meczu Robina van Persiego. W końcówce goniący wynik MU grał z van Persiem, Rooneyem i Kagawą z przodu, utwierdzając mnie jedynie w przekonaniu, że znaleźć miejsce na boisku dla całej trójki nie będzie łatwo. Dziś po wejściu Holendra Anglik zszedł na prawą stronę, a Japończyk pozostał nieco cofnięty; trochę szkoda Rooneya na atakowanie z flanki.

W sumie: nadzwyczaj miły poniedziałkowy wieczór z Premier League taką, jaką lubimy, czyli otwartą, ofensywną, pełną zaangażowania. A że wczoraj podkreślałem coraz większą rolę w rozwoju angielskiej piłki przybyszów z Hiszpanii, dziś muszę dodać jeszcze jedną nację: Belgów. Mignolet, Kompany, Vermaelen, Dembele, Hazard, Fellaini, Lukaku, doprawdy, najwyższy czas na debiut Verthongena…

PS Toczył się pod poprzednim wpisem spór o Joe Allena. Wrzuciłem na Twittera obrazek podsumowujący jego grę z WBA, tu dopisuję jeszcze liczby, których obrazek nie mieści. 65 celnych podań z 68 (96 proc.), z czego połowa do przodu (23 na 24 w strefie obronnej WBA), wszystkie 8 długich znalazło swój cel. Do tego trzy udane wślizgi. Najlepsze statystyki w klubie, a przypomnę, że kilka z tych podań było podaniami „przedostatnimi”; dzięki podaniom Allena Gerrard czy Johnson dogrywali piłkę do Suareza. Co było do udowodnienia 😉

Miłe początki

Com napisał, napisałem, więc za swoje słowa muszę wziąć odpowiedzialność, a nie zabierać się, jak znakomity poprzednik, za umywanie rąk. Zaczynam więc nie od Etihad (choć bardzo chciałbym), a od Emirates, osieroconego przez van Persiego i – jak się okazało po meczu – także przez Songa. Zaczynam od meczu, w którym od pierwszej minuty debiutowali Podolski i Cazorla, później zaś wszedł także – a Arsene Wenger kręcił z niedowierzaniem głową patrząc, jak marnuje wyborną sytuację – Giroud. Zaczynam od pierwszego testu „nowego” Arsenalu i widzę… „stary” Arsenal.

Stary oznacza w tym przypadku zarówno marnujący sytuacje na skutek przekombinowania przed i w polu karnym przeciwnika, jak grający z wyobraźnią i rozmachem, wspaniale operujący piłką na niewielkiej przestrzeni. Zwłaszcza patrząc na Santiego Cazorlę przypominałem sobie ten dawny Arsenal: Hiszpan szukał sobie miejsca między liniami, pieścił piłkę – bez różnicy, prawą czy lewą nogą – by następnie celnie ją podać (to jego prostopadłe odegranie pozwoliło Giroud znaleźć się sam na sam z bramkarzem), z gracją Cesca Fabregasa. Przy całym szacunku dla Artety, po odejściu Fabregasa i Nasriego w poprzednim sezonie właśnie takiego piłkarza Kanonierom brakowało, a sądząc po tym, jak dobrze wczoraj czuł się na boisku sam Arteta – on również jest tego zdania. Inaczej niż w przypadku Podolskiego, były gracz Villareal i Malagi wpasował się w tę drużynę znakomicie, dość powiedzieć, że wypracował wszystkie najgroźniejsze sytuacje w tym meczu; Niemiec z Gliwic, niestety, zdawał się nie rozumieć, co robią koledzy, nieczysto przyjmował lub źle uderzał piłkę, a w pewnym momencie nawet uniemożliwił strzał Cazorli. Jest, podobnie jak Giroud, nie w pełni sił po mistrzostwach Europy? Tak mówił Wenger dziennikarzom, ale pozwoliłem sobie tego nie kupić: inni zawodnicy uczestniczący w polsko-ukraińskim turnieju potrafili zacząć sezon z większym przytupem.

Sunderland nie wytrzymał tempa w końcówce, ale generalnie zaimponował organizacją gry obronnej – prowadzonej zresztą bardzo fair. Świetnie radził sobie Colback, dobrze grał wracający do pomocy Sessegnon, Cattermole jak zwykle siedział na plecach rywali, ale w sumie było to dziesięciu piłkarzy broniących dostępu do własnej bramki. Czy van Persie znalazłby między nimi lukę i wykorzystałby dzisiejsze okazje Arsenalu? Może tak, może nie – na Euro w meczu z Danią wszak potrafił nie wykorzystać dużo lepszych. Z pozytywów w grze gospodarzy oprócz błysku Cazorli podkreśliłbym niezły występ Gervinho, który kilkakrotnie zdołał się urwać podwajającym krycie piłkarzom Sunderlandu, i pewną grę między oboma polami karnymi Abu Diaby’ego. Oczywiście znając historię kontuzji tego ostatniego jestem pewien, że po odejściu Songa Wenger wróci na rynek transferowy.

Podobnie jak Andre Villas-Boas, który nie robi już nikomu złudzeń, że Luka Modrić zagra jeszcze kiedykolwiek w Tottenhamie. Sprawa jest postawiona jasno: Chorwat przejdzie do Realu, ale na warunkach, które zadowolą prezesa Levy’ego i w momencie, w którym klub osiągnie postęp we własnych poszukiwaniach na rynku transferowym. Priorytetem jest przy tym napastnik, nie rozgrywający, choć osobiście mam wrażenie, że przydaliby się obaj. Mimo wysiłków Jermaina Defoe w dzisiejszym meczu, mimo bramki, którą zasłużenie zdobył, Anglik nie bardzo się nadaje do gry na szpicy trzyosobowego ataku: nie potrafi utrzymać się przy piłce pod presją, nie potrafi grać tyłem do bramki, zwyczajnie nie ma po temu warunków fizycznych. Ale też: bez wzmocnienia drugiej linii jeszcze jednym zawodnikiem typu box-to-box (jak to powiedzieć ładnie po polsku?) trudno będzie Villas-Boasowi wprowadzić swoje ulubione 4-3-3. To dlatego wczoraj, podobnie zresztą jak podczas prawie wszystkich meczów towarzyskich, Tottenham wychodził w ustawieniu 4-2-3-1. W połowie drogi ku portugalskiej rewolucji drużyna przypominała raczej tamtą Harry’ego Redknappa, tyle że nieco osłabioną i – oczywiście – z budującymi pierwiastkami nowego myślenia. Pressing Tottenhamu w pierwszej połowie był imponujący, angażowali się w niego wszyscy piłkarze, a efekty było widać: Newcastle nie było w stanie zagrozić bramce Friedela, a zawodnicy Villas-Boasa po przejęciu piłki już na połowie gospodarzy obijali ich słupek i poprzeczkę. Innymi słowy: drużyna stwarzała okazje, nie odsłaniając się, nie dając okazji rywalowi. Żałowałem, owszem, nieobecności nawet na ławce Toma Huddlestone’a, ale przyznaję: w tym tempie by sobie nie poradził, zresztą Sandro jako odbierający piłki był absolutną bestią, a grający w parze z nim Livermore zachowywał się odpowiedzialnie i rozważnie. Szkoda, bo o porażce zdecydowały dwa indywidualne błędy (Walker próbował wybić piłkę głową tak, że spadła na nogę Demba Ba; Lennon i van der Vaart wzięli w kleszcze szarżującego w polu karnym Ben Arfę) i błysk absolutnego geniuszu napastnika Newcastle – po strzale napastnika z Senegalu Friedel nie miał nic do powiedzenia. W przedsezonowej tabelce zapisałem sobie w tym miejscu porażkę – było blisko remisu, zaczynało się dobrze, szkoda.

Zaryzykuję tezę, że zaczynało się dobrze również w wydaniu Liverpoolu: w pierwszej połowie meczu z WBA tylko fatalna skuteczność Suareza dzieliła nowy zespół Brendana Rodgersa od prowadzenia i spokojniejszej zapewne gry. Trójka pomocników operowała piłką nieporównanie lepiej niż przed rokiem, po lewej stronie co i rusz szarżował zastępujący kontuzjowanego Jose Enrique Glen Johnson. Później jednak była fenomenalna bramka Gery, a później… tu już nie ma co szukać usprawiedliwień, obrońcy Liverpoolu wypadli fatalnie, oba karne były niekontrowersyjne, a szans na kolejne bramki grający z kontry zawodnicy Stevena Clarke’a (kolejny debiut menedżerski, kolejne miłe początki…) mieli co niemiara. Przy całym uznaniu dla ruchliwych piłkarzy ofensywnych WBA warto zresztą zwrócić uwagę na fakt, jak świetnie zabezpieczał ich kolejny nowy w Premier League, pilnujący zwłaszcza Gerrarda Claudio Yacob. Steve Clarke wziął odwet na dawnym pracodawcy, a fatalny humor Rodgersa musiały powiększyć kontuzja wprowadzonego dopiero co na boisko Joe Cole’a i fakt, że na odsiecz musiał wtedy zawezwać piłkarza, który nie pasuje mu do koncepcji, ale za to kosztował majątek – Andy’ego Carrolla.

Czy Rodgers zatęsknił za Swansea? Z pewnością w Walii po pierwszym meczu nowego sezonu nie mają powodów tęsknić za nim. Pod Michaelem Laudrupem Łabędzie zdemolowały QPR – choć może właściwie należałoby powiedzieć, że to piłkarze QPR sami położyli głowy pod topór. Nie trzeba być Alanem Hansenem, żeby rozdzierać szaty nad shambolic defense gospodarzy (ale też piłkarzy Norwich w meczu z Fulham) – wystarczy dodać, że z sześciu strzałów na bramkę Roberta Greena pięć zakończyło się golem. Nikt się nie spodziewał hiszpańskiej Inkwizycji… Sprowadzony za dwa (!) miliony funtów Michu to kolejny z Iberów, który przeprowadził się na Wyspy i z miejsca zachwycił publiczność (dobrze wypadli też inni debiutanci w Swansea, de Guzman i Flores, wszyscy wypatrzeni w niewielkich, jak na hiszpańskie i angielskie standardy, klubach), ale znakomicie zagrali też ci od Rodgersa: Vorm, Dyer i Routledge. Ten ostatni, którego rozwój w Tottenhamie powstrzymał przed laty Aaron Lennon i który od tamtej pory tułał się to tu, to tam (był także w QPR), nie mogąc nigdzie przebić się do pierwszego składu, zagrał może najlepszy mecz w karierze.

I pomyśleć, że wszystko to – i więcej jeszcze, bo nie wspomnieliśmy o pierwszych punktach West Hamu Allardyce’a (brrr…) czy remisie Stoke (brrr…) – wydarzyło się wczoraj, a dzisiaj zostało unieważnione przez prawdziwe wydarzenie weekendu: mecz, w którym mistrz Anglii najpierw długo nie mógł poradzić sobie z beniaminkiem, później roztrwonił prowadzenie, gonił wynik, by w końcówce drżeć o zwycięstwo pod naporem szturmujących bramkę Joe Harta nieulękłych graczy w białoczerwonych koszulkach. Chwilę po zakończeniu meczu przeczytałem na Twitterze wszystkie pojawiające się przy tej okazji klisze w stylu, że była to doskonała reklama Premier League, ale w gruncie rozumiem emocje ich autorów. City zaczęło tam, gdzie skończyło w maju, znów tracąc bramki i znów odrabiając straty. Błąd debiutującego w drużynie Rodwella przy drugim golu dla gości był zaiste niewiarygodny, wybicie Lescotta przy pierwszym mogło być lepsze, podobnie jak uderzenie Silvy z karnego – zaryzykuję jednak tezę, że zwycięstwo City nie było zagrożone i może też dlatego z taką łatwością napawałem się romantyzmem chwili, w której prowadzili goście. Nasri grał fantastycznie, Tevez i Yaya Toure niewiele mu ustępowali, groźnie wyglądająca kontuzja Aguero pozwoliła wejść na boisko Dżeko, a potem Balotellemu – doprawdy, narzekania Manciniego na niedostateczne wzmocnienia nie brzmią serio. Southampton? Wślizgi trochę jak z Championship, entuzjazm jednak… Była 87. minuta, goście przegrywali, ale od dobrych kilkudziesięciu sekund nie schodzili z połowy mistrzów Anglii, Zabaleta wybił piłkę na aut, w kierunku linii bocznej ruszył Adam Lallana. Popatrzyłem na łobuzerski uśmiech młodego pomocnika i zrozumiałem frajdę, która musiała być jego udziałem. „Usłyszycie o nas jeszcze nieraz”, zdawał się mówić.

Nie mam nic przeciwko temu.

PS Na Hazarda patrzyłem jednym okiem. Czy wypadł lepiej od Cazorli?

Przewodnik po Premier League v 5.0

Najgorszy od dwudziestu lat sezon Alexa Fergusona? Najlepszy od dekady Arsene’a Wengera? Roman Abramowicz w jakże przewidywalnym ataku niecierpliwości pozbywający się Roberto di Matteo? Umiarkowany sukces nowego projektu Brendana Rodgersa i kompletne fiasko nowego projektu Andre Villas-Boasa? Spadek wszystkich trzech beniaminków po tym, jak przed rokiem wszyscy trzej się utrzymali? Przyznam, że nigdy jeszcze nie siadałem do pisania zapowiedzi nowego sezonu z podobną niepewnością co do własnych przewidywań, ale zarazem ze swobodą ich formułowania. W końcu spektakularne pomyłki są jedyną rzeczą, której można być pewnym podczas tej zabawy – inne elementy, np. wpływ na postawę poszczególnych drużyn udziału ich gwiazd w mistrzostwach Europy czy igrzyskach olimpijskich (dostałem po łapach za pisanie „olimpiada”, więc postaram się oduczyć), o styczniowo-lutowym Pucharze Narodów Afryki nie wspominając, kontuzje i dyskwalifikacje (jak wyglądałby poprzedni sezon Liverpoolu bez afery Suareza?) albo niedomknięte jeszcze okienko transferowe, pozwalają w gruncie rzeczy bawić się konwencją typowania serio. No bo jak tu np. rozpisać sezon Tottenhamu: z Modriciem czy bez (raczej bez…)? Z Adebayorem może? Z jakimś innym napastnikiem? No ale jakim, do cholery?

Zacznijmy jednak. Zacznijmy, w historii tego bloga już po raz piąty. Zacznijmy od niekontrowersyjnej tezy, że największe szanse na mistrzostwo Anglii ma… mistrz Anglii Manchester City. Z mnóstwa powodów, i nawet pomijając te czysto ekonomiczne. Po pierwsze, znakomity skład, w którym z supergwiazdami ofensywy pracują zabezpieczający tyły zawodnicy nieco bardziej low profile – tacy np., jak klubowy kapitan Vincent Kompany, który skądinąd podpisał właśnie nowy, sześcioletni kontrakt. Po drugie, skład już ze sobą zgrany, by tak rzec: sprawdzony w bojach, wzmocniony niejednym przełamanym kryzysem, z etosem zwyciężania w ostatnich sekundach i wbrew wszelkim spodziewaniom. Takie coś, co przeżyli zawodnicy MC w ostatnich sekundach poprzedniego sezonu (a wcześniej m.in. w końcówce meczu z Sunderlandem) naprawdę integruje i tworzy atmosferę. Po trzecie, skład niewypalony i mający apetyt na kolejne sukcesy – w tym kontekście zwłaszcza drugie podejście do Ligi Mistrzów powinno być interesujące. Po czwarte, z Tevezem w końcu skupionym na grze w klubie, a nie na snach o powrocie za ocean (ile daje Argentyńczyk drużynie, nie tylko wykańczając akcje, ale przede wszystkim tytanicznie pracując na ich wykończenie, zobaczyliśmy w niedzielę podczas meczu o Tarczę Wspólnoty). Po piąte, z Yaya Toure, jednym z najwybitniejszych piłkarzy tej ligi – a dodajmy jeszcze Aguero, Silvę, Nasriego; dodajmy Joe Harta w bramce, dodajmy szeroką kadrę, której wiele ważnych postaci to normalni faceci jak Milner czy Barry, pogodzeni z faktem, że czasem gra się 90 minut, a czasem wcale. Brak spektakularnych transferów zapisuję raczej na plus, Jack Rodwell z pewnością zagra w Premier League więcej niż feralne trzynaście minut Hargraevesa. Po szóste wreszcie, dodajmy pięcioletni kontrakt, a więc względne bezpieczeństwo Roberto Manciniego – oddajmy zresztą szejkom, że w roli właścicieli klubu zachowują się dość racjonalnie, czyli wykazują się cierpliwością w stosunku do szkoleniowca.

Drugie miejsce w mojej tabeli zajmuje… hmm… pracodawca Robina van Persiego. Nowy pracodawca, bo do środowego wieczora byłem przekonany, że wicemistrzem może być Arsenal. Otóż tak właśnie: zanim jeszcze Holender przeniósł się do Manchesteru United, byłem zdania, że to może być TEN sezon Kanonierów. Wenger wreszcie zaczął kupować, i to kupować dobrze: ma nie tylko szybkiego Podolskiego i doskonale grającego głową Giroud, ale przede wszystkim Santiego Cazorlę, kolejnego na Wyspach hiszpańskiego magika – piłkarza z rzędu tych, których (przy całej sympatii do robiącego co może Artety) po odejściu Nasriego bardzo w tym zespole brakowało. Dodajmy: piłkarza w pełni swoich możliwości, a nie takiego, na którego rozwój trzeba pracować rok-dwa; piłkarza, który może grać zarówno za napastnikiem, jak na obu skrzydłach ataku, a więc dającego Wengerowi wyborne możliwości manewru. Owszem, podzielam pogląd, że to Cazorla może być najlepszym transferem tego lata. A jeśli jeszcze w końcu wyleczy się Jack Wilshere (w końcu się wyleczy, prawda?)… Doprawdy, kolejny raz czytam zdumiewające oświadczenie van Persiego, że nie zgadza się z metodami, jakimi klub zamierza kroczyć naprzód, i przecieram oczy: jakież mogą być lepsze sposoby od uzupełniania kolejnych pokoleń znakomitej młodzieży zawodnikami sprawdzonymi już w innych ligach, ale ewidentnie pasującymi do koncepcji menedżera? Gdybyśmy po prostu do ubiegłorocznej kadry Arsenalu dołożyli piłkarzy sprowadzonych w lecie, gdyby van Persie czy Song nie odchodzili, a Wilshere wrócił około października, to zważywszy jeszcze na fakt, że klub zatrudnił Steve’a Boulda jako trenera od gry defensywnej, obstawiłbym wicemistrzostwo i świetny sezon Kanonierów. Bez van Persiego tragedii nie będzie, Wenger zdążył przygotować plan B – ale plan, który wystarczy na trzecie miejsce.

Drugie zajmie więc Manchester United, czyli walka o tytuł i tym razem odbędzie się przede wszystkim nad rzeką Irwell… Napisałem to zdanie i od razu mam wątpliwości. Transfer van Persiego nie był przecież tym, którego ta drużyna potrzebuje najbardziej: nieustannie uważam, że najbardziej przydałby się jej kreatywny rozgrywający w stylu Wesleya Sneijdera i jakoś nie mogę uwierzyć, że Alex Ferguson zamierza obsadzić w tej roli Kagawę. Japończyk powinien operować raczej tuż za wysuniętym napastnikiem – ale czy nie będzie w ten sposób wchodził w buty Rooneya? Tak, wiem: menedżer MU jako mistrz rotowania piłkarzy wątpliwość tę z pewnością uchyli, jak w połowie ubiegłego sezonu uchylił pytanie, kto zastąpi Paula Scholesa po prostu odwołując Rudzielca z emerytury. Trudno jednak uznać to rozwiązanie za długofalowe. W sumie: przy wszystkich zaletach tego zespołu, przy talentach Rooneya i van Persiego (wystarczą za pół drużyny, zwłaszcza chcąc się odegrać po rozczarowującym Euro) i eksplodującego w minionym roku Welbecka, przy atakujących z boku Nanim, Valencii czy Youngu, przy powróconym do zdrowia Cleverleyu, pracowitym, acz nierównym Carricku, Fletcherze, którego występ w ostatnim sparingu dał znów nadzieję na powrót do prawdziwego grania, Giggsie, który wciąż nie myśli o emeryturze – środek pomocy wicemistrzów Anglii jak nie przekonywał, tak nie przekonuje. Szczęśliwie na środek obrony wraca Vidić, więc może hokejowe wyniki z ubiegłego sezonu (pamiętacie mecz z Evertonem, z 4:2 na 4:4 – czy to nie wówczas zostało zaprzepaszczone mistrzostwo?) staną się tylko wspomnieniem, de Gea w drugim sezonie będzie miał dużo łatwiej, kolejne postępy zrobi Jones… Owszem, tak, wicemistrzostwo, ale nie bez niepokojów związanych z przyszłością klubu. Już teraz nie mogę się nie zastanawiać, jaki wpływ na przygotowania do sezonu miało zamieszanie wywołane biznesowymi decyzjami właścicieli (ku wściekłości fanów Glazerowie wpuszczają na nowojorską giełdę pakiet akcji MU, co przyniesie im dodatkowe pieniądze, wcześniej – żeby uniknąć problemów z fiskusem – zarejestrowali firmę w podatkowym „raju” na Kajmanach, zadłużali się też w klubie, czego dowiedzieliśmy się także dzięki dokumentom przedstawionym na nowojorskiej giełdzie). W dodatku Alex Ferguson stanął po stronie Amerykanów, czym potężnie zaszkodził sobie w oczach kibiców; po Manchesterze krążył nawet ich list otwarty do Szkota, by się opamiętał i przestał wspierać wyzyskiwaczy zza Oceanu. W sumie: o futbolu na korytarzach Old Trafford mówiło się tego lata bodaj mniej niż kiedykolwiek podczas rządów Glazerów, a pytany przez dziennikarzy, w jaki sposób potrafił się w tym czasie odprężyć, starzejący się menedżer odpowiadał, że bardzo pomocne jest czerwone wino. Będąc amatorem tego ostatniego, nie mogę nie wyznać, że jedną z prób odprężenia zakłóciła mi lektura tekstu Iana Macintosha, zatroskanego, by schyłek rządów Alexa Fergusona nie przypominał schyłku innej legendy: Briana Clougha. Tak czy inaczej, mistrzostwo Anglii nie wróci na Old Trafford.

O czwarte miejsce bić się będą trzy drużyny: Liverpool, Tottenham i Chelsea, z których mimo wszystko najwyżej oceniam szanse tej ostatniej. A może, nauczonemu ubiegłorocznym doświadczeniem z przeszacowaniem szans drużyny z Anfield, nie zamierzam wygłupić się ponownie? Rzecz w tym, że kiedy patrzę na Chelsea, widzę dużo argumentów na „nie”. Po pierwsze, wielka pieriestrojka drużyny wydaje się daleka od zakończenia, a w każdym razie nadmiernie skoncentrowana na formacji ofensywnej. Z pewnością podwładni Abramowicza wydali najwięcej i z pewnością przyciągnęli najgłośniejsze nazwiska: Edena Hazarda, Mirko Marina oraz Oscara (a mają jeszcze chrapkę na Victora Mosesa). Dopiszmy tych zawodników do Juana Maty czy Sturridge’a i zobaczmy „małą Barcelonę”, atakującą z fantazją i rozmachem, swobodnie żonglującą ustawieniem poszczególnych piłkarzy w trakcie meczu, przyprawiającą kryjących rywali o zawrót głowy. I zauważmy, że przed nimi operował będzie jeszcze Fernando Torres, który zaczął od strzelenia bramki w meczu o Tarczę Wspólnoty i który po prostu musi mieć lepszy sezon od poprzednich… Gdzież więc są argumenty na nie? Wyczerpujące lato Oscara czy Maty. Niepewna defensywa, w której John Terry nie zrobi się już szybszy (a i pozapiłkarskie zamieszanie wokół kapitana prędko nie ucichnie), zaś David Luiz nie przestanie mieć gorącej głowy. Brak prawego obrońcy. Otwarte pytanie o defensywnego pomocnika: czy naprawdę ma nim być Mikel? Konieczność rezygnacji z najskuteczniejszej w ostatnich miesiącach taktyki – bądźmy szczerzy, opierającej się na długich piłkach do zwierzęco silnego Drogby; z nowymi piłkarzami i bez napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej już się tak nie uda. No i wielki znak zapytania o pozycję i kompetencje Roberto di Matteo: zgoda, w krótkiej perspektywie zdziałał cuda, ale jak sobie poradzi w roli menedżera pełną gębą, a nie tylko zainstalowanego tymczasowo (pamiętamy wszak: w West Bromwich nie poszło mu najlepiej…)? Czy jego pozycja w klubowej hierarchii (zastrzegam: nie wśród kibiców i zapewne nie wśród piłkarzy) jest wystarczająco mocna? Nawet po zwycięstwie w Lidze Mistrzów wydawało się przecież, że jego misja się skończy, a Abramowicz sięgnie po kogoś bardziej „galaktycznego”: czy więc Włoch czuje się w Cobham komfortowo, czy Rosjanin przestał marzyć o – bezrobotnym, u licha – Guardioli? Żeby dokończyć pieriestrojkę potrzeba czasu – czasu, którego właściciel klubu skąpił kolejnym menedżerom. Oby nie stracił cierpliwości i tym razem, zwłaszcza, że wątpię by zadowolił go sezon, w których drużyna po prostu obroni miejsce w Lidze Mistrzów.

Dwa kolejne kluby również są klubami w przebudowie, choć mniej w sensie kadrowym, bardziej zaś jeżeli idzie o implementację pomysłów nowego trenera. Liverpool to druga po Arsenalu drużyna, którą będę w tym sezonie oglądał najchętniej. Potencjał będących już w tym klubie piłkarzy, niesionych przez niewiarygodnych kibiców z The Kop, trafił wszak w ręce Brendana Rodgersa – człowieka, który w maleńkim Swansea rzeczywiście zbudował maleńką Barcelonę. Trójka Lucas-Gerrard-Allen wydaje się stworzona do gry w tiki-taka, a są przecież jeszcze Henderson i młodzi-zdolni: Shelvey czy Spearing. Fantastyczną bramkę Homlowi strzelił Sterling – jest więc zabezpieczenie na wypadek, gdyby Downing nadal walił w poprzeczki i słupki, a Cole nie przypomniał sobie dawnych dobrych czasów. Przede wszystkim zaś: są w ataku Borini i jeden z najlepszych w tej lidze, oby spokojniejszy Suarez. Wciąż nie wiadomo, czy odejdzie Andy Carroll, wyraźnie nie pasujący do podstawowej koncepcji Rodgersa, ale dający przecież możliwość odmiany stylu, zwłaszcza gdyby drużynie wyraźnie nie szło. W sumie: będzie lepiej niż w zeszłym roku.

Jeżeli idzie o Tottenham, ukochaną mą drużynę, nie poważę się o wygłoszenie podobnej opinii. Im dłużej trwa pobyt Andre Villas-Boasa w Spurs Lodge, tym więcej mam nocnych lęków. Sezon rozpoczynany bez pasującego do układanki napastnika (Defoe nie potrafi utrzymać piłki pod presją, nie wygra też pojedynku o górną piłkę, „fałszywej dziewiątki”, np. z van der Vaartem, w sparringach nie ćwiczyli,…), atmosferę na klubowych korytarzach wciąż psuje przemykający się pod ścianami Modrić, niby wiadomo: zespół ma grać w ustawieniu 4-3-3, z wysoko ustawioną linią obrony i z agresywnym pressingiem, ale gdzie nie spojrzeć, przydałoby się to ustawienie doszlifować. Czy sprowadzony z Ajaxu Verthongen będzie potrafił organizować defensywę, czy może on i Kaboul (Dawson? Caulker? chyba nie Gallas…) patrzeć będą co i rusz, jak za ich plecami wyrasta nagle napastnik rywala i trzeba go gonić przez pół boiska? W sparringach, niestety, to się zdarzało. Jak będzie w środku pomocy, gdzie Sandro przez całe wakacje nie trenował z kolegami, zajęty w reprezentacji Brazylii, Parker przeszedł operację, van der Vaart nie pracuje w odbiorze, Huddlestone wydaje się zbyt wolny, a Livermore – mimo debiutu w kadrze – jeszcze niegotowy do grania piłek nieco bardziej ryzykownych? Innymi słowy: kto oprócz Sigurdssona? Obawiam się powtórki z inauguracji sezonu poprzedniego: fatalnych wyników na początku, zakupów w ostatnich godzinach okienka transferowego (to nie tak miało być…), a przede wszystkim: zwiększonej nerwowości piłkarzy, kibiców i mediów, głośno powątpiewających w nowy „projekt” AVB, jeszcze głośniej przypominających niepowodzenie w Chelsea i lipcowe buńczuczne zapowiedzi o mierzeniu w tytuł. Istnieje, owszem, scenariusz pozytywny, w którym naprawdę utalentowany menedżer i naprawdę utalentowani zawodnicy (Bale z nowym kontraktem!) znajdą wspólny język, poczują smak zwyciężania, a system się sprawdzi. Napisałem tu niedawno, że piłkarze, których Villas-Boas odziedziczył po Harrym Redknappie, to ludzie o otwartych głowach, którzy chętnie nauczyliby się czegoś więcej. Zdaniem większości moich taktycznych guru ta grupa jest wręcz stworzona do tego, by grać jak Porto sprzed dwóch lat, są wręcz tacy, którzy uwzględniając późnosierpniowe wzmocnienia nie wykluczają obrony czwartego miejsca, co do mnie jednak, jamnika wychowanego pod szafą, wolę się za dużo nie spodziewać.

Myślę również, że Newcastle – choć z pewnością napsuje mnóstwo krwi drużynom z czołówki – nie powtórzy fenomenalnego sezonu sprzed roku. Dlaczego właściwie, skoro nie tylko udało się zatrzymać wszystkich najlepszych piłkarzy (przynajmniej na razie – również w tym przypadku jakichś rajdów przed zamknięciem okienka nie sposób wykluczyć), ale nawet wzmocnić ją Vurnonem Anitą – kolejnym odkryciem legendarnego szefa skautów Grahama Carra, który skądinąd przedłużył umowę z klubem o następne osiem lat? Może ze względu na to, że skład Newcastle pozostaje relatywnie mały i każda kontuzja któregoś z czołowych graczy jest tu odczuwalna bardziej niż gdzie indziej? Może ze względu na kolejny Puchar Narodów Afryki, którego styczniowo-lutowe rozgrywki najsilniej uderzą w Sroki? Może z powodu czwartkowych wieczorów z Ligą Europejską, zgodnie przeklinanych przez wszystkich szkoleniowców z Premier League (no, AVB nie miałby nic przeciwko powtórzeniu triumfu, który tak smakował mu w FC Porto…)? A może po prostu ze względu na irracjonalne przekonanie, że nic dwa razy się nie zdarza, dynamika ubiegłego sezonu tym razem się wyczerpie, a trudni kolesie, tacy jak Hatem ben Arfa, zaczną dawać w kość Alanowi Pardew? Tak czy inaczej w moim typowaniu Newcastle, pozostając drużyną czołówki, nie zbliży się do walki o Ligę Mistrzów.

Podobnie Everton. Tradycyjnie jeden z najtwardszych orzechów do zgryzienia w lidze, tradycyjnie plasujący się w górnej połowie tabeli – czyli na miarę możliwości, a może nawet nieco powyżej, biorąc pod uwagę różnice potencjału finansowego między klubem z Goodison Park a wszystkimi dotąd wymienionymi. Zdanie „David Moyes jak zwykle nie ma pieniędzy na transfery i jak zwykle radzi sobie bez nich nadzwyczajnie, a zawodnicy tacy jak Arteta, Cahill [obaj niestety odeszli – MO], Fellaini, Baines czy Coleman należą do gwiazd Premier League, nawet jeśli niektórych sprowadzono za psie pieniądze” napisałem już przed rokiem, podobnie jak zdanie, że „ma też Szkot fenomenalne oko do młodych-zdolnych” (Barkley!) oraz obserwację, że „piłkarze Moyesa nikogo się nie boją i nigdy nie odstawiają nogi, potrafią grać w powietrzu i groźnie kontratakować. Wyglądają też na takich, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie: od czasów Wimbledonu wiemy, że na takich trzeba uważać”. Innymi słowy: bez niespodzianek, a raczej z niemiłymi niespodziankami dla przeciwników. Do klubu wrócił pracowity Pienaar, jest bramkostrzelny Jelavić – jedno z odkryć pierwszej połowy 2012 r. w Premier League, wsparty teraz przez dawnego kolegę z Glasgow, Naismitha. Byle udało się dobrze wystartować, co z bliżej niezrozumiałych dla mnie względów zawsze było piętą achillesową tego klubu.

W okolicy środka tabeli plasuję Sunderland. Drużynę prowadzi Martin O’Neill, co w jakimś sensie zwalnia mnie z obowiązku szczegółowych uzasadnień: jego pasja przy linii bocznej udziela się zawodnikom w sposób zaiste zdumiewający, a w zeszłym sezonie pozwoliła wygrywać nawet z MC czy Arsenalem. Że wciąż brak przekonujących wzmocnień (Cuellar i Saha, obaj za darmo)? Z pewnością przyjdą także one – klub walczy wszak, szokując rynek kwotami przekraczającymi już 10 milionów, o Stevena Fletchera z Wolves, ale już teraz drużyna ma kim postraszyć – wyliczmy tylko najgroźniejszego w lidze wykonawcę stałych fragmentów Larsona, czasem nadto agresywnego, ale generalnie skutecznego w odbiorze Cattermole’a, niezłego Mignolet w bramce, ruchliwego Sessegnona z przodu. Miłośnicy ładnej gry mogą wybrzydzać, że O’Neill to jeden z ostatnich, co piłkę na dawną angielską modłę wiodą, ale… to wciąż działa.

Fulham Martina Jola gra oczywiście ładniej i ma lepszych piłkarzy, ale czy będzie ich miał za dwa tygodnie, kiedy zamknie się okienko? Myślę przede wszystkim o Dempseyu i Dembele, rewelacjach poprzedniego sezonu – pierwszy, jako pomocnik przecież, zdobył dla klubu znad Tamizy 23 bramki i słusznie się przebił do wielu „jedenastek roku”. Stratą jest niewątpliwie odejście Pogrebniaka, wszyscy przyzwyczailiśmy się także do faktu, że o obliczu tej drużyny stanowił Danny Murphy, jeden z grupy starszych zawodników, którym tego lata za występy w Fulham podziękowano, sprowadzając na ich miejsce innych doświadczonych graczy, np. znanego Jolowi z Niemiec Petricia czy Rodallegę z Wigan. Co do mnie, spodziewam się jednak, że holenderski menedżer w swoim stylu będzie dawał szanse młodym, więc spodziewam się wypromowania na nowe gwiazdy ligi Freia czy Kaciniklicia. Klub zbudował skądinąd porządną akademię i dostał wreszcie pozwolenie na rozbudowę urzekająco staroświeckiego Craven Cottage – solidne podstawy do rozwoju, ale już nie pod Martinem Jolem. Zabrzmi to może okrutnie dla fanów Fulham, ale myślę, że w tym sezonie Holender potwierdzi swoją dobrą markę na menedżerskim rynku, by po jego upływie znaleźć kolejną pracę. Hmmm… w Tottenhamie?

Dalej jest u mnie Aston Villa. Klub, którego nowy szkoleniowiec, Paul Lambert, odrzucił ofertę udziału w castingu ubiegających się o posadę w Liverpoolu. Klub, którego piłkarzy niewątpliwie stać na więcej niż to, co osiągnął z nimi jego poprzednik, tak naprawdę nie zaakceptowany nigdy na Villa Park Alex McLeish. To, jak posypała się drużyna pod jego rządami było jedną z najbardziej niemiłych niespodzianek ubiegłego sezonu. Przecież grali tu (i będą grać) Darren Bent czy Gabriel Agbonglahor, przecież N’Zogbia, Ireland, Given czy Dunne pokazywali w tym i poprzednich klubach, że potrafią grać w piłkę, przecież Albrighton, Bannan czy Delph zapowiadali się na świetnych zawodników i pod okiem Lamberta znów mogą rozkwitnąć, przecież sprowadzony z Feyenordu (wraz z Ronem Vlaarem) El Ahmadi błyszczał podczas meczów sparringowych. Czytałem gdzieś entuzjastyczne opinie największej gwiazdy zespołu, Benta, o treningach pod nowym menedżerem i o koncepcji gry, wreszcie dającej im wolność i przestrzeń do atakowania. Wiemy, jak wiele osiągnął szkocki szkoleniowiec z Norwich – nie ma powodów, żeby w klubie większym, z zawodnikami o wyższych umiejętnościach, nie osiągnął więcej.

Stoke niczym nas nie zaskoczy. Wiatr będzie wiał nad Brittannia Stadium, łokcie zawodników Tony’ego Pulisa obijać będą żebra rywali, posiadanie piłki nie stanie się fetyszem (garść statystyk z ubiegłego sezonu: 39,9 proc. czasu przy piłce i 69,5 proc. celnych podań, w obu przypadkach najmniej ze wszystkich drużyn ekstraklasy, za to najwięcej wygranych pojedynków powietrznych – 15,3 proc; do tego aż 44 proc. bramek zdobytych po stałych fragmentach gry). Ten sam menedżer, ci sami mniej więcej piłkarze, ta sama skuteczna formuła – w sam raz na bezpieczne utrzymanie.

Bezpiecznie utrzyma się też Norwich: myślę, że klub ten najłatwiej ze wszystkich ubiegłorocznych beniaminków zniesie tzw. syndrom drugiego sezonu, bo Chris Hughton – tak jak było w przypadku jego zatrudnień w Newcastle i Birmingham – będzie potrafił przemówić do głów i serc zawodników i wynajdzie formułę na poradzenie sobie z jednym z najskromniejszych budżetów Premier League. Udało mu się przekonać do pozostania Granta Holta, ściągnięcie Michaela Turnera powinno pomóc w uszczelnieniu defensywy, w pomocy błyszczeć będzie Wes Hoolahan. Żadnych geniuszy, cicha, ciężka praca na treningach, wynagrodzona realizacją planu minimum.

Ostatnią z drużyn, które nie muszą się niepokoić o spadek w tym sezonie będzie Wigan, wierne etosowi ładnej piłki, kultywowanemu przez Roberto Martineza. Hiszpański menedżer był kuszony przez Liverpool i – drugi rok z rzędu – przez AV, ale zdecydował się zostać; już samo to pozwala żywić do niego sympatię, a sposób, w jaki zdołał utrzymać drużynę w ekstraklasie, wygrywając siedem z dziewięciu ostatnich spotkań (w tym z Liverpoolem, MU, Arsenalem i Newcastle; z Chelsea wypaczyli wynik sędziowie…) zapierał dech w piersiach. Klub, który w poprzednich latach spełniał rolę okienka wystawowego, w którym promowali się zawodnicy tej klasy co grający dziś w MU Valencia, tym razem nadmiernie nie stracił – zwłaszcza, że oferta Chelsea za Mosesa została odrzucona. Odeszli Rodallega i Diame, ale przyszedł Arouna Kone, West Hamowi sprzątnięto sprzed nosa Ramisa, ze szkockiej ligi wyratowano Frasera Fyvie, a z Arsenalu wypożyczono Miyaichiego. Czy Martinez zostanie przy ustawieniu 3-5-2, które w końcówce sezonu pozwoliło odwrócić fatalny trend, sięgać po punkty i nie tracić bramek? To jedno z ciekawszych pytań taktycznych na ten sezon (skądinąd trójką środkowych obrońców gra również ostatnio MC) – sezon, w którym o Wigan nie muszę się martwić.

Martwię się natomiast o Swansea. Bez charyzmatycznego szkoleniowca, który przeszedł do Liverpoolu, z niesprawdzonym w Premier League, choć z pewnością ambitnym Michaelem Laudrupem, walijski zespolik będzie musiał zmierzyć się ze wspomnianym „syndromem drugiego sezonu” i obawiam się, że nie pójdzie mu równie gładko jak Norwich. Z Rodgersem odszedł kluczowy zawodnik drugiej linii Joe Allen, nie udało się zatrzymać Sigurdssona i Caulkera, nowi piłkarze – podobnie jak menedżer – nie mają doświadczenia w Premier League (choć statystyki Michu z Rayo Vallecano wyglądają imponująco). Wiem oczywiście, że Duńczyk podziela przywiązanie poprzednika do jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce i że zamierza grać jeszcze bardziej ofensywnie – ale tu właśnie kryje się jedna z moich obaw: czy jego budowli nie będą rozbijać kolejne kontrataki? Utrzymanie, może tak… oby.

Utrzymanie, może tak – to również opowieść o Queens Park Rangers. Patrząc na ten skład mam nieodparte poczucie wypalenia. Wysoka średnia wieku, zawodnicy, którzy z niejednego pieca chleb jedli, nazwiska znane nam do znudzenia: w tym okienku transferowym przyszli Park Ji-Sung, Green, Nelsen, Johnson, dołączając m.in. do Zamory czy Cisse. Na klubie cieniem kładą się sprawa dyskwalifikacji Bartona i w ogóle szokujące statystyki dyscyplinarne (6 czerwonych kartek w drugiej połowie sezonu może przerazić każdego), utalentowany Taarabt również wchodzi w konflikty z trenerami. Mark Hughes wie jednak, jak uciekać spod topora. Miło nie będzie.

West Bromwich to pierwsza menedżerska praca w karierze cenionego dotąd jako asystenta (m.in. w Chelsea i Liverpoolu) Steve’a Clarke’a. Wydawałoby się, że jest tu wszystko, co potrzeba: poukładany przez Roya Hodgsona, bardzo solidny w defensywie zespół bez większych osłabień, a nawet wzmocniony wypożyczonym z Chelsea, znakomitym przecież w Anderlechcie Lukaku. Fajna drużyna, ze zwracającymi uwagę Odemwingiem, Longiem, Morrisonem, Bruntem czy Thomasem, z kupionym do bramki Fosterem – jedyna moja wątpliwość wiąże się właściwie z pytaniem do Clarke’a, czy 50 lat to nie za późno na wychodzenie z cienia? Początek sezonu jest trudny – jeśli zacznie od kilku porażek, może się zrobić nerwowo.

Wygląda na to, ze jako głównych kandydatów do spadku widzę wszystkich trzech beniaminków, co mnie trochę niepokoi. Zacznijmy od wracającego do ekstraklasy West Hamu i kolejnego trenera, z którym miło nie będzie, czyli Sama Allardyce’a. „My gramy po ziemi”, śpiewali mu najwierniejsi kibice Młotów w poprzednim sezonie, sfrustrowani pragmatycznym, czytaj: paskudnym stylem gry, jaki zaproponował. Próba wypożyczenia Andy’ego Carrola z Liverpoolu świadczy o tym, że i tym razem na Upton Park oglądać będziemy piłki fruwające wysoko. Czegóż się zresztą innego spodziewać po tym szkoleniowcu? Papiery na ekstraklasę ten klub ma jak mało który, zwłaszcza w kontekście spodziewanych przenosin na stadion olimpijski, ale czy ma na nią piłkarzy? Przypadek nieco podobny, co QPR: o obliczu drużyny stanowią rutyniarze – a w lecie przyszli jeszcze Jaaskalainen, Collins czy Alou Diarra; ciekawym transferem jest Modibo Maiga, choć fakt, że zimą nie przeszedł testów medycznych w Newcastle powinien zmniejszać entuzjazm fanów West Hamu.

Reading ma pieniądze (właścicielem jest kolejny rosyjski oligarcha w Premier League, co zaowocowało m.in. niespodziewanymi przenosinami Pogrebniaka z Fulham) i ma fajnego menedżera, Briana McDermotta. Poukładany taktycznie zespół świetnie bije stałe fragmenty gry i niemal nie traci bramek – trudno się spodziewać, by w Premier League nagle się otworzył. Argumentów za pozostaniem w ekstraklasie jednak nie widzę – ot, skład w sam raz na Championship.

Southampton po dwóch kolejnych awansach w dwóch ostatnich sezonach zasługuje na osobną opowieść, cóż skoro myślę, że również spadnie. Nigel Adkins, zwany ironicznie „doktorkiem” (copyright Michał Zachodny) z racji wcześniej uprawianego zajęcia fizjoterapeuty i psychologicznego wykształcenia, już stał się ulubieńcem dziennikarzy, więc z pewnością będzie o kim smakowicie opowiadać. Do ekstraklasy szedł przez boiska Birkenhead (prowadził, uwierzycie, Redbad Rovers), Bangor i Scunthorpe, a przed rozpoczęciem spotkań, na które osobiście woził piłkarzy busem, musiał sprzątać psie kupy. Dziś wydaje na zawodników rekordowe jak na klub sumy (6 milionów kosztował Jay Rodriguez, Gaston Ramirez może być jeszcze droższy, jeśli transfer dojdzie do skutku), ale chyba sam nie ma złudzeń, że jego przygoda z Premier League potrwa dłużej niż do maja.

A nasza przygoda? W historii tego bloga czas na piąty pełny sezon. Życzymy sobie rozstrzygnięcia w ostatnich sekundach ostatniej kolejki. Życzymy sobie tych wszystkich 8:2 (MU z Arsenalem) czy 6:1 (MC z MU). Życzymy sobie młodych menedżerów, takich jak Rodgers, Lambert czy Martinez, odciskających piętno nie tylko na prowadzonych przez siebie drużynach. Życzymy sobie eksplozji kolejnych talentów, takich jak Papiss Cisse. Życzymy sobie także mniejszej liczby sędziowskich pomyłek (fotokomórki na bramkach tuż tuż), pyskówek i bójek piłkarzy (Barton ponoć wyjeżdża…). Życzymy sobie odwrócenia piramidy, futbolówki krążącej po ziemi, wielu fałszywych dziewiątek, angielskiej tiki-taka. Życzymy sobie czterdziestu tygodni z piłką, podczas których przyjdzie nam obejrzeć kilkaset spotkań. Jak to zrobić, nie zaniedbując pracy, szkoły i rodziny? Obiecuję, że w ciągu tych czterdziestu tygodni porozmawiamy także o tym.

Kanonierom, ku pokrzepieniu serc

Najrozsądniejsze są, jak zawsze, kobiety. Amy Lawrence napisała właśnie w „Guardianie”, że dostać 23 miliony funtów za kruchego jak szkło 29-latka, mającego w dodatku zaledwie 10 miesięcy do końca kontraktu, i zastąpić go trzema ofensywnymi zawodnikami z trzech czołowych lig i reprezentacji Europy – to znakomity interes.

Przyjaciołom Kanonierom polecam lekturę jej tekstu ku pokrzepieniu serc, bo sam poczułem się pokrzepiony. Przyznaję: myślałem dotąd o syndromie klubów „dwa do przodu, trzy do tyłu” – takich, których menedżerowie i prezesi projektują rozwój poszczególnych zawodników na sezon, dwa albo nawet trzy do przodu, cierpliwie i ostrożnie wprowadzając ich do pierwszego składu, by w końcu czynić piłkarzami kluczowymi, kapitanami drużyny itd., i którym nigdy nie jest dane nasycić się spełnieniem własnych koncepcji. Wiecie, jak to jest: już, już wydaje się, że zespół jest gotowy, nieszczelna obrona została wypełniona, a przynajmniej menedżer ma w końcu asystenta, który umie pozbierać ją do kupy na boisku treningowym, niedawny młodziak wyrósł na klasowego bramkarza, a napastnik osiągnął życiową formę, ale nagle traci kluczowego rozgrywającego – czy nawet dwóch, jak to się stało z Arsenalem przed dwunastoma miesiącami. Sam jako kibic Tottenhamu bywałem w podobnych sytuacjach (w końcu to Arsenal zabrał nam Campbella, inni odebrali Berbatowa i Keane’a, wiele lat wcześniej Klinsmanna czy Gascoigne’a, za chwilę odejdzie Modrić…), więc również wiem, co to znaczy. Wenger mówił zresztą o tym raz czy drugi, okres przygotowawczy do poprzedniego sezonu określając najgorszym w historii swojej pracy na Highbury i Emirates. „Jeśli kiedyś trafię do piekła, myślę, że jakoś dam sobie radę, bo nauczyłem się cierpieć” – wyznawał.

Tym razem jednak odejście van Persiego nie zastało go nieprzygotowanym. „Arsene wie”, zwykli mówić fani Arsenalu, więc uznajmy, że od pierwszego, zdumiewającego skądinąd oświadczenia Holendra, iż nie zgadza się z metodami, jakimi klub zamierza kroczyć naprzód, przygotowywał się na nieuniknione. Zamiast van Persiego ma nie tylko Giroud, ale też Podolskiego i Cazorlę – co pozwala mu się nie martwić nierówną formą Gervinho czy kontuzjami Walcotta. Tym razem nie wychodzi z okienka osłabiony; nawet jeśli odejdzie także Song, zastąpi go pewnie jakimś innym silnym fizycznie pomocnikiem, np. M’Villą (w odwodzie ma też Frimponga). To jest, myślę, inny Wenger: pozbawiony złudzeń co do lojalności piłkarzy, których niańczył na własnej piersi i którzy po kolei odchodzili za większą kasą czy większą, a przynajmniej szybszą szansą na sportowy sukces. Wyobrażam sobie, jak tego lata myślał o odchodzeniu Cole’a, Henry’ego, Vieiry, Anelki, Adebayora, Toure, Nasriego i Fabregasa, każdego z nich u szczytu albo przed szczytem swoich piłkarskich możliwości – i jak pod wpływem tych myśli zmienił w końcu politykę. Nie buduje drużyny na rok 2015, tylko na teraz – a nadal buduje ją roztropnie: porównajcie pieniądze, które wydał na Cazorlę i Podolskiego z tymi, które padają w kontekście odejścia Stevena Fletchera z Wolves.

Trzymam za tego nowego Wengera kciuki tak samo, jak trzymałem za starego. Owszem, łatwiej by było myśleć o walce – tak jest – o mistrzostwo Anglii, mając w ataku van Persiego, zwłaszcza van Persiego z ostatnich półtora roku, ale po tym, jak Holender szukając dla siebie alibi podważył ambicje klubu i kompetencje jego menedżera, po prostu nie było innej drogi. Trudno obciążać Wengera winą za chciwość współczesnej młodzieży.

A Robin van Persie w MU? Owszem, zarobi te sto tysięcy funtów więcej tygodniowo. Powinien jednak przemyśleć historię Dymitara Berbatowa, który na Old Trafford nigdy nie osiągnął formy z White Hart Lane. Powinien też zastanowić się, czy jego nowemu klubowi wystarczy pieniędzy na postać tak naprawdę istotniejszą niż kolejny napastnik: na kreatywnego rozgrywającego w stylu jego kolegi z reprezentacji, Wesleya Sneijdera. Od dawna uważam, że nie supersnajpera potrzebuje dziś MU: Bułgara litościwie pomijając, w klubie są przecież także Hernandez i Welbeck, a i Rooneya można by zapytać, gdzie po tym transferze przyjdzie mu operować: w parze z Holendrem czy za nim? Co wtedy z Kagawą? Czy i tym razem Rooney zgodzi się grać drugie skrzypce, jak niegdyś przy Ronaldo? Kto, poza skrzydłowymi, będzie na nich pracował w pomocy?

No dobra, nie są to zmartwienia kibiców Arsenalu. Na koniec powiem więc tylko, że dla tegorocznych planów i Kanonierów, i Czerwonych Diabłów ani odejście, ani przyjście van Persiego nie wydaje mi się kluczowe. Myśl rozwinę w zapowiedzi sezonu. To już pojutrze…

City z tarczą, Chelsea na tarczy

Stęskniliście się? Wiem, że się stęskniliście. Ja też się stęskniłem. Owszem, była jakaś tam olimpiada, jakieś tam mecze towarzystkie, a nawet jakieś tam eliminacje do europejskich pucharów, w których wystartował już – i to całkiem nieźle – Liverpool, ale tak naprawdę nowy sezon angielskiej piłki zaczął się wczoraj.

Powiedzmy od razu: dobrze się zaczął. Fantastyczne gole, emocje do ostatnich sekund, podgrzane kontaktową bramką Chelsea i przepychanką Pantimilona z próbującymi błyskawicznie rozpocząć kolejny atak graczami di Matteo, wcześniej zaś podgrzane czerwoną kartką Ivanovicia i kilkoma spornymi (choć generalnie słusznymi, moim zdaniem) decyzjami sędziego, i niesłuszną decyzją FA, że kartki z tego meczu nie będą się liczyć przy ewentualnych zawieszeniach w Premier League, a do tego kilka kwestii taktycznych i kilka pozaboiskowych – np. konflikt między Mancinim a niewystawionym w pierwszym składzie Kolo Toure, o którym pisze dzisiejsza prasa. Innymi słowy, jak co weekend od dziś do połowy maja: tematów nie zabraknie.

Pisząc o kwestiach taktycznych mam na myśli przede wszystkim ustawienie City z trójką środkowych obrońców oraz z Milnerem i Kolarovem na pozycji cofniętych skrzydłowych (czy tak tłumaczymy angielskie słówko wingback?). Mancini próbuje tak grać przez całe wakacje, jak dotąd z powodzeniem, ale sądząc po wczorajszym występie: w starciu z naprawdę groźnym rywalem, grającym w dodatku trójką zawodników ofensywnych, może mieć kłopoty. Najsłabszym ogniwem wydaje się Savić, który pogubił się podczas meczu kilka razy, a fani Chelsea także dla niego domagali się czerwonej kartki po ostrym wejściu w Torresa (Mancini zdjął go na wszelki wypadek, a my dodajmy, że arbiter podobnie wstrzemięźliwy był przy kolejnych faulach mających już żółte kartki Lamparda i Ramiresa). Rozumiem, że włoski menedżer szuka równowagi: próbuje zmieścić w ofensywie jak najwięcej zawodników mających tendencje do gry w środku, a obronę stale asekuruje jeszcze zawodnik w rodzaju Nigela de Jonga, myślę jednak, że nie zawsze będzie miał tyle szczęścia, co wczoraj na Villa Park. Bądźmy szczerzy: o wyniku meczu przesądziła czerwona kartka Ivanovicia; kilka najgroźniejszych akcji City poszło jego stroną, a Ramires jako prawy obrońca tym razem sobie nie poradził – inaczej niż podczas pamiętnego starcia z Barceloną, kiedy zagrał mecz życia.

Kolejna kwestia to plejada nowych graczy ofensywnych w Chelsea: wczoraj wystąpił jedynie Hazard i moim zdaniem radził sobie nieźle (tak, wiem, widziałem, ale w końcu każdy może się potknąć). Temat do rozwinięcia w zapowiedzi sezonu: jak tacy zawodnicy jak on, Marin, a zwłaszcza Oscar będą się adaptować w Premier League i czy Roberto di Matteo nie zrobiłby rozsądniej wzmacniając raczej defensywę. Patrząc na Luiza i Terry’ego kilka razy miałem wrażenie, że Brazylijczyk znów gra na pograniczu katastrofy, a Anglik myśli głównie o tym, jak naprawić ewentualny błąd kolegi. Sypali się, jednym słowem, a grający przed nimi Mikel raczej był kolejnym powodem do niepokoju. Chociaż tyle, że gol Torresa powinien dać mu dobre wejście w sezon i uciąć spekulacje na temat ustawienia Chelsea z „fałszywą dziewiątką”: Hiszpan jest w gazie, świetnie się ustawia i zastawia, bardzo dobrze wyprowadza akcje i pracuje dla drużyny, di Matteo może więc liczyć na „prawdziwą dziewiątkę”. Po osiemnastu miesiącach w cieniu Drogby, to po prostu musi być rok Torresa.

Manchester City niemal bez zmian w składzie (dojdzie Rodwell, ale nie spodziewam się, by do pierwszej jedenastki) wygląda równie dobrze jak przed wakacjami. A w zasadzie lepiej, bo Carlos Tevez po wreszcie spokojnym okresie przygotowawczym, niemyślący już o powrocie do ojczyzny, wygląda na teroroczny megatransfer „Bogatszych od Boga”; jeden z tych, do których przyzwyczaili nas w ciągu ostatnich lat. To też pytanie na wpis przedsezonowy: czy ustabilizowany skład nie jest aby najlepszym pomysłem na obronę tytułu?

Było więc trochę tak jak zawsze: znajome nazwiska strzelców bramek, znajome buczenie na Terry’ego, fenomenalny między oboma polami karnymi Yaya Toure… Witamy w Premier League.

Menedżer z żurnala

No trudno, nie można się dłużej uchylać, udawać, że wciąż się jest na wakacjach albo że nawał bieżącej pracy uniemożliwia blogowanie. Trzeba podnieść przyłbicę i stawić czoło pytaniu o Villas-Boasa.

Że każdemu nowemu menedżerowi Tottenhamu daję potężny kredyt zaufania, jest rzeczą oczywistą. Podobnie jak to, że jak każdy prawdziwy kibic natychmiast robię się jednooki i zauważam wyłącznie to, co pozwala mi wierzyć w nadejście nowej wspaniałej ery, w której ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem i chaotycznymi decyzjami transferowymi.

Nie, zaraz, chwileczkę. Skomplikujmy to nieco. Ani Harry Redknapp nie był aż takim taktycznym ignorantem, za jakiego byliśmy skłonni go uważać, ani Andre Villas-Boas nie panuje nad przekazem w sposób wyraźnie lepszy od poprzednika – a przynajmniej w kwestii stosunków z Chelsea i Romanem Abramowiczem dziennikarze wyciągnęli z niego stanowczo zbyt wiele. To właściwie moja najpoważniejsza wątpliwość dotycząca minionych tygodni. Czy menedżer Tottenhamu wykonał pracę żałoby? Czy przepracował stratę? Czy dojrzał? A właściwie nie wątpliwość: przekonanie, że nie wykonał, nie przepracował i nie dojrzał, że resentyment wyłazi z niego bez przerwy. Skrzywdził go Abramowicz, nie dotrzymał obietnic, oszukał itd.? No oczywiście, że zrobił te wszystkie rzeczy, ale po pierwsze, nie jemu pierwszemu, po drugie: sowicie mu to wynagrodził, po trzecie zaś i najważniejsze: miał dobre powody, bo w ostatnich tygodniach pracy dla rosyjskiego miliardera Andre Villas-Boas sprawiał wrażenie pogubionego. Atmosfera wśród piłkarzy była niedobra, zespół był podzielony, relacje z grupą trzymającą władzę mu się nie ułożyły? No pewnie, że tak było, ale po co teraz niepotrzebnie podgrzewać atmosferę, nakręcać spiralę niechęci, a raczej: po co wystawiać się na pośmiewisko, dając dowód tego, że bolało i boli? Nie lepiej, żeby bronili go inni, jak menedżer roku w Premier League Alan Pardew, który po marcowym zwolnieniu Portugalczyka mówił, że ma nadzieję, iż „profesjonaliści” z Chelsea kiedyś go przeproszą?

W zasadzie ze wszystkiego, co AVB powiedział dotąd o swojej przygodzie na Stamford Bridge mam ochotę bronić tylko jednego zdania – paradoksalnie uznanego za najbardziej kontrowersyjne, choć dla mnie akurat niekontrowersyjnego: że triumf drużyny w Lidze Mistrzów jest także jego zasługą. Zważmy bowiem dwie oczywiste kwestie: to za jego kadencji o obliczu drużyny zaczęli stanowić zawodnicy, którzy mieli w drodze po monachijski triumf niemały udział, np. Mata czy Sturridge, i to on przeszedł z nimi – choć stresując fanów Chelsea do końca – przez rozgrywki grupowe z Bayerem Leverkusen, Valencią i Genk. Do tego dochodzi kwestia mniej oczywista: ci, którzy doprowadzili do jego zwolnienia, przystępowali do kluczowego meczu z Napoli podwójnie zmobilizowani…

 

Młody jest. Ambitny. Szczególarz. Oddany pracy do tego stopnia, że zamiast wrócić do żony i dwójki małych dzieci potrafił zostawać na noc w Cobham (bazie szkoleniowej Chelsea), by opracowywać schematy na kolejne spotkanie; schematy, które oczywiście wielce szanowni panowie T., L. czy C. mieli w głębokim poważaniu („Wyobrażacie sobie, że on mi mówił, jak mam grać?!” – miał się żalić po jego zwolnieniu pan C.). No i jest szczery, co oznacza właśnie niepanowanie nad przekazem (nie panował nad nim już pod koniec lutego, kiedy w długim wywiadzie dla portugalskiego radia dzielił się obawami na temat swojej przyszłości i, co okazało się szczególnie niefortunne, porównywał Torresa do innych kosztownych niewypałów Chelsea, Kezmana i Szewczenki).

Co jednak fascynujące: wszystkie te elementy jego portretu, które ewidentnie zaszkodziły mu w pierwszej pracy na Wyspach, mogą okazać się przydatne w pracy kolejnej. Jego poprzednik w Tottenhamie nie zawracał piłkarzom głowy taktycznymi detalami, nie zadręczał analizami stałych fragmentów gry w wykonaniu rywali itp. – raczej pozwalał swobodnie wyrazić się na boisku. A przecież przez cały ten czas nie mogłem się wyzbyć przekonania, że piłkarze, których miał do dyspozycji Harry Redknapp, to ludzie o otwartych głowach, którzy chętnie nauczyliby się czegoś więcej.

Niechże więc AVB w sprawach porównania Chelsea i Tottenhamu siedzi cicho i pozwoli mówić np. Kyle’owi Walkerowi o tym, że w Tottenhamie nikt nie ma problemów z rozdętym ego, atmosfera jest znakomita i jeden pod drugim dołków nie kopie. Ze wszystkiego, co dotąd mogliśmy usłyszeć o Villas-Boasu z ust nowych podwładnych (także z tego, co mogliśmy wyczytać między wierszami) można wnosić, że podbił ich świetną organizacją pracy, urozmaiconymi zajęciami, kompetencją i klarowną komunikacją – także z tymi, którzy (jak David Bentley na przykład) za kadencji Redknappa trafili do zamrażarki. W Portugalii jego sukcesy tłumaczono właściwym podejściem do zawodników; tym, że umie wsłuchiwać się w piłkarzy, że zawsze jest do ich dyspozycji, a oni odpłacają mu tym samym. W Chelsea się nie powiodło, bo dążąc do przebudowania starzejącego się składu musiał naruszyć interesy, przyzwyczajenia, komfort ludzi dotąd nienaruszalnych, cieszących się w dodatku wyjątkowo mocną pozycją w oczach właściciela i zarządu. Zapewne mógł postępować zręczniej, np. w przypadku przeniesionych do rezerw Alexa czy Anelki, z drugiej strony jednak: czy wiemy, jakie zachowania piłkarzy stały za jego decyzjami? Cobham z pewnością nie przypomina szkółki niedzielnej.

Całkiem niewykluczone (pisałem o tym wiosną), że Andre Villas-Boas był w Chelsea właściwym menedżerem w niewłaściwym momencie – że zadanie, które otrzymał, było klasycznym przykładem mission impossible. Czy w Tottenhamie może być właściwym menedżerem we właściwym momencie? O wielkiej przebudowie drużyny nie ma mowy, zespół jest równie młody jak menedżer i w miarę zgrany. Oczywiście trzeba będzie jakoś zapełnić dziurę po Modriciu, którego odejście wydaje mi się przesądzone, podobnie jak dziurę po Adebayorze, bo wbrew medialnym doniesieniom sprzed tygodnia wątpię, by napastnik z Togo zagrał jeszcze w barwach Tottenhamu (prezes nie rozbije banku, żeby płacić mu tyle, ile dostawał w MC, a wersji kompromisowej: niższa tygodniówka w zamian za ogromną jednorazową premię przy podpisaniu kontraktu, jakoś się nie udaje uzgodnić). I oczywiście na razie trwa miesiąc miodowy, nie ma presji, grania serio, a każdy z piłkarzy ma okazję pobiegać trochę podczas meczów towarzyskich. Generalnie jednak: ci zawodnicy, którzy w klubie zostaną, wzmocnieni jeszcze o następców Modricia i Adebayora, dają Villas-Boasowi możliwości ułożenia zespołu nie na tygodnie czy miesiące, ale na lata. Obrońcy są o niebo szybsi niż w Chelsea i wierzę, że okażą się wystarczająco inteligentni i zdyscyplinowani, by grać wysoką linią, co tak spektakularnie nie udało się na Stamford Bridge. Atakujący ze skrzydeł Bale i Lennon mogą mieszać tak, jak w Chelsea robili to Mata i Sturridge, a w Porto Varela i Hulk. W środku pola widzę stworzonych do pressingu Parkera lub Sandro, widzę van der Vaarta lub Sigurdssona, chciałbym także widzieć Huddlestone’a, z jego precyzyjnymi długimi podaniami i atomowym uderzeniem, ale do systemu preferowanego przez AVB wydaje się on zbyt nieruchawy (no dobra, miewam czasami fantazje o Huddlestonie jako angielskim Pirlo, który do szybkich również nie należy), może więc dojdzie do skutku transfer Moutinho z Porto?

 

Napisałem w drugim akapicie, że w przypadku nowego menedżera natychmiast robię się jednooki, przyjmuję więc za dobrą monetę deklarację Portugalczyka, że doświadczenia ze Stamford Bridge pozwoliły mu stać się lepszym trenerem. Wierzę w to, że kluczowa lekcja dotyczyła wygrywania nie tylko na, ale również poza boiskiem: w szatni i w ośrodku treningowym. Dopuszczam nawet do siebie hipotezę, że na początek chciał pokazać cojones i dlatego uderzył w rosyjskiego miliardera, przy którym wszyscy zawsze ściszają głos. Oglądałem wczorajszy mecz z Liverpoolem w Baltimore i za pressing muszę piłkarzy Tottenhamu pochwalić; z wysoką linią było jeszcze kiepsko, ale AVB tłumaczy, że podczas tournee w Ameryce pracuje wyłącznie nad kondycją, a taktyką zajmie się na poważnie dopiero po powrocie do Anglii. Tak czy inaczej rozumiem decyzję prezesa Levy’ego: podpisał kontrakt z jednym z najlepszych szkoleniowców w Europie, o wizerunku idealnie pasującym do wizerunku jego klubu, sympatycznego, młodego, progresywnego i patrzącego w przyszłość z optymizmem, jak nie przymierzając AVB na słynnym już zdjęciu przed fantastycznym zaiste nowym ośrodkiem treningowym. Wiem, że ten optymizm będzie weryfikowany już kilkanaście dni, na razie jednak pozwólcie mi być jednookim.