Archiwum kategorii: Narrative

Książę Danii

Teraz, kiedy zostaliśmy sami, możemy porozmawiać, umiłowany współbracie w cierpieniu, które wiąże się z kibicowaniem Tottenhamowi. Porozmawiać o tym, że czas się powoli żegnać z Eriksenem.

Za jakieś pół roku, niedługo po tym, kiedy kilka kolejek przed końcem sezonu okaże się, że awans do Champions League i tym razem jest nieosiągalny, prezes Levy zapewne zdoła odeprzeć transferowe zakusy któregoś z europejskich gigantów, ale za półtora roku rozstaniemy się z całą pewnością. Pieniądze, jakie za niego zapłaciliśmy Ajaxowi (marne 11 milionów funtów) oczywiście się zwrócą wówczas z nawiązką, kto wie, może prezes wydusi za młodziutkiego wciąż Duńczyka nawet powyżej 50 milionów, ale sumy transferowe nie będą w stanie osłodzić gorzkiego smaku pożegnania z kolejnym po Bale’u piłkarzem, który potrafił w pojedynkę wygrać mecz, albo kolejnym po Modriciu, który poruszał się po boisku z taką swobodą i klasą, często schodząc z lewej strony do środka, kreując dla kolegów kolejne okazje (jest w czołówce najlepszych w Premier League, jeśli idzie o podania kluczowe), i potrafiąc równocześnie pracować w pressingu, walczyć o odbiór i biegać – prawie najwięcej lub najwięcej na boisku (w 16 na 22 spotkania Premier League), i to aż do samego końca. To już czwarty mecz, po spotkaniach z Hull, Swansea i Sunderlandzie, o którym rozstrzyga bramka zdobyta przez niego w końcówce. Czytaj dalej

Rozmowa z idolem

Będzie już z rok, jak dostałem wiadomość od idola. Napisał, że ktoś podarował mu moją książkę, że przeczytał ją po koncercie jednym tchem i że odnalazł w niej opis swoich kibicowskich przeżyć. No a teraz, wiecie, idol przyjeżdża do mojego miasta. Mam wielką ochotę pójść na koncert i równie wielką umówić się na kawę. Wydaje mi się to zupełnie możliwe, bo ze wszystkiego, co o nim wiem, wyprowadzam wniosek, że jest kompletnie nienadęty i że nie robiłby żadnych problemów. W sprawie kawy sam mówi zresztą, że wolałby ją wypić z Guardiolą, a nie z Mourinho, bo wydaje mu się, że Mourinho jest bucowaty – mam to samo podejrzenie.

Tylko o czym tu rozmawiać z idolem na kawie? Człowiek z nadmierną ekscytacją wyzna, że uwielbia, że się wychował, że ma wszystkie płyty, że do mowy codziennej wprowadził fragmenty tekstów, że tańczył z żoną przy „Dancingowej piosence miłosnej” i że śpiewał w drodze z dziećmi do przedszkola „Balsam” albo „Bless”… zgoda, ale co dalej? Zostaliśmy z idolem znajomymi na Facebooku, obserwujemy się na Twitterze, właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, żebym do niego zadzwonił i umówił się, ale nie mam śmiałości. Nie mam śmiałości i od dziś wiem, dlaczego. Czytaj dalej

Piłkarski stolik Konwickiego

Wśród rzeczy, które powinniście wiedzieć o Tadeuszu Konwickim (tak, był autorem jednej z najpiękniejszych scen miłosnych w historii literatury polskiej, w dodatku z udziałem dyktatora Powstania Styczniowego) jest i ta: był kibicem. Stoliki w „Czytelniku” i w „Bliklem”, przy których siadywał między innymi z Gustawem Holoubkiem (tak, wielki aktor mówił o tym, że chce, by jego prochy rozsypano na stadionie Cracovii), były także miejscami debat o piłce nożnej. Jak przebiegały, pewne pojęcie może dawać publikowany na łamach tygodnika „Literatura” cykl rozmów Holoubka, Konwickiego i Stanisława Dygata (tak, wśród pożałowania godnych zainteresowań autora „Pożegnań” były, oprócz piłki nożnej, także tenis i boks) na temat mundialu w Niemczech w 1974 roku.

Oczywiście zdanie, że Konwicki był kibicem, nie zdziwi żadnego znawcy jego twórczości – finał „Wniebowstąpienia” zawiera wątek meczu rozgrywanego w Moskwie, a znawca twórczości pisarza Przemysław Kaniecki przypomina, że już w połowie lat 50. prowadził on w „Nowej Kulturze” rubrykę „Z miejsc stojących”, gdzie „wypowiadanie się w roli kibica w końcu okazało się pretekstem do publikowania komentarzy społecznych”; obaj z Dygatem byli również na olimpiadzie w Monachium. Oczywiście ich rozmowy zawierały także inteligentne aluzje do ówczesnego życia kulturalnego (szpile wbijane Wajdzie, Łomnickiemu czy Hanuszkiewiczowi; uwaga, że „Zanussi był w sposób niesłychanie brutalny faulowany”). Trudno, żeby było inaczej: sam im dłużej piszę o piłce, tym bardziej ciekaw jestem tego, jak można używać jej jako „pretekstu do publikowania komentarzy społecznych”. Z drugiej strony nie mogę nie widzieć uderzających różnic w podejściu. Czytaj dalej

Barańczak, Bird, Bale

Najpiękniejszy wiersz o sporcie, jaki kiedykolwiek napisano, wyszedł spod pióra Stanisława Barańczaka.

W oceanicznym ryku nabitej głowami hali

Boston Garden, w ekstazie górnych galerii po parter,

wbiegają truchtem, luźni, zblazowani, cali

w niby-leniwej glorii, pięć piętrowych panter;

długoręki Kevin McHale, sześć stóp i dziesięć cali

– brzmi jego pierwsza strofa; w kolejnych padają nazwiska Roberta Parisha, Dennisa Johnsona, Danny’ego Ainge’a i oczywiście Larry’ego Birda („z trybun »LA-RREE!!!«). Poeta składa hołd słynnej pierwszej piątce Boston Celtics, opisując tych kilkadziesiąt sekund, w trakcie których zawodnicy wstępują na parkiet, rozlega się gwizdek, a McHale zdobywa pierwsze dwa punkty. Oprócz długorękiego (wypada dokończyć frazę poety: „sześć stóp i dziesięć cali / ofensywnego geniuszu”), idzie „chmurny i uparty / wielkolud”. Dalej „piegowaty (…) mistrz błyskotliwych podań”, potem „cwany gówniarz z wyglądu, bezcenny / artysta strzałów z dystansu”, a wreszcie ten najsłynniejszy w historii drużyny, „kluchowaty, senny / blondas, w którym nikt by się nie domyślił żywej, / jedynej, wszystko dotąd zaćmiewającej legendy”.

Stanisław Barańczak umarł dziś, w wieku 68 lat, po długiej i ciężkiej chorobie. Piszę o nim na piłkarskim blogu, bo gdzieś muszę powiedzieć, że wiersz „Pierwsza piątka” ukształtował moje spojrzenie na sport i uprawiających go ludzi równie mocno, jak „Widokówka z tego świata”, „Co mam powiedzieć” oraz „Drogi kąciku porad” zdefiniowały moje metafizyczne niepokoje, a „Wrzesień 1967” – współtworzył wyobraźnię erotyczną (wszystkie te utwory pochodzą z jednego tomu, czytanego przeze mnie po raz pierwszy jakoś w ostatnich latach liceum). Zostawiając Pana Boga i miłość na boku: szło o urzeczenie błyskiem nieśmiertelności, zarezerwowanej, wydawałoby się, jedynie sztukom pięknym, i o tej nieśmiertelności przemijanie. Koszykarze z Bostonu – pisze Barańczak, również mnożąc paradoksy – „tylko trochę mniej niedoskonali / niż każdy, są doskonale kochani, nienawidzeni, są wyspą / wyrosłą nad obojętność. Na mgnienie. Tak, ale na mgnienie ocali / ich to, że wystają o głowę ponad tę resztę, to wszystko”. Czytaj dalej

Barańczak, Bird, Bale

Najpiękniejszy wiersz o sporcie, jaki kiedykolwiek napisano, wyszedł spod pióra Stanisława Barańczaka.

W oceanicznym ryku nabitej głowami hali

Boston Garden, w ekstazie górnych galerii po parter,

wbiegają truchtem, luźni, zblazowani, cali

w niby-leniwej glorii, pięć piętrowych panter;

długoręki Kevin McHale, sześć stóp i dziesięć cali

brzmi jego pierwsza strofa; w kolejnych padają nazwiska Roberta Parisha, Dennisa Johnsona, Danny’ego Ainge’a i oczywiście Larry’ego Birda („z trybun »LA-RREE!!!«). Poeta składa hołd słynnej pierwszej piątce Boston Celtics, opisując tych kilkadziesiąt sekund, w trakcie których zawodnicy wstępują na parkiet, rozlega się gwizdek, a McHale zdobywa pierwsze dwa punkty. Oprócz długorękiego (wypada dokończyć frazę poety: „sześć stóp i dziesięć cali / ofensywnego geniuszu”), idzie „chmurny i uparty / wielkolud”. Dalej „piegowaty (…) mistrz błyskotliwych podań”, potem „cwany gówniarz z wyglądu, bezcenny / artysta strzałów z dystansu”, a wreszcie ten najsłynniejszy w historii drużyny, „kluchowaty, senny / blondas, w którym nikt by się nie domyślił żywej, / jedynej, wszystko dotąd zaćmiewającej legendy”.

Stanisław Barańczak umarł dziś, w wieku 68 lat, po długiej i ciężkiej chorobie. Piszę o nim na piłkarskim blogu, bo gdzieś muszę powiedzieć, że wiersz „Pierwsza piątka” ukształtował moje spojrzenie na sport i uprawiających go ludzi równie mocno, jak „Widokówka z tego świata”, „Co mam powiedzieć” oraz „Drogi kąciku porad” zdefiniowały moje metafizyczne niepokoje, a „Wrzesień 1967” – współtworzył wyobraźnię erotyczną (wszystkie te utwory pochodzą z jednego tomu, czytanego przeze mnie po raz pierwszy jakoś w ostatnich latach liceum). Zostawiając Pana Boga i miłość na boku: szło o urzeczenie błyskiem nieśmiertelności, zarezerwowanej, wydawałoby się, jedynie sztukom pięknym, i o tej nieśmiertelności przemijanie. Koszykarze z Bostonu – pisze Barańczak, również mnożąc paradoksy – „tylko trochę mniej niedoskonali / niż każdy, są doskonale kochani, nienawidzeni, są wyspą / wyrosłą nad obojętność. Na mgnienie. Tak, ale na mgnienie ocali / ich to, że wystają o głowę ponad tę resztę, to wszystko”.

A więc można tak pisać, zdumiewałem się wtedy, młodszy o ćwierć wieku? A więc można podnosić sport na wyżyny poezji? A więc można być pisarzem, tłumaczem, wykładowcą uniwersyteckim i działaczem opozycji demokratycznej, a zarazem namiętnym kibicem? Ależ oczywiście, że można. Równo dwadzieścia lat temu, w świątecznym numerze „Tygodnika Powszechnego” z 1994 roku opublikowaliśmy wywiad z Barańczakiem, w którym poeta przekonywał, że koszykówka jest sztuką całą gębą i pełnym sensie tego słowa. Pamiętam, że namawialiśmy go wtedy z Adamem Szostkiewiczem na esej o NBA – wyścig z postępującą chorobą nie pozwolił mu już oderwać się od tego, co było dlań najważniejsze: tłumaczeń Szekspira, podczas rozmowy mówił jednak o związkach między grą i poezją. „Jeżeli tę ostatnią uczeni definiują jako taką formę organizacji języka, która stanowi uporządkowanie »naddane«, służące tylko własnym celom, a nie trywialnej potrzebie porozumienia się – to cóż innego robi Jordan, kiedy, wisząc w powietrzu w trakcie wyskoku, nie wkłada po prostu piłki do kosza prawą ręką, co mógłby zrobić bez trudu i czym zdobyłby dla drużyny bez ryzyka dwa punkty, ale przekłada piłkę nad koszem do ręki lewej i dopiero wtedy wrzuca? To przecież to samo, co rym w poezji, nawet nie zwykły rym, ale rym wewnętrzny. Ale o wersyfikacji to już może przy innej okazji…”.

Innej okazji nie było. Zza Oceanu dobiegały smutne wieści o postępach choroby wielkiego poety i tłumacza. Jego ukochana drużyna w tamtym składzie przestała istnieć – kiedy rozmawialiśmy, z pierwszej piątki grał już tylko Danny Ainge, ale poza Bostonem; zmarł Reggie Lewis, zachorował Magic Johnson, Michael Jordan także pożegnał się ze sportem. Została przebijająca coraz częściej w moim okołopiłkarskim pisaniu świadomość, że wszyscy na mgnienie jesteśmy. I że niektórych ocali to, iż wystawali o głowę „ponad tę resztę, to wszystko” nie tylko celniej strzelając lub lepiej podając, ale czasem dodając również owo „uporządkowanie »naddane«”: kroczki cwanego gówniarza Ronaldo, piętę chmurnego i upartego Ibrahimovicia, przewrotkę kluchowatego Rooneya, rabonę artysty strzałów z dystansu Lameli. Serduszko Bale’a, „Albę lodówkową” Barańczaka. Piłkę nożną, koszykówkę, poezję – ponad obojętność.

Czy Raheem Sterling ma prawo być zmęczony

Najciekawsza w nomen omen wymęczonym zwycięstwie nad Estonią okazała się nieobecność w wyjściowym składzie Anglików Raheema Sterlinga. Roy Hodgson, krytykowany za kiepską postawę swoich podopiecznych, poinformował, że piłkarz, który teoretycznie mógłby rozkręcić ich grę, wyznał mu, iż czuje się zbyt zmęczony, by wystąpić w Tallinie. Na wieść o deklaracji młodego zawodnika Liverpoolu w portalach społecznościowych i mediach odezwał się chór oburzonych wujów. Co to właściwie znaczy: narzekać na zmęczenie w tym wieku i w tej fazie sezonu – grzmieli np. Alan Shearer, Stan Collymore czy Robbie Savage. Kiedy reprezentuje się ojczyznę, nie można być zmęczonym. Czy przypadkiem nie chodzi o interes klubu, któremu w lidze wiedzie się średnio, a który stracił już w trakcie poprzedniej przerwy na kadrę Daniela Sturridge’a? A poza tym łatwo mu mówić, świetnie zarabiającemu gnojkowi, bo przecież żaden z nas, żeby nie wiem jak był zmęczony, nie może sobie pozwolić na powiedzenie czegoś podobnego swojemu szefowi. Dziennikarz „Daily Telegraph” zestawił skrzydłowego Liverpoolu z odbywającym służbę wojskową obrońcą reprezentacji Estonii Arturem Pikkiem, który po meczu miał wrócić do koszar; Shearer poszedł dalej, mówiąc o idących do pracy na szóstą angielskich robotnikach…

Rzecz w tym, że wszystkie te „argumenty” są bałamutne. Po pierwsze, warto wiedzieć, że w poprzednim sezonie Sterling był, obok Luke’a Shawa, najczęściej grającym nastolatkiem w Premier League (Shaw skądinąd, który podobnie jak Sterling pojechał z reprezentacją Anglii na mundial, zaraz po powrocie do klubu złapał kontuzję i przez miesiąc nie grał). Na mistrzostwach świata zawodnik Liverpoolu wystąpił we wszystkich trzech meczach Anglików, wakacje miał krótkie, a w rozpoczętym dopiero co sezonie grał w każdym spotkaniu swojej drużyny, łącznie z dwugodzinnym występem w Pucharze Ligi (Brendan Rodgers raz próbował dać mu odpocząć, w meczu z Aston Villą, ale w świetle niepomyślnych wydarzeń na boisku zmienił decyzję po niecałych 30 minutach). Mamy połowę października, a liczba minut spędzonych przez Sterlinga na boisku już jest równa tej, którą w poprzednim sezonie osiągał dopiero w grudniu.

Co jednak ważniejsze: wraz z liczbą minut rośnie presja nakładanych na młodego piłkarza oczekiwań – także dzięki świetnemu występowi na mistrzostwach świata przeciw Włochom. O tym, że w ślad za taką presją (w ślad za zwiększającymi się nieustannie wymaganiami zarówno rodaków, jak kibiców Liverpoolu, inwestujących w młodzieńca uczucia rezerwowane wcześniej dla Luisa Suareza…) może iść wypalenie, zaczęli już mówić na przykładzie Sterlinga psychologowie. Nawet nie sięgając po język naukowy wypada skonstatować, że na wczesnym etapie kariery piłkarze wkładają w grę więcej energii: że nie umieją dysponować siłami tak rozsądnie jak rutyniarze, że w większym stopniu zjada ich trema, że mogą też bardziej niż starsi zawodnicy stresować się gorszymi wynikami swojego klubu. O ile pamiętam, zarówno Leo Messi jak Cristiano Ronaldo w wieku 19 lat grali w swoich drużynach rzadziej niż Sterling. O ile pamiętam, intensywnie eksploatowany na wczesnym etapie kariery Michael Owen przygasł niedługo po skończeniu 25 lat. A w związku z tym nie dziwię się, że np. Gary Lineker broni Sterlinga, wspominając, że sam wiele razy czuł się zmęczony, zwłaszcza w trakcie sezonów pomundialowych (co dedykuję części krytyków mojego ostatniego tekstu na Sport.pl, gdzie wspomniałem, że także reprezentanci Niemiec narzekają na pomundialowy brak świeżości; przy okazji można pod tym kątem przeanalizować również postawę Holendrów w dzisiejszym meczu z Islandią).

Pytanie zresztą: co lepsze? Grać mimo wszystko, ryzykować kontuzje i narażać się na falę szydery od tych samych oburzonych wujów w związku ze słabszą formą? A może zachować się rozsądnie i odpowiedzialnie: przyznać najpierw przed samym sobą, a potem w zaufaniu przed trenerem, że nadszedł moment na chwilę odpoczynku? Nie miejmy złudzeń: na chwilę, bo dłuższe zejście z tej karuzeli jest niemożliwe, już za moment wraca liga i Liga Mistrzów, a Sterling zdążył się już zorientować, ile od niego zależy…

Tylko czy takie rozsądne zachowanie można pogodzić z przyjętym powszechnie wizerunkiem piłkarza? Sprawa jest, jak widać, ryzykowna: piłkarz ma być twardy i męski, ma być maczo, a to oznacza również, że nie ma prawa do zmęczenia, a takie kwestie jak wypalenie albo depresja są w jego świecie tematami tabu. Zresztą nie tylko w jego świecie. Jak wielu z nas umie powiedzieć sobie i swoim partnerom, jeśli nie swoim szefom czy podwładnym, że musimy trochę zwolnić, że lepiej by było, żebyśmy nie brali na siebie jeszcze tego zadania czy obowiązku, nie wsiadali za kierownicę, nie pędzili przed siebie na łeb na szyję, i co tam jeszcze robimy w poczuciu obowiązku sprostania wymaganiom narzuconym przez kulturę, w jakiej nas wychowano?

Oczywiście idealnie byłoby w takich sytuacjach spotykać się ze zrozumieniem. W sprawie „afery zmęczeniowej” najbardziej irytuje fakt, że Roy Hodgson nie było wobec Sterlinga lojalny. Że nie miał odwagi wziąć na siebie medialnych krytyk; że nie osłonił chłopaka, nie powiedział czegoś w stylu „uznałem, że grał ostatnio zbyt wiele i że lepiej dla niego i dla nas, żeby trochę odsapnął”, tylko zepchnął odpowiedzialność na samego piłkarza. Mocno się obawiam, że lekcja, jaką wyniosą z tej historii Raheem Sterling i jemu podobni, brzmi: masz zacisnąć zęby i – jak koń w „Folwarku zwierzęcym” – pracować jeszcze więcej.

Jak toczący się głaz

Chwile, w których mam pretensje do samego siebie, że mundial przysłania mi resztę świata, nie zdarzają się często – po prostu mało co do mnie z tej reszty świata dociera. Gdyby tak nie było, zorientowałbym się przecież w porę, że przyjeżdża Dylan, a jakbym się zorientował, pewnie pojechałbym go zobaczyć, bo następna okazja może się prędko nie zdarzyć. Co on do cholery ma do tego mojego kibicowania, że przyjeżdża zawsze w czasie mundialu? Poprzednio, 17 lipca 1994 roku, dwadzieścia cholernych lat temu, występował na stadionie Cracovii, a fakt, że jego koncert przypadał akurat w tym miejscu i akurat w dniu finału mistrzostw świata bóg futbolu ocenił surowo: po kilku kawałkach (m.in. „Just Like A Woman”, „All Along The Watchtower”) rozpętała się gigantyczna burza, zgasło oświetlenie, zespół przestał grać. Dylan został jeszcze chwilę na scenie, śpiewając przy wtórze samej gitary akustycznej „Masters Of War”, ale dłużej niż kilkanaście minut nie dało się tego ciągnąć: występ został przerwany.

Jako że mi się wszystko kojarzy, miałbym w tym momencie ochotę powiedzieć: dokładnie jak występ Hiszpanii na tegorocznym mundialu. „Once upon a time you dressed so fine / You threw the bums a dime in your prime, didn’t you? / People’d call, say, >Beware doll, you’re bound to fall< / You thought they were all kiddin’ you”. Czy to nie jest opis tego, co się stało z tą elegancką reprezentacją? „Now you don’t talk so loud / Now you don’t seem so proud…” Czy to nie jest o tym, jak wracała jak niepyszna do kraju, wyeliminowana z turnieju już po fazie grupowej? Powiecie pewnie, że przeginam, ale dzisiejszego wieczoru, kiedy wiem, że gdzieś tam w lesie pod Słupskiem ten utwór pojawi się pewnie jako jeden z bisów, nawet fraza „You’ve gone to the finest school” kojarzy mi się z La Masią i jej wychowankami. „You’re invisible now, you got no secrets to conceal”, bo wszystko już o tobie wiemy…

Słuchana przez piłkoholika „Like A Rolling Stone” jest opowieścią o przemijaniu. O karierze wielkiej drużyny, która naprawdę długo utrzymywała się na szczycie, ale w końcu osunęła się w dół jak toczący się głaz. „How does it feel?” Czy będzie potrafiła zacząć jeszcze raz, z zastępem młodych: Thiago, Isco, Illaramendim, Moratą? „When you got nothing, you got nothing to lose…”.

A może to ostatnie zdanie odnosi się raczej do reprezentacji Kostaryki, która za chwilę ma walczyć o półfinał z Holandią? Ech, naprawdę chciałbym tego wieczora posłuchać Dylana.

Mundial, Belgia i Stany: futbol jest piękny

Analizowanie czegokolwiek byłoby tu nie na miejscu. Pisanie o taktyce, strategii, ustawieniu, decyzjach trenerskich, zmianach – zwłaszcza zmianach, bo w przypadku Belgów w każdym kolejnym meczu odgrywały one wielką rolę. Siedzę przed ekranem i patrzę, jak w BBC liczą metry, które musiał przebiec de Bruyne podczas kontrataku, który zakończył się pierwszą bramką dla Czerwonych Diabłów i odczuwam niesmak. Nie chcę, by ktoś teraz próbował mi pomóc rozumieć, co się stało. Nie chcę sam pomagać komukolwiek – nawet sobie – w rozumieniu. Chcę, by ekstaza, w jakiej się znalazłem, jeszcze trwała. Żeby ktoś zaserwował mi powtórkę i żeby ta powtórka raz jeszcze uderzyła mi do głowy.

Czego tu nie było? Parady Tima Howarda, rozgrywającego mecz życia (żaden bramkarz na żadnym z mundiali od 1966 roku nie obronił ich tylu; w sumie Belgowie stworzyli trzydzieści dziewięć sytuacji, zmuszając Howarda do piętnastu interwencji, Amerykanie odpowiedzieli siedemnastoma). Wymiana ciosów. Tempo gry – im dalej w mecz, tym bardziej rosnące, by apogeum osiągnąć w końcówce dogrywki. Doskonałe przygotowanie fizyczne Amerykanów do turnieju. Ich szanse przy stanie 2:1. Wśród nich na pierwszym miejscu ta po kapitalnie rozegranym rzucie wolnym, który gdyby zakończył się golem, stałby się dla mnie golem wszechczasów – do tego stopnia cenię w piłce nożnej zespołowość i do tego stopnia cenię w niej myślenie, pozwalające zawczasu okiełznać boiskowy żywioł.

Ach nie, zostawmy to, bo widzę, że znów zaczynam zmierzać w kierunku racjonalizacji. Moment jest chyba dobry, żeby wyznać, iż im więcej piszę o piłce, tym częściej tracę prostą radość z jej oglądania – tym więcej szukam szwów i ściegów, dzięki którym została uszyta. Dziś jednak niczego nie szukałem. Dziś byłem chłopcem podskakującym na fotelu i wrzeszczącym na całe gardło do ekranu. Mecz zagarnął mnie bez reszty. Zakochałem się po uszy. Zapomniałem o całym świecie. Nadużywałem wykrzykników i mnożyłem przymiotniki. Nie dbałem o to, jaki jest wynik i że któraś z drużyn odpada z turnieju. Z mojej, świeżo odzyskanej dziecięcej perspektywy, wygrały obie, bo obie uczestniczyły w meczu, który zostanie ze mną na długo – być może na zawsze.

Do kolejnego numeru „Kopalni” pozwólcie, koledzy, napisać o Belgia-USA, takim meczu, co się odbył 1 lipca 2014 roku.

L’architetto

Weźmy same statystyki: 108 podań, z czego 100 celnych (95 proc. celności), to jak na razie rekord mundialu. Niemal równo połowa z tego na połowie rywala, jedno kluczowe, po którym dobrą okazję ma Balotelli, i kilka  przedostatnich, zwłaszcza na prawą stronę, gdzie osamotnionego Bainesa nękają Candreva i Darmian. 117 kontaktów z piłką i ten jeden zachwycający brak kontaktu z 35. minuty, kiedy po rzucie rożnym Andrea Pirlo przepuszcza futbolówkę, ściągając równocześnie do boku próbującego go upilnować Sturridge’a, i Marchisio strzela pierwszą bramkę dla Włochów. W końcu rzut wolny z ostatniej minuty, kiedy piłka po jego strzale trafia w poprzeczkę, ponad bezradnym Hartem – a wygląda to tak, jakby pomocnik Juventusu uczestniczył w jakimś spektakularnym „crossbar challenge” i umyślnie celował właśnie tam.

Weźmy to, czego statystyki nie powiedzą. Kiedy innych łapią skurcze, problem zmęczenia wydaje się go nie dotyczyć. Niby nie biega dużo, niby nie forsuje tempa (był najwolniejszy w drużynie – minimalnie wolniejszy nawet od Sirigu), ale jeśli policzyć cały pokonany przez niego dystans, będzie to ponad 10,5 kilometra, zaledwie 44 metry mniej od Gerrarda. Innymi słowy: cały czas znajduje się blisko piłki, gotów do zmiany tempa gry, przerzucenia akcji z jednej strony na drugą, przejścia z obrony do ataku. Niby nie podnosi głowy, niby się nie rozgląda, a przecież piłki przezeń adresowane nieomylnie odnajdują kolegów.

Czy można w przypadku piłkarza przyznawać noty za styl? Czy można zestawiać jego zachowanie na boisku np. z jego strojem podczas sesji zdjęciowych? Z jego fryzurami? Wszystko to robi przecież podobne wrażenie – tyleż naturalnego, niedbałego, nonszalanckiego niemal, co starannie wystudiowanego. Jak rzut karny w stylu Panenki, który przesądził o losie Anglików na Euro przed dwoma laty.

pirlo_1024_grande

Oczywiście jasnych punktów we włoskiej drużynie było więcej, np. Marco Verratti, który zapewne zastąpi kończącego już karierę reprezentacyjną weterana Juventusu na pozycji cofniętego rozgrywającego, regista, albo Matteo Darmian, prawy obrońca, który debiutował w tej drużynie zaledwie dwa tygodnie temu. Ale – jak już wyznawałem wielokrotnie – oglądanie meczów z jego udziałem od lat jest dla mnie przyjemnością porównywalną z oglądaniem filmów jego ukochanego Woody Allena. Z tą różnicą, że w odróżnieniu od amerykańskiego, włoski reżyser jest równiejszy – zwłaszcza kiedy szykuje swoje dzieła na festiwale tej rangi, co zorganizowany dziś w Brazylii.

O, widzę, że znów wpadam w tę samą pułapkę, co zawsze. Zawsze kiedy piszę o Pirlo – kiedy, jak to ujął swego czasu Rafał Stec – wznoszę odę do Pirlotechniki, mam skłonność do mnożenia metafor. Mówienia o urodzie brazylijskich modelek. Wspominania jedwabnych szalików i Nicka Hornby’ego. Przywoływania basso continuo (wczoraj, obok mistrza z Turynu, tworzyli je Verratti i de Rossi). „Pirlo nie kopie piłki – mówił swego czasu Joey Barton. – On ją pieści. Kocha się z nią powoli i zmysłowo”. Dobry cytat na T-shirt, chociaż spece z Goulsoul znaleźli jeszcze lepszy, z Le Corbusiera. „Architektura jest mądrą, skoordynowaną grą brył w świetle”.

Módlmy się

Zawsze mi tego brakowało. Poważnego potraktowania religijnych potrzeb kibiców. Pokazania, że jest dla nich miejsce w Kościele/Kościołach. Ucieszyłem się zatem, czytając przygotowane przez Kościół Anglikański modlitwy na mundial, zawierające także, uwaga, modlitwę za reprezentację Anglii przed jej meczem z Włochami.

Autorem tekstów modlitewnych jest biskup Nick Baines (nie mylić z lewym obrońcą Evertonu, Leightonem Bainesem, zwłaszcza że jego ekscelencja kibicuje tej drugiej drużynie z miasta – Liverpoolowi). Jak na chrześcijanina przystało, modlitewną pamięcią obejmuje on zarówno tych, którzy kibicują, jak tych, których mundial nie interesuje. „Bóg nie jest kibicem – tłumaczy – a na świecie dzieją się ważniejsze rzeczy, żeby wspomnieć chociażby Irak, Nigerię czy Sudan. W najgłębszym sensie modlitwy chodzi jednak o szczere wyrażanie swoich pragnień i o to, by odmieniała ona naszą wizję Boga, świata i siebie nawzajem. Przez najbliższych kilka tygodni myśli i uczucia milionów mężczyzn, kobiet i dzieci z całego świata będą skupione na Brazylii – jestem pewien, że również wiele modlitw wznosić się będzie ku niebu w trakcie turnieju”.

Co istotne, biskup Baines trafnie opisuje mechanizmy rządzące angielskimi (czy tylko angielskimi?) kibicami. „Wiem, że niektórzy sugerują, iż Anglia tylko cudem mogłaby zdobyć Puchar Świata – mówi. – Nieustannie grzeszymy przecenianiem, przesadą i formułowaniem nadmiernych oczekiwań wobec występu naszej reprezentacji, a potem rozgrzeszamy się w zbiorowym nieumiarkowanym bluźnieniu przeciwko piłkarzom i trenerowi, którzy ośmielili się temu nie sprostać”.

Hierarcha Kościoła Anglii ma nadzieję, że „mundial będzie przypomnieniem radości zjednoczenia się narodów wokół wspólnej sprawy – co samo w sobie jest już powodem do świętowania”. Wraz z moim redakcyjnym kolegą-niekibicem, Michałem Kuźmińskim, postanowiliśmy więc przełożyć jego teksty. A nuż znajdą zastosowanie liturgiczne.

Modlitwa za mundial

Panie wszystkich narodów, który podałeś nam ziemię, prowadź, strzeż i chroń wszystkich tych, którzy pracują i grają w Mistrzostwach Świata. Niech wszyscy odnajdą na tym turnieju czas świętowania, doświadczenie ludzkiej wspólnoty i narastającą obecność sportowego ducha. Amen.

Modlitwa za Brazylię

Boże narodów, który zawsze powoływałeś nas do bycia błogosławieństwem dla innych, błogosław wszystkich, którzy biorą udział w Mistrzostwach Świata. Uśmiechnij się do Brazylii, która gości drużyny biorące udział w turnieju, weź też w opiekę podróżujących na to święto. Amen.

Modlitwa dla wszystkich, których to po prostu nie interesuje

Panie, gdy wszystkich wokół ogarnia mundialowa gorączka, racz nas pobłogosławić zrozumieniem, wzmocnić naszą cierpliwość i – jeśli zajdzie taka potrzeba – obdarzyć współczuciem. Amen.

Modlitwa dla reprezentacji Anglii (wersja pierwsza)

O, Boże…

Modlitwa dla reprezentacji Anglii (wersja druga)

Boże, sędzio Wszechświata, pomóż Anglikom obudzić ich nogi, ich oczy i ich pasję, by szybciej biegali, lepiej podawali i radość większą w grze odnajdywali. Amen.