Skoro sprawę pierwszego, drugiego i trzeciego miejsca mamy rozstrzygniętą, skupmy się na walce o czwarte: dajmy tu teraz kilkanaście akapitów gruntownej analizy arcyciekawego meczu Tottenhamu z Sunderlandem… Nie no, zaraz, żartowałem. Jest oczywiście o czym pisać w kontekście walki o miejsce czwarte, i dojdziemy również do tego, najpierw jednak parę zdań o meczu na Emirates, gdzie przed kilkoma godzinami Arsenal zasłużenie zwyciężył Manchester City.
Co i dlaczego stało się w drużynie z Etihad Stadium? Z kwestii, które poruszałem przed tygodniem, dziś najbardziej wróciły do mnie dwie: ewidentne przemęczenie zawodników gości, którzy w okolicy 70. minuty po prostu przestali nadążać za Kanonierami, i równie ewidentny problem we współpracy Roberto Manciniego z piłkarzami – bo chyba nie tylko o kontrolę nad Balotellim idzie. W pierwszym przypadku to naprawdę zdumiewające, jeśli się pamięta, jak błyszczał mniej więcej do połowy sezonu David Silva, albo jak urywał się obrońcom i z jaką siłą uderzał na bramkę Sergio Aguero. W drugim: menedżer MC powinien pamiętać, że wygłaszanie krytycznych (a już tym bardziej ironicznych) uwag wobec swoich piłkarzy powinien ograniczyć do szatni i ośrodka treningowego, a i w tym przypadku raczej nie nadużywać. Co się stało z Dżeko? Dlaczego tak rzadko dostaje szansę Adam Johnson? Jak wpłynął na morale zespołu powrót Teveza (takiego Adebayora Mancini skazał na trenowanie z juniorami – wobec Argentyńczyka okazał bardziej wyrozumiały…)? Oczywiście można się zastanawiać, czy gdyby nie kontuzja Yaya Toure, druga linia Arsenalu zdominowałaby gości z równą łatwością, ale w przypadku zespołu o mistrzowskich ambicjach zasłanianie się urazem jednego zawodnika nie brzmi zbyt poważnie.
Doprawdy, imponuje mi w ostatnich miesiącach zespół Arsene’a Wengera – i to nawet mimo ubiegłotygodniowej porażki z QPR. Imponuje także dlatego, że najwyraźniej radzi sobie również w sytuacjach, kiedy Robin van Persie nie trafia do siatki. Usłyszałem niedawno parę cierpkich słów za użyte niegdyś w tekście o Evertonie zdanie, że Arteta nie stał się na Emirates lepszym piłkarzem niż był na Goodison Park – wyjaśniam więc przy okazji, że jest to jeden z moich ulubionych zawodników Premier League i że widzę, jak wielką robotę wykonuje w drugiej linii swojego nowego zespołu. Może tylko trochę żałuję, że nie jest ustawiany trochę bliżej bramki rywala… A dziś nie tylko Arteta, także Rosicky i stanowczo zbyt rzadko wykorzystywany Benayoun zagrali bardzo dobrze.
A Balotelli? Dlaczego zawsze on? Dlatego, że kompletnie nie umie panować nad sobą. Przy całym niekwestionowanym talencie napastnika MC, dziś myślę, że trudno sobie wyobrazić szkoleniowca, który zdołałby przemówić mu do rozumu, skoro nie udało się ani Mourinho, ani Manciniemu. Włoch z powodu kolejnych kartek opuścił już osiem spotkań i z pewnością opuści następne pięć – także dlatego, że komisja FA rzuci pewnie okiem na brutalne wejście w Alexa Songa z pierwszej połowy meczu z Arsenalem. Wygląda na to, że występy w tym sezonie Balotelli ma już z głowy i nie zdziwiłbym się, gdyby menedżer MC – ktokolwiek nim będzie w przyszłym roku – zażyczyłby sobie usunięcia z szatni tej wiecznie tykającej bomby.
Wróćmy jednak do kwestii walki o czwarte miejsce. Nie lubię nadużywać tytułu mojego bloga, ba: często myślę o jego zmianie. Futbol nie jest okrutny, powtarzam sobie, futbol jest racjonalny, a każdą porażkę czy sukces można uzasadnić: udaną taktyczną innowacją trenera, dobrym pomysłem rozgrywającego, błyskiem instynktu napastnika, chwilą dekoncentracji obrońcy, nagłym przypływem brawury bramkarza. Jeżeli Manchester United wygra ligę, będziemy potrafili powiedzieć, dlaczego. Jeżeli Kenny Dalglish pożegna się z pracą w Liverpoolu – również. W dziesiątkach przypadków po przegranym meczu ukochanej drużyny potrafimy się zdystansować, wzruszyć ramionami i westchnąć coś w stylu „sami się o to prosili” albo „na własne życzenie”, a potem rozwinąć to westchnienie w analizę obejmującą pomyłki trenerów i słabości zawodników.
A jednak są momenty, w których pozostajemy bezradni. Weźmy wczorajszy mecz Chelsea z Wigan, w którym kiepską postawę gospodarzy można próbować właśnie wytłumaczyć wyczerpaniem po angażującym ponadprzeciętne emocje meczu Ligi Mistrzów; kiepską postawę – owszem, ale sukces?! Jeżeli za pięć tygodni będziemy podsumowywać sezon, w którym o awansie obecnych wicemistrzów Anglii do kolejnej edycji Champions League zdecydują dwie skandaliczne decyzje sędziego liniowego Dave’a Bryana; jeżeli te dwie decyzje przesądzą o spadku Wigan z ekstraklasy, trzeba będzie porzucić racjonalne kategorie. Są przecież momenty w historii piłki nożnej (weźmy rękę Henry’ego i awans Francuzów kosztem Irlandczyków na ostatnie mistrzostwa świata; weźmy dzisiejszą kuriozalną decyzję Lee Masona – skądinąd jednego z najsłabszych arbitrów Premier League – o usunięciu z boiska Shauna Derry’ego za dyskusyjny faul na bezdyskusyjnie spalonym Youngu), w których trzeba mówić o okrucieństwie futbolu – okrucieństwie dla jednych albo cholernym szczęściu dla drugich.
Tak, wiem: na czyjś sukces lub klęskę w lidze składa się 38 spotkań (a w tych spotkaniach sędziowie mylili się także w drugą stronę, dając ci jakieś karne z kapelusza albo nieuznając rywalom prawidłowo strzelonych bramek), z drugiej strony jednak jeżeli sprawa zostanie przesądzona tym jednym punktem, którego zabraknie piłkarzom Martineza… Rozumiem wściekłość szkoleniowca Wigan, mówiącego wczoraj, że ten sport nie potrzebuje technologicznego wsparcia – wystarczyliby znający przepisy liniowi. Rozumiem tym bardziej, że wcześniej jego piłkarz został niesłusznie wyrzucony z boiska na Old Trafford, a i z Blackburn Wigan straciło bramkę po rogu, którego nie było. „Dlaczego właśnie ja?” – to pytanie mógłby dziś wygłaszać Roberto Martinez.
Tak, wiem również, że QPR w meczu z MU od pierwszych minut było tłem dla rywala, więc można domniemywać, iż błąd sędziego nie wypaczył aż tak bardzo końcowego wyniku. Problem w tym, że Wigan zagrało na Stamford Bridge bardzo dobre spotkanie. Z wysoko ustawioną piątką obrońców i niezwykle aktywną trójką zawodników przedniej formacji, zagęściło pole gry i rozbijało nieśmiałe próby ataków Chelsea już w środkowej strefie – do jakiego stopnia bramka Al-Habsiego pozostawała niezagrożona, świadczy epizod z gołębiem, który dobre dwie minuty spacerował w polu karnym gości. Pomyśleć, że przy tym wszystkim Chelsea zwyciężyła, zmniejszając do trzech punktów stratę do wymarzonego czwartego miejsca… Futbol jest okrutny.