Czy Anglia ma bramkarza

Owszem, obejrzałem w końcu Chelsea-MC i napiszę o tym meczu parę zdań, ale najpierw chciałbym załatwić sprawy bliższe sercu. Andre Villas-Boas ma przecież rację, krytykując wczorajszą atmosferę na stadionie Tottenhamu i zwracając uwagę, że bijąca z trybun aura negatywności ma wpływ na drużynę. Nie dość na tym: myślę, że AVB wie, co robi, mówiąc to właśnie w tym momencie. Zgodnie z najlepszymi naukami swojego mentora, Jose Mourinho, zdejmuje presję z zawodników i kieruje ją na siebie. Narzuca mediom temat do dyskusji, a kibicom daje – miejmy nadzieję – do myślenia. Drużyna ma przecież najlepszy start w historii występów w Premier League, jest czwarta w tabeli, wyjąwszy feralny mecz z WHU w zasadzie nie traci bramek (12 czystych kont w 15 spotkaniach!), bez większych problemów wygrywa mecze wyjazdowe, a że ma kłopot z kolejnymi przyjeżdżającymi na White Hart Lane i murującymi bramkę rywalami, nie jest w końcu aż tak dziwne. West Ham grał tu w ustawieniu 4-6-0, Hull zaproponowało 5-4-1, innymi słowy: każdy kolejny zespół buduje tu zasieki, pozwala Tottenhamowi rozgrywać piłkę na trzydziestym metrze i… czyha na kontrę. W każdym z meczów tego typu kluczem do sukcesu jest cierpliwość – choćby podań przed polem karnym trzeba było wymienić dziesiątki, choćby nie wiem jak wydawały się jałowe, trzeba czekać na moment dekoncentracji, błąd w ustawieniu, okazję do nieoczekiwanie szybszego rozegrania itd.

Villas-Boas przebudowuje drużynę nie tylko pod kątem obsady personalnej – przede wszystkim zmienia styl jej gry. To już nie jest zespół bazujący na szybkim ataku, napędzanym przez Garetha Bale’a – zamiast jednego, działającego błyskawicznie sposobu, musi wymyślić kilka nowych. Przy czym oczywiście jego kłopoty widać jak na dłoni: „odwróceni skrzydłowi”, grający po prawej stronie lewonożny Townsend i prawonożny Lennon po lewej, schodzą do środka, pogłębiając jeszcze tłok, a boczni obrońcy nie zawsze (Walker z Hull akurat tak) zdążą ich obiec i poszerzyć pole gry. Skądinąd: White Hart Lane ma najmniejszą, obok Upton Park, powierzchnię boiska – co rozmachowi akcji raczej nie sprzyja. Inna rzecz, że środkowi pomocnicy holują piłkę zbyt długo, a zawodnicy ustawiani jako „dziesiątka” – Holtby lub Eriksen – cofają się po nią zbyt głęboko, zostawiając Soldado kompletnie odizolowanego. Próby przyspieszenia gry, rozegrania akcji z pierwszej piłki, w trójkącie, czasem owocują pięknymi golami – jak Sigurdssona z Chelsea, zwykle jednak prowadzą do strat. Kibice się frustrują, cichną, przy stanie 0:0 w 45. minucie zaczynają buczeć – koło się zamyka, bo od tego drużyna nie nabiera pewności siebie.

Zresztą: w podobnym, co AVB tonie wypowiadali się Brad Friedel i Michael Dawson, a powody frustracji kibiców są pewnie bardziej uniwersalne i niezależne od stylu gry (choć rzecz jasna są i tacy fani Tottenhamu, którzy od brzydkiej wygranej 1:0, woleliby epicką porażkę 5:4; nie zaliczam się do nich). Drogie bilety powodują, że nie wszystkich stać na wejście, średnia wieku posiadaczy karnetów rośnie, debata wokół „słowa na »ż«” pewnie też zwiększyła dystans między stronami. Według mnie jednak jest to jeszcze jeden powód, dla którego wypada wesprzeć portugalskiego trenera w jego filipice. Nazywa się zamiana kibiców w klientów.

A Chelsea-MC? Niesamowite zaiste barykady wybudował tym razem Manuel Pellegrini, desygnując do gry w środku nie tylko Yaya Toure i Fernardinho, ale także Javiego Garcię – ale przyznajmy, że po pierwsze przy tak przebudowanej obronie (obok Nastasicia, debiutujący w Premier League Demichelis) dodatkowa asekuracja musiała się przydać, po drugie zaś – gdyby nie kuriozalny błąd w ostatniej minucie meczu, taktyka chilijskiego menedżera przyniosłaby sukces, zwłaszcza dzięki świetnej drugiej połowie gości. Przesadzona z pewnością radość z wygranej zdradzała przecież ogromną ulgę Jose Mourinho: że niedawny rywal z ligi hiszpańskiej nie wystrychnął go na dudka.

Mecz miał oczywiście dwóch bohaterów i, paradoksalnie, sukces jednego może pokazać drugiemu, że nie wszystko stracone. Fernando Torres zaczął mecz od niecelnego podania już w pierwszej sekundzie, kilkanaście minut później spudłował, chciałoby się powiedzieć, w swoim stylu, ale nie: w swoim stylu do końca naciskał na obrońców, biegał do każdej piłki, przeprowadził akcję, po której Schürrlemu wystarczyło jedynie dostawić nogę, zachwycił uderzeniem z trudnej pozycji w spojenie słupka z poprzeczką, a w końcu strzelił bramkę, która była efektem tyleż prezentu, co jego konsekwencji i głodu sukcesu.

Nie wszystko stracone oczywiście przed Joe Hartem, choć dziennikarze skwapliwie wyliczyli, że to był już szósty zawalony przezeń gol w tym sezonie (pamiętamy na tej liście inny niepotrzebny wybieg naprzeciwko Weinmanna podczas wrześniowego meczu z AV…), a jeśliby sięgać jeszcze parę miesięcy wstecz, błędów zrobiłoby się kilkanaście. Czy Anglia ma jeszcze bramkarza? Kamil Glik powiedziałby zapewne, że z tego, co pamięta, nie miała go już przed rokiem – a dziś wszystko wskazuje na to, że Hart straci miejsce w składzie MC nie tylko na środowy mecz Pucharu Ligi z Newcastle. Tym bardziej jednak: mając w pamięci tych kilkadziesiąt niezbyt udanych miesięcy Torresa w Chelsea, i dochodząc do wniosku, iż Hiszpan staje się wreszcie numerem jeden wśród napastników tej drużyny, zaryzykujmy zdanie, że Hart również wróci. Nawet jeśli najpierw będzie musiał na jakiś czas odejść, oczyścić głowę (bo o głowę, nie o umiejętności tu przecież idzie). Wojciech Szczęsny świadkiem, że taka przerwa często wychodzi bramkarzowi na dobre.

Futbol to literatura

Termin spotkania „Futbol to literatura” (niedzielne popołudnie, w trakcie meczów Chelsea-MC i Tottenham-Hull) nie wystawia oczywiście najlepszego świadectwa moim przyjaciołom, którzy zajmowali się organizacją Festiwalu Conrada. Fakt, że (wraz z prowadzącym Danielem Markiewiczem) umożliwili mi rozmowę na tytułowy temat z Markiem Bieńczykiem – świadczy o nich jak najlepiej. A cóż powiedzieć o festiwalowej publiczności, która w trakcie naszej dyskusji na bieżąco informowała o rozwoju wydarzeń na obu stadionach (że Soldado z rzutu karnego zdołał pokonać bramkarza Hull, wiedziałem zaledwie dwie minuty po fakcie)? Opisywałem już kiedyś uczucia piłkomaniaka, usiłującego śledzić mecz derbowy w trakcie arcyważnej narady kierownictwa firmy; mówienie o futbolu w trakcie festiwalu literackiego, w momencie, kiedy gdzieś tam futbol dzieje się naprawdę, domaga się napisania jakiegoś post scriptum.

Dziś jednak powinienem powiedzieć „pas”. Nie oglądałem, to się nie wypowiem – przynajmniej do chwili, kiedy skończę oglądać retransmisję meczu na Stamford Bridge (Tottenham tym razem sobie daruję: jest w tym sezonie dojmująca reguła łatwiej zdobywanych punktów na wyjazdach niż na White Hart Lane, gdzie kolejne zespoły w mniej więcej podobny sposób znakomicie wybijają gospodarzy z uderzenia). Ale już czuję, że choć emocje były pewnie porównywalne z tymi, których dostarczyło wczorajsze spotkanie MU-Stoke, to poziom był nieporównanie wyższy (widzę zresztą, że w komentarzach pod poprzednim wpisem piszecie, iż to na Stamford Bridge zobaczyliście dziś przyszłorocznego mistrza Anglii). Gdybym był kibicem Manchesteru United, bardzo chciałbym oczywiście opowiedzieć mecz z drużyną Marka Hughesa jako przełomowy w niełatwych do tej pory dziejach drużyny pod Davidem Moyesem. Rozpoczęty jak cały ten sezon – fatalnie (gol Croucha), później niby poprawiony (van Persie zdobywa bramkę na 1:1), ale potem znowu postawiony pod znakiem zapytania (Arnautović wyprowadza gości na 1:2 zaledwie kilkadziesiąt sekund po trafieniu Holendra), naznaczony kiepską grą w środku pomocy, dezorganizacją w obronie, ratowany doskonałymi interwencjami bramkarza, ostatecznie kończy się dobrze dzięki znakomitym napastnikom. Czerwone Diabły strzelają dwa gole w dwie minuty i wygrywają – jak za dawnych dobrych lat z sir Aleksem, kiedy przecież często wyglądało to podobnie, a tracący bramki piłkarze MU sprawiali wrażenie kotków wypuszczających z łap myszki tylko po to, żeby się jeszcze z nimi pobawić.

Bardzo chciałbym tak opowiedzieć mecz ze Stoke, gdyby nie to, że go… oglądałem. Do przerwy goście przecież mogli prowadzić znacznie wyżej, a brak kreatywności gospodarzy bił po oczach: Kagawa plątał się gdzieś z lewej strony, Nani psuł podanie za podaniem (co ten piłkarz, w tak szokująco złej formie, robi jeszcze w wyjściowej jedenastce MU?), a co do Cleverleya wypada mi się cieszyć, że przed dwoma-trzema laty nie nabrałem się na ogłaszanie go talentem mającym przewyższyć Scholesa. Dopiero Januzaj wniósł w to trochę świeżości, ale przecież Januzaj w jego wieku nie będzie grał co tydzień 90 minut. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale sami Rooney z van Persiem (wczoraj wsparci przez Hernandeza) tego sezonu United nie uratują i że niezależnie od dzisiejszego triumfu, w kolejnym meczu nogi mistrzów Anglii będą równie spętane. Mark Hughes mówił o tym z brutalną szczerością: dziś już przyjeżdża się na Old Trafford bez lęku, choć lęk wciąż można wyczuć nad stadionem. Z sektorów zajmowanych przez kibiców gospodarzy…

Co powiedziawszy, żegnam się z Wami do jutra i idę nadrobić zaległości. Torres zbawcą Chelsea? Futbol to literatura, akurat mnie nie trzeba w tej kwestii przekonywać…

Cztery i pół sekundy

Powiedz mi, którą bramkę wolisz, a powiem ci, kim jesteś. Zachwycasz się Zlatanową piętą, nie pierwszym w historii błyskiem indywidualnego geniuszu tego zawodnika? Jasne, przyjmuję to i nawet szanuję, osobiście jednak wolę bramki będące wykwitem kunsztu zbiorowego, nawet jeśli geniusz indywidualny (przyjęcie w pełnym biegu! klepka! odegranie piętą!) również ma tu wiele do powiedzenia. Jeśli czytałaś książkę „Futbol jest okrutny”, wiesz, jak bardzo kręci mnie zbiorowy wymiar artyzmu w piłce, i rozumiesz, dlaczego nie mogę kolejny raz w tym sezonie nie zacząć od Arsenalu.

Arsenalu, który owszem: niby znów nie potrafił zachować czystego konta (bramkę Howsona zawalili Mertesacker z Gibbsem) i który na kilkanaście minut drugiej połowy wypadł z rytmu (zauważ jednak: po zejściu Flaminiego), ale który jakże efektownie potrafił ów rytm odzyskać i który przy każdej z bramek oraz podczas kilku innych sytuacji (zakończony podaniem do Özila rajd rezerwowego Ramseya lewą stroną, z kilkoma zwodami, których nie powstydziliby się Zidane czy Iniesta), wywoływał skojarzenia, no… erotyczne po prostu. Delikatność i zdecydowanie, szybkość myślenia i precyzja, kreatywność i automatyzm, z jakimi osiągali swój cel piłkarze z Londynu (wśród których był, grający po raz pierwszy u boku Özila, Santi Cazorla – to dlatego rewelacyjny w tym sezonie Ramsey trafił na ławkę), zapierały dech w piersiach. „The Arsenal way”, „Fantasy Football”, „Made by Arsene”, „Arseneball” – mógłbym mnożyć malownicze nagłówki angielskiej prasy, ba, mógłbym nawet próbować zestawiać gola Jacka Wilshere’a z bramkami Barcelony, tylko że… Barcelona już tak nie gra.

Może więc opowiedzieć to inaczej, bez ryzykownych metafor. Odbiór Flaminiego. Wilshere przejmuje piłkę, omija próbującego mu ją odebrać Fera, podciąga akcję w okolice środka pola i podaje do biegnącego przy lewej linii Gibbsa. Ten przekracza połowę i odgrywa do znajdującego się przed nim Cazorli. Hiszpan ścina do środka i oddaje Wilshere’owi, będącemu już około pięciu metrów przed polem karnym. Wszystko zaczyna dziać się równocześnie. Wilshere przyjmuje, oddaje znów Cazorli, ten bez przyjęcia zagrywa do Giroud – niby nic, niby jeszcze jedno z tak lubianych przez Wengera rozegrań w trójkącie, ale dwóch pomocników Norwich zostaje już za plecami, problemem są jedynie obrońcy, z którymi Francuz pozostaje w jednej linii. Giroud piętą do Wilshere’a, Wilshere piętą do Giroud, piłka w powietrzu, Wilshere w ruchu, obrońcy wryci w ziemię liczą na spalonego, Giroud zewnętrzną częścią stopy do Wilshere’a, Wilshere do bramki. Dwadzieścia trzy kontakty z piłką, dziesięć podań, przy czym od momentu zagrania Cazorli do Wilshere’a liczba kontaktów z piłką i podań zrównuje się. Ostatnich siedem, tak jest, siedem podań odbywa się bez przyjęcia w ciągu czterech i pół sekundy. Jeśli wyczułaś pod tym akapitem silną emocję, miałaś rację.

Mój zachwyt jest tym intensywniejszy, że w czasie gdy na Emirates Kanonierzy pieścili piłkę jak za najlepszych lat Niezwyciężonego Arsenalu, ja postanowiłem przyjrzeć się dokładniej grze Southamptonu. No bo sama wiesz: jeszcze trzy lata temu dołowali gdzieś w drugiej lidze, dziś ocierają się o szczyty ekstraklasy. Z polskim bramkarzem między słupkami niemal nie tracą goli – choć ich trener podkreśla, że to nie tyle zasługa któregoś z zawodników, co stylu gry, który im narzucił. Southampton Mauricio Pocchettino gra tak, jak wiele drużyn prowadzonych przez „bielsistów” – trenerów pozostających pod wpływem słynnego Marcelo Bielsy – niestrudzonym pressingiem po stracie piłki. Kiedy „Święci” są przy piłce, potrafią doskonale się przy niej utrzymywać, co – jak kiedyś tłumaczył również pozostający pod wpływem Bielsy Pep Guardiola – jest nie tyle pomysłem na zdobywanie bramek, co na ich nietracenie.

Na Old Trafford Southampton również potrafił zdobyć przewagę w posiadaniu piłki i – jak to często ostatnio – zostawił w nas wrażenie, że gospodarze są wyjątkowo przeciętnym zespołem. Owszem: mistrzowie Anglii prowadzili, owszem Adam Januzaj, który podpisał z klubem pięcioletni kontrakt, był u źródła niemal każdej udanej akcji MU (co oczywiste, zważywszy, że i tym razem toczyły się one głównie skrzydłami, a w środku ziała dziura, której słabiutki Fellaini załatać nie potrafił), owszem, Rooney trafił w poprzeczkę, ale z podobnie niepewną defensywą kolejnego sukcesu w Premier League Czerwonym Diabłom nie wróżymy. Nawet będący ostatnio na ustach całej Anglii Rooney, zdobywca pierwszego gola w meczu z Polską, dwukrotnie tracił piłkę przed własnym polem karnym – raz prezentując gościom najgroźniejszą okazję w pierwszej połowie. Southampton przerywał, tamował, hamował i blokował (obejrzyj koniecznie wślizg Schneiderlina – jednego z najlepszych w Premier League, jeśli idzie o odbiory – likwidujący akcję Welbecka), próbując jednocześnie rwać do przodu, kiedy nadarzała się okazja i kiedy piłkę dostawał świetny Lallana. Ostatecznie wyrównanie padło po rzucie rożnym, ale w tej fazie meczu przewaga gości była już ewidentna – pytanie, czy David Moyes wiedział, co robi, wprowadzając w miejsce Rooneya Smallinga i oddając rywalom inicjatywę, skoro miał na ławce potrafiącego zapanować nad wydarzeniami Kagawę? Przy wszystkich formułowanych już przeze mnie zastrzeżeniach, że większość problemów, jakie ma nowy trener MU, to problemy odziedziczone po poprzedniku, nie mogę nie zauważyć, że w podobnej sytuacji sir Alex raczej nie zrobiłby zmiany defensywnej, ergo: nie dałby piłkarzom sygnału, iż zamiast walczyć o podwyższenie wyniku, mają zacząć bronić prowadzenia…

Tottenham, jak zauważyłaś, potrafił skończyć bardzo przyjemnie, ale zaczynał naprawdę okropnie. Aston Villa oddała mu inicjatywę, jej długie piłki komplikowały życie Chirichesowi i Dawsonowi, a rozegranie ataku pozycyjnego niemożebnie się ślimaczyło. Tom Commolose ma rację, twierdząc, że to Modricia, nie Bale’a, brakuje tej drużynie najbardziej: Eriksen po pierwszym błysku przygasł w meczach z Chelsea i WHU, i dziś trafił na ławkę; Holtby nie zawiódł, ale to wciąż nie to, co potrafił Chorwat – porównaj zresztą jego występ z występem Özila przeciwko Norwich. Chociaż tyle, że Andros Townsend ma swój gwiezdny czas (on również podpisał nowy kontrakt z klubem), Soldado bardzo inteligentnie uczestniczy w rozgrywaniu akcji (gol, owszem, piękny, ale asysta, trzy kluczowe podania i praca na całym boisku wydają mi się równie ważne), Paulinho rwie się do przodu, a Sandro wraca powoli do formy sprzed kontuzji.

Chelsea? Najpierw przegrywała, potem zdołała wyrównać w mocno kontrowersyjnych okolicznościach, a jeśli dotąd nie miałaś okazji, powinnaś poszukać gdzieś w sieci wczorajszego Match of the Day i analizy gry Davida Luiza. Nabijam się? Ani mi się śni. Wspomnisz moje słowa: to Jose Mourinho idzie po mistrzostwo Anglii.

Nic się nie stało

Psychoanalizę polskiego piłkarza i kibica robię na portalu Sport.pl, ale nie mogę się oprzeć, by wpaść także tutaj. Po pierwsze dlatego, żeby otworzyć ewentualną dyskusję na jej temat, po drugie zaś – podzielić się z Wami komentarzem zaprzyjaźnionego geniusza, którego obrazki co tydzień mamy zaszczyt publikować na łamach „Tygodnika Powszechnego”.

Kraj, w którym nic się nie dzieje – tak to widzi Marcin Wicha, i wypada przyznać mu rację także dlatego, że ptaszki z bloga Przemka Iwańczyka ćwierkają, że decyzje w sprawie zatrudnienia następcy Waldemara Fornalika zostały już podjęte. Kraj, w którym „niemądry Polak po szkodzie” i w którym tyle warta nasza pisanina, co ich kopanina. Jeśli prawdą jest, że Leo Beenhakker pracował na gorszym materiale, jeśli – jak napisał jeden z angielskich dziennikarzy – ta reprezentacja Polski jest najlepsza, jaką mamy od 1982 roku, tym bardziej szkoda, by miała zamienić się w jeszcze jedno stracone pokolenie.

Gorgoń jak lew walczący

A kiedy arcyważny mecz o wszystko już się kończy, kiedy kolejny raz tracimy szansę na awans do wielkiej imprezy, kiedy płaczemy nad jeszcze jednym straconym pokoleniem piłkarzy, wyrzekamy na kunktatorstwo trenera i niekompetencję zatrudniających go działaczy – zostaje literatura. Dzięki redakcji pisma „Konteksty”, zajmującej się na co dzień antropologią kultury, etnografią i sztuką, otrzymaliśmy niedawno utwór literacki o unikalnej sile i wartości. Utwór autorstwa Jana Ciszewskiego.

Przygotowując numer specjalny poświęcony kulturze futbolu, redaktorzy „Kontekstów” spisali z ocalałej w telewizyjnym archiwum taśmy komentarz towarzyszący rozegranemu równo cztery dekady temu meczowi Anglia-Polska. Tak po prostu, niczego nie wygładzając, zachowując wszystkie potknięcia gramatyczne, niespójności, zawieszenia głosu, wymuszone nagłym rozwojem wypadków niedokończone myśli. „Mecz piłkarski jako tekst” – pisze we wprowadzeniu Dariusz Czaja. Myślę, że interpretowanie tego tekstu jako monologu wewnętrznego będzie całkiem uprawnione i nawet jeśli ostatecznie porównywanie Ciszewskiego z Joycem okaże się nieco ponad miarę, to już z Masłowską – dlaczego nie?

Czaja zwraca uwagę na gnomiczność frazy „był Bulzacki”, mnie zachwyca u Ciszewskiego rytm, falowanie tempa narracji, w którym zdania wielokrotnie złożone („Adam Musiał, no proszę i nawet w gorącej sytuacji, na tak znakomitą sztuczkę pozwolił sobie, co znamionuje duży spokój iii… duże opanowanie nerwowe, polskiego zespołu”) występują naprzemiennie z równoważnikami. W tych krótkich, rwanych, chciałoby się powiedzieć, wypowiedziach, pojawiają się w zasadzie wyłącznie rzeczowniki i czasowniki, choć narrator zdecydowanie preferuje te pierwsze („Jan Tomaszewski, pięść, pusta bramka, Currie…”). Zwracają uwagę jego inwersje („Gorgoń jak lew walczący”), aliteracje („luka, Lato”), instrumentacje głoskowe („olbrzym z Zabrza”), elipsy („zaczyna szybka teraz, zaczyna szybka piłka krążyć”), archaizmy („wszystkie te przerwy w grze już uwzględniam na mym chronometrze”) – co ja się zresztą będę rozwodził, oddajmy głos pisarzowi.

„Osiem minut drugiej połowy. Adam Musiał. Nie – to Jan Domarski. Podobni. »Polska gola«, powiewają tu pod naszymi kabinami liczne sztandary biało-czerwone. Dwóch Anglików do główki. Korzystamy z tego nieporozumienia. Robert Gadocha. Lato. Nie miał kto zgarnąć tej piłki odbitej przez Anglików. Clarke. Wrzucają Anglicy. Madeley. Hunter. Bell. Madeley. Tam po prawej stronie u góry ekranu Tony Currie. Nooo! Brawo. Znakomita interwencja! Lato… w środku mamy dwóch zawodników! Proszę państwa Grzegorz Lato sam na sam ucieka teraz. Gadocha, Domarski GOL!!! GOL!!! PROSZĘ PAŃSTWA SENSACJA NA WEMBLEY!!! Dziesiąta minuta drugiej połowy. Cudowny wypad polskiej trójki. Rozbicie ataku. Piłka na lewej stronie. Grzegorz Lato. Ucieka tutaj Gadocha. McFarland i Hunter zdezorientowani. Wyłożenie piłki zawodnikowi Stali Mielec Janowi Domarskiemu i Shilton puszcza pod brzuchem piłkę! Jeden – zero dla polskiej drużyny na Wembley. Czterysta milionów ludzi w tej chwili siedzących przed telewizorami przeciera ze zdumienia oczy. To fakt!”.

To fakt, nie mogę się doczekać dnia, w którym 17 października 1973 r. przestanie być najsłynniejszą datą w historii polskiej piłki. Nieustające celebrowanie „zwycięskiego remisu” wychodzi mi uszami. Z ulgą przyjmuję deklarację Grzegorza Krychowiaka, że tamtego meczu nie oglądał. Z zażenowaniem wysłuchuję wypowiedzi legendy sprzed czterdziestu lat, Jana Tomaszewskiego, o piłkarzach-gejach, i uważam, że w ogromnej mierze to dzięki decyzjom grającego wówczas w Londynie niedawnego prezesa PZPN Grzegorza Laty nie pojedziemy na mundial. To jednak inne tematy. Cztery dekady po Wembley runęły niemal wszystkie mity związane z tamtym spotkaniem. Broni się tylko jeden: Jan Ciszewski. Jan Ciszewski jako… pisarz.

„Jeśli nasi zawodnicy wytrzymują ten szalony napór i ten atak non stop, non stop Anglików i nie denerwują się i niejednokrotnie z zadziwiającym spokojem wyprowadzają piłkę z własnego pola karnego, to my też spokojnie oglądajmy to spotkanie”… Ani nadużywający ryzykownych metafor Tomasz Zimoch, ani Dariusz Szpakowski, którego arsenał figur stylistycznych ogranicza się niemal wyłącznie do wyliczeń („duszno, parno, wilgotno…”), nie byliby w stanie ułożyć zdania o podobnej klarowności. Spokojnie więc oglądajmy jutrzejsze spotkanie – w końcu jeśli Hart także puści pod brzuchem piłkę, to zważywszy na jego formę z ostatnich miesięcy, nie będzie to aż takie zaskakujące.

Reprezentanta wypożyczę

No owszem, całkiem niezły debiut i bramka, zdobyta przez Androsa Townsenda wreszcie prawą nogą, niczego sobie. Ale żeby od razu wpadać w taką ekstazę? Asystę przy golu Rooneya dopisywać, choć zamiast asysty obejrzeliśmy raczej niecelne dośrodkowanie i zbyt krótkie wybicie obrońcy? Z debiutem Glenna Hoddle’a porównywać? Arjena Robbena przywoływać? Czterokrotną podwyżkę oferować? Cały świat informować, że chłopak urodził się w tym samym szpitalu, co David Beckham? Naprawdę tych kilkanaście meczów w QPR, a potem parę spotkań z tego sezonu, uzasadnia erupcję „Townsendomanii”, którą właśnie obserwujemy?

Owszem, można opowiedzieć tę historię jako pochwałę ciężkiej pracy. W cztery lata tylko dziewięć występów w Tottenhamie, za to równie wiele (dziewięć!) wypożyczeń, z których prawie każde okazywało się krokiem naprzód (trzeba to podkreślić, bo w tym samym czasie uważani niegdyś za bardziej utalentowanych zawodnicy z młodzieżówki Tottenhamu, Bostock czy Dawkins, swoje szanse marnowali). „Tu, w Yeovil, nie mamy Ritza” – mówił Townsendowi i jego koledze, Jonathanowi Obice, cytowany przez dzisiejszego „Timesa” szkoleniowiec lokalnej drużyny, prowadząc ich do hoteliku i upewniając się, że na wyposażeniu pokoju jest garnek do gotowania makaronu…

Owszem, można też mówić o uczeniu się na błędach (kara finansowa i kilkumiesięczna dyskwalifikacja za obstawianie zakładów piłkarskich, która kosztowała go utratę miejsca w kadrze na młodzieżowe mistrzostwa Europy) i o wsparciu kolejnych trenerów: Redknapp dawał mu szansę w meczach Ligi Europejskiej, a potem ściągnął za sobą do QPR, Villas-Boas przez cały okres wypożyczenia pozostawał z nim w kontakcie, a przed sezonem usiadł do długiej rozmowy, w której wyjaśnił, co młody piłkarz powinien poprawić w swojej grze pozycyjnej. Uczciwiej jednak byłoby wspomnieć o cholernym szczęściu i zbiegu niezwykle sprzyjających okoliczności, który nastąpił w ciągu kilku zaledwie tygodni.

Na obecny sukces Townsenda złożyło się, po pierwsze, odejście Bale’a i fakt, że poza jednym meczem towarzyskim przez cały okres przygotowawczy Walijczyk nie blokował zmiennikom miejsca w składzie. Po drugie, późne sfinalizowanie zakupu Lameli, a potem dwie przerwy na kadrę, podczas których Argentyńczyk zamiast trenować z nowymi kolegami, podróżował za ocean. Po trzecie, uraz Lennona, który – że wypowiem herezję – wciąż wydaje się najpoważniejszym rywalem Townsenda do miejsca na prawej stronie Tottenhamu. Po czwarte, kontuzja Walcotta, która stworzyła debiutantowi okazję do gry przeciwko Czarnogórze (jak bardzo teraz Roy Hodgson przypisywałby sobie zasługi za udany występ piłkarza Tottenhamu, nie wstawiłby go przecież do składu od pierwszej minuty, gdyby miał do dyspozycji napastnika Arsenalu…). Po piąte wreszcie, w przypadku reprezentantów Czarnogóry oczywiste: nieopatrzenie obrońców z względnie skromnym arsenałem sztuczek, które poza szybkością Andros Townsend może zaoferować.

Nie twierdzę, że skrzydłowy Tottenhamu szczęściu nie pomógł – w piątkowy wieczór dokładnie tak samo, jak w ciągu tych wszystkich deszczowych i wietrznych popołudni na drugo- i trzecioligowych stadionach. Podobnie zresztą jak Walker, Sturridge, Welbeck, Wilshere, Barkley, Gibbs i starsi: Milner, Lampard, Carrick czy Defoe (wszyscy oni byli na wczesnym etapie swoich karier wypożyczani do mniejszych klubów i wszyscy umieli ten czas wykorzystać). Dla niego samego jednak byłoby lepiej, gdyby media po piątkowym meczu okazały się bardziej powściągliwe. Wcale bym się nie zdziwił, zwłaszcza w kontekście odsunięcia za kartki Kyle’a Walkera, gdyby na prawej pomocy Anglików przeciwko Polsce zagrał James Milner.

Trójka obrońców, zero napastników

Z pierwszymi miesiącami Davida Moyesa w Manchesterze United załatwiłem się na innym miejscu, za to fundamentalnie. Wiecie już zapewne, że co jakiś czas moje teksty pojawiają się na portalu Sport.pl – dziś rano napisałem tam kilka akapitów po wczorajszym zwycięstwie mistrzów Anglii nad Sunderlandem. Zasadnicza teza jest taka, że jeśli Moyes ma osiągnąć sukces w Manchesterze, musi dokonać – wszystko jedno: dyskretnego, czy nie – ojcobójstwa. Dziedzictwo, które zostawił mu sir Alex, budzi wątpliwości. Wiem: brzmi to heretycko i zdaję sobie sprawę, że we wszystkich oficjalnych wypowiedziach nowy menedżer MU będzie mówił o ciągłości, najwyższym uznaniu wobec poprzednika itp., itd., ale tak naprawdę musi spowodować, żeby piłkarze jak najszybciej o nim zapomnieli. Wystawienie wczoraj od pierwszej minuty Januzaja odczytuję w tych właśnie kategoriach – odciskania przez Moyesa własnego piętna na zespole; zapraszam do dyskusji na ten temat.

Na bloga zachowałem sobie tematy taktyczne, z których pierwszy czekał zresztą od dobrych paru tygodni: nowej formacji Liverpoolu. Jak bardzo przecież nie narzekałby wczoraj Brendan Rodgers, że jego piłkarze stracili kontrolę nad meczem (w istocie: przy stanie 2:0 Crystal Palace miało mnóstwo okazji, żeby wrócić do gry), drużyna odniosła kolejne zwycięstwo i utrzymuje się w czubie tabeli. Do składu i wrócił, i natychmiast zaczął strzelać bramki, Suarez. Najciekawsza jednak kwestia wiąże się nie z „SAS”, jak nazywa się zabójczy duet napastników z Anfield (ech, pamiętacie jeszcze Shearera i Sheringhama z Euro ’96?), a właściwie wiąże się z nim pośrednio. Nie wykluczam, że właśnie w celu znalezienia dla obu najodpowiedniejszego miejsca na boisku Rodgers zdecydował się na grę trójką środkowych obrońców. Przyznajcie, że wygląda to na przepis idealny: z przodu dwójka robiących potężne zamieszanie, współpracujących ze sobą telepatycznie napastników, za nimi trójka piłkarzy środka pola, pozwalających osiągnąć przewagę w posiadaniu piłki przeciwko każdemu rywalowi (czekamy, aż najbardziej wysuniętym z tej trójki znów będzie Coutinho, choć i Moses daje radę…), dalej dwójka cofniętych skrzydłowych (albo wysuniętych bocznych obrońców – macie przekonujące spolszczenie słówka „wingback”?), czyli wykorzystanie najlepszych cech Jose Enrique i Glena Johnsona. Nawet jeśli trzem ruchliwym i silnym stoperom (Sakho!) zdarza się niekiedy gubić, a „regularni” skrzydłowi rywala (patrz Sunderland przed tygodniem) próbują szukać miejsca za plecami rzeczonych „cofniętych skrzydłowych” Liverpoolu – w takim przypadku sposobem na osiągnięcie przewagi mogą być zejścia do boków Suareza i Sturridge’a i wykorzystanie ich podczas kontrataku. Więcej o formacji Liverpoolu znajdziecie w poniedziałkowej dyskusji Jamiego Carraghera i Gary’ego Neville’a, dostając przy okazji kolejny dowód, jak bardzo Match of the Day jest passe.

http://www.youtube.com/watch?v=c-Lt3wxA7is#t=325

Tottenham? Wolałbym zmilczeć albo zasłonić się zdaniem typu: „gdyby Jermain Defoe, będący w 46. minucie sam na sam z Jaaskalainenem, nie trafił w jego nogi”, byłoby to jednak z krzywdą dla Sama Allardyce’a, który przygotował swoją drużynę perfekcyjnie, udanie wprowadzając do drużyny kojarzonej dotąd z długą piłką na Andy’ego Carrolla największą taktyczną innowację weekendu. Niby przez ponad godzinę obserwowaliśmy kolejny wariant rozgrywanych już w tym sezonie meczów Tottenhamu z Crystal Palace czy Norwich, ale przeciw bardziej wymagającemu rywalowi. Przed linią obrony operowali Noble i Nolan, a przed nimi jeszcze Morrison i Diame: zasieki przed polem karnym gości były tak gęste, że Christian Eriksen nie miał najmniejszych szans znalezienia wolnej przestrzeni. Obrońcy znakomicie czytali ruch bez piłki Defoe’a. Townsenda Rac spychał raczej do linii, szukając jego słabszej nogi – choć warto zauważyć, że nawet w tej sytuacji Anglik potrafił kilka razy groźnie dośrodkować. Przede wszystkim jednak: Tottenham obnażyły fenomenalnie zaprojektowane schematy wyjścia w szybkim ataku i jeszcze lepiej wyćwiczone stałe fragmenty gry. Już przed przerwą delikatne zagranie Noble’a ponad murem stworzyło Nolanowi kapitalną okazję do strzelenia bramki po rzucie wolnym. Po przerwie, kiedy Tottenham przesunął Paulinho wyżej i zaczął wreszcie przeważać; kiedy Defoe zmarnował wspomnianą już okazję, stworzoną kilkanaście sekund po wznowieniu gry, wystarczył rzut rożny – potężne zamieszanie w polu karnym z udziałem Nolana i Reida, zakończone golem tego ostatniego. Później szukający wyrównania gospodarze odsłonili się, rzecz jasna, a jedno precyzyjne podanie Nolana stworzyło Vaz Te okazję do wyjścia sam na sam z Llorisem, bramkarz gospodarzy zdołał wprawdzie odbić jego strzał, ale napastnik WHU zdążył z dobitką. Trzecia bramka, po rajdzie Ravela Morrisona zaczętym jeszcze na własnej połowie, będzie jedną z piękniejszych w tym sezonie, ale z punktu widzenia oceny meczu wydaje się bez znaczenia. Tak, Sam Allardyce zaskoczył: zamiast szukać zmiennika Carrolla, postawił na piłkarzy atakujących z drugiej linii, a środkowi obrońcy Tottenhamu gubili się, nie wiedząc, kogo pilnować. Byłożby to ustawienie 4-6-0, „fałszywa dziewiątka” w wydaniu zachodniolondyńskim?

Teologia futbolu

Tak, odebrałem religijne wychowanie. Owszem, jestem redaktorem pisma, które sprawom wiary i duchowości poświęca wiele miejsca. To już coś tłumaczy, ale nie tłumaczy wszystkiego. Po prostu: do opisania intensywności przeżyć związanych z oglądaniem drużyn Pepa Guardioli język świeckiego świata wydaje się kompletnie nieadekwatny. Tylko odwołując się do pojęć z dziedziny teologii potrafię uchwycić różnicę między Barceloną a Bayernem nauczyciela z Katalonii.

W Barcelonie Guardiola był ewangelistą, a świat, w którym obracali się jego zawodnicy, był światem Nowego Testamentu. Świętość, z jaką obcowaliśmy, była ludzka, krucha jak Urodzony w stajence, dawała się dotknąć. Traktowaliśmy ją z czułością, baliśmy się o nią troszeczkę, wiedzieliśmy, że nie jest dana raz na zawsze, że „maluczko, a nie ujrzycie mnie”, ale choć na podstawowym poziomie nie z tego świata, była w tym świecie zanurzona. Bliska.

W Bayernie Pep jest starotestamentowym prorokiem, a patrząc na grę jego drużyny spuszczamy wzrok, bojąc się oślepienia. Tu nie ma nic ludzkiego, nic na naszą miarę. Siła i potęga tej rzeczywistości budzi grozę, jak głos gromu. Ogień szerzy się przed nią i spala wkoło jej przeciwników, a Joe Hart okrywa się wstydem (por. Ps 97). Musimy się jej bać, jak sądu ostatecznego z jego zastępami aniołów. Aniołów – dodajmy – nieoswojonych barokowym obrazkiem, może więc bardziej jeźdźców apokalipsy o dürerowskich twarzach Ribery’ego, Müllera, Robbena i Kroosa. Miłosierdzie? Nadzieja? Czy nie lepiej ją porzucić, zwłaszcza że jeden z piłkarzy nazywa się Dante?

Zaryzykuję: oglądałem wczoraj najlepszy futbol w życiu. Po czymś takim można milczeć albo popaść w bełkot.

Dyskretny urok Garetha Barry’ego

Przed arcyciekawą kolejką Ligi Mistrzów wpadam na chwileczkę, żeby uczcić jubileusz. Gareth Barry, wypożyczony z Manchesteru City pomocnik Evertonu, rozegrał właśnie 500 mecz w Premier League. Jest dziesiątym piłkarzem, któremu udało się osiągnąć tę liczbę – rekordzistą jest oczywiście Ryan Giggs (623 występy), a w elitarnym gronie są także David James (572), Frank Lampard (559), Gary Speed (534), Emile Heskey (516), Jamie Carragher (509), Phil Neville (505), Mark Schwarzer (504) i Sol Campbell (503). Zważywszy, że z tej dziesiątki grają już tylko Giggs i Lampard (Schwarzer jest skazany na rolę zmiennika Petra Czecha), zaś nowy menedżer Barry’ego uważa go za kluczowego zawodnika swojej drużyny, pod koniec sezonu 32-letni Anglik może znaleźć się w pierwszej piątce „legend” angielskiej ekstraklasy, a potem – kto wie – zajść jeszcze wyżej. Roberto Martinez wróży mu grę do czterdziestego roku życia…

I dobrze. Opisujący go niedawno na łamach „Timesa” James Ducker przywołał ironiczną opinię Joeya Bartona: „Przypomina ucznia, który zawsze siada w pierwszej ławce i zawsze grzecznie słucha nauczyciela; nigdy nie przyprawia mnie o bezsenność, kiedy mam przeciwko niemu grać”. Jeśli dobrze zrozumiałem, miał to być docinek, rzecz w tym – zwraca uwagę Ducker – że kiedy Barton miał grać przeciwko Makelele z Chelsea albo Mascherano z Liverpoolu, również nie miał bezsennych nocy. Czy grało mu się łatwo, to zupełnie inna historia.

Opisując Barry’ego opisujemy bowiem zwyczajność. Owszem, siedzi w pierwszej ławce, słucha wskazówek trenera, a potem robi to, co do niego należy. Ustawia się tam, gdzie powinien, przerywa akcje rywali, rozpoczyna akcje własnej drużyny, chętnie pozbywa się piłki na rzecz lepiej ustawionych albo po prostu swobodniej ją operujących kolegów, a jeśli się zdarzy, że ją stracą – zrobi wszystko, by ją odebrać. W końcówce, kiedy trzeba np. bronić korzystnego wyniku, nie dopuści do żadnej straty, choćby miał nas zanudzić serią podań na własnej połowie. Zero ryzyka, sto procent odpowiedzialności, polisa ubezpieczeniowa dla gorących głów w stylu Rossa Barkleya.

Zwłaszcza po takich meczach, jak wczorajsze spotkanie Evertonu z Newcastle (ale też po niedawnej porażce Chelsea na Goodison Park) – kiedy na czołówki gazet trafiają zasłużenie Lukaku i Barkley, a wśród najczęściej używanych określeń strzelców bramek dla gospodarzy pojawiają się szybkość i siła, mamy tendencję do zapominania o tych, którzy pracują za ich plecami. Dobrze, że stukająca Barry’emu pięćsetka tym razem na to nie pozwoliła.

Zdrowie defensywnych pomocników…

O jedną porażkę za dużo

1. Tak, w odróżnieniu od wielu czołowych polskich i angielskich publicystów, wciąż nie postawiłem krzyżyka na Arsenie Wengerze, a płynące od właścicieli i dyrektorów Arsenalu informacje o rychłym przedłużeniu jego kontraktu przyjmuję z uznaniem. Kolejny sezon zaczynał spisywany na straty – a po sześciu kolejkach przewodzi w tabeli, i to mimo kontuzji Cazorli, Artety, Podolskiego, Oxlade’a-Chamberlaina, Rosicky’ego czy Diaby’ego. Transfer Ozila i powrót Flaminiego zrobiły, rzecz jasna, swoje, ale tematem tych pierwszych miesięcy jest, opisywana na tym blogu niemal z tygodnia na tydzień, eksplozja talentu Aarona Ramseya. Ze Swansea znów strzelił gola i zanotował asystę – zobaczcie jednak również, jak poprawił grę obronną. „Bale? Jaki Bale?” – pisałem dla Sport.pl o nastrojach wśród kibiców Tottenhamu przed derbami Londynu, dopowiem więc, już w czysto walijskim kontekście: „Bale? Jaki Bale? Ramsey!”.

2. Dziwność piłki nożnej pokazuje najlepiej przebieg i wynik meczu między Aston Villą i Manchesterem City – zwłaszcza jeśli ma się w pamięci ubiegłotygodniowe spotkanie, w którym piłkarze Manuela Pellegriniego miażdżyli Manchester United. Absolutna dominacja w pierwszej połowie, niemal każdy stały fragment gry z bramką wiszącą w powietrzu, dwukrotnie objęte prowadzenie, dwie trzecie czasu przy piłce – i porażka na skutek trzyminutowego przestoju, a właściwie: dwóch momentów braku koncentracji. O błędzie sędziego liniowego (El Ahmadi był na spalonym przy pierwszym golu dla gospodarzy) wspomniałbym pewnie więcej, gdyby nie fakt, że City zdołało ponownie wyjść na prowadzenie. O błędach Joe Harta też rozpisywać się nie muszę: przy rzucie wolnym nie miał szans na dofrunięcie do piłki bitej w okienko, a przy golu Weinmanna winiłbym nie tyle bramkarza, co zostawiających go samemu sobie obrońców i pomocników: kiedy Brad Guzan wykopnął piłkę w przód, a Kozak zgrywał ją do strzelca bramki, ośmiu zawodników MC było jeszcze na połowie gospodarzy. Wniebowzięty Paul Lambert przyznawał po meczu, że nic podobnego dotąd na treningach nie ćwiczyli.

3. Inaczej rzecz się miała w meczu MU-WBA: w przypadku tej porażki trudno mówić o przypadku, bo goście od początku postawili mistrzom Anglii wysokie wymagania. „We’ll sack who we want”, śpiewali ich kibice, nawiązując do faktu, że po meczach z West Bromwich tracili pracę Villas-Boas, di Matteo, a całkiem niedawno także Paolo di Canio. Wyjątkowo niewygodny rywal, nieprawdaż? Bez gwiazd albo z piłkarzami, którzy dopiero gwiazdami się staną (Amalfitano, Berahino), z solidną defensywą i morderczymi uderzeniami z kontry, z trenerem, który nie pęka nawet na Old Trafford, ze zdolnością strzelania fantastycznych bramek – zarówno w wyniku solowych, jak i zespołowych akcji…

W przypadku Davida Moyesa była to niewątpliwie o jedna porażka za dużo: można zrozumieć, jakkolwiek bolesną, wpadkę w derbach (Alex Ferguson całkiem niedawno przeżył boleśniejszą), można zrozumieć ligową porażkę z Liverpoolem (sir Alex brał Moyesa w obronę po tym spotkaniu), ale przegraną u siebie z WBA? Postawę obrońców, zagubionych przy obu bramkach? Łatwość, z jaką Amalfitano zakładał siatkę Ferdinandowi? Kłopoty, jakie ten ostatni miał ze znanym przecież Moyesowi z Evertonu Anichebem? Zostającego gdzieś w tyle Jonesa? Przygaszonego przez Sessegnona Carricka? Tempo gry, dalekie od standardów wyznaczonych w ciągu ostatnich sezonów? Niewielką liczbę sytuacji podbramkowych?

Jasne, ma David Moyes niewątpliwe osiągnięcia (odrodzenie Rooneya jest jednym z nich, kolejnym – coraz więcej szans dawanych młodemu Januzajowi), jasne: przed sezonem główni rywale wzmocnili się zdecydowanie bardziej, a znaczenie w manchesterskiej układance van Persiego pokazuje każdy kwadrans jego nieobecności (od 450 minut United nie strzela goli z gry!). Są jednak kwestie, których rozwiązania można by od szkockiego menedżera oczekiwać. Np. organizacji gry obronnej pod nieobecność Vidicia, przyznania wreszcie, że jeśli ma mieć pożytek z Kagawy, to grającego za plecami głównego napastnika, albo nauczenia Naniego szybszego pozbywania się piłki, kiedy drużyna wreszcie ma okazję do przeprowadzenia szybkiego ataku. O tym, że Anderson nigdy nie był i nie będzie piłkarzem na miarę mistrzów Anglii, chyba nie trzeba nikogo przekonywać.

Kiedy poprzednim razem MU zaczynał sezon w podobnym stylu, w przełomowym skądinąd dla Aleksa Fergusona 1989 roku, fani tego klubu nie byli aż tak rozpuszczeni, jak w ciągu następnych dekad. Wtedy miejsce w dolnej połówce tabeli było zaledwie bolesne, dziś jest szokujące. Patrząc na sukcesy Arsenalu po sprowadzeniu Mesuta Ozila wypada powtórzyć: dyrektor Woodward mógł letnie okienko transferowe rozegrać o niebo lepiej. Co musi martwić, to spuszczone po drugim golu głowy zawodników MU – jakby ulotnił się gdzieś duch tamtego, grającego do ostatnich sekund „Fergie time”, zespołu.

4. Jako kibic Tottenhamu wolałbym oczywiście inny scenariusz: to Jose Mourinho ustawia swoją drużynę lepiej przed rozpoczęciem spotkania, osiąga przewagę w pierwszej połowie, niechże nawet będzie – wychodzi na prowadzenie, potem jednak lepiej reaguje Andre Villas-Boas, a dokonana przezeń zmiana odmienia także losy spotkania. Tak przecież, najkrócej jak się da, można streścić to spotkanie. Gospodarze dominują w pierwszej połowie, wygrywając fizycznie i, by tak rzec, koncepcyjnie, bój o środek pola, z powodzeniem realizując ćwiczone już schematy (rozegranie w trójkącie Eriksen-Soldado-Sigurdsson, dające pierwszego gola – wariant podobnej akcji przeciwko Norwich) i stwarzając kolejne sytuacje do pognębienia rywali – zwłaszcza ostatniej, uderzenia Paulinho w boczną siatkę tuż przed przerwą, żałują dzisiaj.

Po przerwie bowiem, wciąż przy stanie 1:0, na boisku pojawi się Juan Mata i odmienia losy meczu. Grający dotąd na prawej stronie Ramires wraca do środka, gdzie teraz bój staje się wyrównany, a pilnowany uważniej przez Brazylijczyka Eriksen gaśnie (zobaczcie, ile był przy piłce Duńczyk w drugiej połowie – w porównaniu z Matą), Oscar, preferowana dotąd przez Mourinho „dziesiątka” wędruje na lewą stronę, zaś Mata zaczyna uruchamiać podaniami grającego znakomity mecz Torresa. Villas-Boas, owszem, reaguje, ale nie próbując odzyskać kontroli nad meczem, tylko raczej zwiększając asekurację – tym tłumaczę np. wprowadzenie Chadliego w miejsce Townsenda i pozostawienie do końca na ławce Lameli (pytanie, czy jeśli już, to nie powinien wejść Sandro, żeby pilnować Maty troskliwiej, niż potrafili to robić Dembele czy Paulinho?). Wyrównanie pada ostatecznie ze stałego fragmentu gry, ale także z gry Chelsea miała świetne okazje.

Przed długi czas ozdobą meczu były pojedynki Torresa z Vertonghenem. Belgijski obrońca Tottenhamu znakomicie się ustawia, trafia ze wślizgami, fauluje rzadko i z daleka od bramki (zobaczcie załączony obrazek) oraz świetnie radzi sobie z piłką, bywa więc dla napastników irytującym rywalem. W jakimś sensie nie dziwię się Hiszpanowi, że sfrustrowany kolejną sytuacją, w której obrońca zdążył do piłki przed nim, poszedł na konfrontację i podczas wymiany zdań przy linii końcowej… podrapał go po twarzy. Powtórzmy: Torres grał w tym meczu znakomicie, jego ruch bez piłki i podania rozprowadzające kolegów imponowały, bardzo chciał się wykazać, ale trafił na godnego siebie rywala. Z pewnością mógł i powinien za to drapanie wylecieć – sędziowie wiedzą, że teoretycznie mogą pokazać czerwoną kartkę za każde dotknięcie twarzy przeciwnika.

Nie był to pierwszy błąd Mike’a Deana w tym spotkaniu: symbolem nienadążania przezeń za wydarzeniami na boisku było przecięcie przez nogi arbitra jednej z dobrze zapowiadających się akcji Tottenhamu i rozpoczęcie kontrataku Chelsea. Nie był to też błąd ostatni: w pierwszym starciu z Vertonghenem Torres powinien dostać czerwoną kartkę, ale w kolejnym nie powinien otrzymać drugiej żółtej. Owszem, podczas walki w powietrzu napastnik gości machnął pięścią przed twarzą obrońcy, ale nie trafił, zaś upadek rywala był mocno teatralny. W sumie pozostaje niesmak: jeden przegiął z drapaniem, drugi z udawaniem, a przecież wszystko, co między nimi miało cechy rywalizacji sportowej, zasługiwało na szczery pomeczowy uścisk dłoni godnych siebie rywali. Coś jak w przypadku Villas-Boasa i Mourinho.