Są takie chwile, Ukochane Czytelniczki i Najdrożsi Czytelnicy, w których wdzięczność moja za Wasze istnienie (a przynajmniej za to, że co niedzielę mogę fantazjować na Wasz temat) jest bezgraniczna. W czasach przedblogowych po takim meczu zamartwiałbym się cały tydzień. Dzisiaj siadam, próbuję odpowiednie dać rzeczy słowo, powierzam je wirtualnej przestrzeni i… zapominam.
Rzecz w tym, że takie mecze nadają się głównie do zapominania. Wydarzyły się oczywiście – niektórym drużynom nie pierwszy raz – ale tak naprawdę odchodzą w przeszłość, nie zostawiając śladów. Manchester United rozgromiony przez Manchester City? Arsenal rozgromiony przez Manchester United? Wigan zdemolowane przez Tottenham? Norwich, niedawno rozbite przez tenże Manchester City? Wszystko, wszystko zapomniane, pod jednym wszakże warunkiem.
To o Jose Mourinho powiedziano, że idąc na pomeczowe spotkanie z dziennikarzami ma w głowie już tylko następny mecz. O sir Aleksie z kolei – że świetnie wiedział, iż pomeczowa wypowiedź dla mediów to najważniejsza okazja do ustawienia całego tygodnia – sobie, swoim podwładnym i swoim przełożonym, ich czekających w domach rodzinom, dziennikarzom, fanom i w końcu rywalom. Mając to w tyle głowy, wyjątkowo uważnie obserwowałem Andre Villas-Boasa w wywiadach dla BBC i Sky Sports. Co tu kryć: widok był smutniejszy niż Lloris wyjmujący piłkę z bramki po pierwszym golu Navasa, oraz Dawson, Kaboul, Walker i Vertonghen gubiący się przy kolejnych (tak jest: wszyscy bez wyjątku obrońcy Tottenhamu zdołali zawalić przy którejś z bramek dla City). Cokolwiek zrobi AVB na treningach, jak bardzo merytoryczny się okaże, na kim postawi krzyżyk, a komu postanowi dać szansę – wszystko to może okazać się drugorzędne po tym, jak pozwolił się sfilmować przygaszony i ewidentnie bez dobrych odpowiedzi – choćby takiej, że jego świetnej ekipie zdarzył się po prostu żenujący wypadek przy pracy, który będzie można sobie odbić już za tydzień.
Bo przecież ma świetną ekipę, nieprawdaż? Przecież Hugo Lloris, którego koszmarne wybicia przyniosły Manchesterowi City pierwsze gole, pozostaje jednym z najlepszych bramkarzy Premier League, niewidoczny od tygodni Soldado jest świetnym napastnikiem, najlepszy z najgorszych Lamela (anemiczne te dryblingi i zbyt długo holowana piłka, ale przynajmniej próbował…) całkiem niedawno podbijał boiska Serie A, Paulinho był gwiazdą Pucharu Konfederacji, Vertonghenem interesowała się Barcelona, po transferze Holtby’ego przyjmowałem gratulacje z ust speców od Bundesligi, Townsend zaś załatwił Anglikom wyjazd na mundial. Doliczcie Walkera, Dawsona, Sandro, Dembele (Ferguson o niego zabiegał w czasach Fulham – dziś Belg jest cieniem tamtego zawodnika), Sigurdssona (jakże walczył o niego Liverpool…), Adebayora… sami zresztą wiecie: oni naprawdę nie są AŻ TAK źli, ta obrona jeszcze parę godzin temu była najszczelniejsza w lidze, taktycznych kompetencji ich trenera na ogół nie podważano, a strata do czołówki nadal pozostaje niewielka.
Skąd więc ta katastrofa? Najchętniej napisałbym, że z pierwszych czternastu sekund – i tu zresztą byłbym blisko tłumaczeń Villas-Boasa. Żadne przedmeczowe założenia taktyczne nie obejmują tego, co zrobił bramkarz Tottenhamu w pierwszej akcji spotkania; jadąc na mecz z drużyną tak znakomicie grającą u siebie, trzeba się było nastawić na ostrożny początek. Wybór składu: przydatny w grze defensywnej Lennon, niestrudzony zwykle w pressingu Holtby, zdawał się właśnie coś takiego zapowiadać. Goście zresztą zareagowali i przez następne pół godziny po pierwszym golu mieli przewagę – aż do 34. minuty, kiedy Fernandinho przejął kolejny kiepski wykop Llorisa. Wtedy było po meczu po raz drugi, a w 41. minucie – kiedy luka między Kaboulem i Dawsonem okazała się w sam raz dla Aguero – po raz trzeci. Ciąg dalszy nastąpił tuż po przerwie, kiedy kibice Tottenhamu mieli jeszcze cień cienia nadziei na podjęcie walki: piękne zagranie fantastycznego Negredo, stwarzające Yayi Toure okazję do biegu przez połowę boiska (ależ koleżeński był pomocnik MC z tym podaniem do kolejnego arcygracza, Aguero…), pieczętowało pogrom, który mógł się tylko zwiększyć. Przeciwko rywalowi, którego szybkie ataki mają tak dewastującą siłę, a którego pressing, rozpoczynany już przez napastników, jest tak skuteczny – pierwszy stracony gol bywa przesądzający.
Gospodarzom udawało się wszystko; każde szybkie wyjście z własnej połowy kończyło się golem, poprzeczką (Nasri!) bądź interwencją Llorisa. Aguero i Navas byli zbyt szybcy, Negredo, Yaya Toure i Fernardinho zbyt silni – dla kontrastu obrońcy Tottenhamu nie nadążali, a asekuracji drugiej linii (poza dającym z siebie wszystko, wymiotującym nawet z wysiłku Sandro) w zasadzie nie było. O to chyba można mieć największe pretensje do Villas-Boasa: że ten mecz przy stanie 1:0 i 2:0 był nadal tak otwarty, że przynajmniej do przerwy Portugalczyk nie polecił Holtby’emu i Paulinho wspierać mającego już żółtą kartkę defensywnego pomocnika – zwłaszcza, że w jego strefie pracowali nie tylko pomocnicy MC, ale także wracający tam i świetnie rozprowadzający wbiegających z głębi pola kolegów Negredo. Po przerwie, po przejściu na ustawienie 4-4-2, City miało rzecz jasna jeszcze więcej okazji do kontrataku – pozwalało więc Tottenhamowi rozgrywać piłkę przed własnym polem karnym i czyhało na jeszcze jedną okazję do zadania ciosu. To się nie mogło udać.
Zaczynam kolejny akapit, z myślą o przejściu do derbów Liverpoolu (od tygodni przyrzekam sobie osobny wpis o sezonie na Anfield, i od tygodni nie nadążam…) albo meczu Cardiff-MU, ale już widzę, że i tym razem nie dam rady, bo nadal otrząsam się na myśl o Dawsonie, ogrywanym przez Negredo przy piątym golu, albo o Vertonghenie, ośmieszanym przy szóstej bramce. Czy naprawdę nie będę o tym pamiętał za tydzień? Czy ta młoda drużyna ma liderów, zdolnych do wzięcia na siebie odpowiedzialności za odwrócenie sytuacji? Andre Villas-Boas mówi, że jest zawstydzony, ale ja wolałbym chyba, żeby był wściekły i żeby ta wściekłość znalazła ujście w zbliżającym się meczu z mistrzami Anglii. Mimo to powstrzymam się od przedwczesnych wniosków – pełno ich zresztą znajdziecie w gazetach. A propos zapominania: jak to było, z tą najlepszą obroną w lidze i drużyną, która (patrz: spotkanie z Newcastle) wypracowuje najwięcej sytuacji bramkowych?








