Archiwum autora: michalokonski

Dlaczego zawsze ja?

Skoro sprawę pierwszego, drugiego i trzeciego miejsca mamy rozstrzygniętą, skupmy się na walce o czwarte: dajmy tu teraz kilkanaście akapitów gruntownej analizy arcyciekawego meczu Tottenhamu z Sunderlandem… Nie no, zaraz, żartowałem. Jest oczywiście o czym pisać w kontekście walki o miejsce czwarte, i dojdziemy również do tego, najpierw jednak parę zdań o meczu na Emirates, gdzie przed kilkoma godzinami Arsenal zasłużenie zwyciężył Manchester City.

Co i dlaczego stało się w drużynie z Etihad Stadium? Z kwestii, które poruszałem przed tygodniem, dziś najbardziej wróciły do mnie dwie: ewidentne przemęczenie zawodników gości, którzy w okolicy 70. minuty po prostu przestali nadążać za Kanonierami, i równie ewidentny problem we współpracy Roberto Manciniego z piłkarzami – bo chyba nie tylko o kontrolę nad Balotellim idzie. W pierwszym przypadku to naprawdę zdumiewające, jeśli się pamięta, jak błyszczał mniej więcej do połowy sezonu David Silva, albo jak urywał się obrońcom i z jaką siłą uderzał na bramkę Sergio Aguero. W drugim: menedżer MC powinien pamiętać, że wygłaszanie krytycznych (a już tym bardziej ironicznych) uwag wobec swoich piłkarzy powinien ograniczyć do szatni i ośrodka treningowego, a i w tym przypadku raczej nie nadużywać. Co się stało z Dżeko? Dlaczego tak rzadko dostaje szansę Adam Johnson? Jak wpłynął na morale zespołu powrót Teveza (takiego Adebayora Mancini skazał na trenowanie z juniorami – wobec Argentyńczyka okazał bardziej wyrozumiały…)? Oczywiście można się zastanawiać, czy gdyby nie kontuzja Yaya Toure, druga linia Arsenalu zdominowałaby gości z równą łatwością, ale w przypadku zespołu o mistrzowskich ambicjach zasłanianie się urazem jednego zawodnika nie brzmi zbyt poważnie.

Doprawdy, imponuje mi w ostatnich miesiącach zespół Arsene’a Wengera – i to nawet mimo ubiegłotygodniowej porażki z QPR. Imponuje także dlatego, że najwyraźniej radzi sobie również w sytuacjach, kiedy Robin van Persie nie trafia do siatki. Usłyszałem niedawno parę cierpkich słów za użyte niegdyś w tekście o Evertonie zdanie, że Arteta nie stał się na Emirates lepszym piłkarzem niż był na Goodison Park – wyjaśniam więc przy okazji, że jest to jeden z moich ulubionych zawodników Premier League i że widzę, jak wielką robotę wykonuje w drugiej linii swojego nowego zespołu. Może tylko trochę żałuję, że nie jest ustawiany trochę bliżej bramki rywala… A dziś nie tylko Arteta, także Rosicky i stanowczo zbyt rzadko wykorzystywany Benayoun zagrali bardzo dobrze.

A Balotelli? Dlaczego zawsze on? Dlatego, że kompletnie nie umie panować nad sobą. Przy całym niekwestionowanym talencie napastnika MC, dziś myślę, że trudno sobie wyobrazić szkoleniowca, który zdołałby przemówić mu do rozumu, skoro nie udało się ani Mourinho, ani Manciniemu. Włoch z powodu kolejnych kartek opuścił już osiem spotkań i z pewnością opuści następne pięć – także dlatego, że komisja FA rzuci pewnie okiem na brutalne wejście w Alexa Songa z pierwszej połowy meczu z Arsenalem. Wygląda na to, że występy w tym sezonie Balotelli ma już z głowy i nie zdziwiłbym się, gdyby menedżer MC – ktokolwiek nim będzie w przyszłym roku – zażyczyłby sobie usunięcia z szatni tej wiecznie tykającej bomby.

Wróćmy jednak do kwestii walki o czwarte miejsce. Nie lubię nadużywać tytułu mojego bloga, ba: często myślę o jego zmianie. Futbol nie jest okrutny, powtarzam sobie, futbol jest racjonalny, a każdą porażkę czy sukces można uzasadnić: udaną taktyczną innowacją trenera, dobrym pomysłem rozgrywającego, błyskiem instynktu napastnika, chwilą dekoncentracji obrońcy, nagłym przypływem brawury bramkarza. Jeżeli Manchester United wygra ligę, będziemy potrafili powiedzieć, dlaczego. Jeżeli Kenny Dalglish pożegna się z pracą w Liverpoolu – również. W dziesiątkach przypadków po przegranym meczu ukochanej drużyny potrafimy się zdystansować, wzruszyć ramionami i westchnąć coś w stylu „sami się o to prosili” albo „na własne życzenie”, a potem rozwinąć to westchnienie w analizę obejmującą pomyłki trenerów i słabości zawodników.

A jednak są momenty, w których pozostajemy bezradni. Weźmy wczorajszy mecz Chelsea z Wigan, w którym kiepską postawę gospodarzy można próbować właśnie wytłumaczyć wyczerpaniem po angażującym ponadprzeciętne emocje meczu Ligi Mistrzów; kiepską postawę – owszem, ale sukces?! Jeżeli za pięć tygodni będziemy podsumowywać sezon, w którym o awansie obecnych wicemistrzów Anglii do kolejnej edycji Champions League zdecydują dwie skandaliczne decyzje sędziego liniowego Dave’a Bryana; jeżeli te dwie decyzje przesądzą o spadku Wigan z ekstraklasy, trzeba będzie porzucić racjonalne kategorie. Są przecież momenty w historii piłki nożnej (weźmy rękę Henry’ego i awans Francuzów kosztem Irlandczyków na ostatnie mistrzostwa świata; weźmy dzisiejszą kuriozalną decyzję Lee Masona – skądinąd jednego z najsłabszych arbitrów Premier League – o usunięciu z boiska Shauna Derry’ego za dyskusyjny faul na bezdyskusyjnie spalonym Youngu), w których trzeba mówić o okrucieństwie futbolu – okrucieństwie dla jednych albo cholernym szczęściu dla drugich.

Tak, wiem: na czyjś sukces lub klęskę w lidze składa się 38 spotkań (a w tych spotkaniach sędziowie mylili się także w drugą stronę, dając ci jakieś karne z kapelusza albo nieuznając rywalom prawidłowo strzelonych bramek), z drugiej strony jednak jeżeli sprawa zostanie przesądzona tym jednym punktem, którego zabraknie piłkarzom Martineza… Rozumiem wściekłość szkoleniowca Wigan, mówiącego wczoraj, że ten sport nie potrzebuje technologicznego wsparcia – wystarczyliby znający przepisy liniowi. Rozumiem tym bardziej, że wcześniej jego piłkarz został niesłusznie wyrzucony z boiska na Old Trafford, a i z Blackburn Wigan straciło bramkę po rogu, którego nie było. „Dlaczego właśnie ja?” – to pytanie mógłby dziś wygłaszać Roberto Martinez.

Tak, wiem również, że QPR w meczu z MU od pierwszych minut było tłem dla rywala, więc można domniemywać, iż błąd sędziego nie wypaczył aż tak bardzo końcowego wyniku. Problem w tym, że Wigan zagrało na Stamford Bridge bardzo dobre spotkanie. Z wysoko ustawioną piątką obrońców i niezwykle aktywną trójką zawodników przedniej formacji, zagęściło pole gry i rozbijało nieśmiałe próby ataków Chelsea już w środkowej strefie – do jakiego stopnia bramka Al-Habsiego pozostawała niezagrożona, świadczy epizod z gołębiem, który dobre dwie minuty spacerował w polu karnym gości. Pomyśleć, że przy tym wszystkim Chelsea zwyciężyła, zmniejszając do trzech punktów stratę do wymarzonego czwartego miejsca… Futbol jest okrutny.

Ligę wygrywa się w głowie

Dlaczego Manchester City nie zostanie mistrzem Anglii? Powodów znajdą się dziesiątki: a to wyjazdy na Puchar Narodów Afryki, a to przemęczenie Silvy (jak czarował w pierwszych miesiącach rozgrywek, będąc wówczas niewątpliwie najlepszym piłkarzem ligi, tak w kilku ostatnich kolejkach mocno rozczarowuje; wczoraj został zmieniony po 58. minutach), a to kontuzje obrońców czy idiotyczny uraz Aguero (został poparzony… sprayem znieczulającym), a to bunt Teveza, a to fochy Balotellego. Z pewnością osobnym powodem jest nienajszczęśliwsza ręka Manciniego do piłkarzy: nawet nie wchodząc w ekstremalnie trudne przypadki napastników z Argentyny i Włoch (czy historie wcześniejsze: Adebayora czy Bellamy’ego) wypada zauważyć, że taki Edin Dżeko podobnie jak Silva jest cieniem siebie samego sprzed pół roku, ale w tym przypadku nie chodzi o przemęczenie, tylko o utratę rytmu meczowego, a w ślad za nią – utratę wiary we własne siły, związaną z nieoczekiwanymi lądowaniami na ławce właśnie wtedy, gdy Bośniak wydawał się u szczytu formy.

Po lekturze tekstu Gary’ego Neville’a myślę sobie jednak, że nie warto wchodzić w szczegóły; że wszystko można złożyć w jedno ogólne zdanie: ligę wygrywa się w głowie. I głową. Z czterech kluczowych kwestii, stanowiących o sile piłkarza – przygotowanie fizyczne, umiejętności techniczne, świadomość taktyczna i odporność psychiczna – w tym momencie sezonu tak naprawdę rozstrzyga wyłącznie ta ostatnia. Czy zawodnikowi zależy, a jeśli tak, to czy potrafi radzić sobie z presją. Czy jego menedżer potrafi wziąć na siebie ciężar oczekiwań i przynajmniej w części ochronić piłkarzy. Neville arcyciekawie i na własnym przykładzie opowiada, jak pewność siebie potrafi ulecieć nawet po jednym nieudanym spotkaniu. Przywołuje też zdanie Arsene’a Wengera, że jego najważniejsza odprawa dla zawodników nie odbywa się w szatni przed meczem, tylko w stadionowym tunelu po ostatnim gwizdku: chodzi o te wszystkie kilkudziesięciosekundowe wypowiedzi dla telewizji, z których następnego dnia brać się będą prasowe hedlajny i które ustawią tydzień zarówno jego podopiecznym, jak ich rywalom.

„Daję głowę, że jeśli piłkarze przeczytają coś albo usłyszą sto razy, znaczny ich procent zacznie w to wierzyć” – powiada Neville. No więc dziś mogą przeczytać i usłyszeć, że MU wie, jak wygrywać tytuł i że MC kompletnie tego nie potrafi. Nie mówię już, że mogą na własne oczy zobaczyć, jak ich napastnik usiłuje wyszarpnąć piłkę z rąk szykującego się do wykonania rzutu wolnego kolegi z drużyny; że mogą usłyszeć, jak Mancini mówi dziennikarzom, iż nigdy nie ufał Balotellemu, a wczoraj myślał o zmienieniu go już po pięciu minutach; że z pewnością zauważyli, jak zmieniony Milner ignoruje menedżera i klnie bynajmniej nie pod nosem, a menedżer ironicznie się uśmiecha po tym, jak zawalają krycie przy rzucie rożnym, zaś ci obdarzeni lepszą pamięcią umieją przywołać deklarację swojego szefa na temat tego, iż ostatni występ Teveza w błękitnych barwach miał miejsce 27 września 2011 w Monachium.

Najbardziej paradoksalne jest to, że Mancini świetnie wie, jak się wygrywa tytuły – i że wiedzą to także jego piłkarze, z których wielu jest o niebo bardziej doświadczonych od młodego składu MU. Czy wierzą w to, że wiedzą – oto jest pytanie.

 

A poza tym: piłkarze bili się także w drużynie Wolverhampton, której porażka z Boltonem po tym, jak w pierwszej połowie zdominowała rywala, wydaje się czymś nieprawdopodobnym. Bolton wygrał drugi mecz ligowy z rzędu, podobnie zresztą jak Wigan i QPR – walka o utrzymanie zrobiła się równie pasjonująca jak o mistrzostwo i o Ligę Mistrzów. W walkę o tę ostatnią włączyła się właśnie szósta drużyna, czyli Newcastle, której menedżer – sprzedając Carrolla i sprowadzając Ba i Cisse, pokazał, jak się robi interesy. Forma Liverpoolu w 2012 r. jest równie zła jak w 1954 – wtedy również w 12 meczach drużyna zdobyła 8 punktów. Arsenal po siedmiu wygranych z rzędu dał się ograć słabeuszowi – i chyba nikt nie wie, dlaczego. Chelsea wygrała, a co ważniejsze: Torres strzelił wreszcie gola w lidze. Tottenham ma podobne powody do zadowolenia, bo w meczu ze świetną Swansea znów zaczął strzelać Adebayor (jeśli przy drużynie, której kibicuję, miałbym na chwilę opuścić telegraficzną konwencję, powiedziałbym, że w kluczowym momencie sezonu jej najważniejsi piłkarze są zdrowi i w pełni formy, że służy im ustawienie 4-2-3-1, a wchodzący z ławki Aaron Lennon daje ogromne możliwości manewru, odpukać powinno być dobrze).

No i futbolowy świat zjednoczył się po raz kolejny w smutnych okolicznościach: u kapitana Aston Villi Stiljana Petrowa zdiagnozowano białaczkę. Aplauz, z jakim przyjęli go kibice obu zespołów (pojawił się na trybunach w meczu z Chelsea), podobnie jak niedawne wydarzenia wokół Muamby, zadedykowałbym chętnie pani profesor Środzie. Może zresztą napiszę kiedyś o tym osobno, specjalnie dla niej.

Może innym razem

Tak jest, to ja jestem tym frajerem, który osiem miesięcy temu obstawiał, że Liverpool będzie wicemistrzem Anglii. To ja uważałem, że połączenie ambicji (i pieniędzy) nowego amerykańskiego właściciela, kompetencji nowego dyrektora sportowego i speców od marketingu (umowy sponsorskie klubu są nieporównywalnie lepsze niż jego aktualna pozycja w tabeli…), legendy, charyzmy i fachowości menedżera, wspieranego przez wyjątkowo mocny sztab szkoleniowy, z ciekawą, głodną sukcesu i – wydawałoby się – z rozmysłem konstruowaną ekipą zawodników, powinny zapewnić tej drużynie miejsce w ścisłej czołówce tabeli. To ja podziwiałem pierwsze miesiące Suareza na Wyspach, to ja pamiętałem wyczyny Carrolla i Jose Enrique w Newcastle albo Adama w Blackpool, to ja wierzyłem, że pod okiem Kenny’ego Dalglisha Downing się odrodzi, Henderson rozwinie, a Bellamy zabłyśnie po raz ostatni. To ja dostrzegałem potencjał Kelly’ego, Flanagana, Spearinga czy Shelveya, rutynę Reiny, Carraghera czy Kuyta, i to ja doceniałem zalety niebycia rozproszonym przez czwartkowe występy w Lidze Europejskiej.

Dlaczego się myliłem? Zwiodła mnie podszyta bitelsowskimi sympatiami wiara w Kenny’ego Dalglisha, to na pewno. Nie przewidziałem, że aż takim osłabieniem będzie wielomiesięczna nieobecność Gerrarda, a zwłaszcza długo przeze mnie niedocenianego Lucasa oraz, zupełnie ostatnio, Johnsona i Aggera. Nie spodziewałem się – nikt się nie spodziewał – destrukcyjnego wpływu na klub afery Suarez-Evra (dawno Liverpool nie miał tak złej prasy, jak w tym właśnie czasie) i oczywistego osłabienia zespołu związanego z ośmiomeczową karą Urugwajczyka. Słabe wytłumaczenia? Na pewno lepsze niż te, które zaprezentował wczoraj Kenny Dalglish, który za odniesioną na własnym boisku porażkę z Wigan (przychodzącą, przypomnijmy, kilka dni po klęsce z innym kandydatem do spadku, QPR – wtedy Liverpool wypuścił z rąk zwycięstwo, trwoniąc w ostatnich minutach dwubramkową przewagę) winił… zmęczenie piłkarzy. Naprawdę mam policzyć mecze rozegrane w tym sezonie przez Liverpool i zestawić je ze spotkaniami drużyn, które walczyły nie tylko w krajowych, ale i europejskich pucharach?

Porażka z Wigan była dla Liverpoolu piątą w ostatnich sześciu meczach ligowych. Jeśli dodamy, że także Wigan w poprzednich spotkaniach nie wygrywało i że w co najmniej kilku z nich pokazało się z lepszej strony niż wczoraj na Anfield Road – będziemy mieli pojęcie o skali kryzysu, który toczy legendarny klub. Ja w każdym razie tak złego występu piłkarzy Dalglisha na swoim stadionie jeszcze nie widziałem.

Tylko czy na pewno możemy mówić o kryzysie? Podobne serie miały w tym sezonie zarówno Arsenal, jak Tottenham i Chelsea. W dodatku niejeden raz podczas przegrywanych przez Liverpool meczów miałem poczucie, że zespół gra dobrze i jedyny problem, jaki ma, dotyczy skuteczności – weźmy przykładowo niedawne spotkanie z Arsenalem (ale i z MU czy MC radzili sobie nieźle). Żeby to jeszcze ukonkretnić, można powiedzieć, że z całą drużyną jest trochę tak, jak ze Stewartem Downingiem, który bodaj najczęściej ze wszystkich piłkarzy Premier League trafia w słupki i poprzeczki. Kapitalne, zapierające dech w piersiach uderzenia z dystansu – cóż z tego, skoro goli nie przynoszą. W ciekawej analizie Paula Tomkinsa przeczytałem, że Liverpool wykorzystuje o 10 proc. mniej stwarzanych przez siebie okazji niż przeciętna angielskiej ekstraklasy. Że słupki są również przypadłością Suareza i że z Carrollem w pierwszym składzie drużyna zdobywa średnio 2 punkty, podczas gdy bez niego – tylko półtora. Wygląda na to, że jedyne, czego klub potrzebuje, to bramkostrzelnego napastnika, który dobrze rozumiałby się z Suarezem (plus, oczywiście, zdrowych obrońców: Aggera i Johnsona).

W przyszłym sezonie będzie lepiej. A i w tym może być całkiem nieźle, jeśli do wygranego już Pucharu Ligi uda się dołożyć Puchar Anglii. Widzę oczywiście, jak bardzo ulgowo traktują Kenny’ego Dalglisha angielscy dziennikarze (po takich wynikach, jak z QPR czy z Wigan, Arsene Wenger czy Andre Villas-Boas zostaliby przecież przez media zgilotynowani…), ale nie widzę powodu, żeby nie dać mu jeszcze jednego roku. W przyszłorocznym „Przewodniku po Premier League” zamierzam się wygłupić po raz kolejny.

Fabrice Muamba

Oglądałem mecz Tottenham-Bolton z pięcioletnim synkiem. Siedzieliśmy razem w fotelu, wrzeszcząc coś do monitora, kiedy nasi psuli, i poszturchując się nawzajem, kiedy naszym szło dobrze. Inaczej mówiąc, byliśmy jak miliony ojców i synów na świecie w sobotnie popołudnie: cieszyliśmy się własną bliskością i cieszyliśmy się futbolem.

Darujcie ten osobisty ton; chcę po prostu na tym piłkarskim blogu powiedzieć, że są w świecie rzeczy ważniejsze niż piłka nożna. Nie od razu się zorientowałem, że na White Hart Lane mogło się wydarzyć coś poważnego, a kiedy się zorientowałem, nie chciałem, żeby Jerzyk się zorientował. Odeszliśmy na chwilę od ekranu, a potem wróciłem już sam, błogosławiąc w duchu refleks realizatorów transmisji, którzy oszczędzili nam zbliżeń dziejącego się na boisku horroru. Fabrice Muamba, 23-letni piłkarz Boltonu, nagle zasłabł, a po 10 minutach dramatycznej akcji reanimacyjnej – akcji, w której uczestniczyły ekipy medyczne obu drużyn – sędzia zdecydował, że mecz nie zostanie wznowiony. Kiedy piszę te słowa, nic więcej nie wiem : nie wiem, co się dokładnie stało i czy Muamba żyje. Wiem, że odwieziono go do szpitala. Wiem, do którego. Wiem, że są z nim Owen Coyle i Kevin Davies, menedżer i kapitan drużyny Boltonu. Tyle.

Jak miliony kibiców na świecie, próbuję w tej chwili poradzić sobie z traumą. Mam wielką nadzieję, że Muamba wyzdrowieje. Próbuję szukać pocieszenia w fakcie, że po jego wypadku piłkarze, trenerzy, sędziowie, a przede wszystkim kibice zachowali się fantastycznie: że mogliśmy obserwować ludzi modlących się, ludzi wspierających oklaskami wysiłki ekipy ratowniczej, ludzi skandujących nazwisko walczącego o życie zawodnika. Ogłoszony przez megafony komunikat stadionowego spikera o przerwaniu meczu, został przyjęty brawami. Wśród komentarzy na Twitterze szybko postawiono kwestię stosowności rozgrywania jutrzejszych spotkań, jeśli zdrowie pomocnika Boltonu wyraźnie się nie poprawi. Nie było w tym kalkulacji, co i komu jest na rękę, nie było podziałów klubowych, narodowych czy rasowych.

Próbuję poradzić sobie z traumą, wierząc, że z choroby Fabrice’a Muamby futbol może wyjść zdrowszy.

PS Kilkadziesiąt minut po opublikowaniu tego wpisu, SkySports podała, że stan zdrowia przebywającego w szpitalu piłkarza Boltonu jest stabilny. Klub poinformował, że Fabrice Muamba miał atak serca.

Piłkarze są najważniejsi

Czasami trzeba po prostu bić brawo. Brawo, Chelsea. Brawo, jej piłkarze. Brawo, jej tymczasowy trener. Hmm… Czy w tym ostatnim przypadku naprawdę brawo? Pamiętacie tę scenę z 27. minuty dogrywki, w której ubrany już w kurtkę John Terry stojąc przy ławce rezerwowych wrzeszczał na kolegów, przypominając o ustawieniu i o tym, ile jeszcze czasu zostało do końca? Z drugiej strony trzeba Roberto di Matteo oddać przynajmniej to, że umiał się wycofać. Od wtorkowej konferencji prasowej, podczas której pierwsze skrzypce grał właśnie Terry, przez środową decyzję o wyborze pierwszej jedenastki, po kluczową zmianę już w trakcie spotkania (przejście z 4-2-3-1 na 4-4-2: zejście nieefektywnego Maty, wejście Maloudy i przenosiny Ramiresa na prawą stronę) – Włoch wiedział, co robi. Wiedział, że to jest dzień Starej Gwardii, dzień Grupy Trzymającej Władzę, dzień Układu, czy jak tam nazwać tych zawodników, którzy stanowili o obliczu drużyny jeszcze w czasach Jose Mourinho, a których próbował mniej lub bardziej ostrożnie wymieniać – ryzykując śmiertelny konflikt – Andre Villas-Boas. Wiedział, że dla Czecha, Terry’ego, Cole’a, Essiena, Lamparda i Drogby rok 2012 to ostatni dzwonek na wspólne podbijanie Ligi Mistrzów. Nie kombinował więc. Nie szukał innych rozwiązań (Meireles zamiast Lamparda? Torres zamiast Drogby? Bosingwa zamiast Cole’a? Cahill zamiast Terry’ego? Orieu zamiast Essiena?). Dał im możliwość podjęcia walki – nie tylko o przedłużenie nadziei na jakiś sukces w mocno nieudanym, jak dotąd, sezonie, ale także o własne dobre imię (to ostatnie mocno przecież ucierpiało podczas wojny z Villas-Boasem).

To był fantastyczny wieczór. Emocje od pierwszych chwil. Szanse Napoli przed przerwą. Gol Drogby po crossie Ramiresa (oj, słabo się bronili Włosi przed tymi dośrodkowaniami…). Kontuzja jednego z najlepszych w Napoli Maggio (dla mnie jeden z przełomowych momentów meczu). Bramka Terry’ego tuż po przerwie, czyli w najlepszym możliwym terminie, po rzucie rożnym Lamparda oczywiście (ile takich widzieliśmy?). Później gol Włochów, niebędący już jednak w stanie podciąć skrzydeł gospodarzy. Trybuny, witające owacją każdy wślizg, podanie czy strzał. Rzut karny Lamparda (ile takich widzieliśmy?). Pudło Torresa (ile takich widzieliśmy?). Teatrzyk Drogby, zwijającego się z bólu po rzekomym uderzeniu Cannavaro (ile takich widzieliśmy?). Atak za atak (Włosi bynajmniej nie bronili wyniku, kiedy dawał im awans). Bramka Ivanovicia w dogrywce (co on tam robił, skoro di Matteo chwilę wcześniej instruował go, żeby nie przekraczał połowy?). Tytaniczny wysiłek (kiedy ostatni raz widzieliście tak zażarcie walczącego – nie tylko w powietrzu, gdzie wygrywał wszystko – Drogbę?). Zasłużony awans, którego paręnaście dni temu nikt się nie spodziewał. Triumf ducha, którego paręnaście dni temu nie było.

Oczywiście można by w tym momencie gdybać, co by było, gdyby Roman Abramowicz pochopnie nie wyrzucił z pracy Carlo Ancelottiego (sprowadzeni za jego czasów Ramires i Luiz również zagrali świetne spotkanie – ten ostatni wreszcie przestał kombinować i zaczął zachowywać się, jak na odpowiedzialnego obrońcę przystało). Oczywiście można by przypominać, że taka Chelsea nie ma przed sobą przyszłości (średnia wieku strzelców bramek: prawie 32 lata, Drogba z kończącym się kontraktem, Essien i Terry z ciągle odnawiającymi się kontuzjami, Torres jako drugi Szewczenko) i że w tym sensie Villas-Boas musiał robić to, co robił. Oczywiście można by zwrócić uwagę na wizytę rosyjskiego właściciela, wraz z jego zdumiewającym zausznikiem Michaelem Emenalo, w szatni Chelsea po meczu (problem „ręcznego sterowania” nie znika…). Oczywiście można by pytać, dlaczego nie walczyli tak za Villas-Boasa?

Dajmy jednak spokój. Wczoraj piłkarzom Chelsea rzeczywiście udało się cofnąć czas. Doceńmy to, zanim czas znów zacznie biec.

Manifa

1. Chciałbym poznać jakiegoś sędziego (jeśli jest wśród czytelników, ręka do góry!). Chciałbym wiedzieć, co czuł, patrząc na taki błąd, jaki popełnił wczoraj Martin Atkinson (a może bardziej jeszcze jego asystent, Bob Pollock), który w meczu Bolton-QPR nie uznał prawidłowo strzelonej bramki przez Clinta Hilla. Czy jemu też zdarzyło się kiedyś nie zauważyć piłki, która o dobry metr przekroczyła linię bramkową? Jak później żyło mu się w poczuciu, że jego błąd kosztował jakiś zespół może tylko stratę punktów w jednym meczu, a może więcej: odpadnięcie z jakiegoś pucharu czy degradację z ligi? W przypadku QPR jest przecież niewykluczone, że pomyłka sędziów – skądinąd jedna z kilku we wczorajszym meczu, bo drugi liniowy, Jake Collin, puścił dwa gole ze spalonych – będzie warta jakieś 20 milionów funtów, czyli tyle, ile jest warte utrzymanie się w Premier League. Jak się żyje z taką świadomością? Czy marzy się o wsparciu technicznym (dziwnym zbiegiem okoliczności, Football Assotiation właśnie wczoraj wydała apel o jak najszybsze wprowadzenie urządzeń, analizujących czy piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową)? Czy szuka się spokoju wewnętrznego w (słusznym!) przekonaniu, że nieusuwalnym składnikiem piłkarskiego spektaklu są ludzkie błędy – w wykonaniu piłkarzy równie bolesne jak w wykonaniu sędziów? Czy przeklina się telewizję, bezlitośnie te błędy wyłapującą? Nienawidzi się linczujących arbitrów dziennikarzy, z których każdy – postawiony z chorągiewką przy linii, np. w ramach eksperymentu, organizowanego przez wychodzących naprzeciw mediom sędziowskich oficjeli – myliłby się tysiąc razy częściej? Mnożę pytania, unikając łatwych sądów, choć przecież i ja przeżyłem swoją traumę z sędziowaniem po nieuznanym golu Mendesa dla Tottenhamu na Old Trafford w 2005 r. Czy usłyszę od jakiegoś arbitra zdanie: „Tak, gdybym w słuchawce słyszał pisk przekraczającej linię piłki, miałbym o wiele łatwiejszą pracę”?

A może należałoby powiedzieć po prostu, że Martin Atkinson miał pecha, bo na linii zabrakło fachowca klasy Sian Massey? Pamiętacie zapewne (pisałem o tym tu i tu) burzę ze stycznia ubiegłego roku po tym, jak za obrażanie dziewczyny z chorągiewką pracę w Sky Sports stracili Andy Gray i Richard Keys. Wtedy Sian podjęła dobrą decyzję, puszczając grę podczas meczu Liverpoolu z Wolverhampton – dziś zachowała się fantastycznie w ostatniej minucie spotkania Swansea z MC, słusznie podnosząc chorągiewkę przy minimalnym spalonym Richardsa. Przyznam, że zawsze, kiedy ją widzę na linii, mocno jej kibicuję: wyobrażam sobie, że presja, która na niej ciąży w tym męskim świecie jest nieporównanie większa od tej ciążącej na facetach. Już nie mówię o tym, że jej dzisiejszy błąd również mógł być wart wiele milionów funtów – tych, które przypadną mistrzowi Anglii…

 

2. Chciałbym też poznać jakiegoś kibica Evertonu (jeśli jest wśród czytelników, ręka do góry!). Chciałbym wiedzieć, czy jego uczucie frustracji można porównać (Manifa się kłania…) z tym, czego doświadczają kobiety w zderzeniu ze szklanym sufitem. Jak się żyje, od dziesięciu lat patrząc, jak świetny trener stale i wciąż odbudowuje drużynę po kolejnych wymuszonych oszczędnościami wyprzedażach? Jak akceptuje się fakt, że zdolni piłkarze, wychowywani bądź sprowadzani za bezcen (Martyn – 250 tys., Cahill i Pienaar – 2 mln, Lescott – 2,5 mln, Arteta – 2,8 mln, Phil Neville – 3,6 mln, Jagielka – 4 mln, przy czym niejeden raz zaczynało się od wypożyczeń i czasu na sprawdzenie, czy dany transfer „wypali”), odchodzą do innych klubów, gdzie nie zawsze wiedzie im się lepiej (pouczający jest przypadek Pienaara, który już wrócił na Goodison Park, ale i Arteta czy Lescott wcale nie stali się lepszymi piłkarzami w Arsenalu czy MC). Czy kibic Evertonu wyobraża sobie czasem drużynę, której wciąż gra Wayne Rooney? Czy drży z powodu spodziewanego odejścia Jacka Rodwella, np. do Manchesteru United? Czy zna pojęcie „resale value”, kluczowe dla polityki klubowego zarządu? Czy często myśli o tamtym niewiarygodnym wieczorze z sierpnia 2005, w którym jego drużyna grała w eliminacjach Ligi Mistrzów z Villarealem, i po porażce u siebie 1:2, w rewanżu, przy stanie 1:1, zdobyła bramkę mogącą doprowadzić do dogrywki – bramkę, której nie uznał sędziujący swój ostatni mecz w międzynarodowej karierze Pierluigi Collina? Czy gdyby jego klub przedarł się wtedy do fazy grupowej Ligi Mistrzów, szklany sufit zostałby rozbity?

Idźmy dalej: czy kibic Evertonu jest dumny z faktu, że drużyny z czołówki nie znoszą przyjeżdżać na Goodison Park, bo zwykle spotyka je to, co wczoraj Tottenham (inna sprawa, że w tym przypadku zwycięstwo gospodarzy było szczęśliwe, a dominacja gości w drugiej połowie zdumiewająca, jak na normy tego stadionu)? Myśli o tym, że postawa jego piłkarzy jest ucieleśnieniem etosu angielskiej piłki: zawsze nieustępliwa, niebojąca się wślizgów, walcząca do upadłego? Lubi miano „klubu ludowego”? Cieszy się z faktu, że szkockiego szkoleniowca trzykrotnie wybierano menedżerem roku? A może ma tego wszystkiego serdecznie dość, skoro mimo tylu komplementów potencjał klubu pozwala jedynie na walkę o miejsca od szóstego do ósmego? Żeby zacytować samego menedżera Evertonu: „Gonimy ich, czują nasz oddech na plecach, ale nie jesteśmy w stanie mocno ich złapać, przytrzymać chwilę, a potem wyprzedzić” – otóż jak się żyje i kibicuje z taką świadomością?

 

3. Kibica Swansea poznawać nie muszę – sam nim zostałem.

Klaskaniem mając obrzękłe prawice

Z mojej perspektywy najpiękniejsze we wczorajszym wieczorze na Emirates było to, że znów stałem się jak tamten mały chłopiec sprzed trzydziestu lat, siedzący przed telewizorem u stóp dziadka. Tak jak wtedy patrzyłem na bramki Włodzimierza Smolarka w meczu z NRD, szalejąc z niepokoju o awans Polaków na mundial w Hiszpanii, tak wczoraj patrzyłem na pogoń Arsenalu za Milanem. Właściwie bez świadomości, że któraś z drużyn realizuje jakieś założenia taktyczne, że w przerwie trener Allegri próbuje coś pozmieniać, że z minuty na minutę pozbawieni odwodów Kanonierzy z wyjściowej jedenastki opadają z sił: od momentu, w którym Kościelny strzelił pierwszą bramkę, poddałem się nastrojowi, zaciskałem kciuki i pięści, wrzeszczałem, a w 58. minucie, gdy Abiatti zatrzymał van Persiego, byłem bliski rozwalenia ekranu. To była czysta emocja i czysta piłka – taka, którą kochamy najbardziej i w której rzeczy, wydawałoby się, niemożliwe, nagle znajdują się na wyciągnięcie ręki.

Oczywiście teraz, gdy ta czysta emocja opadła, zacząłem sobie przypominać mnóstwo kwestii. Fenomenalny pressing Arsenalu. Odważną grę skrzydłami, z użyciem bocznych obrońców, której zabrakło na San Siro. Koncentrację i dyscyplinę w defensywie. Fakt, że piłkarze Wengera nie zagrali w najsilniejszym składzie, a na ławce brakowało wartościowych zmienników – zapewne mający największe znaczenie, bo faktycznie Kanonierom zabrakło sił na pełne 90 minut (o wiszącej w powietrzu dogrywce nie wspominając). Tu od razu zastrzeżenie: każdemu by zabrakło, przy tej intensywności biegania za gośćmi: już kiedy schodzili na przerwę, mimo owacji z trybun i fantastycznego wyniku, gospodarze ciężko oddychali i mieli spuszczone głowy…

Trzej piłkarze zasługują na szczególne uznanie: Rosicky, który sprawia wrażenie dopiero co sprowadzonego w zimowym okienku transferowym, głodnego sukcesu młodego wilczka, a nie wypalonej eks-gwiazdy z długą historią (także historią kontuzji, niestety…). Rzeczywisty „wilczek”, Oxlade-Chamberlin, który znakomicie sobie poradził ustawiony bliżej środka pola – nie tylko jako szybki drybler, ale odbierający piłkę i podający z wyobraźnią rozgrywający. I Song, ustawiony za wspomnianą dwójką, naprawiający jej rzadkie błędy i asekurujący czwórkę obrońców. Choć właściwie należałoby pochwalić całą drużynę, która – co nie jest przecież w przypadku podopiecznych Arsene’a Wengera normą – funkcjonowała w myśl reguły „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Od dawna nie widzieliśmy takiego Arsenalu, jak w trzech ostatnich spotkaniach – nawet najbardziej zaprzysięgli kibice Kanonierów przyznają chyba, że na San Siro, a później w meczu z Sunderlandem, ich ulubieńcy wyglądali jak drużyna bez charakteru. Co się zmieniło, od czasu meczu z Tottenhamem?

Nie, nie popełnię grzechu głównego angielskich mediów: tak jak nie ogłaszałem nigdy ostatecznego końca projektu Wengera, nie będę teraz ogłaszał jego cudownego odrodzenia. Problemy piętrzące się przed Arsenalem pozostają te same, co zawsze – do znudzenia wyliczane na tym i innych blogach. „Klaskaniem mając obrzękłe prawice” po wczorajszej owacji na stojąco, zostawiam bez odpowiedzi pytanie, czy podmiot liryczny wiersza Norwida można zestawiać z Arsenem Wengerem. Ale nie potrafię nie klaskać i nie cieszyć się tym, że wciąż zdarzają się mecze, które tak przeżywam.

Idy marcowe

Owszem, losy Andre Villas-Boasa zostały przesądzone wczoraj, ale nie na The Hawthorns, gdzie jego piłkarze odnieśli dziesiątą porażkę w sezonie (na 40 meczów pod wodzą młodego Portugalczyka – stanowczo zbyt wiele, jeśli doliczymy jeszcze 11 remisów…), tylko na Anfield Road, gdzie Arsenal wydarł zwycięstwo gospodarzom i przeskoczył Chelsea w tabeli. W takich momentach, przy ewidentnym rozpędzie rywala (6 punktów Kanonierów w meczach z Tottenhamem i Liverpoolem), trudno o dalsze cierpliwe mówienie o przebudowie, na którą potrzeba czasu: trzeba działać natychmiast, ratując, co się da, czyli szanse na przyszłoroczne występy w Lidze Mistrzów. Jestem, jak wiadomo, zwolennikiem dawania menedżerom czasu, nawet kiedy wydaje się, że pierwsze wyniki mają poniżej oczekiwań (ileż to razy przywoływałem argument z Fergusona, a raczej z jego trzeciego sezonu w MU, kiedy przed pucharowym meczem z Nottingham Forest był ponoć o włos od zwolnienia), ale do licha: w rozsądnych granicach. Trudno być cierpliwym wobec szkoleniowca, skoro gołym okiem widać np., że za kilka miesięcy spuści cię z ekstraklasy…

Całkiem niewykluczone, że Andre Villas-Boas był właściwym menedżerem w niewłaściwym momencie – że zadanie, które otrzymał, było klasycznym przykładem mission impossible. Przebudowanie starzejącego się składu wiązało się przecież z naruszeniem interesów nietykalnych dotąd, mających wyjątkowo mocną pozycję w oczach właściciela i zarządu supergwiazd. Co oznacza, że wiązało się także z radykalnym pogorszeniem atmosfery w szatni, z konfliktami i podziałami, pielgrzymowaniem do właściciela ponad głową menedżera itd., itp. Gdyby jeszcze Villas-Boas miał wyniki, łatwiej byłoby przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Wspomniane supergwiazdy – Czech, Lampard, Terry, Drogba, Essien – być może podporządkowałyby się nieuniknionemu, gdyby porządki robił ktoś rangi Hiddinka czy Ancelottiego wspieranego przez Wilkinsa, ale młokos, którego część z nich pamiętała jako jednego z mniej ważnych pomocników uwielbianego przez nich (to też ważne, bo ponoć wciąż wymieniali esemesy) Jose Mourinho?

Daję te wszystkie mało odkrywcze zdania z żalem, bo podobało mi się CV tego chłopaka i długo (no, długo jak na standardy Chelsea, oczywiście) miałem poczucie, że wie, co robi – także zmieniając taktykę czy piłkarzy podczas meczów. Trudno go winić za kontuzję Essiena albo kontuzję i pozaboiskowe kłopoty Johna Terry’ego. Trudno się też dziwić, że w przekonaniu, iż Drogba lub Anelka wkrótce odejdą i mając do dyspozycji kupionego za 50 milionów Torresa, próbował sadzać dwóch pierwszych na ławce. Trudno nie irytować się sytuacją, w której cała odpowiedzialność spada na barki menedżera, a kiepsko grający piłkarze schodzą z linii strzału (i de facto wychodzą na zwycięzców konfliktu ze szkoleniowcem!). Minione tygodnie jednak – zwłaszcza po porażce z Evertonem i osławionym spotkaniu z drużyną, które zamiast oczyścić atmosferę zaogniło konflikt, bo menedżer posadził na ławce podczas meczu Ligi Mistrzów najostrzej krytykującego go Ashleya Cole’a – przyniosły przekroczenie punktu krytycznego: nawet jeśli w Chelsea byli piłkarze, którzy chcieli walczyć za klub, to nie wyobrażali sobie dalszej pracy z tym trenerem, a i on zaczął pokazywać, że nie wytrzymuje presji, dokonując chaotycznych roszad w składzie. Co w ostatnich spotkaniach robił na boisku beznadziejny Raul Meireles, doprawdy nie potrafię wyjaśnić niczym poza zbieżnością narodowości piłkarza i menedżera – z pewnością nie wydawał się lepszy od Lamparda. Oczywiście nigdy nie jest tak (powtórzę zdanie sprzed kilkumastu dni), że piłkarze rozmyślnie grają przeciwko szkoleniowcowi – „rzecz w tym, że to oni, nie właściciel klubu wychodzą na boisko. I że jeśli nie mają zaufania do szkoleniowca, ich gra może wyglądać właśnie tak, jak gra Chelsea w sobotę. Ślamazarnie, bez energii, bez przekonania, że odmiana niekorzystnego wyniku pójdzie jak z płatka, bo menedżer powie im, jak to zrobić”.

W całej tej sprawie pieniądze, którymi epatują nas media, a które Roman Abramowicz wydał na zastąpienie Ancelottiego Villas-Boasem, wydają mi się nieistotne: na biednego nie trafiło. Istotne jest pytanie, czy podejmując decyzję o zwolnieniu Portugalczyka właściciel klubu ma jakiś inny pomysł, poza powierzeniem prowadzenia drużyny (czy naprawdę aż do końca sezonu?) Roberto di Matteo? Przypominam sobie niejasno, że także Włoch był przypadkiem człowieka, którego zwolnienie z pracy przez West Bromwich przyjmowałem z żalem, ale równocześnie z poczuciem, że bez tego zdecydowanego kroku klub zmierza prostą drogą do Championship. Naprawdę on, stojący przez ostatnie miesięce ramię w ramię z Villas-Boasem, ma teraz prześcignąć Arsenal i Tottenham w tabeli? Przecież braliśmy taki scenariusz niezliczoną ilość razy: żeby naprawdę coś się zmieniło powinna przyjść naprawdę nowa miotła, musi zadziałać Efekt Nowego Menedżera… Czy nową miotłą będzie ten, za którym tak tęsknią w Cobham, czyli Jose Mourinho? Na niego z pewnością trzeba będzie poczekać do końca sezonu, ale, po pierwsze, on także będzie musiał powiedzieć dawnym ulubieńcom: „Chłopaki, wasz czas dobiega końca”, a po drugie – do końca sezonu trzeba jeszcze odwojować to miejsce w Lidze Mistrzów.

Zostawmy jednak kłopoty Romana: zajmijmy się przez chwilę tymi, którzy mu ich przysporzyli, czyli zawodnikami Liverpoolu i Arsenalu. A kibicom tych ostatnich zaproponujmy myślowy eksperyment: które miejsce zajmowałaby ich drużyna w tabeli, gdyby jesienią jakiś uraz wyłączył z gry Robina van Persiego, tak jak to miało miejsce z Jackiem Wilsherem? Albo, dla równowagi: które miejsce zajmowałby Arsenal, gdyby latem nie odeszli Nasri z Fabregasem i to oni obsługiwaliby będącego w niewiarygodnej formie Holendra? Śledzę angielską ektraklasę ładnych parę lat, ale nie przypominam sobie drugiego przypadku piłkarza aż tak bardzo wyrastającego formą ponad kolegów z drużyny. Nie odbierając nic Wojciechowi Szczęsnemu (wczoraj pomagał mu niejaki słupek…), w tym sezonie van Persie ciągnie zespół w górę niemal samodzielnie: wystarczy zobaczyć, jaki procent bramek strzelonych przez Arsenal, to właśnie jego bramki. Ech, gdyby Liverpool miał zawodnika z podobną skutecznością: dwie okazje, dwa gole… Ech, gdyby piękne akcje Suareza nie kończyły się na Szczęsnym bądź słupku, gdyby lepiej uderzali Kuyt czy Martin Kelly… Paradoksalnie przecież Liverpool rozegrał może najlepszy mecz w sezonie, częściej utrzymywał się przy piłce (zwłaszcza na połowie rywala), miał więcej sytuacji i dośrodkowań, zmuszał piłkarzy Arsenalu do błędów – tylko goli nie strzelał, w odróżnieniu od rywali, pardon: van Rywala.

A Tottenham? Zapłacił srogą cenę za proste błędy. Świetna w wykonaniu pomocników gospodarzy (Sandro i Livermore niemal kompletnie wyłączyli Carricka i Scholesa) pierwsza połowa dobiegała końca, gdy Walker odpuścił krycie Rooneya przy rzucie rożnym i zrobiło się 0:1. Mimo gola do szatni piłkarze Redknappa zerwali się do kolejnego szturmu, by po kwadransie zawalić krycie przy wyrzucie piłki z autu, i w zasadzie było po meczu. O czym tu gadać, co tu analizować? Chwalić pracowitość, cierpliwość w konstruowaniu akcji, nieustępliwość w walce o piłkę, czy z irytacją wzruszać ramionami, że to wszystko na marne? Manchesterowi United gratulujemy skuteczności Younga i waleczności Rooneya – w sumie to z nim pomocnicy Tottenhamu mieli najwięcej roboty (lekcja Tottenhamu i Liverpoolu jest w tym sensie wspólna: jak powiedział kiedyś Thierry Henry, w piłce nożnej czasami musisz strzelić bramkę). A sami z niepokojem patrzymy na listę kolejnych spotkań: pomijając Puchar Anglii, jeszcze w marcu przyjdzie grać z Evertonem na wyjeździe, Stoke u siebie, a wreszcie z Chelsea na Stamford Bridge. Strzeżcie się id marcowych.

Arsene for England

Czy przyznawałem się już do posiadania wideo „Arsenal Classic Victories Over Spurs”? Z pewnością dzisiejszy mecz znajdzie się na jednym z wydań poprawionych – z mnóstwa powodów. Nie tylko dlatego, że chodzi o w pełni zasłużone, przekonujące zwycięstwo Kanonierów nad największymi rywalami, odniesione w rozmiarach kojarzących się raczej z wczesną, nie zaś schyłkową erą Wengera. I nie tylko dlatego, że ewentualna porażka Arsenalu miała być potwierdzeniem tezy o trwałej zmianie układu sił w północnym Londynie. Także, a może przede wszystkim dlatego, że ten mecz odbył się w najważniejszym momencie sezonu – na 12 kolejek przed końcem, po serii upokarzających klęsk, pieczętujących odpadnięcie Arsenalu z Pucharu Anglii i (niemal na pewno) z Ligi Mistrzów. Dokładnie rok temu Kanonierzy przegrali finał Pucharu Ligi, rozpoczynając długą serię wpadek na wszystkich frontach. Czy dziś coś podobnego czeka Tottenham, a Arsenal przeciwnie: z każdym kolejnym meczem zacznie udowadniać, że pogłoski o końcu ery Wengera były przedwczesne?

Nie wykluczałbym takiego scenariusza przede wszystkim dlatego, że to zwycięstwo – odniesione w takich rozmiarach i w takim stylu – było jednak niespodziewane. Trochę przed tym meczem czytałem: wiem, jak obawiali się kibice Kanonierów i z jaką niepewnością wychodzili na Emirates piłkarze tej drużyny. Arsene Wenger przyznał to zresztą na pomeczowej konferencji, ale nawet gdyby twierdził, że było inaczej, błąd z 4. minuty, po którym Tottenham wyszedł na prowadzenie, przeczyłby jego słowom.

Mógłbym w tym miejscu rozpocząć łatwe psychologizowanie, że zbyt szybko objęte prowadzenie uśpiło gości, a karny z kapelusza (mam doprawdy dość nurkującego Bale’a…) dał im fałszywe poczucie, że oto worek z bramkami się rozwiązał i za chwilę każdy z nich wpisze się na listę strzelców. Nic z tych rzeczy. Nawet jeśli przed meczem myślałem, że jego losy rozstrzygną się w głowach piłkarzy Arsenalu, po meczu widzę, że rozstrzygnęły się w głowie menedżera rywali, Harry’ego Redknappa. Coś mi się zdaje, że on również psychologizował: mając poczucie, że Arsenal jest w kryzysie, postanowił zagrać o pełną pulę, wystawiając dwóch napastników, a na prawej pomocy nieprzesadnie angażującego się  grę obronną Krajnczara. Rozumiem oczywiście, że Chorwat miał schodzić do środka, gdzie w ten sposób miało dochodzić do konfrontacji trzech na trzech (teoretycznie Arsenal miał w centrum o jednego piłkarza więcej), myślę jednak, że ten efekt łatwiej byłoby osiągnąć cofającym się van der Vaartem – który skądinąd biegałby więcej i częściej próbowałby wślizgów niż mało aktywny Saha, a na prawym skrzydle mógłby wówczas hasać Lennon. Problem w tym, że mecz rozstrzygnął się właśnie przy bocznych liniach: tam, gdzie Tottenham zwykle bywał zabójczy, a gdzie dziś szaleli nieniepokojeni Gibbs i Sagna – zwłaszcza ten ostatni, do spółki z Walcottem, nękał osamotnionego Assou-Ekotto.

To punkt pierwszy, który zobaczyć trzeba zanim się zacznie podnosić klasę van Persiego, dostrzegać cudownie odzyskaną skuteczność Walcotta (co zrobił ten człowiek w pierwszej połowie, kiedy zamiast – nieobstawiony – popędzić na bramkę, postanowił oddać piłkę pilnowanemu przez obrońców van Persiemu?) albo pracowitość Rosickiego. Punkt drugi zaś, to frustracja Redknappowym entuzjazmem: wydawałoby się, że mając 10 minut do przerwy i prowadząc dwiema bramkami, powinien przypomnieć piłkarzom o bezcennej umiejętności  utrzymywania się przy piłce, zamiast dalej przyglądać się tej radosnej jeździe bez trzymanki. Owszem, kiedy w 36. minucie Gareth Bale złamał po raz kolejny wysoko ustawioną obronę gospodarzy i zdecydował się na strzał zza pola karnego zamiast podania do biegnącego po prawej stronie niepilnowanego napastnika, mogło być 3:0 – rzecz w tym, że 3 minuty później zrobiło się 1:2. I że nie da się powiedzieć, iż dopiero wtedy Arsenal złapał wiatr w żagle: on go miał cały czas, bo w tamtym okresie cały czas miał piłkę, którą jego pomocnicy operowali tak dobrze, jak nienajlepiej tym tazem robił to Luka Modrić. A myśmy się spodziewali, że futbolówka będzie krążyć od nogi do nogi piłkarzy Tottenhamu aż do końca pierwszej połowy… z van der Vaartem krążyłaby.

Reszta jest sztuką kontrataku. Sztuką asekuracji (której zabrakło, gdy Sandro i Parker zapędzili się zbyt daleko do przodu chwilę przed bramką Rosickiego), sztuką szybkości (której zabrakło również, choćby wówczas, gdy Parker usiłował dogonić pędzącego na bramkę Walcotta), i sztuką zastawiania pułapek ofsajdowych (gapiostwo Kaboula przy drugim golu Walcotta). Co musi martwić kibica Tottenhamu przede wszystkim, to poczucie, że przy każdej z tych sytuacji był czas na przerwanie akcji Kanonierów – i że nie potrafił tego zrobić Ledley King. Nasz bohater, nasza ikona, nasz Człowiek Bez Kolana, spóźnił się w 93. minucie meczu z MC i spóźniał się dzisiaj.

Za tydzień z dziesięciopunktowej przewagi może być czteropunktowa: na White Hart Lane przyjeżdża mistrz Anglii, o którego dzisiejszym zwycięstwie nad Norwich – to w zasadzie powinien być temat osobnego wpisu – przesądziły gole Paula Scholesa i rozgrywającego swój DZIEWIĘĆSETNY mecz w barwach MU Ryan Giggs. Sezon bynajmniej nie ma się ku końcowi, a z punktu widzenia Tottenhamu przerwa na kadrę wypada w fatalnym momencie. Harry for England? Na miejscu FA zadzwoniłbym najpierw do Arsene’a.

Przyszłość Projektu

Dwa tematy niedzieli i, w gruncie rzeczy, dwa tematy sezonu: przyszłość Arsene’a Wengera i przyszłość Andre Villas-Boasa. Oraz przyszłość kierowanych przez obu menedżerów drużyn. Przyszłość dwóch „projektów”, jednego zaledwie siedmiomiesięcznego, drugiego już szesnastoletniego. Z różnych być może powodów: w pierwszym przypadku wygląda na to, że szkoleniowiec Arsenalu nie ma piłkarzy z charakterem, w drugim – że piłkarze Chelsea nie mają szkoleniowca z charakterem. Nieważne, jaka jest prawda: media w Anglii wydały już wyroki, puszczając w obieg nawet kompromitującą dla szatni Chelsea pogłoskę, że w przerwie meczu z Birmingham do swoich kolegów z drużyny przemawiał Didier Drogba, odbierając głos Villas-Boasowi. Pogłoskę nieprawdziwą, bo napastnik z Wybrzeża Kości Słoniowej, owszem, mobilizował kolegów do lepszej gry w drugiej połowie, ale w dopiero w tunelu prowadzącym na boisko. Dodajmy, że takiej właśnie postawy dramatycznie brakuje w zespole Arsenalu. Ech, zaczynam się już powtarzać…

Trudno się wszakże nie powtarzać, skoro tyle już napisano i powiedziano. Zaczynając od Arsenalu: o tym, że kolejna drużyna, z którą przychodzi potykać się Kanonierom (w tym przypadku Sunderland), bardziej chce, mocniej wierzy i więcej biega. O fatalnej organizacji gry obronnej i o tym, dlaczego klub nie chciał zatrudnić Steve’a Boulda na trenera-koordynatora pracy z defensorami. O tym, że druga linia nie raczy obrońców asekurować. O obniżce formy tych, którzy czarowali w ofensywie jeszcze kilka lat temu (jak Arszawin) albo kilka miesięcy temu (jak Walcott), ale też o tych, którzy nigdy czarować nie potrafili (Chamakh). O poczuciu, że dokonywane w ostatnim dniu letniego okienka transferowego zakupy nie były trafione (owszem, Mertseacker, Arteta, Benayoyn są nieźli, ale czy „niezły” oznacza w tym przypadku „wystarczająco dobry”?; o Santosie nie wspomnę – zbyt dobrze pamiętam katastrofalny epizod w Tottenhamie reprezentacyjnego lewego obrońcy Brazylii, Gilberto). O wszystkich niepotrzebnych błędach, od których zaczynały się kolejne nieszczęścia (weźmy za krótki wykop Szczęsnego przed fantastycznym golem Boatenga we środę, weźmy faul Djorou, po którym Larsson bił wczoraj wolnego w 40. minucie). O nieuczeniu się na tych błędach (weźmy drugi gol Sunderlandu, po szybkiej kontrze – czy nie wystarczy podmienić nazwiska Robinho na Sessignon, by otrzymać fragment relacji z meczu z Milanem?). Brzemiennej w skutkach kontuzji Wilshere’a (wyobraźcie sobie, że Tottenham ma grać cały rok bez Modricia, MC bez Davida Silvy, MU bez Rooneya…) i zbyt dużej odpowiedzialności ciążącej na barkach van Persiego dodawać  do tej listy nie chcę, bo to akurat niepowodzenia Wengera tłumaczy. Nie tłumaczy go fakt, że – używając jego własnych słów z przedmeczowej konferencji prasowej – jeżeli spotkania takie jak z Sunderlandem są testem charakteru dla piłkarzy, próbujących podnieść się po kompromitującej porażce w środku tygodnia, to oglądaliśmy drużynę bez charakteru. Roy Keane, który po meczu powiedział, że mamy do czynienia z najgorszym składem Arsenalu od lat, zauważył też coś innego: że więcej niż połowa piłkarzy grających z Sunderlandem założyła rękawiczki. „Od chwili, kiedy to zobaczyłem, wiedziałem, że będą kłopoty” – zgryźliwie zauważył człowiek, któremu charakteru nigdy nie było można odmówić. Bo można ten obrazek interpretować nie tylko w taki sposób, że oto delikatni chłopcy (delikatność nie jest skądinąd najwłaściwszą kwalifikacją w sporcie zawodowym) nie chcą zmarznąć, ale także, że umywają ręce – że nie chcą walczyć za ten klub i tego menedżera, że kiedy coś nie idzie po prostu spuszczają głowy i myślą o tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Pomyśleć, że jeszcze parę miesięcy temu coś podobnego można było mówić o niemal wszystkich piłkarzach Sunderlandu…

W Chelsea są zawodnicy, którzy chcą walczyć za klub. Problem w tym, że mają już swoje lata i młody menedżer rozpoczął przebudowę składu, idąc z nimi na wojnę. Pewnie nie miał wyjścia: przekonany, że taki Drogba wkrótce odejdzie i mając do dyspozycji kupionego za 50 milionów Torresa, próbował sadzać napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej na ławce. Podobnie robił z Lampardem i z innymi, narażając się rzecz jasna, a nie udowadniając przy tym, że nowi zawodnicy, np. beznadziejny wczoraj Raul Meireles, pasują lepiej do wyjściowej jedenastki. To, że zmieniony w meczu z Birmingham John Obi Mikel nie chciał podać ręki menedżerowi samo w sobie nie musi być powodem do niepokoju – w końcu akurat na jego pozycję ma Villas-Boas kilku lepszych – choć można też myśleć, że Mikel pozwolił sobie na taki gest, bo czuł, że zostanie za niego pochwalony przez starszych kolegów (inny przykład złych relacji to fakt, że po zmianie w przerwie Fernando Torres nie usiadł w drugiej połowie na ławce, wraz z resztą drużyny). Media angielskie, specjalizujące się w polowaniu na głowy menedżerów, donosiły w ubiegłym tygodniu nie tylko o spotkaniu między piłkarzami a Villas-Boasem po porażce z Evertonem – spotkaniu, podczas którego leciały ponoć wióry i które nie przyniosło, jak widać, oczyszczenia, ale także o esemesach, wymienianych między niektórymi zawodnikami a Jose Mourinho. Przeglądam swoje zapiski z początku sezonu i oczom nie wierzę, jak to szybko poszło: ta utrata zaufania piłkarzy do menedżera przełożyła się chyba na utratę zaufania menedżera do siebie samego. Inaczej nie potrafię wytłumaczyć np. zdjęcia z boiska Maty i pozostawienia na nim Meirelesa; przykłady nieudanych zmian z ostatnich tygodni mógłbym mnożyć. Na Stamford Bridge był, owszem, menedżer, który wiedział, co robi, szybko reagował na zmieniające się wydarzenia, dostosowywał do nich strategię drużyny, motywował piłkarzy itd. – nazywał się Chris Hughton. Menedżer, który z pewnością mógłby podpowiedzieć Villas-Boasowi jedną prostą prawdę: że oprócz właściwej taktyki jest odpowiedzialny także za właściwe morale i ducha drużyny. I który nigdy nie wypowiedziałby zdania, na które pozwolił sobie Portugalczyk: że tak długo, jak ma poparcie Romana Abramowicza (na razie ma – z akcentem na „na razie”), nie potrzebuje poparcia najstarszych piłkarzy. Oczywiście nigdy nie jest tak, że piłkarze rozmyślnie grają przeciwko szkoleniowcowi – rzecz w tym, że to oni, nie właściciel klubu wychodzą na boisko. I że jeśli nie mają zaufania do szkoleniowca, ich gra może wyglądać właśnie tak, jak gra Chelsea w sobotę. Ślamazarnie, bez energii, bez przekonania, że odmiana niekorzystnego wyniku pójdzie jak z płatka, bo menedżer powie im, jak to zrobić.

Nie podejmuję się spekulować, jak długo to jeszcze potrwa. W przypadku Arsene’a Wengera z pewnością do końca sezonu, no chyba że mecz z Tottenhamem również zakończy się katastrofą (w co tradycyjnie nie wierzę). W przypadku Villas-Boasa zapewne także, choć wtorkowy mecz z Napoli może zmienić to przekonanie. W każdym razie obu menedżerom pali się grunt pod nogami: jest bardzo realne, że co najmniej jedna z drużyn, którymi kierują, nie zagra w przyszłym roku w Lidze Mistrzów. Co to oznacza dla obu Projektów, pisać nie potrzebuję.