Archiwum kategorii: Premier League

Trzy akapity na zamknięcie okna

Trzy akapity, a właściwie trzy nazwiska, albowiem trzy osoby symbolizują dla mnie zatrzaśnięte wczoraj okno transferowe w Premier League. Żeby było jasne, żadna z nich nie jest piłkarzem. Osoba pierwsza: Franco Baldini, nowy dyrektor sportowy Tottenhamu. Osoba druga: Ed Woodward, nowy dyrektor wykonawczy Manchesteru United. Osoba trzecia: Ivan Gazidis, nie tak znów nowy dyrektor wykonawczy Arsenalu. Trzy nazwiska i trzy strategie: planowanie, chaos i cierpliwość.

O zatrudnienie Baldiniego Andre Villas-Boas dopominał się już w trakcie poprzedniego sezonu, zbyt dobrze pamiętając frustrujące zabiegi Daniela Levy’ego, który niemal do ostatnich minut ubiegłorocznego letniego okienka usiłował sprowadzić do Tottenhamu Leandro Diamao i Joao Moutinho, w obu przypadkach dając się pokonać tykającemu zegarowi. Kiedy maj 2013 przyniósł rozczarowanie (Arsenal i tym razem okazał się lepszy, mimo rekordowej ilości punktów w historii występów Tottenhamu w Premier League), Villas-Boas zabrał drużynę na pokazowy mecz na Jamajce. Piłkarze mogli się wspólnie zrelaksować, omawiając przy okazji, co poszło nie tak, a trener i prezes odwiedzili właściciela Tottenhamu, multimilionera Joe Lewisa, na co dzień trzymającego się z dala od spraw klubowych. To właśnie wtedy zdecydowano o sprowadzeniu Baldiniego i rozpoczęto przygotowania do okienka transferowego, określając budżet i najpilniejsze cele. Powtórzę to, co napisałem jeszcze przed zamknięciem okna: gdyby nie podkupienie Williana przez Chelsea, Tottenham (podobnie zresztą jak Manchester City, gdzie odpowiedzialny za transfery jest inny dyrektor sportowy, Txiki Begiristain) zakończyłby kupowanie jakieś 10 dni temu. Bilans zakupów? Siedmiu nowych piłkarzy, gruntownie odświeżony środek pomocy, gdzie pojawili się szybcy i agresywni Capoue czy Paulinho, Bale zastąpiony zarówno silnym i błyskotliwym lewoskrzydłowym (Chadli), jak wiotkim rozgrywającym typu „dziesiątka” (Eriksen) i rozdryblowanym, by użyć określenia Rafała Steca, atakującym z obu skrzydeł, ale też zza pleców wysuniętego napastnika Lamelą. Konkurencję w ataku zwiększył Soldado, a w obronie za pieniądze ze sprzedaży Caulkera udało się kupić Chirichesa – nie dość, że tańszego, to o wiele swobodniej niż młody Anglik czującego się z piłką. Pytania o sezon Tottenhamu nie są więc pytaniami o personel, ale o zdolność wytrzymania presji, związanej z powszechnym przekonaniem, że po tych zakupach drużyna powinna awansować do Ligi Mistrzów, i o szybkość zintegrowania nowych zawodników w drużynę – ale możliwości manewru, jakie Villas-Boasowi dał Franco Baldini, są oszałamiające.

Inaczej niż Woodward Moyesowi. Wszyscy pamiętamy, jak dyrektor opuszczał nagle azjatyckie tournee Manchesteru United i wracał do kraju, żeby dopiąć jakiś spektakularny transfer. Nic podobnego się nie wydarzyło: wakacje upłynęły pod kątem pytań o przyszłość Wayne’a Rooneya, braku asertywności na rynku, a później chaotycznych działań, których skutkiem było powiększenie sumy, jaką trzeba było ostatecznie zapłacić za Fellainiego, o 4 miliony. Do końca lipca w kontrakcie Belga obowiązywała wszak klauzula, umożliwiająca wykup za 23,5 miliona funtów, MU nie zdecydował się na jej uruchomienie i ostatecznie musiał wydać 27,5 miliona. Nie udało się z Thiago Alcantarą i Ceskiem Fabregasem, nie udało się z Anderem Herrerą (jedną z sensacji dnia wczorajszego było pojawienie się w biurach ligi hiszpańskiej hochsztaplerów, usiłujących sfinalizować transfer tego zawodnika), Samim Khedirą, a nawet Wesleyem Sneijderem, zapewne prześlepiono okazję sięgnięcia po Ozila – pieniądze, jakie Arsenal wydał ostatecznie za niemieckiego rozgrywającego, spoczywały przecież na klubowych kontach, skoro Czerwone Diabły myślały o kupnie Fabregasa. Osobną kwestią – chciałoby się powiedzieć: kompromitacją w stylu dawnego Tottenhamu, było niezałatwienie w porę wypożyczenia Coentrao z Realu; ogłoszone już, ale ostatecznie niesfinalizowane (jak się teraz czuje Patrice Evra?) w obliczu wcześniejszego fiaska związanego z kupnem Leightona Bainesa. Pytania o sezon MU są pytaniami o zdrowie Rooneya, przyszłość Kagawy, stopień kreatywności, he, he, Fellainiego, i o to, jak wiele punktów zapewnią gole van Persiego – ale kibice klubu otwarcie przyznają, że po kilku miesiącach pracy Eda Woodwarda zatęsknili za Davidem Gillem.

Ivan Gazidis mówił o budżecie Arsenalu mniej więcej to, co Woodward o budżecie MU – że klub ma pieniądze i ambicje sprowadzenia zawodników światowej klasy. On również długo ponosił porażki („nie” usłyszał m.in. w związku z Higuainem i Suarezem), ale zachował spokój i w końcu udało mu się odpalić największą transferową bombę tego okna. Dawno już do Arsenalu, ba: do całej Anglii nie przychodziła gwiazda świecąca tak jasno na europejskim firmamencie – nawet jeśli Ozil przyznaje, że z poprzedniego klubu został wypchnięty, i tak jest to wielkie osiągnięcie jego nowego pracodawcy, który zdołał zawczasu przewidzieć, że przeprowadzka do Madrytu Isco i Bale’a może skutkować dostępnością Ozila. Podobno pierwsze badania medyczne Niemca przeprowadzono już przed tygodniem… Ale nazwisko Gazidisa przywołuję nawet nie w związku z transferem fantastycznego rozgrywającego, tylko w związku z komunikatem zawartym w oświadczeniu ogłoszonym przy tej okazji. Poza standardowymi zdaniami o „ekscytującym dniu”, dyrektor mówił wczoraj głównie o większościowym udziałowcu klubu, Stanleyu Kroenke, i jego nieustannym wsparciu „dla Arsene’a i Klubu”, mającym na celu „dokonanie znaczących inwestycji dla wzmocnienia naszego składu i sprowadzenia utalentowanych zawodników, którzy odpowiadają naszym ambicjom i naszemu stylowi gry”. Owszem, piarowska nowomowa, ale można z niej wydobyć to, co najważniejsze: „Jak my wszyscy, pan Kroenke chciałby widzieć Arsenal kolekcjonujący mistrzostwa i puchary, i ma absolutną wiarę i zaufanie, że nasz menedżer będzie w stanie tego dokonać”. Pytania o sezon Arsenalu są więc jedynie pytaniami o niekupionego napastnika (choć nawet w przypadku kontuzji Giroud warto pamiętać, jak przed rokiem o grę na środku ataku upominał się Walcott) i jakość linii defensywnej (powiedzmy, że defensywnego pomocnika udało się odzyskać z Milanu…). Na to najważniejsze – o przyszłość Arsene’a Wengera i to, czy jest właściwą osobą na właściwym miejscu – Ivan Gazidis już odpowiedział.

Zamykanie okienka

16.00 Przed rozpoczęciem dzisiejszego, przeczytałem pilnie kilka poprzednich wpisów powstających podczas zamykania letniego i zimowego okienka transferowego (ile to już razy, pewnie z dziesięć…). Bawiliśmy się świetnie, klikaliśmy jak szaleni, z własnymi emocjami radziliśmy sobie w sposób, który zadowoliłby niejednego terapeutę, ale czy naprawdę potrafiliśmy dołożyć do tego wszystkiego jakąś wartość merytoryczną? Typowy ze mnie kibic Tottenhamu (albo typowy ze mnie inteligent): zamiast cieszyć się okazją, natychmiast zaczynam kwestionować, szukać dziury w całym, mnożyć wątpliwości… Co w takim razie tu robię? Ano przyglądam się, jak poszczególne kluby puszczają z dymem miliony funtów czy euro, jak w ostatniej chwili podbijają stawkę albo przeciwnie: gwałtownie przeceniają, jak po łebkach prowadzą badania lekarskie, byle zdążyć na czas. Co w tym najzabawniejsze: bez żadnej przemyślanej strategii (gdyby ją miały, już dawno wyłączyłyby się z wyścigu), z przyrodzonej skłonności jednego czy drugiego prezesa do hazardu albo w końcu z desperacji: bo sezon nie rozpoczął się tak, jak się spodziewano lub jego początek naznaczyły kontuzje. 16.15 Jest oczywiście w tym roku jeszcze jeden powód, dla którego niektóre kluby musiały czekać do ostatniej chwili: reakcja łańcuchowa wywołana jednym megatransferem. Kiedy Gareth Bale, po wielotygodniowym zamieszaniu, zamienił wreszcie Londyn na Madryt, kilku piłkarzy zaczęło być nagle niepotrzebnych Realowi: Kaka już przeprowadził się do Mediolanu, Mesut Oezil, jak wiele na to wskazuje, zostanie piłkarzem Arsenalu, wciąż spekuluje się na temat przyszłości di Marii. Przy tym transferze Niemca będzie trzeba zatrzymać się na chwilę, najpierw jednak pomyślmy, jak katastrofalnym interesem dla Realu było przed laty sprowadzenie Kaki w świetle tego, za jaką kwotę przychodził przed zaledwie czterema laty (70 milionów euro) i ile zarabiał rocznie (10 milionów), oraz ile w tym czasie realnie dał Realowi. Memento dla Bale’a, a przy okazji komplement dla Barcelony, która nieudany eksperyment z Ibrahimoviciem potrafiła urwać wcześniej. 16.50 Czy tylko ja mam wrażenie, że tym razem media karmiły nas mniejszą ilością transferowych bredni? A może po prostu nauczyłem się je przesiewać, puszczając mimo uszu te najbardziej fantastyczne? Gdzie te czasy, w których każdy angielski portal pełen był relacji rzekomych naocznych świadków z lotnisk, szpitali, ośrodków treningowych, donoszących o obecności tam zawodników w rzeczywistości przebywających w innych miastach i krajach? No dobra, w ogóle mi tego nie brakuje… Tegoroczne okienko z perspektywy fana Tottenhamu przebiegło wzorowo. Trochę o tym pisałem, żegnając Garetha Bale’a. Najpierw, tuż po sezonie, na Karaibach odbyło się spotkanie właściciela (Joe Lewisa), prezesa (Daniela Levy’ego) i trenera (Andre Villas-Boasa), podczas którego określono budżet i najpilniejsze potrzeby, później zaś – metodycznie je realizowano. Transferem lata było sprowadzenie wytęsknionego przez AVB dyrektora sportowego Franco Baldiniego, który dokonał reszty. Odejście Bale’a uwzględniono, przygotowano plan A i B, nawet gdy Chelsea sprzątnęła z klubowego ośrodka przebadanego już Williana – powstrzymało to Tottenham na zaledwie kilka dni, w trakcie których dogadano się z Eriksenem i Lamelą. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów mogę dziś położyć się nie wyczekując nerwowo do wczesnych godzin rannych, czy na stronie Tottenhamu pojawią się wieści o, tak, tak, Grzegorzu Rasiaku. Jeśli coś się dziś wydarzy, to odejścia i wypożyczenia tych, którzy z pewnością nie zmieszczą się w składzie na ten rok (Adebayor, Assou-Ekotto, może Sigurdsson) lub powinni grać regularnie, by był z nich pożytek dla klubu w sezonie kolejnym (Tom Carroll). Można oczywiście zastanawiać się, czy lewa obrona nie mogłaby być obsadzona silniej, ale efekt finalny ostatnich tygodni i tak jest nadzwyczajny: jeden doskonały zastąpiony siedmioma wspaniałymi, na klubowym koncie zyski, telefony w biurze prezesa milczą jak w Chelsea czy Manchesterze City. 17.05 Tak, uważałem i uważam, że Arsenalowi przede wszystkim przydałby się walczak w drugiej linii, ale skłonny jestem przyznać, że powrót Flaminiego („naprawdę mi przykro, że nie kosztował 25 milionów” – mówił wczoraj Arsene Wenger) tę lukę wypełni. Oezil? Któż z menedżerów Premier League, mający na koncie wolne środki, nie skorzystałby z okazji, słysząc, że zawodnik tej klasy pojawił się na rynku? Moyesowi przydałby się bardziej, ale Moyes patrzy ponoć w stronę swojego dawnego klubu (Fellaini), a i Herrerę z Athleticu Bilbao postanowił wyciągnąć. Arsenal z Giroud na szpicy, Cazorlą, Oezilem i Walcottem za plecami Francuza – pomyślcie sami. To jest ten moment, w którym wszystkie przedsezonowe prognozy boleśnie się weryfikują: w statystykach Arsenalu wypada dopisać kilkanaście bramek z podań niemieckiego artysty, a jego samego dopisać do najpoważniejszych kandydatów na piłkarza roku. 45 milionów funtów? To, przypominam, i tak dwa razy mniej niż kosztował niejaki Gareth Bale. Taxi_rock w komentarzu martwi się wprawdzie, że w przypadku kontuzji Giroud Arsenal zostaje bez napastnika (nie licząc niedoświadczonego Sanogo), ale po pierwsze, nadal słyszymy plotki o wypożyczeniu Demby Ba, a po drugie: jest przecież Walcott, od dawna powtarzający, że uwielbia grać na środku ataku. 17.20 Zauważmy: wszystkie najważniejsze transfery klubów Premier League dotyczą piłkarzy z zagranicy (owszem, zmienili klub Caulker czy Huddlestone, ale już np. nie Rooney – transfer Zahy dopinano zimą). Osoby odpowiedzialne za dorosłą i młodzieżowe reprezentacje Anglii załamują ręce, bo ich podopieczni mają w klubach coraz większą konkurencję, ale z drugiej strony (mówił o tym m.in. Andre Villas-Boas, przekonując, że wcale nie jest przeciwny kupowaniu krajowców) cena za Anglików od lat jest wyższa niż za zawodników o zbliżonych, a nawet wyższych umiejętnościach, zza Oceanu czy Kanału. Przypominam sobie te 15 milionów za Davida Bentleya; przypominam sobie miliony wydawane przez kolejne kluby za Andy’ego Carrolla czy Darrena Benta, i… niczemu się już nie dziwię. 17.55 To jakiś żart z Odemwingiem w Cardiff? Nie, raczej poszukiwanie straconego czasu. Żal patrzeć, jak ten największy przegrany poprzedniego okienka (pamiętacie cyrk ze zdjęciami napastnika WBA, próbującego dostać się na teren QPR, zamknięte drzwi i transfer, który nie doszedł do skutku), niezły w gruncie rzeczy napastnik, zmarnował pół roku kariery. Czy następnym przegranym będzie Yohan Cabaye? 18.10 Temat do odstąpienia: piłkarze podążający w ślad za menedżerami. Harry Redknapp, próbujący dziś sprowadzić Niko Krajnczara i Jermaina Defoe, Martin Jol kupujący do Fulham Berbatowa czy Taraabta, to przykłady bliskie memu sercu, ale przecież zarówno Roberto Martinez drenujący Wigan, jak David Moyes wciąż jeszcze nieskutecznie próbujący sprowadzić na Old Trafford dawnych podopiecznych z Evertonu, Fellainiego i Bainesa, to przykłady w tym okienku najgłośniejsze. Czy można się dziwić leniwym dziennikarzom, którzy zmyślając plotki transferowe niemal w połowie przypadku kierują się regułą: piłkarz A grał u trenera B w klubie C, więc skoro B prowadzi teraz drużynę D, to będzie rozmawiał z C o transferze A? Biedacy, tylko z Arsenem Wengerem nie mają łatwo, od 16 lat pracującym w jednym klubie – tu jednak sprawdza się inna reguła: powrotu syna marnotrawnego. Cescowi Fabregasowi dajemy jeszcze rok 😉 18.30 Największym transferem Liverpoolu, pierwszego lidera Premier League, jest ten nieprzeprowadzony: w klubie zostaje Luiz Suarez. Dziś przyszedł reprezentacyjny obrońca z Francji, Mamadou Sakho, wysiadujący ostatnio na ławce PSG, inny rezerwowy – Victor Moses z Chelsea i młody obrońca Ilori ze Sportingu. Kibice drużyny Rodgersa frustrowali się okazjami, które przechodziły koło nosa (Mchitrian, Willian), ale mają ciekawy desant z Hiszpanii: Aspasa i Cissokho. W tym przypadku jednak mówić należy przede wszystkim o transferze dokonanym kilkanaście miesięcy wcześniej: niechciany i niedoceniany na Stamford Bridge Sturridge wyrósł dziś na czołowego napastnika Premier League. Rewolucja Brendana Rodgersa nabiera tempa nawet bez bicia transferowych rekordów. 19.20 Mój prywatny tytuł bredni dnia wędruje do Włoch, skąd przyszła pogłoska o możliwej wymianie Torresa na Adebayora, na którą nastawali ponoć działacze Tottenhamu. Już prędzej uwierzę w, nieprawdopodobną przecież, po tylu mocnych deklaracjach Jose Mourinho (jest mistrzem prawdomówności, nieprawdaż) w przeprowadzkę Juana Maty do Paryża. 19.50 Europa wychodzi z kryzysu, a Finansowe Fair Play nie okazało się hamulcem dla intensywnych zakupów (inna sprawa, że kondycję klubów Premier League radykalnie poprawił rekordowy kontrakt telewizyjny). W angielskiej ekstraklasie w nowych piłkarzy zainwestowano już ponad 500 milionów, a zakupowy prym wiedzie, tak, tak, mój Tottenham, który wydał już ok. 107 milionów funtów; moim zdaniem do końca okienka z pewnością będzie na plusie (z nadzwyczajnej tabelki „Guardiana” wynika, że na kilka minut przed ósmą wydatki minimalnie przekraczają dochody). Setkę wydał też Manchester City, ale tu dochodami kompletnie się nie przejmowano: po stronie „sprzedano” mamy zaledwie 10 milionów, z czego większość za Teveza. Szastała również Chelsea: 68 milionów wydano, zarobiono pięć. Do poziomu wydatków Liverpoolu (blisko 50 milionów) Arsenal może, jak wiemy, zbliżyć się jednym transferem – ale Liverpool również sprzedawał: Carrolla, Downinga, Spearinga czy Shelvea, a więc również przede wszystkim Anglików. Warto zwrócić uwagę na inwestycje Southamptonu, Cardiff i Norwich – wszystkie trzy kluby wydawały odważnie, między 25 milionów, a 35 milionów, tyleż korzystając ze wsparcia właściciela (Cardiff), co wspomnianych kontraktów telewizyjnych. Wciąż na liście największych graczy na rynku brakuje Manchesteru United, a przecież o ofensywnego pomocnika dla tego klubu skowytaliśmy jeszcze zanim Paul Scholes przeszedł na emeryturę po raz pierwszy. Może dziś… 21.00 Coś mi się maszynka blogowa zaczęła psuć. Nie zachował się zapis sprzed kilkunastu minut o kolegach z prasy papierowej, mających o tej właśnie porze dedlajn na pierwsze wydanie gazety, wiedzących, że sprawa jest przesądzona: że będzie kosztował 42,5 miliona funtów (skądinąd ani MU, ani MC, ani Liverpool, o sąsiadach zza północnolondyńskiej miedzy nie wspominając, nie wydali dotąd takiej kwoty za jednego piłkarza, nieprawdaż?), że podpisze pięcioletni, najbardziej lukratywny w historii klubu kontrakt, że nie może się doczekać wspólnych występów z kolegami z reprezentacji Niemiec, itd, itp., i niemogących jeszcze tego wszystkiego napisać oficjalnie. Pozdrawiam kolegów przy okazji; z pewnością nie umieszczą w zastępstwie wiadomości o Nicklasie Bendtnerze, któremu Arsenal dopłaci ponoć, byle tylko zechciał się przeprowadzić do Crystal Palace. 21.15 Wśród słów zakazanych jest dziś słowo „breaking”, ale powtarzaną przez wszystkich wiadomość, że Fellaini poprosił właśnie Evertone o wystawienie na listę transferową (poprosił?!), należałoby jednak opatrzyć podobnym określeniem. Czy w niecałe trzy godziny można zawrzeć umowę między dwoma klubami, przeprowadzić testy medyczne, podpisać kontrakt, i przefaksować wszystkie papiery do Premier League? Oczywiście, że można; Fellaini pewnie zresztą już dogadany z niedawnym szefem. Jeśli jednak mówimy o randze tego wzmocnienia, nie tylko zestawiając je z idącym w nieco innym kierunku Oezilem, powiedzmy i to: wolelibyśmy częściej oglądać Kagawę. 21.30 Ktoś ze znajomych na Twitterze przypomniał historię bezcenną: przecież Joe Kinnear po objęciu stanowiska dyrektora sportowego Newcastle opowiadał, że jego nazwisko otwiera drzwi we wszystkich klubach świata; że w każdej chwili może zadzwonić do Fergusona czy Wengera… I co? I początek sezonu nienajlepszy, a zakupy niezbyt imponujące. Przyjdzie liczyć na to, że sprowadzeni zimą Galowie nareszcie się zaaklimatyzują nad rzeką Tyne? Że Cabaye, od którego Kanonierzy woleli jednak Oezila, zaciśnie zęby i zacznie grać na dawnym poziomie? Z pewnością Alan Pardew jest jednym z tych menedżerów, którzy modlili się w ostatnich dniach, żeby transferowy cyrk wreszcie się skończył. Choćby dlatego, że po zamknięciu okienka będzie miał pewnie mniej okazji do oglądania Kinneara twarzą w twarz. 22.00 Konsensus: jeśli w ciągu najbliższych dwóch godzin wydarzy się jeszcze coś godnego uwagi, to transfery Oezila do Arsenalu, Fellainiego do MU i wypożyczenie Lukaku do Evertonu (tego ostatniego ruchu nie rozumiem, bo ze wszystkich napastników Chelsea o Belgu miałem najwyższą opinię – dla Evertonu świetny strzał, rzecz jasna…). Benoit Assou-Ekotto idzie do QPR na wypożyczenie. Wiem, że AVB uważa, iż Danny Rose mu wystarczy (z Vertonghenem, Fryersem i Naughtonem jako możliwymi zastępcami), a w ciągu minionych 12 miesięcy nie zdołał się przekonać do Kameruńczyka, a przecież mi żal. Lewy obrońca Tottenhamu to jedna z najbarwniejszych figur w Premier League; szczerość jego wywiadów o kondycji współczesnego futbolisty ożywiała świat w większości przypadków sterylnie wyprany z charakterów. W tym przypadku mam podejrzenie, że jego obnoszony z dumą luz po prostu nie przypadł do gustu Villas-Boasowi. Rose więcej i szybciej biega między jednym polem karnym a drugim, ale zarówno w defensywie, jak i w celności dośrodkowań Assou-Ekotto prezentuje się lepiej. Oby wrócił. 22.25 Do czytania po zamknięciu okienka, kiedy opadną emocje: Stefan Szymanski, współautor „Soccernomics”, policzył tzw. homegrown players (uwaga, pojęcie nie jest równoznaczne z wychowankiem) w klubach Premier League i zestawił ich z miejscem w tabeli na koniec sezonu 2012/13. 0,2 to przeciętna meczowa Manchesteru City – mimo wszystko smutne. 22.45 No dobra, jesteśmy już na etapie dowcipów, a Rafał Stec (chyba nazwę go z tej okazji moim młodszym kolegą…) o 21.49 ogłosił, że nie wytrzymał kondycyjnie. Z dowcipów spodobał mi się ten o ataku astmy Mesuta Oezila, wywołanym przez kurz w gabinecie z trofeami Arsenalu, i oblanych przez to testach medycznych. Całkiem serio: astmatykiem jest ponoć nowy obrońca Tottenhamu Vlad Chiriches, a nieoczekiwanych komplikacji z transferem Oezila naprawdę się nie spodziewam. Nieustannie gratuluję raczej Kanonierom fartu i nieustannie zachodzę w głowę, dlaczego David Moeyes zamiast finezyjnego Niemca woli drągalowatego Belga. Dośrodkowania na głowę powinno się wszak adresować do van Persiego, od walki wręcz są Rooney i Cleverley, błysku geniuszu tu trzeba, bo solidnego rzemiosła mamy pod dostatkiem… 22.55 Pamiętacie Bebe, najdroższego bezdomnego w historii, jeden z „tych” transferów Aleksa Fergusona? MU, który niegdyś wydał na niego 7 milionów funtów, wypożycza go właśnie do portugalskiego Pacos de Ferreira. Mocno bym się zdziwił, gdyby jeszcze wrócił na Old Trafford. Inne, fajne tym razem, i z perspektywą powrotu, wypożyczenie, to Nick Powell z MU do Wigan. Chłopak ma w tym sezonie szansę nawet na europejskie puchary… 23.05 I jeszcze jedna lektura na po zamknięciu, tym razem drugi współautor „Soccernomics”, Simon Kuper, o bezsensowności transferu Bale’a. Warto się zalogować na stronę „Financial Timesa” nie tylko dla jego publicystyki. Porównajcie z nieocenionym Davidem Connem, w „Guardianie” przekonująco argumentującym za stanowiskiem wręcz przeciwnym. Publicystyka o Bale’u prezentowała się dziś lepiej niż jego hiszpański. 23.10 Zacytuję jeden z komentarzy, poddając pod dalszą dyskusję (ksav, dzięki): „Panie Michale, może to jednak Fellaini jest kluczem dla Kagawy. Carrick (zasięg podań, kontrola tempa) + Fellaini (siła, upraszczanie, ale i przyspieszanie gry na jeden kontakt) = zabezpieczony środek pola. Bo Cleverley niby gra jako box to box, ale ani z przodu nie daje jakości (brak wejść w pole karne, brak rajdów, brak odbiorów i przyspieszania gry), ani nie jest gwarantem utrzymania się przy piłce pod presją. Jeśli przed taką dwójką grałby Kagawa…widziałbym strącone główki, wygrane przebitki Fellainiego i szybkie decyzje Japończyka”. 23.20 Mesut Ozil (nieoceniony pan Twitter powiedział, że umlaut jest turecki, a nie niemiecki, więc jeśli nie mamy klawiatury z kropeczkami piszemy „Ozil”, a nie „Oezil”) oficjalnie w Arsenalu. Drugi po Torresie najdroższy piłkarz w Anglii, ale bądźmy spokojni: nie skończy jak Torres. Najjaśniejszy transfer okienka, kompletnie nie ze względu na cenę. Cholernie jestem ciekaw informacji, jak to przebiegło i kiedy tak naprawdę zaczęły się negocjacje. Co zdecydowało, że Arsenal, a nie MU? Cena? Większe zaufanie piłkarza do Wengera niż do Moyesa? Po komunikacie Arsenalu sądząc, zawierającym wypowiedź Ivana Gazidisa i jego podziękowania dla Stanleya Kroenke „od zawsze w pełni popierającego Arsene’a i Klub w znaczących inwestycjach mających na celu wzmocnienie drużyny”, a także „mającego absolutną wiarę i zaufanie do naszego menedżera”, robiono przy okazji politykę. Trudno, żeby nie, przy takiej skali inwestycji. Wyposzczeni kibice Arsenalu widzą, że „pieprzone pieniądze” zostały wreszcie wydane – i to tak, że lepiej nie można, a ja się cieszę, bo rywalizacja z Tottenhamem stanie się jeszcze ciekawsza. Wczoraj mówiliśmy, że po rekordowych wydatkach większa presja ciąży na ramionach najmłodszego menedżera Premier League, dziś także na barki najstarszego nałożono kolejne ciężary: o trofeach także jest mowa u pana Gazidisa… 23.40 Oto, co nazywam przeniesieniem klubu na następny poziom: jak podaje Opta, przez cały ubiegły sezon Ozil i Cazorla stworzyli swoim kolegom 188 okazji do strzelenia bramki – Ozil 92 i Cazorla 96. Giroud na króla strzelców Premier League? 23.45 Zaczekajmy jeszcze kwadrans, żeby napisać, że największym przegranym tegorocznego okienka transferowego jest Manchester United.

00.00

Jeszcze bym zaczekał na tego Fellainiego, czuję, że to nie koniec. A gdyby to jednak miał być koniec, to może z kogucim akcentem: z Tottenhamu odszedł, na roczne wypożyczenie do QPR, Tom Carroll. Zobaczycie, że ten chłopak nie tylko da klubowi Harry’ego Redknappa awans do Premier League, ale także sobie zapewni awans do pierwszego składu Tottenhamu, a w perspektywie także do reprezentacji Anglii. Na White Hart Lane z jego rozwojem wiąże się ogromne nadzieje – jak przed rokiem w przypadku Rose’a czy Townsenda regularne występy w słabszym klubie mają przynieść przełom w karierze. Przyjemnie, ze jego macierzysty klub w tym okienku działał metodycznie jak nigdy dotąd. Obgryzających do końca paznokcie pozdrawiam serdecznie wraz z kibicami MC i Chelsea. Może jednak kluby z dyrektorami sportowymi nie są tak całkiem bez sensu 😉

00.20

Mówiłem, że to nie koniec? Moyes zdążył rzutem na taśmę: ściągnął za sobą Fellainiego i, skoro Everton uparcie nie oddawał Bainesa, wypożyczył z Realu Fabio Coentrao. Everton tymczasem powetował straty, kupując i wypożyczając Lukaku, McCarthy’ego z Wigan (świetny zakup) i Barry’ego z MC. Sprawę późnych zakupów United tłumaczy cyrk z fałszywymi agentami negocjującymi transfer Herrery; więcej o tym usłyszymy w najbliższych dniach. Chaos, przepłacony Fellaini (kilkanaście dni temu wygasła w jego kontrakcie klauzula odstępnego, o której przecież Moyes musiał wiedzieć) i szczęśliwe zakończenie. Harry Redknapp przez okno swojego samochodu mówi, że kupił jeszcze Niko Krajnczara, co oznacza, że mam przywidzenia i naprawdę powinienem iść spać.

Rutynowe derby

Płyty się z tego nie wyda. Nie było to w żadnym sensie klasyczne zwycięstwo Arsenalu nad Tottenhamem – było to po prostu rutynowe zwycięstwo Arsenalu nad Tottenhamem. Ale też trzeba powiedzieć, że ten mecz przyszedł za wcześnie, aby na jego podstawie móc oceniać nowy Tottenham. Jeszcze przed derbami Arsene Wenger przestrzegał, że wkomponowanie w drużynę więcej niż trzech zawodników może być problemem – tylko pięciu piłkarzy z wyjściowej jedenastki gości, którą oglądaliśmy dziś na Emirates, występowało w niej wiosną.

Brak zrozumienia widać było zwłaszcza w drugiej linii, gdzie zarówno Paulinho, jak Capoue, i zwłaszcza Dembele, tracili mnóstwo czasu, zanim któryś wpadł na pomysł pozbycia się piłki. Brak zrozumienia i wynikające stąd złe wybory, bo często zamiast narzucającego się podania do kolegi któryś z nich decydował się na indywidualną akcję. W ten sposób Paulinho jeszcze w pierwszej połowie zmarnował ciekawą inicjatywę Vertonghena, który przedarł się do przodu, podał do Brazylijczyka, wbiegł w pole karne i nie doczekał się odegrania, bo kolega postanowił uderzać samemu. W ten sposób również zaczął się kontratak dający Arsenalowi jedynego gola: Chadli po podaniu Rose’a sam pędził na bramkę, został zablokowany, zostawił za sobą mnóstwo wolnego miejsca, którym ruszyli gospodarze, Dawson złamał wysoko ustawioną linię obrony, cofając się za Olivierem Giroud, i… stało się nieszczęście.

Tych nieszczęść (z koguciej perspektywy, rzecz jasna) byłoby więcej, gdyby nie znakomity Lloris. Mnie oczywiście szybkość wyjść Francuza nie dziwiła: żeby grać wysoką linią obrony, jak chce i lubi Andre Villas-Boas, trzeba mieć bramkarza odważnie ruszającego poza pole karne. Dobrze, że oprócz wślizgów, Lloris zdołał również kilkakrotnie interweniować na linii. Szkoda, że jego koledzy poza strzałami z dystansu nie umieli do podobnej pracy zmusić Wojciecha Szczęsnego.

Problemy Tottenhamu? Oprócz braku zgrania i wynikającej stąd rozlazłości, zapowiadająca się arcygroźnie kontuzja Capoue (był w pierwszych meczach znakomity; dziś został zniesiony z boiska pod maską tlenową, a mnie to wyglądało na zerwane wiązadła i zapowiedź wielomiesięcznej przerwy – oby nie była to strata równie bolesna, jak ubiegłoroczny uraz Sandro), brak klasycznej „dziesiątki” i osamotnienie Soldado w ataku. Hiszpan wiele razy cofał się, szukając gry z kolegami, a gdy raz czy drugi znalazł się w polu karnym – jego uderzenia z pierwszej piłki były blokowane przez czujnego Mertesackera. Kłopot w tym, że w kolejnym już meczu większość piłek do niego nie dochodziła – zarówno z powodu braku „łącznika” (zobaczcie, jak głęboko grał i jak często podawał do tyłu teoretycznie mający spełniać tę rolę Dembele), jak i marnej jakości dośrodkowań. Danny Rose, który próbował najczęściej, musi się jeszcze dużo uczyć, jeśli idzie o wrzutki w pole karne. Kyle Walker musi się uczyć nie tylko wrzutek, ale i przyjmowania piłki. Chadli i Townsend raczej ścinali do środka, szukając okazji do strzału – ale strzały z daleka kłopotów Szczęsnemu nie sprawiały. Nie przekonała mnie decyzja AVB o wprowadzeniu na boisko Defoe’a i zatrzymaniu Chadliego: może Holtby dziś, może Eriksen w kolejnych meczach odnaleźliby się w roli wspierającego napastnika (eksperyment z Sigurdssonem AVB najwyraźniej uznał już za nieudany).

O Arsenalu w tym sezonie piszemy, że nastawia się na grę z kontry (statystyki z dziś: 43 do 57 proc. dla Tottenhamu, jeśli idzie o posiadanie piłki, 394 do 509 w podaniach, z czego celnych 75 do 85 proc.), ale jakże to skuteczna taktyka, zwłaszcza jak się ma Walcotta, do którego można zagrać piłkę za plecy obrońców i gotowego obsłużyć nią Giroud. W środku pola, pod nieobecność Artety, błyszczą niedoceniane gwiazdy: świetnie się uzupełniający Rosicky i Ramsey, na środku obrony wreszcie zachowują spokój Mertesacker i Kościelny; każdy wie, co robić, nawet jeśli w końcówce trzeba bronić wyniku grając… czwórką bocznych obrońców. Kanonierzy, owszem, niekiedy tracą piłkę, ale ich gra defensywna z meczu na mecz się poprawia – nawet Giroud coraz lepiej radzi sobie podczas fizycznych konfrontacji z rywalami. Jeśli wiesz, co robisz, i instynktownie wiesz, co robią twoi koledzy, grasz o tych parę decydujących ułamków sekundy szybciej. Tych mniej więcej, które dziś zdecydowały o sukcesie Arsenalu i nad którymi „nowy Tottenham” będzie musiał pracować na treningach wiele tygodni. Po wydaniu stu milionów funtów na transfery – presja ciąży na najmłodszym menedżerze Premier League, ten najstarszy znów może odetchnąć pełną piersią. Jak pisałem przed tygodniem: wieści o śmierci Arsenalu są stanowczo przesadzone, a jeśli jeszcze do klubu przyjdzie Mesut Ozil…

PS. O odejściu Bale’a rozpisałem się wczoraj, o innych transferach więcej rzecz jasna jutro. Przepraszam, że ze względu na inne obowiązki nie zdołałem dziś rozpisać się na temat meczu Liverpool-MU. Generalnie jestem pod wrażeniem dojrzałości i dyscypliny piłkarzy Brendana Rodgersa i nie wydaje mi się, by (jak mówił po spotkaniu David Moyes) mistrzowie Anglii rozegrali najlepszy z dotychczasowych meczów pod wodzą nowego trenera. Im również przydałaby się jakaś „dziesiątka”…

Nasi najdrożsi (piłkarze świata)

Rekord czy nie rekord (w chwili, kiedy to piszę, suma, jaką Real zapłacił Tottenhamowi za Garetha Bale’a nie została jeszcze potwierdzona) – prywatnie uważam, że Bale nie jest wart tych pieniędzy, ba: prywatnie uważam, że jeśli takie pieniądze powinno się płacić przy zatrudnianiu kogokolwiek, to raczej ludzi zdolnych uratować świat przed chorobami nowotworowymi. Ale samą wielkością kwoty zdziwiony nie jestem. Chyba każdy, kto ma jako takie pojęcie o świecie futbolu, wiadomość o otarciu się o rekord przy przeprowadzce Walijczyka do Madrytu, przyjął bez wzruszenia ramionami.

Bo właściwie dlaczego nie? Ma zaledwie 24 lata i nieprawdopodobny talent. W ubiegłym sezonie, nie będąc przecież środkowym napastnikiem, strzelił 26 goli, a przede wszystkim: rozwinął się jako piłkarz, jak może żaden inny z zawodników czołowych lig europejskich. Od dobrych paru lat nie jest już szybkim lewym obrońcą nieźle wykonującym rzuty wolne (jako takiego sprowadzał go Tottenham z Southamptonu). Od roku nie jest już szybkim lewoskrzydłowym, którego owszem: nie zdołał swego czasu upilnować Maicon podczas słynnego dwumeczu z Interem, ale z którym później boczni obrońcy wspierani przez defensywnych pomocników doskonale dawali sobie radę. Andre Villas-Boas wymyślił mu nową pozycję na boisku: Bale zaczął atakować ze środka, operując z dużą swobodą taktyczną za napastnikiem, choć kiedy było trzeba, wracał na lewe skrzydło, a i na prawym radził sobie całkiem nieźle. Jego bramki – niemal wszystkie strzelone zza pola karnego – były fantastyczne. Jego szybkość? W Anglii szybszych zawodników można policzyć na palcach jednej ręki. Jego wytrzymałość? Imponują nie tylko statystyki przebiegniętych przezeń kilometrów, ale także proporcje, jaką część z nich przebywa sprintem, jaką szybkim biegiem i jaką – stosunkowo najmniejszą na tle innych zawodników – truchtem. Jego zdolność do rozstrzygnięcia meczu indywidualnym zrywem? Na Wyspach w sezonie 2012/13 porównywana jedynie z van Persiem.

Że niby, w odróżnieniu od poprzednich megatransferów, Figo, Zidane’a, Kaki czy Ronaldo, niczego jeszcze nie osiągnął? Bałamutny argument. A potencjał rozwoju, który potrafią ocenić zarówno trenerzy, jak eksperci piłkarscy? A potencjał marketingowy, który szacują eksperci od rynku reklamowego (Bale, skądinąd, zastrzegł już sobie prawo do swojej „cieszynki”: złożonego z palców obu dłoni serduszka)? A bezcenny w tym kontekście, obowiązujący wciąż wizerunek skromnego walijskiego chłopaka, wiernego dziewczynie z liceum i każdą wolną chwilę spędzającego z rodzicami? A fakt, że z dotychczasowym klubem wiązał go wieloletni kontrakt, co rzecz jasna znacząco zwiększa wielkość kwoty transferowej? Że przez lata spędzone w nowym klubie może znaczącą część tej kwoty odpracować nie tylko swoją grą: golami, asystami, punktami, pucharami itd., ale także całym tym globalnym przemysłem pamiątkowo-koszulkowym?

Dodając do wszystkiego, co powyżej, powszechną wiedzę, że prezes Realu z powodów wizerunkowych zainteresowany jest galaktyczną rangą swoich zakupów, a prezes Tottenhamu z kolei cieszy się opinią najtwardszego na rynku negocjatora, wysokość zapłaconej za Bale’a sumy nie powinna nikogo dziwić.

Bo właściwie dlaczego tak? Real Madryt jest największym klubem świata, przynajmniej w rankingu Deloitte’a, a zatrudnienie Carlo Ancelottiego w roli trenera daje nadzieję, że na przewodzeniu w rankingach bogactwa się nie skończy. Pokażcie mi piłkarza, który – grając dotąd w klubie niemającym szans na wygrywanie mistrzostwa kraju, o sięganiu po triumf w Lidze Mistrzów nie wspominając – oprze się pokusie. Co Bale’owi w tej sytuacji długo zapisywałem na plus, to że aż do wtorku nie wyczyniał cyrków, jak jego poprzednicy, Berbatow czy Modrić (a, sięgając po przykłady z innych klubów, np. Luis Suarez): nie kazał się wystawić na listę transferową, nie udzielał niemądrych wywiadów itp. Szkoda, że ostatecznie nie wytrzymał napięcia i przestał pojawiać się w klubie, jak to robił przez wszystkie poprzednie dni i tygodnie; szkoda ze względu na piękne wspomnienia, które po sobie zostawia. Ale też: współczesny futbol na podobne zachowania zdążył nas uodpornić. Od czasu, jak Sepp Blatter wygłaszał sławetne zdania na temat „współczesnych niewolników”, zmieniło się wszystko. Jeśli zawodnik naprawdę chce odejść z klubu, po prostu z niego odchodzi. Wspierany w łamaniu kodeksu dobrych praktyk przez przyszłego pracodawcę, który nie potrafi się powstrzymać przed budowaniem sceny na uroczyste powitanie albo zamieszczaniem na swojej stronie internetowej linku do koszulek z jego nazwiskiem, zanim wszystkie strony złożą podpisy pod umową…

Oczywiście rozstanie Garetha Bale’a z Tottenhamem zostało przesądzone w ostatniej kolejce poprzedniego sezonu, kiedy do prześcignięcia Arsenalu w tabeli i zapewnienia sobie prawa gry w Lidze Mistrzów zabrakło punktu. Niektórzy z nas byli z tym pogodzeni od dawna (ja, pisząc książkę „Futbol jest okrutny”, już od lutego). Sprawę dodatkowo upraszcza przekonanie, że w ogólnych zarysach ten transfer dopięto przed kilkoma tygodniami, czyniąc elementem międzyklubowej umowy ustalenie, że zostanie upubliczniona dopiero gdy Tottenham skończy swoje zakupy. Dla sprytnego biznesmena, jakim niewątpliwie jest Daniel Levy, było jasne, że w momencie ogłoszenia rekordowego transferu, każdy klub, od którego chciałby kupić zawodnika na zastępstwo za Bale’a, będzie żądał kwot niebotycznych. I tak, jak na dotychczasowe praktyki, Tottenham wydawał sporo i szybko – choć niezależnie od sprawy Bale’a można to łączyć również z pojawieniem się na White Hart Lane nowego dyrektora sportowego Franco Baldiniego, z jego imponującymi kontaktami w świecie futbolu. Andre Villas-Boas nie może się nachwalić współpracy z Włochem, pozwalającej mu skupić się wyłącznie na kwestiach związanych z prowadzeniem drużyny podczas treningów i spotkań, i zostawić w rękach dyrekcji sprawy transferowo-kontraktowe – z kontaktowaniem się z agentami zawodników w pierwszej kolejności. Prawdziwym transferem roku jest Baldini – uważają kibice Kogutów. Gdyby nie podkupienie przez Chelsea Williana, kadra Tottenhamu na sezon 2013/14 byłaby zamknięta przed tygodniem.

Jak realnie to wygląda? O wiarygodności kredytowej klubu z Kastylii – zadłużonego, jak wiemy, na ponad 500 milionów euro – dyskutować nie ma sensu. Po pierwsze, Simon Kuper i Stefan Szymanski, autorzy „Soccernomics”, udowodnili, że przywiązanie do racjonalnego prowadzenia sportowego biznesu, wiązanie przychodów z dochodami itd., nie przekłada się na trofea, a największe kluby świata są praktycznie nieupadalne (mówiłem o tym trochę w ostatnim numerze „Wprostu”). Po drugie, jedną z przyczyn tak długich negocjacji między Tottenhamem a Realem było domaganie się przez Londyńczyków gwarancji bankowych: Daniel Levy chciał wiedzieć, czy wicemistrzowie Hiszpanii będą mieli czym zapłacić (inna sprawa, że ich poprzedni rekordowy transfer finansowała Bankia, która popadła później w kłopoty i musiała korzystać z pomocy publicznej; Simon Kuper donosił niedawno na Twitterze, że lider prawicowych populistów z Holandii, Geert Wilders, pytał w parlamencie ministra finansów, co zamierza zrobić z faktem, że Real kupuje Bale’a dzięki wsparciu, jakiego Hiszpanii udzielają także holenderscy podatnicy).

Dużo mniej oczywisty jest temat przydatności Bale’a do Realu i tego, jak da sobie radę w nowym klubie. Specjaliści od ligi hiszpańskiej, rysując nową formację ofensywną tej drużyny ustawiają Walijczyka wraz z Ronaldo i Isco (lub Ozilem) za plecami Karima Benzemy. Na papierze wygląda to świetnie; problem w tym, że specjaliści od ligi hiszpańskiej piszą również o specyfice szatni Realu i o tym, że jej liderzy – Ronaldo zwłaszcza – całą historią ze sprowadzaniem Bale’a są mocno zmęczeni. Powodów do niepokoju jest niemało: nie tylko presja związana z aurą „najdroższego” czy „niemal najdroższego” (pamiętacie jeszcze niejakiego Denilsona, którego bycie najdroższym na świecie kompletnie spaliło?), ale także wspomnienia takiego np. Michaela Owena, który nie potrafił odnaleźć się w Madrycie m.in. dlatego, że koledzy z drużyny bardziej lubili Morientesa. Jak Cristiano Ronaldo zniesie pojawienie się na tej witrynie nowego bibelota? Jak Angel di Maria będzie się czuł na zakurzonej dolnej półce? „Czy naprawdę potrzebujemy tego gościa?” – to pytanie będzie się unosić nad Santiago Bernabeu tym mocniej, że większość piłkarzy i kibiców Realu nie widziała pewnie zbyt wielu meczów Tottenhamu (bo i dlaczego miałaby widzieć?). „Specjalna scena na powitanie? A dlaczego mnie takiej nie zbudowali?” – jakież to ludzkie, reagować w ten sposób…

Jeżeli coś w tej sytuacji może być wsparciem dla przybysza z Londynu, to przykład Davida Beckhama. Szaleństwo, związane z przyjazdem tego ostatniego do Madrytu było nawet większe, niepokoje i frustracje nowych kolegów – z pewnością porównywalne, a przecież Anglik poradził sobie doskonale. Wypieszczona megagwiazda, jak się okazało, nie miała w sobie nic z gwiazdorstwa: na treningach i podczas meczów harowała tak samo ciężko, o ile nie ciężej niż inni. I podbiła serca pozostałych.

Bale’owi może się udać. Obiektem intensywnego zainteresowania mediów stał się już jako piętnastolatek, obiektem pierwszego wielomilionowego transferu był w wieku 16 lat, później zaś kontuzje i aura kogoś, kto przynosi drużynie pecha (bodaj przez roku, gdy wychodził w pierwszym składzie, Tottenham zawsze przegrywał) musiały uodpornić go na niejedno. Kiedy Harry Redknapp narzekał, że Bale przewraca się i wzywa masażystę przy każdym ostrzejszym wejściu na treningu – przestał to robić i zaczął ciężko pracować na siłowni. Kiedy menedżer naśmiewał się z jego nadmiernej dbałości o fryzurę (pamiętacie wsuwki do włosów?), po prostu się ostrzygł. Kiedy Redknappa zastąpił Andre Villas-Boas, Walijczyk wiedział, czego od niego chce: bardziej wyrafinowanych lekcji taktyki, i przegadał z nim niejedną godzinę. O planowanym wyjeździe za granicę mówił od kilku lat. Walię, jak wiadomo, opuścił jako piętnastolatek. Przed rokiem został ojcem. Chciałoby się rzec: wszystko na swoim miejscu, nawet Carlo Ancelotti – kolejny trener, od którego Bale może się uczyć nowych rzeczy.

Umarł król, niech żyją… królowie, albo – jak to ujął Garth Crooks – sprzedaliśmy Elvisa, kupiliśmy Beatlesów. Zdanie „wszystko na swoim miejscu” odnoszę bowiem również do Tottenhamu, gdzie odejście Bale’a różni się zasadniczo od wcześniejszych podobnych przypadków – Berbatowa czy Modricia. Tamtych transferów, dopinanych w nerwowej atmosferze za pięć dwunasta, nie udało się zrównoważyć. Ten nie został jeszcze ogłoszony, a Chadli, Paulinho, Soldado czy Capoue zdołali rozegrać kilka spotkań, i nie był to jeszcze koniec zakupów. Williana sprzątnęła sprzed nosa Chelsea, więc uruchomiono plany B i C, sprowadzając Lamelę i Eriksena (kupno obrońcy Chichiresa ze Steauy jest związane raczej z wcześniejszym odejściem Caulkera i Gallasa). Na pierwszy rzut oka druga linia Tottenhamu wygląda solidniej, a możliwości manewru w taktyce i ustawieniu, jakie dają poszczególni zawodnicy, wydają się oszałamiające. Narzekaliście w roku ubiegłym, że macie do czynienia z drużyną jednego piłkarza, to dostajecie na jego miejsce pół tuzina następców. Ubolewałem, że po kontuzji Sandro druga linia straciła całą dynamikę? Odeszli będący źródłem problemu Parker i Huddlestone, a pojawili się szybcy i silni Capoue i Paulinho. Ciężar strzelania bramek, który tak często musiał brać na siebie Bale, rozłoży się między Soldado a grupę zawodników grających za jego plecami, a i Lamela, i Eriksen w poprzednich klubach oprócz goli kolekcjonowali również asysty…

Śmiertelnie się boję wygłaszania takich opinii, zwłaszcza że po pierwsze do zamknięcia okienka mamy jeszcze chwilę i nie wiadomo, czy MU i Arsenal również znacząco się nie wzmocnią, a po drugie nie sposób powiedzieć, czy i w jakim tempie tak duża grupa młodych w większości i kiepsko mówiących po angielsku zawodników odnajdzie się na Wyspach (niejaki Arsene Wenger wspominał o „technicznej trudności”, jaka wiąże się z wkomponowywaniem w dwudziestoparoosobową grupę więcej niż trzech nowych postaci), ale pierwsze sygnały są obiecujące. Ten skład jest wystarczająco szeroki i wystarczająco utalentowany, by awansować do Ligi Mistrzów: czas zmierzyć się z presją, jaka towarzyszy temu zdaniu, i zacząć się przyzwyczajać do roli faworyta.

Elvis rzeczywiście odszedł, ale nie tylko ze względu na moje przywiązanie do gry zespołowej – wolę Beatlesów.

PS Padło tu nazwisko Davida Beckhama – piłkarza, legendy, celebryty, a dla mnie przede wszystkim superprofesjonalisty. Zajrzyjcie jutro na profil Facebookowy „Futbol jest okrutny”, gdzie w pewnym okołomadryckim konkursie będzie można wygrać wydaną właśnie przez SQN jego biografię.

Za wcześnie na klasyk

Wrócił na dobre: José Mário dos Santos Félix Mourinho, jakiego znamy jak zły szeląg, rozgrywający swe boje tyleż na boisku, co poza nim. Po skrytykowaniu stylu Aston Villi i wyznaczeniu Tottenhamowi miejsca w szeregu nie tyle nawet przez podkupienie Williana, co przez późniejszy komentarz o konieczności robienia badań medycznych przed nagłaśnianiem transferu, uderzył w Manchester United. Uderzył – powiedzmy to od razu – celnie; ten typ tak ma, że często uderza celnie. „Dlaczego kibice na Old Trafford mieliby odnosić się do mnie wrogo?” – pytał teatralnie zdziwiony, przyciskany przez dziennikarzy na temat próby wyciągnięcia z MU Rooneya. – „Przecież to nie ja mówiłem, że będzie grał u mnie drugie skrzypce”. Ano właśnie. Fatalne zdanie, wypowiedziane przez Davida Moyesa podczas tournee po Azji, że owszem, potrzebuje Rooneya, ale jako rezerwowego na wypadek kontuzji van Persiego, wróciło czkawką. Mourinho mówił bowiem dalej: „Próbujemy kupić piłkarza, któremu menedżer powiedział, że będzie rezerwowym. Nie ubiegamy się o van Persiego. Gdybym powiedział, że Ramires jest u mnie w odwodzie i gra tylko jeśli Lampard jest zmęczony lub kontuzjowany, a potem ktoś chciałby Ramiresa, nikt nie miałby pretensji o takie zachowanie”. A potem, zapytany wprost, czy to David Moyes jest winien temu, że Rooney chce odejść, odparł: „Oczywiście”. Zrobienie z trenera drużyny przeciwnej wroga zajęło mu półtorej kolejki.

Inna sprawa, że na prowokacje Mourinho (przedostatnia zdarzyła się ponoć kilka godzin przed meczem, kiedy Chelsea miała złożyć kolejną ofertę kupna angielskiego napastnika; ostatnia po spotkaniu, kiedy sugerował, że Anglik powinien poprosić o wystawienie na listę transferową) David Moyes znalazł dwie najlepsze odpowiedzi: szczodrze skomplementował Wyjątkowego w programie meczowym, a do gry w pierwszym składzie wydelegował… Wayne’a Rooneya. Ten zaś nie rozczarował nikogo: ani serdecznie witających go fanów MU, ani równie przychylnych kibiców Chelsea. Niewiele było w tym meczu ciekawego, ale jeden wślizg, jeden strzał i jedno dogranie Rooneya wystarczyłoby od biedy, żeby sklecić kilkudziesięciosekundowy skrót. Czasem Anglik pudłował – podania nie docierały, wślizgi trafiały w nogi zawodników Chelsea, ale przyjmijmy, że to z nadmiaru entuzjazmu.

Żaden z menedżerów nie chciał zaryzykować: nawet gdy w końcówce można było mieć nadzieję, że krycie nie będzie już tak ścisłe, Moyes wprowadził Giggsa w miejsce Welbecka, a Mourinho Mikela za Schurrle. Dlaczego nie wszedł Mata? Menedżer Chelsea mówił przed spotkaniem, że chciał mieć piłkarzy jak najbardziej ruchliwych – dlatego nie zdecydował się również na grę z nominalnym napastnikiem – ale ani de Bruyne, ani Schurrle zbytnio się w tym meczu nie nabiegali (wydelegowany do gry jako „fałszywa dziewiątka” Niemiec był piłkarzem bodaj najmniej dostrzeganym przez kolegów), natomiast klasy podań Hiszpana, i jego umiejętności utrzymania się przy piłce, brakowało dramatycznie. „Może nie biega najszybciej, ale najszybciej myśli” – skwitował ktoś ze znajomych na Twitterze. Nie chciałbym w tym momencie rozpętywać jałowej dyskusji o kolejnym transferze, który nie dojdzie do skutku, zauważę jednak: uporczywe pogłoski, że Mata nie pasuje do koncepcji Mourinho pojawiają się od momentu powrotu Wyjątkowego na Wyspy, a posadzenie na ławce podczas jednego z najważniejszych meczów sezonu jest sygnałem, który musi dawać do myślenia także samemu zawodnikowi. Czy to nie od podobnej decyzji sir Aleksa Fergusona przed meczem z Realem zaczęły się napięcia między Rooneyem a jego zwierzchnikami z MU? (owszem, zauważyłem, że po meczu Mourinho powiedział, iż Maty nie zamierza się pozbyć, a jedynym powodem pozostawienia go na ławce jest nie w pełni zaleczony uraz, jednak pytanie, jak wiele najlepszy w ostatnich sezonach piłkarz Chelsea będzie grał w tym roku, pozostaje zasadne; podobnie, jak pytanie, co o swojej przyszłości w klubie mają myśleć Torres czy Demba Ba).

Żeby nie zajmować się wyłącznie wybrzydzaniem można oczywiście, oprócz niespektakularnego spokoju Carricka w drugiej linii, pochwalić doskonały występ duetu Ferdinand-Vidić za jego plecami; obaj rzeczywiście są wolniejsi od każdego z graczy ofensywnych Chelsea, ale grę czytają fenomenalnie. Można też przypomnieć, że podobnie pragmatyczne podejście cechowało Moyesa w czasach Evertonu. Może gdyby to nie było zaledwie drugie jego spotkanie ligowe w roli menedżera MU, może gdyby nie grał na Old Trafford po raz pierwszy, w końcówce rzuciłby wszystko na szalę w stylu słynnego poprzednika, a zamiast Giggsa na boisku pojawiłby się Kagawa? Słowo „kreatywność” wydaje się tu kluczowe, zwłaszcza w kontekście napakowanej do granic możliwości przestrzeni przed polem karnym gości, ale zamiast niego musi niestety paść słowo „ostrożność”. W tej fazie sezonu poniekąd zrozumiała, ale zabijająca widowisko. W dzisiejszym meczu nastawiony głównie na grę z kontry Jose Mourinho z pewnością nie będzie z tego powodu narzekał, a punkt na Old Trafford był dokładnie tym, co zapisał w przedsezonowych planach.

Pierwsza połowa drugiej kolejki

Jedna z częściej powtarzanych czynności na tym blogu: ogłaszanie całemu światu, że wiadomości o śmierci Arsenalu są mocno przesadzone. Robię to od dobrych paru lat, szczególnie często o tej porze roku: Kanonierzy przechodzą przez eliminacje Ligi Mistrzów, następnie ruszają na zakupy (opóźnieniom w transferach nie ma się co dziwić, skoro niejeden z oglądanych przez Wengera piłkarzy czeka, czy drużyna przebije się do właściwej Champions League), a w Premier League spokojnie zaczynają się rozpędzać. Temat cichnie, do czasu odpadnięcia z jednego czy drugiego pucharu, kiedy znów narasta („ile czasu minęło od chwili, gdy Arsenal zdobył jakiś puchar” itd.), by pod koniec sezonu przycichnąć ostatecznie: piłkarze Wengera nie zostają wprawdzie mistrzami Anglii, ale miejsce w pierwszej czwórce zachowują.

Inna sprawa, że akurat mecz z Fulham do utarcia nosa krytykom nadawał się idealnie. W ulewnym deszczu, z przeciwnikiem, którego druga linia nie słynie z szybkości, cofnięci na własną połowę Kanonierzy mogli po prostu czyhać na okazje do kontrataku, a kiedy się nadarzały – błyskawicznie ruszać pod bramkę Stockdale’a. Czwórka gości na trójkę gospodarzy, piątka na czwórkę, ba: nawet szóstka na piątkę – tak wyglądały proporcje w polu karnym Fulham podczas najgroźniejszych akcji Arsenalu. Celowo nie piszę: akcji bramkowych, bo okazji do strzelenia goli było jeszcze kilka. Jak zauważył Martin Jol, w dzisiejszych czasach Arsenal gra lepiej na wyjazdach niż u siebie…

Czy to mogło wyglądać inaczej? Mogło, gdyby nie świetne interwencje Wojciecha Szczęsnego w pierwszej połowie i gdyby nie szybko zdobyty gol Giroud – w sumie szczęśliwie, bo pod nogi Francuza trafiła piłka po niecelnym strzale Ramseya. Taarabt jeszcze nie rozumiał się z Berbatowem, a Scott Parker wprawdzie tradycyjnie ciężko pracował na całym boisku, ale podczas ataków Arsenalu nie nadążał z asekuracją – podobnie jak zapędzający się pod bramkę Szczęsnego lewy obrońca Riise. Środkowi pomocnicy Arsenalu z kolei w zasadzie nie zajmowali się walką o odebranie piłki (poza Ramseyem, który zaangażował się w nią zbyt entuzjastycznie i mógł wylecieć z czerwoną kartką; Howard Webb wziął najwyraźniej poprawkę na warunki atmosferyczne i zlitował się nad nim), natomiast kiedy już mieli piłkę pod nogami… sami wiecie, co się działo. W studiu „Match of the Day” słusznie zachwycano się Cazorlą, ale równie dobrze (zobaczcie na załączonym obrazku) można by przeanalizować grę najlepszego obecnie Walijczyka w Premier League.

Ten do niedawna najlepszy ponoć już w Hiszpanii, ale i bez niego Tottenham sobie radzi. Dzisiejsze zwycięstwo nad Swansea przyjąłem bez satysfakcji z powodu błędów sędziego i z zachwytem z powodu postawy gospodarzy w pierwszych czterdziestu pięciu minutach. W przerwie myślałem nawet, że rację mieli ci, którzy mówili, iż Mourinho podkupił Williana, żeby osłabić rywala zdolnego walczyć o mistrzostwo Anglii: jeśli nie liczyć wciąż nienajlepiej dośrodkowującego Danny’ego Rose’a, jedynym brakującym ogniwem w tej drużynie jest właśnie piłkarz w typie Brazylijczyka, grający za napastnikiem i potrafiący dograć mu piłkę: zobaczcie na wykresie podań dziurę tuż przed polem karnym, w sam raz tam, gdzie Willian miał operować.

Tottenham zaczął bowiem znakomicie, w ustawieniu 4-3-3, które przechodziło w 4-1-4-1, z Capoue u dołu środkowego trójkąta, grającym nieco przed nim duetem Paulinho-Dembele i schodzącymi ze skrzydeł Chadlim i Townsendem. „Wysoki blok defensywny”, ustawiony w okolicy linii środkowej i dobrze zastawiający pułapki ofsajdowe, pressing pozostałych już na połowie Swansea, bezbłędny w odbiorze Capoue, kilkakrotnie przedostający się pod bramkę Paulinho, strzały z dystansu, dobra współpraca Walkera i Townsenda po prawej stronie, imponujący drybling tego ostatniego, słupek i trzy doskonałe interwencje Vorma: po 45. minutach miałem poczucie, że tak dobrze grającego Tottenhamu w 2013 roku jeszcze nie widziałem.

Zmiana w środku pola: pojawienie się w miejsce Scotta Parkera Francuza z Tuluzy(zobaczcie, jak grał: 63 podania, z czego 57 celnych, a przecież niejedno z nich było dłuższe niż kilka metrów, 6 wślizgów, 2 przechwyty, 5 wybić i 2 strzały, w tym jeden celny) i Brazylijczyka z Corinthians pozwoliło przyspieszyć grę i podjąć konfrontację fizyczną z dotąd zwykle silniejszymi rywalami. Brakowało tylko goli, ale – jako się rzekło – bramkarz Swansea miał roboty co niemiara. Walijczycy, potrafiący zwykle utrzymać się przy piłce nawet podczas meczów z najtrudniejszymi rywalami, w pierwszej połowie nie istnieli, Shelvey faulował, wściekły Michu zaś tylko wymachiwał rękami pod adresem sędziego.

A sędzia, niestety, kompletnie się nie popisał: kiedy tuż przed przerwą Shelvey staranował Townsenda w polu karnym, podyktował rzut wolny zza linii. Kiedy tuż po przerwie Townsend teatralnie kładł się na Shelveyu – jedenastkę odgwizdał. Kiedy kwadrans później młody skrzydłowy został sponiewierany dużo silniej, tym razem bliżej środka boiska – w ogóle nie sięgnął po gwizdek. Dziennikarze żartują, że Tottenham nie ma Bale’a, ale ma przynajmniej rzuty karne (już w dwa w tym sezonie, oba strzelone przez Soldado, każdy w inny róg bramki), jednak bez złudzeń: po takim dniu jak dzisiejszy sędziowie także wobec Townsenda zrobią się sceptyczni.

Sensacyjnej porażki Manchesteru City z Cardiff nie widziałem, ale spokojna głowa: jutro będzie okazja nadrobić także tę zaległość. Jeśli zważyć wagę poniedziałkowego pojedynku między drużynami Moyesa i Mourinho, tytuł „Pierwsza połowa drugiej kolejki” nie jest ani trochę przesadzony, a powrót na bloga za niecałą dobę wydaje się oczywistością.

Biedniejszemu wiatr w oczy

Po dniu spędzonym w ośrodku treningowym Tottenhamu Willian wybiera Chelsea, a Jose Mourinho z lekko ironicznym uśmiechem życzliwie radzi rywalom, by w przyszłości przeprowadzali testy medyczne po cichu… z pewnością napięcie podczas londyńskich derbów będzie w tym sezonie jeszcze wyższe niż dotąd, a kibice Kogutów, wczoraj jeszcze gotowi Brazylijczyka uwielbiać, będą buczeć niemiłosiernie, kiedy tylko zobaczą go przy piłce.

Samemu piłkarzowi trudno się dziwić: święty Graal Ligi Mistrzów i perspektywa walki o mistrzostwo kraju muszą go wabić zdecydowanie bardziej niż perspektywa czwartkowych podróży po Europie w ramach Ligi Europejskiej i późniejsze niedzielne boje o czwarte miejsce w Premier League. Że w Chelsea, gdzie są już Oscar, Mata, Hazard, de Bruyne czy Schurrle, ma dużo mniejsze szanse na grę, a w Tottenhamie jego pozycja w drużynie byłaby niekwestionowana? Argument zdecydowanie drugorzędny, zwłaszcza że i pensja u Abramowicza wyższa niż u Levy’ego. Inna sprawa, że podobnie, choć nie na oczach całego świata, Willian odrzucał kilka dni wcześniej zakusy Liverpoolu, wiedząc że na Anfield nawet na Ligę Europejską liczyć nie może. Biedniejszemu (bo przecież żaden z tych klubów nie jest naprawdę biedny) wiatr w oczy nie tylko na tym poziomie: Scott Parker np. wybrał grający w Premier League Fulham zamiast zaparkowanego w Championship Queens Parku…

Oburzać się więc wyborem Williana nie potrafię, choć oczywiście żałuję, bo nawet podczas wczorajszego pogromu Dynama Tbilisi widać było, że najsłabszym ogniwem Tottenhamu jest grający obecnie na pozycji „dziesiątki” Gylfi Sigurdsson. Czy zespół ma jeszcze „plan B”, niezależny skądinąd od zamiaru ściągnięcia Lameli z Romy? Opóźni wyjazd Bale’a do Madrytu? A może będzie próbował wyciągnąć w zamian za Walijczyka któregoś z graczy ofensywnych Realu? Pytany o kwestie transferowe Andre Villas-Boas nie mógł się dotąd nachwalić współpracy z Franco Baldinim: nowy dyrektor sportowy rzeczywiście działał zdecydowanie, rzecz jasna wydając pieniądze z dogadanego już moim zdaniem transferu Bale’a. Tyle że znaleźć zastępstwo za Williana nie będzie łatwo: mówimy o piłkarzu, którego AVB oglądał już podczas pracy w Chelsea, a do Tottenhamu przymierzał, zanim jeszcze Brazylijczyk przeprowadził się z Doniecka do Machaczkały.

Żałuję także – w duchu niedawnej propozycji Rafała Steca – że okienko transferowe nie trwa dwóch tygodni. O ileż prościej byłoby dziś rozmawiać tylko o piłce nożnej (np. dzięki odblokowanemu już dla wszystkich użytkowników Stats Zone), gdyby wszystkie zakupy sfinalizowano, powiedzmy, do połowy lipca? Ten temat zostawmy jednak na tekst osobny – powiązany rzecz jasna z inną przykrą porażką Tottenhamu, czyli z odejściem Garetha Bale’a. Dziś zauważmy jedynie, że choć zwiększający dystans do rywali Jose Mourinho uśmiecha się szeroko, to nie tak szeroko jak pewien dżentelmen lokujący swoje niemałe dochody w raju podatkowym na Wyspach Dziewiczych. Agentem Williana jest wszak słynny Kia Jooraabchian: jeśli ktoś zna się na wypłacanych przy okazji transferów prowizjach i ma świadomość, że w ciągu zaledwie pół roku piłkarz był przedmiotem dwóch trzydziestomilionowych transakcji, niech policzy, jaka część tych kwot znalazła się w owym raju. „Cóż to za kapitalni biznesmeni”, jak mówił jeden z przyjaciół pana Pickwicka o Dodsonie i Foggu.

Szeroki horyzont Pellegriniego

Wszystko mi się, cholera, podobało. Nawet to, że Joe Hart nie zagapił się w tym jednym, jedynym momencie, kiedy Tiote niespodziewanie postanowił uderzyć z dystansu. Przede wszystkim jednak to, jak się ruszali, z piłką i bez. Jak szybko i często do siebie podawali. Jak napastnicy (obaj, nie tylko Aguero!) schodzili na skrzydła. Jak cała szóstka, a właściwie siódemka graczy ofensywnych, bo Navasa na prawym skrzydle wspomagał Zabaleta, szukała nieustannie – i jak znajdowała – wolną przestrzeń na boisku. Jak Lescott powstrzymywał Ben Arfę. Jak Fernardinho odbierał piłkę Tiote czy Sissoko. Jak Kompany nie tylko ją wygarniał ją spod nóg Gouffrana i Cisse, ale inicjował akcje – w tym tę, po której pięta Dżeko stworzyła Aguero okazję do strzelenia drugiego gola. Jak David Silva rozcinał swoimi prostopadłymi podaniami linię obrony Newcastle. Jak Navas – w odróżnieniu od operującego teoretycznie po drugiej stronie boiska Silvy – trzymał się linii bocznej, dając atakom MC tempo i szerokość, której w ubiegłym sezonie brakowało. Jak Negredo przyjmował kilkudziesięciometrowe dogrania. Jak Milner rozgrzewał się, owszem, ale ostatecznie pozostał poza grą, a Barry’ego zabrakło nawet na ławce. Jak w pierwszych minutach drużyna podkręciła tempo (w trakcie otwierających mecz 250 sekund mogły paść nawet cztery gole) i jak w końcówce, mając już mecz rozstrzygnięty, niektóre z jej zagrań straciły na precyzji: jakie to szczęście, że jednak są ludźmi…

Nie widzieliście, to żałujcie. Tak samo jak ja żałuję zdania z „Przewodnika po Premier League”, że nowi w Anglii menedżerowie rzadko znajdują zwycięską formułę od razu, a Manuel Pellegrini wprowadził w zespole tyle zmian, że teraz potrzebuje czasu, aby jego nowa maszyna zaczęła funkcjonować. Po co właściwie piłkarzom klasy Aguero i Silvy czas na docieranie się z Fernardinho i Navasem? Czy nie jest tak, że przy pewnym poziomie indywidualnych umiejętności, wspartych otwartością na zrozumiałe w swojej uniwersalności taktyczne komunikaty trenera, można osiągnąć porozumienie omalże telepatyczne po kilku wspólnych treningach?

Przed rozpoczęciem meczu zastanawiałem się, czy City wychodzi w ustawieniu 4-4-2, ale było to raczej 4-2-2-2, z Fernardinho i Toure przed obrońcami, i grającymi wyżej, za napastnikami, Navasem i Silvą. Zobaczcie, w jakich sektorach boiska dostawali podania ci dwaj ostatni, a zobaczycie różnicę między nimi: Navas rzadko ruszał w stronę centrum, Silva przeciwnie. Momentami 4-2-2-2 przechodziło więc w 4-3-3, a nawet w 4-2-4, wszystko płynnie i elegancko z piłką (statystyki pokazywały dwa razy więcej podań MC niż Newcastle, nawet przed czerwoną kartką Taylora), i niestrudzenie w pressingu bez niej. Co może najważniejsze w przypadku takiego stężenia mulitimilionerów na metrze kwadratowym: nie było tak, że szarpie jeden zawodnik, jak w ciągu pierwszego kwadransa ben Arfa u gości, zaś reszta się przygląda: oglądaliśmy DRUŻYNĘ, z której nowy szkoleniowiec wyegzorcyzmował kwitnące pod Mancinim podziały czy żale.

To, że przyszło nowe, widać było przede wszystkim po Edinie Dżeko. Bośniak nie strzelił dziś gola: czterokrotnie spudłował, a cztery razy powstrzymywał go Tim Krul. I choć np. przed dwoma laty na inaugurację sezonu zapakował Tottenhamowi cztery bramki, nie wiem, czy dziś nie oglądaliśmy jego najlepszego występu w barwach MC: ile okazji stworzył kolegom, jak instynktownie rozumiał się z Aguero, jak terroryzował obrońców Newcastle. Owszem, drużyna Alana Pardew była tak okropna, jak tylko można sobie wyobrazić po przeczytaniu wyniku – nawet przed odbierającą wszelkie nadzieje czerwoną kartką. To jednak temat na inną rozmowę. „Życie jest gdzie indziej”, marudziłem niedawno. Na szczęście Manuel Pellegrini był innego zdania.

Na dobry początek

„Czy ten sezon mógłby się wreszcie skończyć?” – zapytał na Twitterze jeden z zaprzyjaźnionych kibiców Arsenalu. Dziennikarze na pomeczowej konferencji prasowej byli równie niecierpliwi. Mimo rozpaczliwych wysiłków rzecznika prasowego klubu, usiłującego rzecz całą zakończyć, zadawali kolejne pytania, dociskali, domagali się uszczegółowień. Z Arsene’a Wengera wydobyli przeprosiny pod adresem kibiców („Jestem tu po to, by czuli się szczęśliwi, więc jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć »przepraszam«, zacząć od nowa i uszczęśliwić ich w kolejnym spotkaniu”) i zabawne w gruncie rzeczy deklaracje na temat woli wzmocnienia drużyny – czym zajmuje się ponoć 24 godziny na dobę, oglądając „każdego piłkarza na świecie”.

Ci z nas, którzy na co dzień przyglądają się Kanonierom, mają wrażenie deja vu. Klub ma pieniądze na transfery i nie korzysta z nich do ostatnich dni okienka transferowego (będzie kupował 1 września, jak zwykli to robić to rywale z dzielnicy?). Kibice na trybunach krzyczą coś o „wydaniu tej pieprzonej kasy”, o buczeniu nie wspominając. Kościelny wylatuje z czerwoną kartką (dla klubu sześćdziesiątą czwartą w historii występów w Premier League pod Arsenem Wengerem, tylko Blackburn w tym czasie było karane równie często). Jeden z najważniejszych meczów sezonu – środowe eliminacje Ligi Mistrzów – przyjdzie grać w składzie eksperymentalnym. Czołowi piłkarze łapią kontuzje i mają trudności z zachowaniem zimnej krwi (tym razem Wojciech Szczęsny, którego rozwój hamuje jedynie to, co dzieje się w jego głowie). Jest nerwowo, choć to dopiero pierwszy mecz sezonu, a poprzedni skończył się obiecująco.

Co z tego wszystkiego musi naprawdę niepokoić, to fakt, że po szybkim objęciu prowadzenia Arsenal nie był w stanie kontrolować gry – i to mimo iż grał u siebie, w dodatku z jedną z drużyn najsłabszych w poprzednim sezonie, jeśli idzie o posiadanie piłki. Wyraźnie brakowało zdyscyplinowanego w grze pozycyjnej Artety – Wilshere i Ramsey zbyt często zostawiali za plecami przestrzeń, w której świetnie odnajdywał się odrodzony pod Paulem Lambertem Agbonlahor. Błąd sędziego przy rzucie karnym nie był tak oczywisty, jak uznawaliśmy w pierwszym momencie (zobaczcie analizę Alana Shearera w Match of the Day), ale niezależnie do tego warto prześledzić całą akcję: łatwość, z jaką szarżował ofensywny piłkarz gości i to, co robili wówczas piłkarze środkowej formacji gospodarzy. Wiem, że zdanie o konieczności kupna defensywnego pomocnika powtarzam mniej więcej od czasu odejścia Vieiry; cóż, najwyraźniej powinienem powtarzać je dalej, zastanawiając się przy okazji, dlaczego Tottenhamowi udało się kupić Paulinho czy zwłaszcza (francuski trop!) Capoue, mimo iż nie mógł im zaoferować gry w Lidze Mistrzów. Kogo oglądali wówczas skauci Wengera? Przecież nie Suareza i Rooneya, których oddanie przez Liverpool i MU ligowemu rywalowi wydaje się nieprawdopodobne.

Rooney po spotkaniu MU ze Swansea nie wyglądał na zadowolonego – tak samo jak w jego trakcie zresztą. Ale niezależnie od wyglądu: przybył i pomógł zwyciężyć (żółte strzałki na załączonym obrazku to asysty) w meczu, który ostatecznie okazał się prostszy, niż się zapowiadało nawet w trakcie otwierających go kilkunastu minut. Do pierwszego, a właściwie do drugiego – zdobytego kilkaset sekund później – gola United to Swansea atakowała składniej; później jednak van Persie, a potem Welbeck podcięli jej skrzydła. Wciąż, jak w meczu o Tarczę Wspólnoty, mamy do czynienia z Czerwonymi Diabłami Fergusona: przyzwyczajonymi do wygrywania, wychodzącymi w ustawieniu 4-2-3-1, atakującymi szeroko, lubiącymi się czaić przed szybkim atakiem i zawdzięczającymi punkty bramkom fantastycznego Holendra. Z tą jedną różnicą, że do van Persiego dołączył Danny Welbeck, w 90 minut poprawiający o sto procent ubiegłoroczną statystykę bramkową – i przy akompaniamencie pieśni ułożonych już ku czci Davida Moyesa. W tak grającej drużynie Rooney rzeczywiście musi zaczynać z ławki – ale w tak grającej drużynie warto walczyć o miejsce w składzie.

Przypuszczam zresztą, że o miejsce w składzie MU będzie mu łatwiej niż w Chelsea. Może sobie mówić Jose Mourinho, że szuka napastnika – ale czy jest do wyobrażenia Rooney grający w jego drużynie na szpicy, zamiast Torresa, Lukaku czy Demby Ba? Mając takie możliwości za plecami któregoś z nich (dziś oprócz Oscara i Hazarda zagrał de Bruyne, potem pojawił się Schurrle – Mata nie musiał nawet ruszać się z ławki), gdzie konkurencja jest największa w lidze, Anglika już nie potrzebuje. Warto powiedzieć jednak, psując nieco atmosferę święta, związaną z powrotem Jose Mourinho na ławkę Chelsea, że podobną płynność akcji ofensywnych, podobną wymienność pozycji i lekkość, z jaką np. de Bruyne schodził do środka, a Ramires ruszał do przodu, widywaliśmy już przed rokiem – no, może w defensywę piłkarze przedniej formacji angażowali się dziś nieco bardziej.

Pod nieobecność Maty zachwycał Oscar: ruchliwy bez piłki, schodzący do boków i cofający się na własną połowę – robiący miejsce zawodnikom, którzy teoretycznie powinni patrolować okolice środka, Lampardowi i Ramiresowi. Wolno sądzić, że drużyn miażdżonych tak, jak Hull w ciągu pierwszych dwudziestu paru minut, zobaczymy na Stamford Bridge dużo więcej.

Jeśli idzie o Tottenham, niby nie wypada narzekać: wylosowanie w pierwszym meczu sezonu wyjazdu na stadion beniaminka zawsze może być przyczyną przykrych niespodzianek. AVB przyznawał po meczu, że nie spodziewał się gospodarzy grających trójką zawodników drugiej linii ciasno ustawionych za napastnikiem, ale fantastyczną atmosferę na trybunach mógł przewidzieć – kibice Crystal Palace wypuścili nawet tresowanego orła, który przez chwilę latał nad boiskiem. Przez całą pierwszą połowę miałem wrażenie, że najlepsi na Selhurst Park są właśnie kibice gospodarzy, na szczęście w drugich 45. minutach Tottenham zdołał podkręcić tempo i – co za niespodzianka, zważywszy, że poprzednim razem wydarzyło się to 16 miesięcy temu – cieszyć się podyktowaniem rzutu karnego. Gdyby grał Bale, nic podobnego nie miałoby miejsca, he, he…

Inna sprawa, że gdyby grał Bale, łatwiej byłoby o wcześniejsze przełamanie i późniejsze dobicie beniaminka. Owszem, wyżsi i silniejsi fizycznie pomocnicy wymieniali piłkę szybciej niż robili to jeszcze parę miesięcy temu Parker i Huddlestone, ale kiedy trafiała ona do boku, to Rose, Lennon i Walker nie bardzo wiedzieli, co zrobić. Najwięcej zamieszania robił prawoskrzydłowy: już w pierwszej połowie cztery razy znalazł się za plecami obrońców, ale trzykrotnie nie potrafił celnie podać. Z drugiej strony to po jego zagraniu sędzia podyktował karnego za rękę Moxeya, Lennon także aktywnie wspierał obronę – jak z całym Tottenhamem, szklanka w połowie pełna.

Najlepszy z tego wszystkiego był Capoue, bezbłędny w przechwytach (miał ich najwięcej na boisku, mimo iż grał zaledwie pół godziny) i celnie podający; najsłabszy mimo wszystko Sigurdsson – Islandczyk chce pracować, ale zmarnował świetną okazję, a jego kreatywność w roli „dziesiątki” wydaje się poniżej standardów, wyznaczanych na tej pozycji choćby przez Rafaela van der Vaarta. AVB mówi, że nadal chce wzmacniać drużynę – jeśli, to na tej pozycji bardzo proszę, i może jeszcze na lewej obronie. Dziś Danny Rose mógł niemal wyłącznie atakować: kiedy mu przyjdzie walczyć ze skrzydłowymi klasy de Bruyne (że o Hazardzie nie wspomnę), będzie dużo gorzej.

Suareza i Bale’a z wiadomych przyczyn nie oglądaliśmy, Rooney zagrał kilkanaście minut, za piłkarzy ofensywnych tego lata potężnie się przepłaca. Może więc to będzie sezon bramkarzy, w dodatku tych, których przyzwyczailiśmy się dotąd ustawiać w drugim szeregu? Nie de Gei, Llorisa czy Harta, którzy kapitalne interwencje będą przetykać błędami z gatunku popełnianych wczoraj przez Wojciecha Szczęsnego, ale np. Mignoleta, Begovicia, Guzana i Stekelenburga, z których każdy w pierwszej kolejce był jedną z najjaśniejszych postaci w swojej drużynie? Stawiam pytanie na zakończenie pierwszego z co najmniej trzydziestu ośmiu wpisów, wyjątkowo rad, że ten sezon wreszcie się zaczął.

Przewodnik po Premier League

Życie jest gdzie indziej. Zaczynam od tej konkluzji nie dlatego, że jako fan Tottenhamu cierpię w związku z faktem, iż najwyraźniej doszedł do niej najlepszy piłkarz zespołu Gareth Bale. Życie jest gdzie indziej, bo w Katalonii tiki-takę odświeża „Tata” Martino, a w Kastylii do głośnych ambicji i okrzyczanych talentów dokładają wreszcie cichą kompetencję Carlo Ancelottiego. O Niemczech wspominać wręcz nie wypada: wszyscy pamiętamy ostatni finał Ligi Mistrzów, który Bayern i Borussia rozstrzygnęły między sobą, a od tamtej pory do Bawarii przyszedł wszak, udoskonalać doskonałe, Pep Guardiola, w Dortmundzie zaś nie dość że nie sprzedali Lewandowskiego czy Gundogana, to sprowadzili Mchitriana i Aubameyanga, a ten ostatni występy w Bundeslidze zaczął od hat-tricku. A holenderskie PSV, gdzie Philippe Cocu wystawia drużynę rekordowo młodą, zaś jeszcze jeden rewelacyjny Belg, siedemnastoletni zaledwie Zakaria Bakkali, strzela trzy bramki w swoim drugim dopiero występie dla klubu? Niezależnie od zakupów, mnożących się w poszczególnych klubach dzięki rekordowo wysokim kontraktom telewizyjnym (samo Norwich wydało już 25 milionów, czyli tyle mniej więcej, ile przyniosą mu dochody z transmisji), niezależnie od trenerskiej karuzeli (trzech nowych trenerów w drużynach, które skończyły poprzednie rozgrywki na trzech pierwszych miejsach), wygląda na to, że zarówno w kwestii największych gwiazd, jak w kwestii taktycznej świeżości czy nawet cen biletów i intensywności kibicowskiego dopingu, musimy szukać inspiracji w innych krajach. Niechże jeszcze odejdą Suarez i Bale, a van Persie zacznie mieć kłopoty ze zdrowiem – jak tak dalej pójdzie twarzą i najdroższym piłkarzem Premier League będzie ociężały, łapiący uraz za urazem i nieprzygotowany do sezonu Wayne Rooney.

Przesadzam? Raczej zgodnie ze swoim temperamentem próbuję pozostać realistą. Rzecz w tym, że mój/nasz związek z angielską ekstraklasą nie ma z realizmem wiele wspólnego. Będziemy ją oglądać, nawet jeśli menedżerem roku okaże się Mark Hughes, najlepszym ekspertem Match of the Day – Mark Lawrenson, a najlepszym transferem – Jonjo Shelvey. Będziemy kibicować swoim, opisywać, analizować, wykłócać się (oby kulturalnie) przez najbliższych trzydzieści parę weekendów. Nawet jeśli życie jest gdzie indziej, nikt nie powiedział, że to nasze życie – ludzi, których angielska piłka przebodła w sposób ostateczny.

Nie przestaniemy więc, zwłaszcza że emocji będzie równie wiele, jak pomyłek w naszych przedsezonowych prognozach (chociaż tyle, że sędziowie będą mylić się rzadziej przy uznawaniu goli, mogąc wreszcie skorzystać z jastrzębiego oka ustawionych na stadionie kamer). Sam piszę takie prognozy po raz szósty, świadom własnych ułomności, aż zanadto ujawnianych w latach poprzednich (dwa lata temu typowałem Liverpool na wicemistrza…), i nieszczęśliwego momentu – kilkanaście dni do zamknięcia okienka transferowego, które mogą diametralnie zmienić sytuację poszczególnych drużyn; piszę jednak, by dochować tradycji, wypełnić czymś czas oczekiwania i… trochę się zabawić.

To, co najważniejsze, powiedziałem już przy okazji pierwszej po powrocie na Wyspy konferencji prasowej Jose Mourinho. Chelsea jest faworytem w wyścigu po mistrzostwo nie tyle i nie w związku z jego angażem; już pod Rafą Benitezem maszynka zaczęła się docierać, a grająca za napastnikiem trójka Hazard-Oscar-Mata nie miała sobie równych w Anglii. Mourinho nie musi się uczyć ani tego klubu, ani tej ligi, do nierównych w ofensywie Torresa i Demby Ba dołożył wracającego z wypożyczenia, rewelacyjnego w poprzednim sezonie, „drogbowatego” Lukaku, a także Schurrle; w środku pomocy, gdzie Ramires czy Mikel nie zawsze przekonywali (dla Lamparda będzie to chyba sezon przesiadania się na ławkę) przydadzą się powracający wraz z „Wyjątkowym” Essien i de Bruyne oraz sprowadzony z Vitesse Marco van Ginkel; w klubie są pieniądze na kolejne transfery – wszelkie słowa Mourinho o tytule dopiero w drugim sezonie mają nas zbałamucić, ale my zbałamucić się nie damy. To jest ten moment, Jose, zwłaszcza na tle konkurencji.

Manchester City, jak na potencjał tej drużyny, przed rokiem rozczarował. Owszem, momenty były: potrafił gromić najlepszych z intensywnością najlepszego rajdu Yayi Toure, ale potem zdarzały mu się wpadki a la Joe Hart. Nowi w Anglii menedżerowie rzadko znajdują zwycięską formułę od razu, a Manuel Pellegrini wprowadził w zespole tyle zmian, że mam wrażenie, iż to raczej on, nie Mourinho, potrzebuje czasu. Owszem, to będzie świetny sezon, owszem w Lidze Mistrzów tym razem pójdzie im lepiej, owszem nadal są tu Aguero, Silva, wspomniany Yaya Toure, a także nowi – Navas, Fernardinho, Jovetić i Negredo – ale pozostaje pytanie o defensywę, zwłaszcza że Nastasić – ostatnio jeden z najlepszych stoperów ligi – przez pierwszy miesiąc nie zagra, a wspomniany Hart rozpocznie sezon ze świadomością błędu popełnionego w meczu reprezentacji ze Szkocją. Drugie miejsce obronione, na dobry początek przygody angielskiej przygody wybitnego szkoleniowca z Chile.

Początek Davida Moyesa taki dobry nie będzie. Nie z jego winy, bynajmniej, raczej z winy ograniczeń projektu odziedziczonego po sir Aleksie. Ubiegłoroczne mistrzostwo przypisywałem (wywołując burzliwe wyładowania na forum) nie tyle potędze Czerwonych Diabłów, co słabości ich głównych rywali – jak widać z powyższego, w tym roku zdecydowanie mocniejszych. Manchester United potrzebuje zastrzyku energii w środku pola, a na rynku transferowym ponosił dotąd porażki: „nie” powiedzieli i Thiago Alcantara, i Cesc Fabregas. Nawet jeśli ostatecznie przyjdzie Fellaini, to nie okaże się wzmocnieniem o aż takiej skali, Kagawa łapał dotąd kontuzje, a Cleverley mnie przynajmniej rozczarowuje. Przyszłość i zdrowie Rooneya pozostają niewiadomą, a kolejny sezon sam van Persie ich nie pociągnie. Moyes, który po takim poprzedniku będzie pod presją nieporównywalną z żadną inną w tej lidze, początek ma wyjątkowo trudny – zarówno w związku z ciągnącymi się niemiłosiernie kontrowersjami wokół Rooneya, jak z buksowaniem w trakcie zakupów, ale także w związku z kalendarzem rozgrywek (wyjazd do Swansea, potem Chelsea u siebie, Liverpool na Anfield, a niedługo później wyjazdowe derby – wszystko na przywitanie z ligą). Właściciele i prezesi będą wprawdzie cierpliwi i pewnie liczą się z perspektywą chudszego roku po tylu latach tłustych, kibiców jednak, rozpuszczonych w epoce Fergusona, czeka za 10 miesięcy rozczarowanie.

Ostatnie miejsce w pierwszej czwórce pozostanie sprawą północnolondyńską. Rozsądek każe powiedzieć, że Tottenham straci Garetha Bale’a, czyli główny powód wiary w przeskoczenie na finiszu Kanonierów. Daleki jestem od przekonania, że istnieją „drużyny jednego piłkarza”, ale przyznaję, że zdarzają się mecze, w których jeden zawodnik potrafi zrobić różnicę decydującą. W ostatnich dwóch latach kimś takim był van Persie dla Arsenalu i MU, w ostatnim roku wiele punktów Tottenham zawdzięczał pięknym bramkom Bale’a. Villas-Boas kupował znakomicie (Soldado i Paulinho, ostatnio Capoue); ma wreszcie zawodników gotowych do gry w preferowanym ustawieniu 4-3-3, szybszych i bardziej uniwersalnych niż odchodzący Parker i Huddlestone, ale lata doświadczeń z tą drużyną każą i tym razem postawić na Arsenal. Przy całej fali krytyki, jaka spadała przez ostatnie sezony na Wengera, przy całej tej medialnej łatwiźnie wyliczania niezdobytych trofeów, konstytutywna dla jego najnowszej ekipy była wiosenna passa rozpoczęta wyjazdowym zwycięstwem nad Bayernem – nie było później w Anglii piłkarzy zdobywających punkty z podobną regularnością. Wilshere jest zdrowy, Walcott przedłużył kontrakt, o obliczu klubu stanowi kilku innych młodych Brytyjczyków, do których wypada dodać fenomenalnego Cazorlę. Jeśli w końcu za ich plecami pojawi się defensywny pomocnik z prawdziwego zdarzenia (Luiz Gustavo przeszedł koło nosa), na miejscu Kanonierów przygotowywałbym się do świętowania St. Totteringham’s Day szybciej niż w ostatniej kolejce sezonu. Bez Suareza, oczywiście, którego Liverpool nie sprzeda przecież jednemu z ligowych rywali, za to z młodziutkim Zelalemem – skądinąd kiedy Niemiec się rodził, Arsene Wenger pracował już w Arsenalu…

Tottenham więc raczej na miejscu piątym. Ech, gdyby Gareth Bale został… Gdyby został, to doczekalibyśmy się zmiany północnolondyńskiej hierarchii. Niestety, kolejne wakacje upływają nam pod znakiem godzenia się z odejściem największej gwiazdy, a przygotowania do sezonu komplikują także kontuzje środkowych obrońców. Villas-Boas wie, co robi, ale szansę na tegoroczne sukcesy roztrwonił gdzieś w trakcie poprzednich rozgrywek, gdy po kontuzji Sandro drużyna dramatycznie wytraciła impet. Gdyby była Liga Mistrzów, Bale jeszcze by nie odchodził… ale o tym już mówiłem. Gylfi Sigurdsson jako „dziesiątka”? Kilkudziesięciomeczowy sezon (liga plus Liga Europejska i pozostałe puchary) w dzikiej energii pressingu, z wysoką linią obrony? Jakoś tego nie widzę i myślę, że jeśli i ten sezon zakończy się na miejscu piątym, przyszłoroczna saga transferowa dotyczyć będzie… trenera.

Liverpool Brendana Rodgersa, który będzie dużo cierpliwszy od Tottenhamu w rozgrywaniu akcji (posiadanie piłki jako klucz), tym razem nie zakończy sezonu niżej niż rywale zza miedzy, i to niezależnie od kwestii przyszłości tyleż fantastycznego, co żenującego Suareza. Tym razem zresztą podziwiać będziemy Coutinho, i może też Sturridge’a, którzy wraz z Urugwajczykiem ratowali poprzednie rozgrywki, ale do drużyny przyszli również kolejni uciekinierzy z Hiszpanii: Iago Aspas, Ally Cissokho i Luis Alberto. Rodgers, jak AVB uczeń Mourinho, jak AVB osadził się pewnie w fotelu, ma wsparcie piłkarzy, z charyzmatycznym Gerrardem i zdrowym Lucasem na czele, udało mu się nie sprzedać Aggera, kalendarz gier ułożył się nienajgorzej – będzie okazja rozpędzić się jeszcze bez zdyskwalifikowanego za gryzienie zawodnika, który gdyby nie jeden atak szaleństwa mógł być piłkarzem roku. Oczywiście kolejny sezon z dala od Ligi Mistrzów mocno ograniczył transferowe możliwości (patrz np. porażka z Mchitrianem), ale i tak wolno mieć nadzieję, że fani Liverpoolu najgorsze mają za sobą: powrót na łono elity będzie postępował powoli, ale systematycznie.

Podobnie jak marsz w górę Swansea, która po dwóch zaledwie latach w Premier League sprowadziła na walijską ziemię rozgrywki Ligi Europejskiej. Dla klubu tak niewielkiego, o mikrym budżecie, współzarządzanego przez kibiców (co w oczach wielu z nas czyni go „klubem drugiego wyboru”), sam fakt pozostania na stanowisku jednego z gorętszych nazwisk w trenerskiej Europie, czyli Michaela Laudrupa, jest powodem do optymizmu. A jeszcze wspaniałego przed rokiem Michu uzupełni najlepszy snajper Eredivisie Wilfried Bony… Widziałem Swansea w eliminacjach do Ligi Europejskiej, grającą po ziemi, szybko, z pierwszej piłki i przy dużej wymienności pozycji – była to prawdziwa przyjemność, bodaj większa nawet niż przed rokiem.

Osierocony przez Moyesa Everton również będzie się w tym roku oglądało z przyjemnością, a to za sprawą kochającego techniczną piłkę Roberto Martineza. Tylko czy ta przyjemność przełoży się na wyniki powyżej oczekiwań, których regularnie dostarczał Szkot? O kompetencje menedżerskie niedawnego zdobywcy Pucharu Anglii po degradacji jego podopiecznych z ekstraklasy trwają spory; ja akurat zaliczałem się do obrońców Martineza, ale myślę że ze swoją filozofią gry ubiegłorocznego miejsca Evertonu raczej nie poprawi – choć kilku piłkarzy, jak Ross Barkley, z pewnością na współpracy z nim skorzysta. Zabawne, że tak mam: jak dotąd klub wyłącznie kupuje, i to kupuje dobrze (oprócz wydrenowania Wigan z Alcaraza, Roblesa i Kone, wypożyczono Deulofeu z Barcelony), a ja sobie wyobrażam, jak piłkarzom nauczonym gry bezpośredniej, ktoś zaczyna aplikować tiki-takę i… mam wątpliwości. Choćby taką, że defensywa, będąca siłą Evertonu Moyesa, stanowiła słabość Wigan Martineza. I jeszcze jedną: że Moyes osłabi Everton (Fellaini i może Baines, na celowniku MU), i że w obliczu wzmocnień bezpośrednich rywali miejsce gdzieś w okolicy ósmego okaże się akurat.

Dziewiątą pozycję w tej prowizorycznej tabeli zajmuje Southampton. Pamiętam, jak burzyłem się, kiedy ten klub zwalniał Nigela Adkinsa – była to jedna z wielu moich ubiegłorocznych pomyłek, bo zatrudnienie Mauriccio Pocchetino okazało się świetnym pomysłem. Podobnie, jak pierwsze zakupy, dokonywane przez Argentyńczyka w trakcie tych wakacji (Wanyama z Celticu, na którego nie żałowano pieniędzy, jest może przereklamowany na skutek świetnego meczu z Barceloną, ale już Lovren powinien wzmocnić niepewną chwilami defensywę). Pocchetino jest dawnym podopiecznym Marcelo Bielsy, drużyna gra nowoczesną piłkę, sztukę pressingu opanowała w stopniu jak na Anglię ponadprzeciętnym, rozsądnie się wzmacnia, ma kilka wielkich talentów (Luke Shaw, Lallana, a zwłaszcza Jay Rodriguez, dostrzeżony w końcu nawet przez Roya Hodgsona Rickie Lambert oraz rewelacyjny Schneiderlin, który po kontuzji Sandro zaczął przewodzić w ligowych statystykach wślizgów i odbiorów) – z pewnością o Świętych będę pisał częściej niż dotąd.

Pierwszą dziesiątkę zamyka West Bromwich Albion, prowadzony przez kolejnego z „chłopców” Mourinho, czyli Steve’a Clarke’a. Już przed rokiem sporo namieszali, umiejętnie i głęboko się broniąc, a potem błyskawicznie kontratakując; teraz zapewne będzie podobnie, z tą różnicą, że powróconego do Chelsea Lukaku zastąpi z przodu dobry w okresie przygotowawczym Anelka. Yacoba, Mulumbu czy Olssona również stać byłoby na grę w innych klubach, ale zostali i uprzykrzą życie niejednemu. Krótka ławka każe wróżyć mocny początek i gorszą końcówkę. Idealny środek tabeli.

Dalej mamy Fulham – klub, który nie zmienił wprawdzie trenera, ale zmienił właściciela (poprzedni, Mohamed Al-Fayed, tak naprawdę stworzył jego współczesną markę; nowy jest bogatszy, pytanie, czy nie będzie wyczyniał zdarzających się piłkarskim nuworyszom głupstw, które doprowadziły np. do upadku Blackburn, w świetle dość rozsądnych deklaracji wstępnych można chyba uchylić). Martin Jol skupuje dawnych podopiecznych z Tottenhamu i wie, co robi; komunikat „Keep calm and pass me the ball”, który jego największa gwiazda Dymitar Berbatow umieścił na T-shircie podczas jednego z meczów ubiegłorocznych wydaje się być idealnie adresowany do najnowszego nabytku, również z „kogucią” przeszłością. Czy Adel Taarabt będzie potrafił pozostać „calm”? I co z Darrenem Bentem po roku rozczarowań w Birmingham? Czy Ruiz zamiast błyszczeć od czasu do czasu, odnajdzie regularność? Z pewnością zespół nie odczuje odejścia Schwarzera: grający niegdyś w Ajaksie Sketelenburg będzie jednym z najlepszych bramkarzy tej ligi.

Gdzieś niedaleko Martina Jola widzę jego starego przyjaciela i współpracownika z czasów Tottenhamu, czyli Chrisa Hughtona. Norwich, przez wielu spisywany na straty, umocnił swój stan posiadania w Premier League, ogrywając nawet MU i Arsenal, choć niestety dobrze wypadał głównie u siebie. Gwiazd w tej drużynie nie znajdziecie, solidnego Holta, który przeszedł do Wigan, zastąpili Hooper z Celticu i van Wolfswinkel ze Sportingu Lizbona, pojawił się także przymierzany przed rokiem do Evertonu Leroy Fer, widzowie meczów angielskiej młodzieżówki zapamiętali Redmonda. Przede wszystkim jednak do zdrowia wrócili Ruddy i Turner, więc zespół będzie tracił mniej bramek. W sumie „tisze jediesz, dalsze budiesz”, ta maksyma może przyświecać Norwich Hughtona, bez fanfar i rozgłosu dając pewne utrzymanie.

Fanfary i rozgłos mamy zagwarantowane w przypadku Newcastle. Dodajmy do zdumiewającego właściciela (wyliczenie wszystkich jego wpadek z ostatnich lat zajęłoby nam połowę tego tekstu), równie zdumiewającego dyrektora sportowego Joe Kinneara, którego zatrudnienie wywołało największą bodaj burzę tych wakacji – czy to nie powód, by skreślić Sroki, zwłaszcza że w ubiegłym sezonie niemal do końca musiały się bać degradacji? W tym przypadku myślę jednak, że gorzej niż przed rokiem być po prostu nie może. Alan Pardew, jakkolwiek podminowany przez Ashleya i Kinnaera, pozostaje świetnym fachowcem, a kadra jego zespołu, naszpikowana francuskojęzycznymi gwiazdami, gwiazdkami i gwiazdeczkami (Ben Arfa, Cabaye, Sissoko, sprowadzony teraz ze zdegradowanego QPR Remy), wydaje się zbyt mocna, żeby po raz kolejny plątać się gdzieś w okolicy strefy spadkowej. Z plagą kontuzji, które komplikowały życie np. Ben Arfie i Colocciniemu, ma walczyć znakomita Faye Downey, konsultantka przygotowania fizycznego, która wypracowała sobie niemałą reputację w świecie rugby – wyguglajcie ją sobie, żeby nabrać przekonania, że piłkarze nie będą odpuszczać treningów.

A skoro padło już słowo rugby, to niedaleko jest West Ham Sama Allardyce’a. Ten nie lubi komplikować czegoś, co może być proste: skoro ma już Andy’ego Carrolla, dlaczego nie miałby sprowadzić mu do towarzystwa Stewarta Downinga, którego dośrodkowania stawały się w stawiającym na grę kombinacyjną Liverpoolu coraz bardziej niepotrzebne? Ma też nowego bramkarza, a jakże, z Hiszpanii, ma grupę ligowych wyjadaczy (Kevin Nolan!) – w sam raz na ligowe bezpieczeństwo i wiele dyskusji na temat tnących powietrze łokci.

Aston Villa zatrzymała Benteke i już samo to jest wystarczającym argumentem za utrzymaniem w lidze. Kolejny to rzadki w Premier League przypadek menedżera, który nie bał się postawić na młodych i pomimo marnych początkowo efektów wytrwał przy swoim, mając skądinąd poparcie cierpliwych kibiców. Ambitni, umotywowani chłopcy również stanęli murem za Paulem Lambertem, który oczywiście podczas tych wakacji sięgnął po następnych dwudziestolatków. Pod szkockim menedżerem odrodził się Agbonglahor, mając na drugim skrzydle kompana i rywala w postaci równie chętnie ścinającego do środka Weinmanna, dobrze grali Westwood i Delph, a przede wszystkim jeden z najbardziej niedocenianych na Wyspach bramkarzy – Brad Guzan.

I tak zostaje nam grupa zespołów walczących o utrzymanie, w której niestety wypada umieścić wszystkich beniaminków. Największe szanse na pozostanie w Premier League daję Cardiff, drugiemu w ekstraklasie klubowi z Walii, pod jeszcze jednym szkockim menedżerem i malezyjskim właścicielem. Jeśli idzie o przygotowanie fizyczne do sezonu ponoć nie mają sobie równych, jeśli chodzi o brak kompleksów wśród beniaminków – również. Malky Mackay cieszy się znakomitą reputacją nie tylko jako taktyk, ale także jako przewodnik i wychowawca młodych piłkarzy; wśród nich będzie miał m.in. kupionego na środek obrony Stevena Caulkera. Klub pobił transferowy rekord sprowadzając z Sewilli chilijskiego pitbula, Gary’ego Medela, innym pitbulem w składzie jest oczywiście wciąż głodny sukcesu Craig Bellamy. Także inne gwiazdy na walijskim firmamencie, Kim Bo-Kyung czy Andreas Cornelius, powinny dać radę w Premier League. Jeśli właściciele nie przedobrzą z budzącymi niepokój kibiców zmianami poza boiskiem – da radę cały klub.

Sunderland beniaminkiem nie jest, a z osobowością Paolo di Canio i po przyjściu Giaccheriniego teoretycznie niczego nie powinno się obawiać. Di Canio bywa jednak tyleż porywający, co nieobliczalny – szatnię potrafi zarówno porwać, jak zintegrować przeciwko sobie. Do tego dochodzi skala zmian, jakich dokonał tego lata: prawie połowa pierwszej drużyny musiała odejść (wśród nich znalazł się, niestety, świetny bramkarz Mignolet), a na jej miejsce pojawiło się tyle samo nowych zawodników, wypożyczanych lub bez kontraktów, więc zapewne niechętnie myślących o zapuszczeniu korzeni w północno-wschodniej Anglii, w dodatku głównie z zagranicy, czyli nieprzyzwyczajonych do dzikiego tempa angielskiej piłki.

Niewiarygodne przygody Stoke z Premier League dobiegają niestety końca. Trzeba było Tony’ego Pulisa i jego, ekhm, niepowtarzalnego stylu gry, by zespół z roku na rok w ekstraklasie utrzymywać, ku utrapieniu rzesz estetów i zachwytowi nielicznych freaków, podziwiających zasięg rzutów z autu Rory’ego Delapa. O punkty na Britannia Stadium było ciężko jak cholera, porównania do Wimbledonu sprzed ćwierćwiecza narzucały się same, ale wszyscy na Stoke narzekali, co najwyraźniej zaczęło uwierać zarząd klubu, który uznał, że w takim razie pora na krok w przód, zmianę stylu, i jak to często w takich sytuacjach bywa – zrobił krok wstecz. Kto jeszcze w Premier League zamierza grać w ustawieniu 4-4-2?

Kolejny beniaminek poddawany procesowi rebrandingu to Hull AFC, pardon Hull Tigers. Trenowany przez Steve’a Bruce’a, który z niejednego pieca chleb jadł, spadając i utrzymując się w Premier League, wzmocniony przez dużą grupę ligowych przeciętniaków i talentów niespełnionych, jak Tom Huddlestone, z najlepszym w epoce Championship Robertem Koreniem, wciąż ma skład za słaby na ekstraklasę. Bruce lubi grać trójką obrońców, a ja myślę, że do tego, żeby zostać w Premier League, nie wystarczyłoby ośmiu.

Crystal Palace to Ian Holloway. Media go kochają, ale miłość mediów do utrzymania nie wystarcza. W Premier League dzięki szczęśliwym play-offom, bez Zahy, który odszedł do MU, za to z Chamakhem (czy to aby wzmocnienie? – powiedzcie sami, kibice Kanonierów), z młodymi Jose Campaną i „Joniestą”, czyli Jonathanem Williamsem, nadal chcą stawiać na grę ofensywną. Lubię ich za to, boję się jak cholera ich pierwszego meczu – z Tottenhamem rzecz jasna – ale myślę, że dobry początek nie będzie oznaczał szczęśliwego zakończenia.

PS Pierwsze trzy akapity powyższego wpisu powstały dla portalu „Krótka piłka”, który siłami swoich współpracowników przygotował swój przedsezonowy „skarb kibica” Premier League. Polecam go gorąco, podobnie jak pracę zbiorową dziennikarzy „Guardiana”, i, oczywiście, zapraszam do regularnych rozmów o angielskiej piłce na blogu „Futbol jest okrutny”. Do maja trochę nam zejdzie.