1 . „Dlaczego kilkanaście godzin po pucharowej porażce z Blackburn mielibyśmy ochotę zaprowadzić menedżera Kanonierów do psychoterapeuty?” – pytałem w niedzielne popołudnie. No to już znamy odpowiedź – niezależnie od wyniku dzisiejszego meczu z Bayernem, w którym jego Arsenal został po prostu zdeklasowany – udzielił jej sam Arsene Wenger na wczorajszej konferencji prasowej. Mielibyśmy ochotę zaprowadzić go do psychoterapeuty, bo naprawdę tego potrzebuje. Bo nie radzi sobie z nagromadzeniem emocji, związanych z nierówną formą swoich podopiecznych, z osłabieniami, które spotkały klub w ostatnich latach, z idącym w ślad za nimi brakiem wyników i niesprawiedliwą krytyką mediów. Bo nie wytrzymuje presji wpisanej w zawód, który wykonuje. Bo (to problem najpoważniejszy) osłabia w ten sposób drużynę: od dawna jestem przekonany, że jeden z kluczy do zdarzających się coraz częściej niepowodzeń Arsenalu leży w fakcie, iż piłkarze czują za plecami osobowość coraz wrażliwszą, coraz bardziej niepewną siebie, coraz bardziej neurotyczną.
Strach powiedzieć: to już nie jest ten lekko zdystansowany wykładowca z dyskretnym poczuciem humoru, stający przed gromadą mocno przeciętnych uczniów, przyjazny i nieskończenie cierpliwy wobec ich kolejnych pomyłek przy tablicy. To człowiek, który psychicznie cierpi i który sam przyznaje, że problem Arsenalu leży w sferze psychiki: że w drugich połowach meczów forma jego zawodników jest wprawdzie mistrzowska, ale na pierwsze 45 minut wychodzą z dziwnie spętanymi nogami. Problem w tym, że najwyraźniej nie potrafi udzielić odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się dzieje – dlaczego dziś zdarzyło po raz kolejny. A nie udzielając odpowiedzi, naraża się na konfrontację z ludźmi, którzy – coż za smutny paradoks – daliby bardzo wiele za to, żeby nadal móc szanować go tak, jak go szanowali przez minionych 16 lat.
2. Jak zauważył Sam Wallace, prędzej spodziewalibyśmy się, że Arsene Wenger przyniesie swoim piłkarzom chipsy i piwo, niż wejdzie w ostre zwarcie z dziennikarzami. „Dlaczego na mnie patrzysz?” – pytanie zadane wczoraj dziennikarzowi „Daily Mail” Neilowi Ashtonowi, i riposta tego ostatniego („Bo to twoja konferencja prasowa…”) będą odtąd niepomijalnym epizodem w każdej książce biograficznej o obecnym – pytanie, jak długo jeszcze – menedżerze Arsenalu, podobnie jak zawoalowane oskarżenie, że to Ashton wyniósł (do konkurencyjnej gazety?!) informacje o rzekomych negocjacjach na temat przedłużenia kontraktu Wengera. Epizodem otwierającym? Kulminacyjnym? Kluczowym? To oczywiście zależy od tego, jak dla Kanonierów zakończy się ten sezon. Niezależnie od tego, co wydarzyło się dzisiaj na Emirates, powtórzę to, co napisałem dwa dni temu: jeśli Arsenal wywalczy awans do kolejnej edycji Ligi Mistrzów („Puchar czwartego miejsca”, jak to ładnie nazwał Michał Zachodny), jeśli menedżer przedstawi sensowny plan wzmocnień i dobrze rozpocznie następne rozgrywki – przedłużenie kontraktu, wokół którego wybuchła burza na wczorajszej konferencji, mimo wszystko nie powinno być trudne. Temat ten przyjdzie rozwinąć, najpierw warto powiedzieć rzeczy elementarne.
Arsene’a Wengera wyprowadził z równowagi zmyślony – podkreślam, zmyślony – artykuł na temat jego przyszłości. Z tego, co mówił dziennikarzom, możemy wnosić, iż odebrał tekst jednego z brukowców jako próbę wbicia klina między niego a zarząd i właścicieli Arsenalu oraz uruchomienia dodatkowych pokładów frustracji w kibicach, przeżuwających jeszcze gorycz porażki z Blackburn („Źle mu idzie, a te cymbały chcą jeszcze przedłużać z nim umowę?!”). Niewykluczone, że miał rację. Problem w tym, że emocje, które odsłonił przy okazji, po dzisiejszej klęsce obrócą się przeciwko niemu ze zdwojoną siłą. „Wenger goni w piętkę” – nawet najbardziej szanujący go dziennikarze w takim duchu opisują wydarzenia, a ci nieszanujący problem już zdefiniowali z dużo większą ostrością: Wenger ma zbyt bezpieczną posadę, nie czuje presji, może wszystko, nic go nie obchodzi i stąd kiepskie wyniki.
To ostatnie jest oczywiście bzdurą. Owszem, Wenger dał przez lata wystarczająco wiele powodów, by zarząd i właściciele klubu traktowali go z pełnym zaufaniem, wiele też wskazuje na to, że niejedna decyzja związana z wydawaniem, a zwłaszcza niewydawaniem pieniędzy, zapadła nad jego głową. Pisanie jednak, że nie czuje presji ktoś, kto podczas każdego spotkania zwija się w kłębek na ławce rezerwowych, przegrywa heroiczny bój z zamkiem błyskawicznym swojej malowniczej skądinąd kurtki i ciska o murawę butelkami, wydaje mi się kuriozalne. Menedżera Kanonierów presja po prostu zżera. Gdyby tak nie było, nie dałby się wyprowadzić z równowagi bredniom jednej bulwarówki.
3. Jest 19 lutego 2013 roku, Arsenal przegrał mecz w Lidze Mistrzów z drużyną zaliczaną do faworytów rozgrywek, bezkonkurencyjną zarówno we własnej lidze, jak w dotychczasowym marszu przez Europę. Odpadnięcie z drużyną Neuera, Schweinsteigera, Javiego Martineza (cóż za spotkanie rozegrał dzisiaj, ależ przydałby się Arsenalowi ten zawodnik, obserwowany zresztą kiedyś przez Wengera, ale będący poza budżetowymi możliwościami Kanonierów…), Müllera, Ribery’ego i Mandżukicia nie byłoby dyshonorem dla żadnej z angielskich drużyn. Podejrzewam, że Mancini i Benitez nie mieliby nic przeciwko, żeby dzisiaj być na miejscu Wengera – przynajmniej w chwili, gdy wyprowadzał drużynę na mecz przy dźwiękach „Zadok the Priest”.
Zważmy również, zostawiając na boku osławioną kwestię ośmiu lat bez tytułu („Dziękuję za to pytanie, dawno go nie słyszałem” – ironizował wczoraj menedżer Arsenalu, gdy padła po raz kolejny): w ubiegłym sezonie, mimo utraty Fabregasa i Nasriego oraz wielomiesięcznej kontuzji Wilshere’a, Arsenal zajął trzecie miejsce w angielskiej ekstraklasie. W tym sezonie jest na razie na miejscu piątym, z niewielką, łatwą do odrobienia stratą. Za 10 dni derby Londynu, wymarzona okazja, żeby z czterech punktów zrobił się punkt.
Próbuję, jak widzicie, obronić tezę z poprzedniego wpisu: osiem lat w piłce to epoka. Bazując na aktualnych możliwościach, fani Arsenalu i opisujący go dziennikarze nie powinni mówić o wygrywaniu Ligi Mistrzów, sięganiu po mistrzostwo czy zdobywaniu krajowych pucharów: zadanie na ten sezon jest jedno, dokładnie takie samo jak w przypadku Tottenhamu. Awansować do Ligi Mistrzów po raz kolejny. Nie dać się wyprzedzić rywalowi z dzielnicy. I zacząć budowę jeszcze raz, w oparciu o grono młodych Brytyjczyków, którzy podpisali właśnie wieloletnie kontakty.
Z dystansu lepiej widać: Jupp Heynckes mówił wczoraj, że wyjąwszy mecz z Blackburn, Arsenal ma całkiem dobry sezon. Całkiem dobry sezon całkiem dobrej drużyny – tylko że ta całkiem dobra drużyna musiała dziś grać z drużyną wybitną.
4. Oddając sprawiedliwość Bayernowi za koncert gry w pierwszej połowie (lepszej drużyny na angielskich boiskach w tym sezonie nie oglądaliśmy), zachwycając się Martinezem, Kroosem czy Lahmem, zgadzając się, że Chelsea czy MC też by Bawarczykom nie podskoczyły i zastanawiając się nad tym, co właściwie Guardiola mógłby jeszcze poprawić w ich grze, nie powinniśmy jednak stawiać w tym miejscu kropki. Klasa rywala jest niekwestionowana, ale błędy przy wyprowadzaniu piłki nie były jej skutkiem. Szczęsny czy Koscielny nie musieli wykopywać jej w aut, a Mertesacker pod nogi Martineza, za każdym razem wytracając impet Arsenalu i czyniąc jego zadanie jeszcze trudniejszym. Ramsey, Vermaelen, Mertesacker, Sagna i Szczęsny mogli lepiej się ustawiać i szybciej reagować przy akcjach bramkowych (zwłaszcza odpuszczone krycie Müllera przez o głowę wyższego Mertesackera musi boleć kibiców i trenerów Arsenalu, ze Stevem Bouldem na pierwszym miejscu). Lahm nie musiał mieć tyle wolnego miejsca podczas swoich rajdów, gdyby wracali za nim Podolski czy Cazorla.
Są też problemy poważniejsze, od lat je wymieniam na tym blogu. Liderzy drużyny. Piłkarze tacy jak niegdyś Partick Vieira czy Tony Adams. Organizatorzy w defensywie, potrafiący potrząsnąć kolegami z przodu. Charaktery z pewnością silniejsze niż ci, których oglądamy dziś w koszulkach z armatką. „Ten zespół jest lepszy niż uważacie”, powtarza Wenger swoją mantrę. Piłkarsko z pewnością ten zespół nie jest zły – swoją klasę w ostatnich miesiącach potwierdzali Cazorla, Walcott, Giroud czy Arteta, czasami także Podolski i Oxlade-Chamberlin, nawet dziś w pierwszych minutach szybki Walcott zakręcił ociężałym van Buytenem, a po akcji Rosicky-Walcott-Giroud w drugiej połowie było blisko wyrównania – piłkarsko, powiadam, bo charakterologicznie… Jack Wilshere jest zbyt młody, by samemu udźwignąć odpowiedzialność, z Wojciecha Szczęsnego po kilku błędach (w gruncie rzeczy może po nieudanym Euro) zeszło powietrze, kapitan Vermaelen jest wśród mylących się najczęściej, Arteta z łatwością mógł dziś dostać czerwoną kartkę. Czy w miejsce Ramseya nie powinien grać Diaby? Nie za późno weszli Rosicky i Giroud? Zostawmy te pytania na rzecz bardziej generalnych.
5. Niewykluczone, że Arsene Wenger próbował wczoraj zachować się jak Jose Mourinho: wzbudzić zamieszanie wokół siebie, zdejmując presję z piłkarzy, zintegrować swoich podopiecznych, próbując im wmówić, że cały świat jest przeciwko nim, zamknąć drużynę w oblężonej twierdzy i natchnąć do walki… Jeśli tak, to się nie udało. Piłkarze z północnego Londynu znów wyszli na mecz dziwnie spięci, błyskawicznie stracili pierwszą bramkę i stosunkowo szybko drugą, a podnieść się spróbowali dopiero po przerwie – dokładnie tak, jak to opisywał Wenger. Dodajmy, że ów powrót po przerwie ułatwił im błąd sędziów (Arsenal zdobył bramkę po rogu, którego nie było), i że Bawarczycy wcale się tym błędem nie przejęli. „Mamy wewnętrzny spokój i cierpliwość” – mówił na przedmeczowej konferencji Bastien Schweinsteiger. Wszystko można powiedzieć o dzisiejszej ekipie Arsenalu, ale nie to.
Znamy logikę mediów. Zegar tyka, pewnych słów się nie zapomina, taka porażka to idealny pretekst, żeby uderzyć w Wengera po raz kolejny. Szkopuł w tym, że jesteśmy w błędnym kole. Równie dobrze można powtarzać: pozwólcie tej drużynie wygrać parę meczów w lidze i odzyskać pewność siebie, a potem wzmocnijcie ją liderem defensywy i naprawdę solidnym defensywnym pomocnikiem. Nie wpadajcie w histerię z powodu wpadki w pucharze krajowym, nie dziwcie się klęską w starciu z arcyrywalem w pucharze kontynentalnym, nie żądajcie od menedżera rzeczy ewidentnie niemożliwych. Zaczekajcie do maja.
„Będzie wam mnie brakowało” – zakończył wczorajszą konferencję prasową Arsene Wenger.