W sobotę, 16 czerwca 2012 roku o godzinie 20.45, mój sąsiad sięgnął po wiertarkę i zaczął pruć ścianę. Nie sądzę, żeby postanowił w ten sposób zdystansować się od mistrzostw Europy. Słyszałem już o takich wypadkach: przed wieloma laty opowiadano mi historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze, że nie mógł ich oglądać. Kiedy tylko zbliżała się transmisja, ustawiał fotel przed telewizorem, wyjmował piwo z lodówki, po czym wychodził przed dom i przez następne dziewięćdziesiąt minut, z doliczonym kwadransem przerwy i paroma minutami „Fergie time”, wściekle podlewał grządki, aż wreszcie mecz się skończył, a jego ogródek zamienił się w błotniste bajoro.
Rozumiemy go, prawda? Oglądamy teraz nasze paznokcie, wyżymamy koszule, opróżniamy popielniczki i odnosimy do kuchni szklanki, zastanawiając się, dlaczego kolejny raz daliśmy się nabrać. Czy nie lepiej było wywiercić parę otworów, zamocować półkę na książki, których czytanie byłoby doprawdy dużo lepszym zajęciem niż oglądanie piłki nożnej? W sobotę, 16 czerwca 2012 roku o godzinie 22.42 pozamykałem strony internetowe i odłączyłem fora społecznościowe, na których już, w ciągu paru zaledwie minut od zakończenia spotkania, zaroiło się od frustratów, pytających, ile to wszystko kosztowało, krytykujących rząd, opozycję, Kościół, trenera, piłkarzy i cały pieski świat.
Co im odpowiedzieć? Że wciąż oglądamy fantastyczne mistrzostwa Europy i że wciąż odbywają się one w Polsce? Że dziś w Warszawie, równolegle z bojem wrocławskim, byliśmy świadkami wielkiej sensacji, w której drużyna skazywana na pożarcie, najsłabsza – wydawałoby się – w grupie, mając nóż na gardle zdołała wygrać mecz z absolutnym faworytem i awansować, eliminując tego ostatniego? Że gdyby nie desperacka interwencja Kadleca, wybijającego piłkę z pustej bramki w ostatnich sekundach meczu, także Czesi odpadliby z mistrzostw? A może nic nie odpowiadać, skoro im w ogóle nie chodzi o futbol? „Dziwni są polscy komentatorzy – napisał ktoś z anglojęzycznych obserwatorów spotkania na Twitterze. – Wciąż mówią o wierze, nadziei, sercu, pragnieniach, przeznaczeniu, szczęściu, Opatrzności, bla, bla, bla, zamiast skupić się na piłce nożnej”.
My jednak zgromadziliśmy się tutaj, żeby rozmawiać o futbolu. Żeby spróbować zrozumieć, dlaczego się nie udało. Dlaczego – podobnie jak z Grecją – po dwudziestominutowym szturmie, podczas którego doliczyłem się pięciu dobrych okazji, pozwoliliśmy rywalom wrócić do gry, a po zmianie ustawienia (w 55. minucie Grosicki zastąpił Polanskiego) przestaliśmy grać w ogóle. To ostatnie akurat łatwo wytłumaczyć: jeden Czech więcej w strefie środkowej, plus nasi skrzydłowi niewracający za bocznymi obrońcami rywala. To pierwsze wytłumaczyć trudniej. Może najbardziej tym, że z tych piłkarzy łatwiej ustawić drużynę do taktyki negatywnej, jak z Rosjanami, niż samemu coś skonstruować. Tam wiadomo było, o co chodzi: zagęścić środek, nie dopuścić do szybkiego ataku, którym piłkarze Advocaata zmasakrowali Czechów w swoim pierwszym meczu na Euro. Tu już inaczej: trzeba było znaleźć sposób na przedarcie się pod bramkę inaczej niż w szybkim ataku, kiedy wyczerpał się już pierwszy impet, nie wychodziły strzały z daleka, a stałych fragmentów nie udawało się wywalczyć. I nie było komu znaleźć tego sposobu.
Rzecz w tym, że mamy niezłego bramkarza, przyzwoitego środkowego obrońcę (Perquisa mam na myśli) i świetnego prawego obrońcę (choć dziś akurat Piszczek zagrał słabo…), mamy dobrego prawoskrzydłowego i znakomitego napastnika. Brakuje rozgrywającego, który potrafiłby tym wszystkim dyrygować. Który zagrałby prostopadłą piłkę do tegoż napastnika albo zrobił nieoczekiwany przerzut na skrzydło (zwłaszcza lewe, bo na prawym Błaszczykowski był tym razem pilnowany wyjątkowo starannie). Owszem, były momenty, kiedy próbował Obraniak, były i takie, kiedy próbował Polanski – choć ten ostatni miał kompletnie inne zadania, a potem został zmieniony, nie jestem zresztą pewien, czy słusznie. Ale spajającego to wszystko lidera się nie dorobiliśmy (względnie: nie zdołaliśmy go naturalizować).
Jasne, że najłatwiej po czymś takim zabrać się za wyrzucanie z pracy (albo zwyczajnie nie przedłużyć kontraktu). Okropnie jednak jestem ciekaw ludzi, którzy wyselekcjonowaliby na ten turniej innych piłkarzy, względnie ułożyliby z tych, którzy zagrali w reprezentacji Polski, coś jakościowo innego. Jestem pewien, że pojawią się na tuziny, nie sądzę jednak, bym był w stanie im uwierzyć.
Oczywiście wiem, że to była najsłabsza grupa. Wiem, że u Czechów nie było Rosickiego, że dotąd raczej z nimi wygraliśmy, itd., itp. Też jestem przygnębiony: głównie tym, że Lewandowski był osamotniony i nawet kiedy już udało mu się wygrać samotny pojedynek z obrońcami, nie miał komu odegrać wywalczonej piłki. I tym, że gdy Murawski pomylił się fatalnie przy wyprowadzaniu piłki z własnej połowy, Czesi skontrowali i Jiraczek nabrał Wasilewskiego na prosty zwód. Najbardziej pewnie tym, że rywal, kiedy już musiał, na skutek wieści z Warszawy – bez problemu przejął inicjatywę.
A jednak jestem Polakom wdzięczny za ten wielki tydzień. Ja w ciągu tego czasu podbijania bębenka nie widziałem – widziałem normalne, nieuleczalne kibicowanie wbrew rzeczywistości. W gruncie rzeczy wiedzieliśmy, jakie jest nasze miejsce w piłkarskiej hierarchii, a do samego końca udawało nam się tę wiedzę kwestionować. Pewnie stąd zresztą skala tego przygnębienia: gdyby skompromitowali się już w pierwszym meczu albo dostali łomot w drugim, byłoby łatwiej. Z drugiej strony: za chwilę rozpoczną się eliminacje mundialu. Ta drużyna jest młoda, może pograć ze sobą kolejnych kilka lat. Może się rozwinąć. Może w ciągu tego czasu uda się dołożyć do niej rozgrywającego, a póki co: nadal się cieszyć fantastycznym turniejem.