Archiwum autora: michalokonski

Futbol w sensie ścisłym

Opowieści Jerzego Pilcha o piłce nożnej były opowieściami o apokalipsie. Albo o stworzeniu świata. W końcu jeśli mówimy o futbolu, to przecież na jedno wychodzi.

1. Nie oglądaliśmy wspólnie żadnego meczu, mówił zresztą kiedyś w rozmowie ze Stefanem Szczepłkiem, że woli to robić w samotności, ale pamiętam, jak zadzwonił raz czy drugi po którymś wieczorze Ligi Mistrzów, a ja – sparaliżowany tym nagłym wyróżnieniem jak bohater jego wczesnego opowiadania perspektywą niezapowiedzianej wizyty przedstawiciela władz najwyższego szczebla na prowadzonych przezeń zajęciach z literatury odwilżowej – bredziłem coś o intensywnym pressingu i fałszywych dziewiątkach, zamiast zająć się istotą samego przeżycia, jakie daje udział w piłkarskim widowisku. Coś już przecież powinienem był rozumieć: we wczesnych latach dziewięćdziesiątych spotykaliśmy się, żeby pograć, i z perspektywy „Tygodnikowej” bramki przyglądałem się, jak mimo ewidentnych braków kondycyjnych potrafi w polu karnym przepchnąć się, zastawić, a następnie wykończyć akcję. Na boisku, jak w redakcji, nie był graczem zespołowym: nie wracał do obrony i raczej czekał na podanie, ale jego gole zostawały w pamięci i chyba tylko potężne bomby dzisiejszego Naczelnego mogły się z nimi równać. Pamiętam także, jak na pięćdziesięciolecie „Tygodnika” rozgrywaliśmy w hali Wisły mecz z reprezentacją Telewizji Polskiej: na to, by wyjść na plac, nie starczyło mu wówczas sił, ale podjął się komentowania tego jakże zaciętego pojedynku wspólnie z Janem Nowickim i od tamtej pory chyba już nigdy nie śmiał się z żadnego dziennikarza telewizyjnego.

2. W ostatnich dniach, jeszcze za życia Jerzego Pilcha, wracała do mnie jednak wizja, którą zawarł w „Futbol funebre”, myślałem nawet, że napiszę tekst o czasie pandemii, zaczynając go od frazy: „Czasem mi się zdaje, że piłka umarła, sczezła, przestała istnieć. Wydaje mi się, że zlikwidowano i zamknięto wszystkie stadiony świata, zaorano boiska (oracz przez pole karne za pługiem idzie, skowronek nad nim dzwoni), rozwiązano wszystkie ligi, buty zawieszono na kołkach. Ludzkość nagle, z dnia na dzień, jakby zarażona jakimś uodporniającym na futbol bakcylem, przestała grać i przestała interesować się piłką nożną. Biała azjatycka trawa zarosła bramki i trybuny honorowe”.

W gruncie rzeczy to właśnie robiło na mnie największe wrażenie: jego opowieść o piłce nożnej była opowieścią z perspektywy końca. Niby przez całe życie oglądał mecze w telewizji, a kiedy się dało, to ze stadionowych trybun, niby jeszcze w grudniu ubiegłego roku, wkrótce po przeprowadzce do Kielc wybrał się na mecz Korony z Cracovią, niby stał się autorem niezrównanych zdań o istocie kibicowania, wśród których fraza „Olewam ich, olewam mój klub ukochany i czuję się jak prekursor olewania klubu ukochanego”, zanotowana w dzienniku w marcu 2010 roku, zajmowała poczesne miejsce (wypowiedział wówczas Cracovii wojnę futbolową; „czasu zostało tak mało, że nie pora na honor kibica, zwłaszcza jak z tego honoru jedenastu nieudaczników co tydzień jaja sobie robi” – pisał, ale nie minęły dwa miesiące i chyłkiem obejrzał kolejny mecz), niby jako jeden z nielicznych intelektualistów w tym kraju rozumiał rzecz podstawową, a mianowicie, że jedynie sprawy zupełnie bezinteresowne odróżniają nas od zwierząt i decydują o naszym człowieczeństwie, a są to śmiech, płacz, muzyka i piłka nożna. Niby formułował najlepsze w polszczyźnie opisy futbolowej – czy tylko futbolowej? – ekstazy („Kto nie zna uczucia, jakie ogarnia jestestwo ludzkie, gdy piłka siądzie na podbiciu i po chwili zatrzepocze w siatce obok rozpaczliwie interweniującego bramkarza, ten może i jest człowiekiem. Ale częściowym. Ani świata, ani drugiego człowieka w pełni nie zrozumie nigdy” – pisał, a w rozmowie z Rafałem Stecem wzmacniał to świadectwem może największego polskiego aktora: „Holoubek, który w życiu zaznał rozmaitych rzeczy – i sukcesów artystycznych, i wielkich premier, i wielkich spełnień, i pięknych kobiet – napisał coś takiego, w co mu absolutnie wierzę, w czym nie ma absolutnie żadnej przesady, tak jak nie ma absolutnie przesady w zdaniu, że futbol to coś większego niż sprawa życia i śmierci. Napisał mianowicie, że nigdy więcej nie przeżył stanu takiej euforii, takiego upojenia, jak wtedy, gdy wchodził na Błonia w towarzystwie kolegów i wiedział, że za chwilę się zacznie gra”). Niby więc wszystko widział i wszystko potrafił opowiedzieć, ale gdzieś w tle czaiła się apokalipsa.

3. Zaraz, zaraz: apokalipsa czy stworzenie świata? Opowiadał przecież wiele razy o tym, jak w czasach dzieciństwa w Wiśle, musiała więc być końcówka lat pięćdziesiątych tamtego wieku, ojciec kupił mu prawdziwą węgierską żółtą futbolówkę za 314 złotych i dała mu ona siłę dwojakiego rodzaju: po pierwsze, była to jedyna prawdziwa piłka w okolicy, więc zawsze mógł się obrazić, wziąć ją pod pachę i popsuć zabawę całkowicie odeń uzależnionym kolegom, po drugie zaś mógł przestać być outsiderem – on, jedyny w okolicy chłopak w okularach! – w sensie bardziej podstawowym. „Pamiętam pierwszego strzelonego gola – wspominał w rozmowie ze Stecem. – Już wcześniej wiedziałem oczywiście, co trzeba zrobić z piłką, ale ten impuls nie przechodził z mózgu do nogi. I nagle wyszło. Zatrzepotała siatka (były siatki, graliśmy na boisku do szczypiorniaka). To była lekcja na całe życie. Wiedziałem już, że można się przeistoczyć z ofermy i nieudacznika w faceta, który jest dobry, że to się robi metodą treningu i że to sprawia dziką satysfakcję, że ta satysfakcja musi być okupiona pewnym trudem. Słowem, dzięki tej węgierskiej piłce poznałem cały szereg podstawowych nauk życiowych”.

4. Były przecież rzeczy jeszcze bardziej elementarne, których jednak nie rozumiałem ani w trakcie tych rozmów telefonicznych, ani podczas niekończących się posiadów na tak zwanej Płycie, czyli w jednej z kawiarni na krakowskim Rynku, gdzie grupa samotnych w gruncie rzeczy mężczyzn odnajdywała jakąś namiastkę wspólnoty, a istotą ich dialogów był ni mniej, ni więcej tylko wysiłek rekonstrukcji składu, w jakim jakaś arcyważna dla któregoś z nich drużyna wystąpiła w arcyważnym meczu o wszystko jakieś trzy albo cztery dekady wcześniej.

Miałem wtedy dwadzieścia parę lat i w kwestii futbolu chciałem przede wszystkim ustalić, dlaczego jedno ustawienie taktyczne może się okazać lepsze od drugiego albo jakiego rodzaju strategiczny bój rozgrywają między sobą szkoleniowcy klasy Aarrigo Sacchiego czy Johana Cruyffa (dla mnie, inaczej niż dla kolegów przy stoliku, Cruyff nie był blondwłosym buntownikiem, który obracając się o 180 stopni wkręcił w murawę szwedzkiego obrońcę, tylko nobliwym starszym panem zasiadającym na ławce Barcelony z lizakiem w ustach, bo po operacji serca właśnie rzucił palenie). Piłka wydawała mi się więc rodzajem jeszcze jednej intelektualnej łamigłówki, partią szachów, w której rolę gońców, hetmanów czy wież pełnią zawodnicy noszący nazwiska Baresi, Maldini, Ancelotti czy van Basten albo Koeman, Guardiola, Laudrup czy, niechże mu będzie, Stoiczkow. Nic kompletnie wtedy nie wiedziałem.

Nie wiedziałem, że w futbolu chodzi o estetykę, w której istotną rolę odgrywa nie tylko zachwyt nad kunsztem śmiertelnika, potrafiącego nogą zrobić coś, czego niejeden nie umiałby zrobić ręką („Słynna odpowiedź Kazimierza Deyny na pytanie o jego słynne rogale brzmiała: >>Chodzi o to, by odpowiednią częścią buta uderzyć w odpowiednią część piłki<<. Proste, ale dla normalnego śmiertelnika niemożliwe” – zauważał Pilch), ale także kolor koszulek i trawy albo światło jupiterów, w których wszystko nabiera narkotycznej wręcz intensywności, czy ów specyficzny dźwięk, dla mnie przypominający westchnienie, wydawany przez kopniętą przez któregoś z zawodników futbolówkę.

Nie wiedziałem także, że w piłce nożnej chodzi nade wszystko o dzieloną z innymi emocję, o poszukiwanie wspólnoty, próbę przedarcia przez samotność. „Czytamy, by wiedzieć, że nie jesteśmy sami” – słowa C.S. Lewisa przypomniał w kontekście tęsknoty za futbolem w czasach pandemii historyk tego sportu Jonathan Wilson; otóż dokładnie z tych samych powodów kibicujemy, nawet jeśli – to też jest fraza z Pilcha – nasze drużyny, kiedy bronią się przed spadkiem, to zawsze spadają, kiedy walczą o awans, nigdy nie awansują, a kiedy mają dowieźć zwycięski remis, to tracą bramkę w ostatnich sekundach.

Zresztą pamiętam jeszcze i to: kiedy w 2008 roku „Tygodnik” z okazji przyjazdu Tottenhamu do Krakowa, na mecz Pucharu UEFA z Wisłą, zechciał wydrukować mój tekst o fatalnej miłości do tego londyńskiego klubu, to parę dni po publikacji dostałem od Pilcha esemesa o treści „Nie wiedziałem, że Tottenham jest aż taką Cracovią”. Zawsze był dla mnie niesłychanie szczodry, chyba nikt nigdy nie skomplementował mnie tak bardzo, jak on w „Drugim Dzienniku”, ale to właśnie dzięki tamtemu esemesowi poczułem się przyjęty, zrozumiany i usprawiedliwiony w doświadczeniu, które należy do najbardziej niepojętych, a zarazem najbardziej niewymazywalnych w życiu, sprowadzającym się zaś do tego, że – jak mówił – „można stracić wiarę w Pana Boga, a kibicem nie można przestać być”.

5. W kwestii futbolu rozumiał więc wszystko, a to, co rozumiał, zamieniał na sentencje. „Drużyny nie, ale sytuacje w futbolu się powtarzają. Zwłaszcza kluczowa sytuacja polegająca na strzeleniu lub niestrzeleniu jednego gola” – mówił Szczepłkowi. „Nie da się piłki nożnej opisać za pomocą świata albo z pomocą języków wziętych ze świata, bo to rozrzedza temat. Natomiast językiem piłki nożnej można bardzo wiele powiedzieć o świecie” – tłumaczył Stecowi. Wśród przywoływanych po jego śmierci fraz były takie, które rozbrajały śmiechem dramat, jak nawiązujące do reprezentacyjnej popijawy za czasów Beenhakkera zdanie, że on też chętnie by się napił z Borucem. Justyna Sobolewska wspominała z kolei arcypilchową anegdotę o tym, jak przed meczem Legii z Cracovią czekał pod stadionem na Stefana Szczepłka i nagle zobaczył idącego w jego kierunku kibica. „Zaniepokoiłem się trochę, bo nie wyglądało, że chce podyskutować o literaturze, ani że zbliża się celem pozyskania autografu” – zwierzał się dziennikarce „Polityki”, ale ów sympatyk sportu po prostu podszedł do niego, poklepał go po ramieniu i powiedział: „Szkoda, że jest pan kibicem tak chujowej drużyny”.

Jedna diagnoza w tym wszystkim jednak umknęła, choć to właśnie ona wydaje mi się stanowić istotę futbolu według Pilcha, czyli futbolu w sensie ścisłym.

6. „Piłka nożna jest najprawdziwsza wtedy, kiedy patrzy się, jak grają dorośli mężczyźni, i myśli: >>Jak ja dorosnę, będę taki jak oni<< – powiedział w rozmowie z Rafałem Stecem. – Kiedy jest się kibicem, ale przekonanym, że za kilka lat wystąpi się na mistrzostwach świata albo przynajmniej w lidze. To okres najpełniejszej fascynacji piłką nożną. Później ta emocja ginie”.

„Futbol funebre” napisał dla „Tygodnika Powszechnego” podczas mundialu we Francji, w 1998 roku. „Zawsze jestem za Niemcami, ale jak grają z Brazylią jestem za Brazylią. W dwudziestej szóstej minucie, po miękkim dośrodkowaniu z rzutu rożnego, Cesar Sampaio zdobywa bramkę niepoczytalnym uderzeniem głowy” – czytam w tym tekście i próba sprawdzania, czy nie myli go pamięć, bo Brazylia nie grała na tamtych mistrzostwach z Niemcami, a Sampaio strzelił gola głową w meczu z Chile, po centrze z wolnego, a nie z rogu, może być dowodem, że jednak nic od tamtej pory z futbolu nie zrozumiałem, a zwłaszcza że niczego się od Pilcha nie nauczyłem. Następne zdania tekstu brzmią przecież: „Jest piłka nożna. Ale jest już ona nie z tego, nie z mojego świata”.

7. Jesteśmy więc w Wiśle, w domu doktora Gajdzicy. Mamy Rok Pański 1962, poza Gajdzicą w całym mieście telewizor ma jeszcze tylko profesor Zamorski, ale – jak wspominał Pilch w rozmowie z Eweliną Pietrowiak – profesor Zamorski był dziwakiem, którego się bał. Siedmioletni Jurek ogląda pierwszy w swoim życiu finał Pucharu Europy. „Na ekranie telewizora marki Belweder jedenastki Realu i Benfiki w pięknym jak Maria Felix układzie strategicznym WM stawały naprzeciw siebie, i chociaż do dziś tamten finał (5:3 dla Benfiki) jest najbardziej mitycznym, fantasmagorycznym, narkotycznym meczem w dziejach ludzkości, to już wtedy, pod koniec lat pięćdziesiątych, nikt nie miał wątpliwości, że te miasta ze snu, Madryt i Lizbona, istnieją niezbicie. Były niedostępne, ich stadiony otaczały masywne i wielce oniryczne obwarowania, były poza zasięgiem zmysłów i finansów – istniały bardziej. Teraz, kiedy w gruncie rzeczy można w każdej chwili pojechać na mecz do Madrytu albo do Lizbony, księżycowe te miejsca weszły w porządek istnienia powszechnego – istnieją mniej”.

Prawie pamiętam, jak dyktuje ten tekst z zapisanego wiecznym piórem rękopisu jednej z „Tygodnikowych” sekretarek, Teresie Skoczyńskiej. Nie ma w nim wzmianki o tym, że Real, któremu wówczas kibicuje, po znakomitym podaniu di Stefano do Puskasa zdobywa pierwszą bramkę, że prowadzi 3:1 i że wszystko wydaje się iść w najlepszym kierunku, ale tak to wspomina w rozmowie z Pietrowiak, a szczegóły i tym razem się różnią, bo wynik zmienia się błyskawicznie: jest 2:0 dla Realu, potem 2:2 i 3:2, i dopiero w drugiej połowie młody Eusebio odmienia losy spotkania, które kończy się wynikiem 5:3 dla Benfiki. „Płakałem rzewnymi łzami. Nie pamiętam, czy doktor Gajdzica płakał ze mną. Do dziś lubię mecze Realu” – wspomina.

8. W futbolu nie idzie o wynik, nie o taktyczną analizę, nawet nie o pamięć nazwisk grających piłkarzy. Owszem, zachwyt jest ważny, ale i on przemija, podobnie jak – pytanie, na ile autentyczne i trwałe – doświadczenie wspólnoty. Gdzieś pod tym wszystkim jest jednak furtka otwierająca drogę do miejsca, z którego patrzyło się, jak grają dorośli mężczyźni, i w którym myślało się: „Jak dorosnę, będę taki jak oni”. Był taki czas, pisał Jerzy Pilch, gdy trawa na Błoniach, gdyby ją w kwadraty uczesać i przystrzyc, byłaby jak na Wembley, na San Siro czy Maracanie, a dryblingi i strzały tych, którzy wstępowali na nią w nędznych gomułkowskich trampkach, miały siłę ocalenia przed czeluścią nicości.

9. Równo rok temu byłem w Madrycie na finale Ligi Mistrzów. Istniałem mniej niż wtedy, kiedy dziadek po raz pierwszy zabrał mnie na mecz Okocimskiego, a wzdłuż boiska jeździła wytoczona z browaru przez rozochoconych sympatyków sportu lokomotywa, albo kiedy przełaziłem z kolegami przez wysoką siatkę za blokiem na Łobzowskiej, by pograć na boisku liceum Sobieskiego zanim dopadnie nas tamtejszy woźny. Nie zamierzam jednak dociskać do dechy pedału melancholii: nie dość, że wciąż jednak istnieję, to wierzę, że w dniu, gdy nadejdzie moja apokalipsa, gdzieś dla jakiegoś dziecka nastąpi stworzenie świata, bo dostanie od ojca czy matki prawdziwą futbolówkę.

No dobra, powiem jeszcze i to: w meczu z Benfiką Real wystapił w składzie: Jose Araquistain – Pedro Casado, Jose Santamaria, Vicente Miera – Felo, Pachin – Ferenc Puskas, Luis del Sol – Justo Tejada, Francisco Gento, Alfredo di Stefano. Żegnaj, Jerzy.


Futbol, jasna cholera

Istnieje w człowieku taka potrzeba, która każe tęsknić za sportem nawet w czasach wyjątkowych i strasznych.

Wysypiałem się lepiej niż kiedykolwiek. Przeczytałem dwa razy więcej książek niż przez ostatni rok. Dużo mniej obgryzałem paznokci. Przeprowadziłem kilka wywiadów, w których nie znalazła się ani jedna metafora futbolowa. Ugotowałem mnóstwo nowych potraw i gdybym miał w domu wagę, musiałbym pewnie napisać, że przytyłem. Owszem: zdarzyła mi się jedna czy dwie awantury nad lekcjami, ale nie mam złudzeń: z nastolatkami pod wspólnym dachem zdarzyłaby się tak czy inaczej, zwłaszcza że koniec roku za pasem. Przez cały ten czas, bite dwa miesiące, w zasadzie nie zaglądałem na klubową stronę internetową, a prawdziwy atak nostalgii przeżyłem tylko raz, kiedy gdzieś mignęła mi wypowiedź byłego trenera Tottenhamu Mauriicio Pochettino, z której wynikało, że chciałby kiedyś wrócić do tego klubu i dokończyć to, co zostało tak brutalnie przerwane zwolnieniem go z pracy.

Wydawało się więc, że nie tęskniłem. Za czym zresztą miałbym tęsknić? Za następcą Pochettino, niejakim Jose Mourinho, który zwykł przyczyny swoich niepowodzeń upatrywać w spisku ciemnych sił? Za piłkarzami, którzy pod jego wodzą nie byli w stanie na powrót rozwinąć skrzydeł? Za prezesem, który u szczytu pandemii wpadł na pomysł, żeby wysłać część klubowego personelu na bezpłatny urlop, a następnie pokryć jakiś procent – faktycznie dotkliwych – strat dzięki pomocy publicznej? Za otrzymującymi wciąż oszałamiająco wysokie tygodniówki gwiazdami i gwiazdeczkami tego sportu, ani myślącymi zgadzać się na ich redukcję choć o kilkanaście procent? Za całym tym światem superklubów, supertransferów, superagentów, a zanim się obejrzymy: superligi, do której przepustką nie będą wyniki sportowe, tylko tak zwana siła marki?

Pojedyncze przykłady zawodników, których los nauczył, że życie nie musi się kręcić wokół piłki – Jakuba Błaszczykowskiego, wspierającego za pośrednictwem fundacji „Ludzki gest” fundusz walki z koronawirusem, Harry’ego Kane’a, wykupującego na koszulkach czwartoligowego Leyton Orient, do którego kiedyś był wypożyczony, reklamy z podziękowaniem służbom medycznym i fundacjom charytatywnym (upiekł w ten sposób dwie pieczenie przy jednym ogniu: udzielił realnego wsparcia prezentowanym na koszulkach instytucjom i pomógł klepiącemu biedę klubowi, którego sprzedaż koszulek wystrzeliła w górę jak szalona) – nie mogą zmienić tego obrazu. Świat futbolu jest światem chciwości, celu uświęcającego środki, a nieraz także jawnych przekrętów, rasizmu, homofobii, najprzeróżniejszych form agresji i wszystkich tych rzeczy, o których udawało mi się przez dwa miesiące nie myśleć.

A przecież to nie jest cała prawda. Kiedy w końcu, po opanowaniu pandemii przez jak zwykle przodujące na kontynencie Niemcy, po opracowaniu procedur mających zapewnić zawodnikom poczucie „biobezpieczeństwa”, i po tym, jak zmęczona nieustannymi pytaniami o powrót futbolu kanclerz Merkel niechętnie wyraziła zgodę, setki milionów mieszkańców globu legalnie i nielegalnie rzuciło się do oglądania meczu Borussii z Schalke, wielu z nich mogło dowiedzieć się o sobie czegoś ważnego.

Istnieje w człowieku taka potrzeba, która każe tęsknić za sportem nawet w czasach wyjątkowych i strasznych – i nieprzypadkowo przypominano w ostatnich tygodniach także mecze rozgrywane w różnych krajach Europy w latach II wojny światowej, nawet jeśli oznaczało to ryzyko represji okupanta czy zbombardowania wypełnionego po brzegi stadionu. Można tę potrzebę wyśmiewać, przypominając o hierarchii ważności spraw, w której na pierwszym miejscu powinny być kwestie związane z elementarnym bezpieczeństwem i podstawowymi potrzebami fizjologicznymi. Można też traktować ją instrumentalnie – robi to na kontynencie wielu polityków, podejmując rozmowy o wznowieniu rozgrywek ligowych nawet jeśli wciąż wydaje się to ryzykowne, z nadzieją, że dzięki temu podniesie się tak zwane morale narodu. Ale kompletnie jej nie zauważać, traktować lekceważąco albo wyśmiewać, byłoby błędem.

Nie chodzi o emocje związane z faktem, że jacyś „nasi” dokopują jakimś „onym”. Nie chodzi o chwile uniesienia po nieoczekiwanym zwrocie boiskowej sytuacji, fantastycznym golu, kapitalnej interwencji bramkarza, Nie chodzi o, pojawiający się, owszem, zachwyt związany z indywidualnym  czy zbiorowym popisem piłkarskiego kunsztu – pierwszy mecz po lockdownie Borussia wygrała w dobrym stylu, gol Halanda był efektem ładnej zespołowej akcji, Guerreiro i Hazard ładnie uderzali w dystansu, przy jednej z bramek przytomnie zachował się sędzia, nie przerywając kontry gospodarzy mimo faulu, ale po zawodnikach znać było, zwłaszcza w początkowej fazie spotkania, zaległości treningowe. Nie chodzi nawet o jeszcze jedno potwierdzenie, że w czasie pandemii, wojen, klęsk żywiołowych i wszystkich tych strasznych rzeczy, które spadały na ludzkość w ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat, świat nie przestaje istnieć.

Chodzi o coś, czego wprawdzie na pustych trybunach Signal Iduna Park przeżyć nie można było, ale czego tym intensywniej może udawało się doświadczyć w internecie. „Czytamy, by wiedzieć, że nie jesteśmy sami” – słowa C.S. Lewisa przypomniał w tym kontekście najznamienitszy dziś historyk futbolu Jonathan Wilson. Z dokładnie tych samych powodów kibicujemy. Nasze drużyny, bywa: grają okropnie, przegrywają, odpadają i spadają, zwalniają trenerów i sprzedają piłkarzy, my zaś trwamy w tej dziwnej wspólnocie, którą na zdrowy rozum z pewnością lepiej byłoby opuścić.

No dobra, przyznam się i do tego (choć podobno męskie wzruszenia nie zbierają w Polsce najwyższych ocen): kiedy podczas meczu Borussii z Schalke przeczytałem na Twitterze komentarz analityka piłkarskiej taktyki Michała Zachodnego, że „Nic nie mówi o wymienności pozycji w BVB więcej, niż mapa kontaktów z piłką nominalnego lewego wahadłowego. Tyle mądrych wyborów, kiedy Guerreiro ucieka ze swojej strefy i powoduje chaos w obronie Schalke”, miałem łzy w oczach. Pal licho wynik, pal licho fakt, że żadnej z biegających po pustym stadionie drużyn nie kibicowałem, pal licho dziwność sytuacji, w której słyszysz nie tylko każde uderzenie piłki, ale też każde przekleństwo, w której po strzeleniu bramki zawodnicy muszą się cieszyć zgodnie z zasadami społecznego dystansu, a na ławce rezerwowych oklaskują ich koledzy w maseczkach: nagle poczułem nie tylko, że żyję, ale że jestem połączony z tyloma innymi mieszkańcami tego globu, nawet jeśli niektórzy z nich z perspektywy postronnego obserwatora posługują się jakimś dziwacznym („nominalny lewy wahadłowy”) żargonem.

Wiem, jak tak dalej pójdzie, to znów będę teraz gorzej sypiał, stracę na wadze, o stanie moich paznokci nie chcę nawet myśleć, a perspektywa powrotu na boisku Tottenhamu pod wodzą Mourinho powinna mnie napawać metafizycznym przerażeniem. Z drugiej strony jednak przeżyłem właśnie coś niezwykłego: w sobotnie popołudnie szesnastego maja, nikomu nie zagrażając i nie łamiąc żadnych przepisów, znalazłem się znów w wielotysięcznym gronie bliskich mi ludzi, nawet jeśli tak naprawdę jak oni wszyscy patrzyłem jedynie na białą okrągłą kulę chaotycznie przemieszczającą się po naszych ekranach między grupą mężczyzn, z których część ubrana była w żółte, a część w niebieskie koszulki.


Najlepszy piłkarz świata

W wieku 74 lat w argentyńskim szpitalu zmarł najlepszy piłkarz świata. Zmarł, bo został napadnięty: jakiś młody bandzior próbował odebrać mu rower, podczas szarpaniny długowłosy starszy pan przewrócił się, uderzył głową o ziemię, następnie zapadł w śpiączkę. Nigdy o nim nie słyszeliście, wiem. Ja też o nim nie słyszałem, dopóki nie wziąłem się za tłumaczenie „Aniołów o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona. Dla uczczenia pamięci El Trinche Carlovicha podrzucam więc fragment przekładu historii argentyńskiego futbolu. O tym, co było dalej, napisał dziś Paweł Wilkowicz na portalu Sport.pl.

Kiedy [w 1993 roku] Maradona przybył do Rosario, był witany jako najlepszy piłkarz świata. „Najlepszy – miał ponoć odpowiedzieć – już tu grał: Carlovich”. Był to rzadki u niego dyplomatyczny gest, a zarazem gra pod publiczkę, ale warto zauważyć, że nazwisko Carlovicha zawsze pojawia się w tle dyskusji o najlepszych piłkarzach w dziejach Argentyny. Oczywiście jest Messi, jest Maradona, są Di Stéfano, Pedernera, Moreno, Sastre, Seoane, ale jest także Tomás Felipe Carlovich, zwany „El Trinche” (Widelec), bardziej mit niż żywy człowiek, a zarazem zawodnik, którego jedyną wadą było to, że mało kto widział go w akcji. Wiadomo, że pomógł Central Córdoba – jeszcze jednemu klubowi z Rosario, grającemu przez lata w trzeciej lidze – w dwóch kolejnych awansach, w 1973 i 1982 roku, ale nie zachował się ani jeden zapis wideo meczu z jego udziałem. Wiadomo, że w pierwszej lidze rozegrał zaledwie dwa spotkania. Z fotografii spogląda wysoki i szczupły mężczyzna, który – jeśli nie brać wzrostu pod uwagę – był klasycznym graczem z potreros, kudłatym i niechętnym wobec wszelkich autorytetów. José Pékerman twierdził, że był to najlepszy środkowy pomocnik, jakiego w życiu oglądał.

Urodził się w 1948 roku jako jeden z siedmiu synów imigranta z Jugosławii. Jako dzieciak grał na ulicach, a po latach żałował, że kolejne pokolenia były pozbawione możliwości takiej edukacji, zwodzone fałszywą doskonałością sztucznej trawy. „Kiedyś – mówił – mieliśmy mnóstwo boisk, a teraz nie ma ich prawie wcale. Wiecie, dlaczego tak lubiłem grać na ulicach? Bo człowiek, który wychodzi na murawę i widzi przed sobą sześćdziesiąt czy sto tysięcy widzów nie może cieszyć się grą. Po prostu nie może grać, w ogóle. Ci wszyscy ludzie na trybunach, ich oczekiwania, ich obelgi…”.

Nie był zbyt szybki, ale prezentował się na tyle elegancko, że jako piętnastolatek trafił do Rosario Central. Jako dwudziestolatek dwukrotnie wystąpił w barwach tego klubu w ekstraklasie. Pewnego razu znalazł się też w kadrze na wyjazdowy mecz w Buenos Aires i na miejscu, z którego wyruszał klubowy autobus, znalazł się sporo przed czasem. Usiadł z tyłu, zaczekał dziesięć czy piętnaście minut, aż zjawią się koledzy, w końcu jednak, znudzony, opuścił autokar i poszedł pokopać piłkę ze znajomymi z amatorskiego Rio Negro – klubu z dzielnicy, w której mieszkał. Do Rosario Central nigdy już nie wrócił. „Jako piłkarz był fenomenalny – opowiadał Carlos Griguol – ale nie lubił się poświęcać, więc kiedy prowadziłem Central specjalnie mu się nie powodziło. Miał wyjątkowe umiejętności techniczne, ale zawsze wolał polować albo łowić ryby”.

W końcu Carlovich trafił do Central Córdoba, w którym rozegrał w sumie, podczas czterech pobytów w klubie, dwieście trzydzieści sześć spotkań. Jeśli gdziekolwiek czuł się jak w domu, to właśnie tam. „Wiele się o mnie mówiło – opowiadał – ale prawda jest taka, że nigdy nie lubiłem oddalać się zbytnio od mojej barrio, od domu moich rodziców, knajpy, do której chodziłem, od moich przyjaciół i od >>el Vasco<< Artoli, który kiedy byłem dzieckiem, pokazał mi, jak się kopie piłkę”. Był tak bardzo nieśmiały, że wolał przebierać się sam w pomieszczeniu gospodarczym niż z resztą drużyny, ale – czy chciał tego, czy nie – i tak stał się sławny. Jego legenda rosła, zwłaszcza gdy zaczął odpowiadać na prośby publiczności i prezentować swój popisowy numer, polegający na założeniu rywalowi siatki najpierw do przodu, a później do tyłu. Ta podwójna siatka stała się jego znakiem rozpoznawczym. „Dyrektorzy klubu płacili mi specjalną premię za numer z siatką, i podwójną premię za numer z podwójną siatką” – mówił. W meczu z Independiente Rivadia z Mendozy z kolei sprowokował sędziego do pokazania mu czerwonej kartki: był to jedyny sposób, by złapać autobus powrotny do Rosario i zdążyć na Dzień Matki.

Mecz, dzięki któremu stał się legendą, odbył się w kwietniu 1974 roku. W ramach przygotowań do mistrzostw świata, argentyńska drużyna narodowa, prowadzona wówczas przez Vladislao Capa, zmierzyła się z reprezentacją Rosario, a dochód z meczu przeznaczono na Klub Dziennikarzy Sportowych. W drużynie z Rosario było pięciu piłkarzy Newell’s, pięciu Central oraz Carlovich. Do chwili, gdy na dwie godziny przed meczem znaleźli się na stadionie, nigdy razem nie trenowali i nigdy nie rozmawiali o tym, jak mają grać, ale mecz zaczął się od tego, że Carlovich założył siatkę Pancho Sá, zrobił zwód i założył mu ją po raz kolejny. Stadion eksplodował i mecz, który zapowiadał się jako towarzyski, zaczął być traktowany poważnie. Komentator radia LT8 Héctor Vidana mówił o „tańcu Rosarinos”: do przerwy reprezentacja Argentyny przegrywała 3:0, a Cap prosił o zdjęcie Carlovicha z boiska. Przyszły idol został, ale druga połowa potoczyła się już bardziej konwencjonalnie, choć mecz skończył się zwycięstwem Rosario 3:1.

Carlovich kończył grać w piłkę dwukrotnie: w 1983 i w 1986 roku, ale nawet później zdarzało mu się brać udział w jakichś meczach organizowanych na terenie barrio i popisywać się tam swoimi oszałamiającymi podaniami. Przez jakiś czas pracował jako murarz, ale zaczął chorować na osteoporozę, która zaatakowała przede wszystkim jego biodra. Żeby sfinansować leczenie, zorganizowano specjalny wieczór ku jego czci, a w jego trakcie odbyły się dwa mecze pokazowe: tłum kolejny raz śpiewał pieśni na jego cześć, a jeden z dziennikarzy zapytał, czy gdyby mógł jeszcze raz przeżyć swoje życie, chciałby coś zmienić. „Nie – odpowiedział łamiącym się głosem. – Nie, proszę pana, proszę mnie o to nie pytać”. Przygryzł dolną wargę. „O nie, tylko nie to” – powiedział, a potem zaczął płakać. Taki był los zawodnika, wyznającego etos z potreros: wolność ma swoją cenę.

„Aniołów o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona opublikowało wydawnictwo SQN.



Wirus futbolu

To prawda: Ronaldo i Messi nas nie wyleczą. Ale emocji, których dostarczali milionom kibiców, nie sposób lekceważyć nawet w czasie epidemii.

Chciwość. Słowo, które przychodzi jako pierwsze na myśl o reakcjach futbolowych działaczy wobec epidemii. Tyle że teraz nie chodzi już o to, jak na tym zarobić, tylko jak stracić możliwie najmniej – i jak przy okazji przemodelować świat współczesnej piłki, by w przyszłości można było zarabiać jeszcze więcej niż dotąd. W pierwszych dniach ekspansji koronawirusa w Europie chodziło przecież o to, by grać do samego końca, by nie zamykać trybun, by nie stracić dochodów z transmisji telewizyjnych (efekt: jedna trzecia zakażonych piłkarzy Valencii, którzy musieli rozegrać mecz Ligi Mistrzów w Mediolanie; liczbę osób pozakażanych na niezamkniętych do ostatniej chwili stadionach w Anglii trudno w tej chwili oszacować). A w tle podjętej w końcu – i nieuniknionej – decyzji o przeniesieniu mistrzostw Europy z tego lata na następne kryją się pytania o dokończenie obecnego sezonu klubowego, a w każdym razie: nadzieje księgowych poszczególnych lig i klubów, że ich maszynki do zarabiania pokręcą się jeszcze, jeśli nie w kwietniu czy maju, to może w czerwcu, kiedy planowano właśnie rozegranie Euro. To, że interesy klubów okazały się istotniejsze od interesów piłkarskich federacji narodowych jest przy tym oczywistością: z tego, jak krążą pieniądze w futbolu, jasno wynika, że jeśli coś trzeba rozegrać w pierwszej kolejności, to spotkania Champions League i największych lig europejskich, a nie jakichś tam mistrzostw kontynentu.

Gdzieś w cieniu tych wszystkich decyzji niknie los sportowca. Może trudno się dziwić, jeśli (dziś na portalach społecznościowych takie zestawienia hulają w najlepsze) najlepsi piłkarze świata zarabiają milion euro miesięcznie, a biologowie pracujący nad znalezieniem szczepionki na koronawirusa – niecałe dwa tysiące euro. „Idźcie do Ronaldo i Messiego, niech was wyleczą” – to gorzkie zdanie rozchodzi się po sieci bardziej niż niejeden wiral. 

A jednak chciałbym upomnieć się także o piłkarzy, przechodzących teraz kwarantanny w – owszem, niekiedy skandalicznie luksusowych – domach, zamiast szykujących się do rozegrania może najważniejszych meczów w życiu. O tym, że traktuje się ich jak mięso armatnie, mówił w rozmowie z Canal + Extra bramkarz londyńskiego West Hamu Łukasz Fabiański: „Mam wrażenie, że nasze zdrowie nie jest dla wszystkich istotne i że będzie dążenie do tego, byśmy wrócili na boiska jak najszybciej” – stwierdził reprezentant Polski, tłumacząc widzom oczywisty skądinąd fakt, że liga, w której występuje, jest „produktem, z którym wiążą się ogromne pieniądze”.

Koronawirus odsłonił jeszcze jedną prawdę o świecie współczesnego futbolu: naładowane do granic ostateczności kalendarze rozgrywek: jeśli zsumować wszystkie mecze lig i pucharów krajowych i kontynentalnych, jeśli dodać do nich przedsezonowe tournée na tzw. wschodzących rynkach (wyprawy europejskich klubów do Azji czy Ameryki w poszukiwaniu dodatkowych pieniędzy i dodatkowych baz kibicowskich to już standard) oraz oczywiście spotkania reprezentacji, w przypadku tych największych gwiazd wychodzi po sześćdziesiąt i więcej meczów rocznie. Tutaj naprawdę nie ma gdzie wściubić choćby jednej powtórki: oto dlaczego, kiedy w kwietniu 2017 roku na autobus z piłkarzami Borussii Dortmund jadącymi na ćwierćfinał Ligi Mistrzów dokonano zamachu terrorystycznego i rozegranie meczu w terminie okazało się niemożliwe, straumatyzowani gracze niemieckiego klubu musieli przystąpić do rywalizacji już 24 godziny później. Lista kontuzji, opowieści o wypaleniu zawodowym, historie o – lekceważonych przez pracodawców – przypadkach depresji to ciemna strona najpopularniejszego sportu świata.

Ale jest jeszcze jeden aspekt sprawy. Kariera piłkarzy trwa naprawdę bardzo krótko. Odłożenie o rok rozegrania wielkiego turnieju oznacza, że dla niejednego z nich będzie już za późno. Weźmy byłego kapitana reprezentacji Polski, a obecnie kapitana krakowskiej Wisły, blisko 35-letniego dziś Jakuba Błaszczykowskiego. Na poprzednim Euro był liderem drużyny Adama Nawałki, ale nie wykorzystał decydującego karnego w ćwierćfinałowym meczu z Portugalią, na mistrzostwa świata do Rosji jechał po poważnej kontuzji: przez wiele miesięcy ciężko pracował na to, by móc uczestniczyć w imprezie, która w jego fachu uchodzi za najważniejszą. Rosnąca forma Błaszczykowskiego w wiosennych meczach Wisłu, jego doświadczenie i przywódcze zdolności pozwalały wierzyć, że mundial sprzed dwóch lat nie był dla niego ostatnim wielkim turniejem piłkarskim. Są też zawodnicy – 31-letni Robert Lewandowski na przykład – którzy właśnie w sezonie 2019/20 osiągnęli życiową formę. Kto wie, jak będą się prezentować latem 2021 roku?

Tak, wiem. Przejmowanie się losem jakichś milionerów z pewnością wyda się niejednemu czytelnikowi ryzykowne, zwłaszcza jeśli sam jest na przykład zatrudniony na umowie śmieciowej i naprawdę nie wie, jak będzie wiązał w najbliższych miesiącach koniec z końcem – już nie mówię o tych wszystkich, którzy zachorowali i walczą o życie. A jednak mam poczucie, że także o zakręcie w życiu gwiazd futbolu mogę myśleć z empatią. O wdzięczności, jaką jestem im winien za tyle najprawdziwszych w świecie emocji – za chwile zachwytu, uniesienia, podziwu, wzruszenia i szczęścia, a nawet doświadczenia przynależności i wspólnoty – już nie wspominam. Tu nie chodzi wcale o możliwość wyładowania agresji, pokrzyczenia sobie albo popatrzenia z satysfakcją, jak nasi leją nie naszych, tylko o doświadczenie kulturalne i duchowe. Z każdym kolejnym dniem epidemii milionom kibiców na świecie brakuje go coraz bardziej. 

Wszystkie alibi Jose Mourinho

Publiczne krytykowanie zawodnika przez trenera uważam za próbę zrzucenia z siebie odpowiedzialności, umycia rąk i znalezienia kozła ofiarnego.

Z pustego i Salomon nie naleje, co w tym przypadku oznacza: bez Kane’a i Sona nie daliby sobie rady arcymistrzowie trenerskiego fachu, Sacchi, Michels, Cruyff, Ferguson, o bardziej współczesnych, Kloppie czy Guardioli nie wspominając – no i nie mówiąc już o tym, że kiedy Pochettino nie mógł skorzystać z usług Anglika i Koreańczyka, zdołał wygrać tylko jeden mecz. Hmm. Cholera. Czy na pewno taki Guardiola nie dałby rady zrobić z Dele Allego „fałszywej dziewiątki” z prawdziwego zdarzenia, wokół której kręci się plejada atakujących z głębi pola graczy drugiej linii, albo czy nie oduczyłby swoich obrońców i bramkarza nieustannego zagrywania długich podań, co w obecnym Tottenhamie oznacza po prostu oddawanie rywalowi piłki za darmo? Współczesny futbol naprawdę zna przypadki drużyn, które obywają się bez klasycznego snajpera, a które są w stanie mimo wszystko wygrywać mecze.

Owszem, nie pogodziłem się ze stylem gry Tottenhamu pod Jose Mourinho. Nie lubię murowania bramki (inna sprawa, że ta drużyna nie potrafi nawet tego, tracąc mnóstwo goli po błędach obrońców i bramkarzy), nie lubię głębokiego cofnięcia na własną połowę, nie lubię kontr jako jedynego w gruncie rzeczy pozytywnego pomysłu. Nie lubię rezygnacji ze zdominowania rywala, z wysokiego pressingu, z walki o środek boiska. Nie lubię kunktatorstwa. Przyjmuję do wiadomości, że taki wymyślił sobie Mourinho sposób na wygrywanie, ale nie mogę nie zauważyć, że sposób ten nie działa: z Pucharu Anglii Tottenham odpadł przegrywając na własnym boisku (prawda, że po karnych, ale nawet do ich strzelania goście byli lepiej przygotowani) z ostatnią drużyną Premier League. Z Ligi Mistrzów odpadnie we wtorek, z drużyną i trenerem, którzy wciąż są w tych rozgrywkach żółtodziobami, ale których styl gry wydaje się wyprzedzać Mourinho i jego piłkarzy o całą epokę. Nie mogę zapomnieć, że w najlepszych czasach Pochettino Tottenham grał właśnie tak, jak Lipsk Nagelsmanna.

Styl to jednak nie wszystko. Albo inaczej: kwestia stylu nie ogranicza się do tego, co na boisku. Poza nim przecież Jose Mourinho wygrywa zawsze, na konferencjach prasowych narzucając swoją narrację z równą skutecznością co kilkanaście lat temu (chociaż co bardziej dociekliwi dziennikarze mogliby mu wypomnieć, że zaraz po kontuzji Kane’a deklarował, iż przez następne miesiące nie zamierza o nim mówić, bo byłoby to nie fair wobec zdrowych zawodników – a teraz o nieobecności napastnika, a do tego jeszcze Sona, Sissoko i innych leczących urazy, wspomina właściwie za każdym razem). Tottenhamowi nie idzie? Ach, przyszedłem tu dopiero w środku sezonu. Ech, stosowanie VAR-u w tej lidze jest doprawdy poniżej krytyki. Och, kalendarz rozgrywek, w którym przed meczami Ligi Mistrzów nie daje się angielskim drużynom czasu na odpoczynek, układają jakieś cymbały. Uch, tak niezbalansowanego składu – z jednym tylko napastnikiem – nie prowadziłem nigdy. Oj, miałem pewien pomysł na grę, ale kontuzja Bena Daviesa kompletnie go pokrzyżowała. No i ten Kane, i Son, i Sissoko…

Tak, na długiej liście moich powodów do zmartwienia związanych z kibicowaniem Tottenhamowi poczesne miejsce zajmuje właśnie to, które dotyczy stylu, a nie wiąże się bezpośrednio z kwestią filozofii gry. Po zremisowanym wczoraj meczu z Burnley Mourinho dużo i chętnie mówił o zmienionym w przerwie, skądinąd najdroższym w historii Tottenhamu, pomocniku Tanguy Ndombele. Grzmiał, że Francuz powinien wreszcie zrozumieć, z jakimi wymaganiami wiąże się gra w Premier League, i że musi dawać więcej drużynie. Że miał wystarczająco wiele czasu, by odzyskać formę. Że nie będzie dostawał okazji do wykazania się w nieskończoność, bo trenerzy muszą myśleć o całej drużynie, a nie o jednym tylko zawodniku. Że w ciągu tych pierwszych czterdziestu pięciu minut na Turf Moor goście grali w zasadzie bez drugiej linii. Przyznacie: grubo.

Nie był to oczywiście pierwszy raz, kiedy Portugalczyk publicznie krytykuje swojego zawodnika: zarówno Joe Cole, jak Pepe, Hazard, Luke Shaw czy zwłaszcza Pogba mogliby o tym powiedzieć niejedno. Czasem, dodajmy, taka publiczna bura od trenera przynosiła rezultaty. Postawę samego Ndombele trudno skądinąd bronić: jego zdolność utrzymania piłki pod presją, przeniesienia gry od obrony do ataku, celnego podania, dryblingu, także strzału, zwłaszcza w pierwszej fazie sezonu robiła na fanach Tottenhamu bardzo dobre wrażenie, ale później trapiony kontuzjami Francuz grał bardzo nierówno, a ostatnio wyglądał na ociężałego i kompletnie wyczerpanego już w pierwszych minutach po wejściu na boisko; jeden tylko filmik z meczu z Wolverhampton, na którym w zasadzie truchta, zamiast usiłować dogonić atakującego bramkę Tottenhamu Neto, wystarczy do sformułowania aktu oskarżenia. Tylko czy jeśli jesteś trenerem, odpowiedzialnym za rozwój powierzonych ci graczy, tak ostra publiczna krytyka w twoim wykonaniu nie jest w gruncie rzeczy próbą zrzucenia z siebie odpowiedzialności, umycia rąk i znalezienia kozła ofiarnego? Mauricio Pochettino, owszem, stracił do kilku graczy zaufanie i pozbył się ich bez większych ceregieli, ale za pośrednictwem mediów ich nie krytykował; przeciwnie: jego anegdoty o takim Adebayorze były świadectwem oddzielania ocen zawodowych od osobistej sympatii. „Suszarki” należały wprawdzie do stylu sir Aleksa Fergusona, ale i one odbywały się z dala od mediów, no a poza tym działo się to w kompletnie innej epoce.

Jeśli patrzeć na drużynę piłkarską jako element branży rozrywkowej, Daniel Levy nie mógł wybrać lepszego trenera, a miniserial Amazonu o Tottenhamie w sezonie 2019/20 zapowiada się fenomenalnie: sama zmiana trenera, choć wystarczająco dramatyczna, nie będzie wcale punktem kulminacyjnym, a sprawie Ndombelego można w nim poświęcić kilka smakowitych minut. Mnie jednak nie o rozrywkę chodzi. „Kiedyś to był klub piłkarski”, miał powiedzieć opuszczając Tottenham Keith Burkinshaw – trener, który zdobył z tą drużyną Puchar UEFA – protestując przeciwko myśleniu o zespole wyłącznie w kategoriach maszynki do zarabiania pieniędzy. Kiedyś, pozwolę sobie dodać, piłkarzy się tutaj wychowywało, a nie traktowało jako alibi dla własnych niepowodzeń.

List do Pepa

Życie jest gdzie indziej i piłka jest gdzie indziej, wielce szanowny Pepie Guardiolo. Patent, jaki na nią miałeś, przestał działać. Oczywiście nie jest tak, że Twój odwieczny rywal Jose Mourinho ma jakiś lepszy, jego dzisiejsze zwycięstwo jest raczej funkcją szczęśliwych zbiegów okoliczności, emocji spowodowanych sędziowskimi interwencjami w pierwszej połowie, nieskutecznością Twoich podopiecznych, czerwoną kartką dla Zinczenki i arcydzielnego uderzenia debiutującego w tym meczu Bergwijna (pierwszego w tym spotkaniu strzału na bramkę Edersona – po ponad godzinie gry…). Nie, w dziewięciu na dziesięć podobnych spotkań Tottenham schodziłby z boiska jako przegrany: Lloris nie obroniłby karnego, napastnik przeciwnika trafiłby z metra do bramki w doliczonym czasie gry pierwszej połowy albo jeszcze wcześniej, kiedy bramkarz jakimś cudem strącił piłkę na słupek, jego pomocnik zmieściłby piłkę pod poprzeczką na początku drugich czterdziestu pięciu minut, kiedy Llorisa po zderzeniu z Tangangą nie było jeszcze w bramce, a Alderweireld, rozpaczliwie wybijający futbolówkę z pustej bramki sprezentował ją znowu rywalom. Życie i piłka są w Liverpoolu, gdzie pressing jest dynamiczniejszy i bardziej agresywny niż w najlepszych czasach Barcelony, a tempo przechodzenia od obrony do ataku nieporównywalne z tym, co kiedykolwiek prezentowała którakolwiek z Twoich drużyn. 

Nie pomylę się chyba, jeśli powiem, że nade wszystko nienawidzisz chaosu i że boisko w Twojej głowie przypomina podzieloną na kilkadziesiąt pól szachownicę; że w każdej akcji szukasz ładu i że po wywalczeniu piłki wolisz zwykle „zresetować” grę, wymienić serię podań i dopiero potem poszukać kolejnej szansy dzięki inteligencji, technice, zdolności znalezienia sobie dogodnych pozycji Twoich piłkarzy, nawet za cenę tego, że rywal zdążył w tym czasie się ustawić. W tym meczu próbowałeś tej strategii po raz kolejny – i gdyby nie zmarnowane szanse Aguero czy Gundogana, musiałoby wyjść na Twoje. Wyższość kultury piłkarskiej Manchesteru City nad tym, co przez pierwszą godzinę meczu prezentował Tottenham, nie ulegała wątpliwości. Po jednej stronie szybkie wymiany podań, płynność ruchu, zmiany stron, wszystko podszyte spokojem, konsekwencją, cierpliwością i wyczekiwaniem na moment, gdy skoncentrowana defensywa gospodarzy w końcu się pogubi. Po drugiej stronie rezygnacja z walki o posiadanie piłki, cofnięcie na własną połowę, wyczekiwanie na okazję do kontry, ewentualnie długie piłki zagrywane od bramkarza – w gruncie rzeczy podobna strategia, co podczas niedawnego meczu z Liverpoolem, może tylko bez ostentacyjnego spowalniania gry. Jasne: wejście Sterlinga w kostkę Alliego mogło się łatwo zakończyć czerwoną kartką dla Twojego piłkarza, a wtedy musiałbyś grać w dziesiątkę nie przez pół godziny, ale prawie osiemdziesiąt minut. Z drugiej strony przez tę pierwszą godzinę, ba: przez cały mecz Twój zespół stworzył sobie wystarczająco wiele sytuacji, by wygrać – nawet w ostatnich sekundach po jednym z dośrodkowań Sanchez o mało nie wbił piłki do bramki Llorisa (w golach spodziewanych było 2,3 dla MC, plus karny, i 0.5 dla Tottenhamu).

Teoretycznie więc masz rację. Utopia, jaką napisałeś, jest naprawdę piękna. Jeśli jednak zaczynasz sugerować, że Twój pobyt w Manchesterze zaczyna dobiegać końca i mówisz, że bez wygranej Ligi Mistrzów trzeba go będzie uznać za nieudany, przyznam, że nie bardzo potrafię już wierzyć w tę wygraną. Jeśli Twoim podopiecznym zdarzają się takie wpadki w lidze, jeśli w trakcie dwóch pojedynków z Tottenhamem Twoi piłkarze strzelają 44 razy i trafiają tylko dwa, zaś piłkarze Pochettino i Mourinho strzelają 5 razy, z czego trafiają 4, to cóż dopiero myśleć o wydarzeniach w dwumeczu, po którym przegrywający musi odpaść?

Oczywiście, oczywiście: tematem numer jeden po takim spotkaniu kolejny raz musi być angielska wersja VAR. Czy faul Sterlinga na Allim nie mógł prowadzić do poważnej kontuzji? Dlaczego od faulu Auriera na Aguero do decyzji o karnym musiały minąć prawie dwie minuty bezcelowej bieganiny? Czy Lloris tuż po obronie strzału Gundogana z karnego nie zahaczył Sterlinga i nie spowodował kolejnego karnego, a jeśli nie, to czy Anglik za nurkowanie nie powinien obejrzeć drugiej żółtej kartki? Dlaczego do pierwszej połowy doliczono tylko cztery minuty, chociaż te dwie, jakie upłynęły między faulem Auriera a karnym powinny zostać anulowane, a przerw w grze było poza tym mnóstwo, np. po incydencie Sterling-Alli i szamotaninie w polu karnym po zwarciu Llorisa ze Sterlingiem?

Twojego odwiecznego rywala Jose Mourinho (na szczęście intensywność tego konfliktu osłabła, ale to także argument za tym, że życie jest gdzie indziej) krytykowano za taktykę obraną podczas meczu z Liverpoolem – choć wówczas jego piłkarze byli o włos od wyrównania; dziś pewnie, choć Tottenham nie grał wiele lepiej niż wtedy, wychwalać się go będzie wniebogłosy. Owszem, zdołał poukładać drużynę, kolejny raz stosując prawo słabszego. Owszem, może być dumny z postawy swojego kapitana. Owszem, kolejny raz nie zawiódł go młody Tanganga, w porównaniu z kilkoma słabszymi ostatnio meczami dobrze zagrał Sanchez, a znakomicie – Alderweireld. Owszem, ciężko pracujący Winks na długie tygodnie zapewnił sobie miejsce w pierwszym składzie obok z tygodnia na tydzień lepiej czującego się w Premier League Lo Celso. Owszem, debiutujący Bergwijn w kluczowym momencie spotkania przyjął i strzelił idealnie, podobnie jak kilka minut później Son, którego wcześniej chyba wszyscy oglądający ten mecz musieli uznawać za najsłabszego na boisku (Alliego usprawiedliwiał chyba szok po faulu Sterlinga). Owszem, drużyna walczyła, wierzyła i konsekwentnie robiła swoje. Tak, w sumie jestem cholernie zadowolony. Powiesz może, że zagrywanie do Lucasa długich piłek zupełnie jakby był Harrym Kane’em mija się z celem i że mając tak szybki tercet jak Son, Bergwijn i Lucas właśnie Jurgen Klopp potrafiłby stworzyć przerażająco skuteczną maszynkę do wygrywania? I tym razem będziesz miał rację. Życie jest gdzie indziej. Jurgen wie.

Tren dla Eriksena

Gdybyśmy zostaliśmy sami, książę, moglibyśmy porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną, ale  wysiadasz właśnie z samolotu na mediolańskim lotnisku i wiem, że widzisz tyle co martwa mrówka. Gdybyśmy zostali sami, powiedziałbym ci z pewnością, że nigdy nie mogłem myśleć o twoich asystach bez uśmiechu, i że teraz, kiedy zapisują ci w kontrakcie z Interem premię za każdą z nich, czuję się tak samo bezbronny jak wtedy, kiedy przychodziłeś, a nadzieje na sukcesy mojego klubu były równie mikre. To jest właśnie koniec, Christianie, nie będzie gromnic i śpiewu, wybierzemy sobie innego do uwielbiania, tyle że nie będzie on już dyrygentem, reżyserem czy artystą, skoro nowy trener próbuje wziąć klub za gardło i wstrząsnąć nim trochę. Wiem, że tak czy owak musiałeś odejść – zapowiadałeś to jeszcze za czasów trenera poprzednika. Widzę też, że ten nowy pracuje już nad projektem murowania bramki i zamierza obmyśleć lepszy system fauli taktycznych, a to, co po nim zostanie – po pierwszych dwóch miesiącach trudno mieć złudzenia – będzie spaloną ziemią. Nigdy się nie spotkamy, Christianie, no chyba że za piętnaście lat, kiedy zakończysz karierę i z poczuciem, że nigdzie nie było ci tak dobrze jak w Tottenhamie, wrócisz na mecz legend, a ja będę cię oklaskiwać jak rok temu Berbatowa.

W gruncie rzeczy nie mam do ciebie pretensji. Z mojego klubu odeszło przed tobą tylu świetnych piłkarzy – Bale, Modrić, Klinsmann, Gascoigne, Lineker – że naprawdę zdążyłem się przyzwyczaić. I Jose Mourinho, i Mauricio Pochettino zresztą, po tym, jak powiedziałeś im, że stęskniłeś się za nowymi wyzwaniami i nie chcesz przedłużyć umowy z Tottenhamem, nie mieli nigdy poczucia, że nie przykładasz się do treningów albo że psujesz atmosferę w drużynie: przeciwnie, stawiali cię za wzór profesjonalizmu i dystansowali się od kibiców, którzy w końcu zaczęli buczeć, gdy spiker odczytywał twoje nazwisko. Jasne: wiele razy w ciągu tych ostatnich miesięcy byłem rozczarowany nie tylko twoją decyzją – kibic zawsze będzie uważał, że jego klub jest tym najważniejszym, z niechęcią traktując zawodników, którzy kierując się żelazną logiką dochodzą do odmiennego zdania – ale także twoimi występami. Latem pudłowałeś karne w sparringach z Bayernem i Interem, a potem również w meczu Pucharu Ligi z Colchester – i choć np. na inaugurację sezonu z Aston Villą twoje wejście z ławki pozwoliło odwrócić losy spotkania i wygrać, to przecież sam wiesz najlepiej, jak bardzo nierówna była twoja forma jesienią. Dośrodkowania z rzutów rożnych kończące się zazwyczaj na pierwszym piłkarzu obrony, niecelne podania, strzały lądujące gdzieś w trybunach albo na tyle anemiczne, że z łatwością łapane przez bramkarza – tak, gdybyśmy zostali sami i wspólnie obejrzeli kilka powtórek, z pewnością przyznałbyś, że Pochettino i Mourinho wiele razy trzymali cię na ławce nie tylko dlatego, że szukali już sposobu na ułożenie sobie życia bez ciebie. Wszyscy wiemy, na ile stać Christiana Eriksena, kiedy jest w pełni skupiony.

Może tak zresztą należałoby tłumaczyć to buczenie. Książęta duńscy dobrzy są w paradoksach, więc z pewnością ten zrozumiesz: silne emocje fanów, związane z twoim odejściem, wynikają z tego, jak byłeś dla nich ważny. A byłeś ważny, bo byłeś bardzo dobry, po prostu, i to przez bardzo długi czas. Dwieście dwadzieścia sześć meczów, pięćset siedemdziesiąt jeden sytuacji wypracowanych kolegom, sześćdziesiąt dwie asysty (cztery sezony z rzędu z ponad dziesięcioma na koncie, co przed tobą udało się tylko Beckhamowi…), a do tego pięćdziesiąt jeden goli, z czego dwadzieścia trzy z dystansu… Do twojej regularności można się było przyzwyczaić i, na Boga, naprawdę się przyzwyczailiśmy.

Kiedy przychodziłeś do Tottenhamu, w sierpniu 2013 roku, prezydentem Stanów Zjednoczonych był jeszcze Barack Obama, rządy w moim kraju sprawował Donald Tusk, a na czele miejscowej listy przebojów przewodził utwór „God is Dead?” zespołu Black Sabbath. Pamiętasz taki kawałek? Oby nie. Arystokraci futbolu powinni obcować z muzyką bardziej wyrafinowaną i dlatego zawsze, gdy przyglądałem się, jak ze słuchawkami na uszach i nieobecną miną wchodzisz na stadion, fantazjowałem, że kontemplujesz, jak któryś z wielkich dyrygentów – Herreweghe? Gardiner? sam Nikolaus Harnoncourt może? – prowadzi wykonanie bachowskiej kantaty. 

O gustach nie będziemy już jednak dyskutować. Ani o słuszności dokonywanych przez ciebie wyborów. Może i masz prawo myśleć, że straciłeś tu najlepsze lata. Że gdybyś odszedł rok czy dwa wcześniej, osiągnąłbyś więcej. Zapewne gdybyś odszedł rok czy dwa wcześniej, trafiłbyś do lepszego klubu i byłbyś w lepszej formie. Myśmy na tę formę wtedy jeszcze nie mogli narzekać. Już w chwili, kiedy przychodziłeś, po tym, jak północny Londyn opuścił właśnie Gareth Bale, a za oszałamiającą kasę z jego transferu prezes Daniel Levy do spółki z dyrektorem sportowym Franco Baldinim i trenerem Andre Villas-Boasem sprowadzili aż siedmiu piłkarzy (Roberto Soldado, Erika Lamelę, Etienne’a Capoue, Vlada Chirichesa, Nacera Chadli, Paulinho i właśnie ciebie), wydawałeś się jedyną tak naprawdę udaną inwestycją tamtego lata.

Pierwsze lata straciłeś oczywiście, jak my wszyscy i jak cały Tottenham, chociaż i za czasów schyłkowego AVB, i za kadencji Tima Sherwooda, byłeś jednym z nielicznych jasnych punktów drużyny i tak zwana adaptacja do wymagań Premier League nie sprawiła ci najmniejszych problemów. Później, kiedy za oblicze Tottenhamu zaczął odpowiadać Mauricio Pochettino, stałeś się jednym z najświetniejszych piłkarzy angielskiej ekstraklasy. Jasne: tutejsze media zachwycały się głównie skutecznością Kane’a czy zuchwałością Alliego, ale wiesz, jacy są dziennikarze – zawsze będą chwalić przede wszystkim swoich. Prawdziwi eksperci nie mieli wątpliwości: najlepszego Eriksena można było zestawiać z najlepszym Özilem, najlepszym Silvą czy de Bruyne, i wcale nie było powiedziane, który z nich więcej widzi i lepiej dyryguje. Strzelałeś ważne bramki w Premier League. Zachowywałeś zimną krew w Lidze Mistrzów, kiedy w końcu Tottenham zaczął w niej grać. Trafiałeś z rzutów wolnych, o czym niejedno mógłby powiedzieć Łukasz Fabiański, ale też bramkarz Sheffield United, którego w styczniu 2015 pokonywałeś w półfinale Pucharu Ligi. Niezliczoną ilość razy odbierałeś piłkę na połowie rywali i w ogóle w pressingu byłeś niestrudzony, o czym świadczyły także statystyki przebiegniętych kilometrów – w Tottenhamie zwykle miewałeś ich najwięcej – i fakt, że tak wiele bramek zdobywałeś w ostatnich sekundach meczów. Nie byłeś nigdy wybitnym dryblerem, ale tej akurat sztuki nie potrzebowałeś: czy ustawiano cię jako jednego ze skrajnych atakujących, czy za plecami napastnika, czy może w środku pola, zawsze wiedziałeś, gdzie pobiec, by zgubić krycie, dać kolegom możliwość podania, a potem samemu przekazać piłkę dalej. Krótko mówiąc: byłeś arcymistrzem wynajdywania sobie wolnej przestrzeni i to nawet w meczach, podczas których rywale robili wszystko, by cię jej pozbawić.

Tak, mam wciąż na ścianie oprawioną okładkę „Przeglądu Sportowego” ze zdjęciem, na którym jesteś obok Sona – z meczu, po którym Tottenham awansował do półfinału Ligi Mistrzów (mniejsza z tym, że w jego ostatnich sekundach to ty straciłeś piłkę i po trafieniu Sterlinga miłościwie ratował nas VAR). Tak, pamiętam dwie twoje asysty przy bramkach wchodzącego na drugi słupek Alliego w wygranym 2:0 spotkaniu z Chelsea, może twoim najlepszym w koszulce z kogutem na piersi. Tak, krzyczałem, gdy twoje kolejne trafienie z dystansu pozwoliło wygrać pierwsze od 28 lat ligowe derby na Stamford Bridge. Tak, głosowałem na ciebie, gdy po zakończeniu najlepszego sezonu Mauricio Pochettino w Tottenhamie (2016/17; zdobyłeś wtedy 8 bramek i miałeś piętnaście asyst) kibice z północnego Londynu uznawali się za piłkarza roku. Tak, wciąż się zastanawiam, co by było, gdyby po tamtym sezonie oprócz środków na budowę stadionu prezes Levy znalazł też środki na budowę drużyny – wokół ciebie i Harry’ego, rzecz jasna. Co by było, gdyby zabrał się za to jeszcze rok później, kiedy wybierano cię do najlepszej jedenastki sezonu Premier League?

Cóż mogę powiedzieć jeszcze, książę? Zrobiłeś to, co do ciebie należało i masz spokój? Wybrałeś część łatwiejszą? Może po prostu: żegnaj, książę. Tottenham nie był więzieniem.

Tottenham z Liverpoolem: prawo słabszego

Wreszcie to zobaczyliśmy. Gdyby nie twarze aż za dobrze nam znane, kojarzone z koszulkami Tottenhamu stanowczo zbyt długo (na tyle długo, by cykl sukcesów tej drużyny dobiegł końca, a ponieważ nie przebudowano jej i nie wzmocniono na czas, to na rozpoczęcie następnego trzeba będzie zaczekać Bóg wie, ile), to można by pomyśleć, że Jose Mourinho prowadzi Inter, Chelsea, Porto albo nawet Leirię, bo przecież tam po raz pierwszy stosował niski blok i przekonywał drużynę do cofnięcia się, wytrzymania naporu rywali, a następnie ukąszenia go z kontry. Z siedmiopunktowego planu wygrywania wielkich meczów, który – zdaniem jednego z jego biografów, Diego Torresa – Portugalczyk opracował na wczesnym etapie kariery, do wczorajszego pojedynku z Liverpoolem stosowało się bardzo wiele. Weźmy już pierwszy punkt,  „Mecz wygrywa drużyna, która popełni mniej błędów”: gdyby Tottenham nie popełnił błędu przy ćwiczonej skądinąd, o czym mówił Mourinho na pomeczowej konferencji, obronie przed rozegraniem przez rywala piłki z autu, nie straciłby gola (pal licho, że w tej akcji błąd popełnili też sędziowie i aut powinni przyznać gospodarzom). Weźmy punkt drugi: „W piłce nożnej opłaca się prowokować rywali do ich popełniania”; pomyłek Liverpoolu było w tym meczu naprawdę sporo, co wprost wynikało z punktu czwartego: „Kto jest częściej przy piłce, ten bardziej naraża się na ryzyko popełnienia błędu” i piątego: „Im mniej ktoś jest przy piłce, tym mniejsza szansa, że zrobi błąd”. Tak, to był klasyczny Mourinho, niedbający o posiadanie piłki (po pierwszym kwadransie Liverpool miał osiemdziesiąt procent), niedbający o próby jej rozgrywania (statystyki celnych podań w pierwszej połowie ledwo przekroczyły siedemdziesiąt procent), o atakowanie rywala już na jego połowie, o próbę narzucenia mu swoich warunków; Mourinho przekonany (punkt szósty), że „kto jest przy piłce, ten się boi” i wpajający swoim piłkarzom (punkt siódmy), że „kto nie jest przy piłce, jest tak naprawdę silniejszy”.

Na tym etapie rozwoju obu drużyn trudno mu się nawet dziwić. Liverpool jest wszak u szczytu potęgi, niepokonany od początku sezonu, a jeśli tę statystykę pociągnąć dłużej, to od trzydziestu ośmiu kolejek, w tabeli ma sześćdziesiąt jeden punktów na sześćdziesiąt trzy możliwe, co jest rekordem we wszystkich pięciu największych ligach Europy; Liverpool to triumfator ubiegłorocznej Ligi Mistrzów, Liverpool imponuje przygotowaniem fizycznym, Liverpool ma najlepszą parę bocznych obrońców świata, najlepszego środkowego obrońcę i jednego z najlepszych bramkarzy, o fenomenalnym tercecie ofensywnym nie wspominam, podobnie jak o niezbyt w kontekście wszystkich tych gwiazd docenianych, a w pressingu, rozbijaniu akcji rywali i przyspieszaniu akcji własnej drużyny bezcennych środkowych pomocnikach. Co jego szybkości i zdecydowaniu, co jego poczuciu bycia na fali, co jego aury niezwyciężonego może przeciwstawić Tottenham, rozbity psychicznie po fatalnym początku sezonu i nie do końca podniesiony dzięki zmianie trenera, Tottenham wypalony (także po finałowej klęsce z tymże Liverpoolem w Champions League, ale przede wszystkim zbyt długim czasem wspólnej pracy z Mauricio Pochettino, bez koniecznego już półtora roku temu przewietrzenia szatni), a w dodatku jeszcze osłabiony brakiem Kane’a, Ndombelego, Sissoko i Llorisa, z grającym/niegrającym, będącym od dawna jedną nogą poza klubem Eriksenem?

Tak: tutaj trzeba było zastosować „prawo słabszego”, jak niegdyś robiła to Krylia Sowietow. Nawet kibice Tottenhamu zdawali sobie sprawę, że próba wejścia z Liverpoolem w zwarcie – za czasów Pochettino będąca oczywistością – dziś oznaczałaby samobójstwo z gatunku tych, jakie stawały się udziałem zespołu z White Hart Lane w czasach Andre Villas-Boasa czy Tima Sherwooda. Tak, to dojmująca konkluzja, ale trudno się z nią nie zgodzić: kto stoi w miejscu, ten się cofa. Jak mówił w pomeczowej analizie Jamie Carragher, kiedy prowadził go Pochettino Tottenham był jeden czy dwa transfery od mistrzostwa kraju, a dziś jest cztery czy pięć transferów od odzyskania poziomu, na jakim grał za czasów Pochettino. Szybko to poszło.

Czy Jose Mourinho kiedykolwiek zdoła z tym klubem wspiąć się na ów poziom, to oczywiście inna kwestia. Wczoraj jednakowoż zrobił wszystko, co mógł, by nie tylko zminimalizować ryzyko klęski, ale i spróbować – w odpowiedniej chwili i po swojemu – powalczyć o sukces. Mieli swoje szanse Lucas, Son i Alli w pierwszej połowie, by gospodarze objęli prowadzenie – po szybkim, dalekim wykopie od Gazzanigi czy Alderweirelda, po dalekim wyrzucie z autu Rose’a, po chwili gapiostwa, zawahania czy właśnie: po błędzie zbyt długo utrzymujących się przy piłce rywali. Mieli swoje, dużo lepsze okazje Son i Lo Celso w drugiej połowie, kiedy drużyna goniła wynik, a w ostatnich dwudziestu minutach kolejny raz trafiający ze zmianami Mourinho postanowił grać już na większym ryzyku. Zważywszy na wszystkie okoliczności, z których nieobecność Kane’a wypadałoby jednak wymienić na pierwszym miejscu (o tym, co potrafi zrobić z piłką w polu karnym rasowy snajper przekonał najlepiej Firmino), był to mecz dla Tottenhamu zaskakująco udany. Nie dość, że zadebiutował kolejny wychowanek, Japhet Tanganga, nie dość, że przez niemal całe spotkanie ów młody chłopak świetnie radził sobie z Salahe i Mane, a po faulu na nim Robertson mógł nawet zobaczyć czerwoną kartkę – to cała drużyna znów sprawiała wrażenie poukładanej, mającej jakiś plan i potrafiącej go realizować. A że był to plan ułożony w oparciu o prawo słabszego? Lepiej zacznijcie się przyzwyczajać.

Daleki strzał Krzysztofa Piątka

Nigdy wcześniej nie widziała na mojej twarzy takiego grymasu (nigdy później, dodajmy, również). Był czwartkowy poranek 1 września 2005 roku, nie mieliśmy jeszcze dzieci, a w redakcji miałem jakieś spotkanie dopiero koło jedenastej, więc żadne z nas nie spieszyło się ze wstawaniem, zwłaszcza że poprzedniego dnia wieczorem zamykało się okienko transferowe i do samego końca (za chwilę się okaże, czy faktycznie do końca) sprawdzałem najświeższe wieści z Londynu. Pamiętam, że położyłem się spać zadowolony: to było okienko, w którym do Tottenhamu przyszedł Edgar Davids, a wcześniej między innymi młodziutki Aaron Lennon, ostatniego dnia zaś prezes postanowił dorzucić Martinowi Jolowi jeszcze Jermaine’a Jenasa i koreańskiego lewego obrońcę Lee Young-Pyo. Mieszkaliśmy wtedy na Emaus, blisko Rudawy, przez okna wpadało słońce, dzień zapowiadał się naprawdę przyjemnie, coś mnie jednak podkusiło, by w drodze pod prysznic włączyć komputer i sprawdzić, jak na kibicowskich forach komentuje się transfer Jenasa: czy ów złoty niegdyś młodzieniec i ulubieniec sir Bobby’ego Robsona może odzyskać na White Hart Lane pełnię formy? Twittera jeszcze nie było, wieści nie roznosiły się aż tak błyskawicznie, więc chwilę mi zajęło, zanim przeczytałem, że późną nocą Tottenham sfinalizował jeszcze jeden zakup.

Jaki to był grymas? Podobno miałem twarz zupełnie stężałą, jakby dotknął mnie stupor. Nie poruszałem się i nie mówiłem, nie reagowałem na wypowiadane do mnie słowa, miałem wzrok utkwiony w jednym punkcie: w ekranie komputera, na którym czytałem opinię Martina Jola, że Grzegorz Rasiak to wysoki i ciężko pracujący snajper z dobrymi statystykami strzeleckimi, regularnie występujący w reprezentacji Polski, który ma szansę sprawdzić się także w północnym Londynie.

Byłem naprawdę przerażony. Nie chodziło o stosunek do samego piłkarza, który w Championship faktycznie radził sobie całkiem nieźle i z którego żarty części polskiej publiki przyjmowałem bez cienia sympatii. Chodziło o obawę, że moje intymne hobby zacznie nagle podzielać cały naród, że mój blisko dwudziestoletni już związek z Tottenhamem zacznie być traktowany jako rodzaj sezonowej mody, no i że koledzy z redakcji będą się teraz ze mnie nabijać po każdym przegranym meczu.

Piszę o tym dzisiaj i sam widzę, ile się zmieniło: ów dobijający się wówczas do europejskich pucharów angielski średniak o świetnej przeszłości, któremu zacząłem kibicować w drugiej połowie lat osiemdziesiątych minionego stulecia, zdołał przebić niejeden rozpościerający się nad nim sufit. Zaczął regularnie grać w Lidze Mistrzów (wtedy rzecz niemal nie do wyobrażenia; Martin Jol był pierwszy, który otarł się o awans, ale zatruta lazanią drużyna straciła szansę w ostatniej kolejce), ba: przed rokiem wystąpił nawet w finale, raz czy drugi próbował walczyć o mistrzostwo Anglii, wybudował nowy stadion i finansowo zaczął gonić najbogatsze kluby kontynentu, zatrudnił podupadłego nieco, ale wciąż jednego z najgłośniejszych trenerów świata, w dodatku na miejsce szkoleniowca, którego autobiografia ukazała się także nad Wisłą. Nie, to już od dawna nie jest intymne hobby i także dlatego ewentualne pojawienie się Krzysztofa Piątka w północnym Londynie nie będzie dla mnie żadną traumą.

Oczywiście, oczywiście: w pierwszym rzędzie nie będzie ono traumą dlatego, że w moim kibicowaniu osiągnąłem już chyba stan niejakiej dojrzałości i nawet bezpośredni powód tego transferu, czyli kontuzję i operację Harry’ego Kane’a, przyjąłem jak ktoś, kto z niejednym takim ciosem musiał się pogodzić (nawiasem mówiąc: znacie chyba to nieco dwuznaczne uczucie, w którym smutek na wieść o czyimś urazie wiąże się z ekscytacją związaną ze zwiększeniem szans na granie jakichś młodych zdolnych zawodników z zaplecza). W drugim rzędzie zaś, samo sprowadzenie Piątka do Tottenhamu prowadzonego przez Jose Mourinho wydaje się zwyczajnie sensowne. Jakkolwiek głośno Portugalczyk deklarowałby, że się zmienił i że w nowym klubie szuka formuły odpowiadającej nowym podopiecznym, nie wydaje się przecież, że nagle porzuci wszystkie swoje trenerskie pryncypia i zacznie na przykład układać skład pełen „fałszywych dziewiątek”. Nawet w pierwszym meczu pod nieobecność Kane’a jego obrońcy wciąż grali długie piłki do Sona czy Moury i nawet w jego trakcie Brazylijczyk zdobył bramkę głową po dośrodkowaniu Auriera. Najprościej mówiąc: drużyny Mourinho zawsze potrzebowały klasycznej „dziewiątki”.

Dalej: ze zdrowiem Kane’a z sezonu na sezon jest gorzej. Przerwy Anglika w grze są coraz dłuższe, a stan jego ścięgien i kostek – coraz bardziej niepokojący. Niewykluczone, że będzie tak również w przyszłości: że sprowadzony do klubu Piątek nie musi zakładać, że będzie dostawał szansę tylko w końcówkach i mniej ważnych meczach pucharowych. Niewykluczone także, że rola samego Kane’a będzie ewoluowała: że Anglik chętniej będzie grał nieco dalej od bramki, wykorzystując swój talent do gry kombinacyjnej i pracując na bramki kolegów. Już nie mówię o tym – to najdalszy strzał – że po tylu kryzysach i przesileniach w klubie on także może zacząć myśleć o przeprowadzce do innej drużyny, może w lidze mniej dla jego zdrowia wymagającej.

To naprawdę najdalszy strzał. Najpierw Krzysztof Piątek musi w ogóle przyjść do Tottenhamu. Potem: przypomnieć sobie szalony czas ubiegłego sezonu, w którym wychodziło mu wszystko – bo w tym rozczarowuje, jak zresztą cały Milan. Tyle że to samo można, niestety, powiedzieć o Tottenhamie. Czy z dwóch minusów można zrobić plus w piłce nożnej? Czy nowy początek, nowi koledzy, nowy – sensowniejszy niewątpliwie – trener pozwoli Polakowi odzyskać radość strzelania bramek? O tym, jak bezlitosną ligą jest Premier League przekonywało się już wielu zawodników sprowadzanych do Tottenhamu, z napastników można by wymienić nie tylko Grzegorza Rasiaka, ale także np. Serhija Rebrowa. Od początku sezonu wielkie kłopoty z aklimatyzacją ma najdroższy zawodnik w historii klubu, Tanguy Ndombele. Generalnie: proces przebudowy tej drużyny powinien był się zacząć jakieś półtora roku temu, jej najlepszy czas minął i wszystko wskazuje na to, że samo zatrudnienie Mourinho nie rozwiązało żadnego z klubowych problemów. Te najważniejsze wiążą się zresztą nie z kontuzją środkowego napastnika, ale z dezorganizacją gry defensywnej i brakiem kreatywności w środku pola oraz idącą w ślad za tym utratą tożsamości, która za najlepszych czasów Mauricio Pochettino opierała się na szybkości, wytrzymałości i pressingu (nie mówię już o tym, że z co najmniej kilkoma ważnymi piłkarzami klub chciałby się pożegnać, a kilku chciałoby odejść samemu – to zresztą powód, dla którego osobiście spodziewałbym się, że negocjacje z Milanem mogą trochę potrwać i prezes Levy spróbuje w ramach umowy opchnąć Włochom np. Victora Wanyamę).

Jeżeli Krzysztof Piątek przyjdzie do Tottenhamu, trafi na plac budowy. Wygląd fasady remontowanego obiektu niewątpliwie się poprawi (niewątpliwie też lepiej będzie wyglądał w serialu Amazonu), problem w tym, że fundamenty, elektryczność i kanalizacja też są do remontu.

Gustavus obiit – natus est Conradus

A może Mourinho w Tottenhamie jest po to, żeby kibice i piłkarze tego klubu poczuli smak wygrywania. Nawet jeśli to nie potrwa długo i będzie miało swoją cenę.

Com napisał, napisałem. „Że każdemu nowemu menedżerowi Tottenhamu daję potężny kredyt zaufania, jest rzeczą oczywistą. Podobnie jak to, że jak każdy prawdziwy kibic natychmiast robię się jednooki i zauważam wyłącznie to, co pozwala mi wierzyć w nadejście nowej wspaniałej ery” – to słowa z lipca 2012, kiedy Tottenham zatrudniał Andre Villas-Boasa, powtórzone w maju 2014, kiedy na White Hart Lane pojawił się Mauricio Pochettino. Pojawił się i w pierwszym wywiadzie dla klubowej telewizji obiecał, że zrobi wszystko, żebyśmy mogli być znowu dumni z tego klubu. Obiecał i dotrzymał słowa. Jeszcze jak dotrzymał.

Nie. Dość. Koniec. Pora otrzeć łzy. Wykasować z pamięci tweety z podziękowaniami od piłkarzy, w których każdy podkreślał nie tylko to, że Pochettino był dla nich szefem, ale też przyjacielem i wzorem. Przestać się wkurzać na to, że kłopoty, jakie przeżywał w ostatnich miesiącach Tottenham, w znikomym stopniu były winą trenera: że kłopoty te przewidywał i zapowiadał od dawna, ba – sugerował rozwiązania. Nie wrzucać już więcej na Facebooka czy Twittera zdjęć i filmów z najpiękniejszymi momentami jego pięciolatki. Z góry pogodzić się z tym, że za niedługi czas przyjdzie go oglądać na ławce któregoś z najlepszych klubów Europy. Chować w sercu wdzięczność, ale uznać, że naprawdę zaczął się nowy etap. Trzeba z żywymi naprzód iść, Michale. Umarł Maurycy, już go zresztą pożegnałeś, narodził się Józef.

Józef, ze wszystkich trenerów świata akurat ten, z którego obecnością na ławce Tottenhamu pogodzić ci się najtrudniej. Jak masz się zrobić jednookim, myśląc o człowieku, który o mały włos sam nie wybił oka jednemu z rywali? Którego pycha i egotyzm stały się w świecie futbolu do tego stopnia przysłowiowe, że felietonista „Guardiana” po jego pierwszej konferencji prasowej napisał, że oto na stadionie Tottenhamu pojawia się drugi gigantyczny kogut, czyniąc aluzję chyba nie tylko do statui wznoszącej się nad trybuną centralną, bo używając przy tym dość wieloznacznego słowa „cock”? Który – jak powiedział kiedyś jednemu z jego biografów dyrektor zarządzanej przez Jorge Mendesa agencji Gestifute – jak tylko sprawy przestają iść w dobrym kierunku, nie trzyma się linii klubu, tylko zaczyna grać na siebie? Co może jeszcze ważniejsze: którego spojrzenie na futbol, gwarantujące tyle sukcesów w pierwszej dekadzie XXI wieku, w ostatnich latach stało się boleśnie nieaktualne, o czym w trakcie jego pracy w Madrycie, Londynie i Manchesterze przekonywali tak dobitnie Pep Guardiola, Jurgen Klopp, a nawet Mauricio Pochettino, którego Tottenham rozgromił przecież jego piłkarzy na Old Trafford?

Nie. Dość. Koniec. Józef Mourinho to przecież nie tylko jedno z kilku najgorętszych wciąż nazwisk na futbolowym firmamencie (nazwisk, dodajmy, będących jeszcze kilka lat temu poza zasięgiem Tottenhamu, nie tylko z powodu tego, że jemu wiodło się wówczas lepiej – jego nowemu klubowi wiodło się wówczas zdecydowanie gorzej…), kojarzonych nie tylko przez kibiców piłki nożnej. To, że mamy do czynienia z marką, która w oczach prezesa Levy’ego powiększa rynkową pozycję zarządzanego przezeń klubu, jest rzeczą oczywistą. Jasne jest, że z Mourinho na pokładzie wciąż można liczyć na sprzedanie praw do nazwy stadionu za wyższą cenę i na większą widownię kręconego przez cały czas serialu Amazonu – spekulacja porównywalna z tymi, dzięki którym sprowadzanie do Tottenhamu Japończyka Tody, Amerykanów Dempseya czy Yedlina albo Koreańczyka Sona, miało zwiększyć zainteresowanie klubem na tamtejszych rynkach, tyle że na nieporównanie większą skalę. Zamiarem prezesa zawsze było zbudowanie globalnej marki, i w tym sensie jest bliżej celu nawet niż parę miesięcy temu, kiedy Tottenham grał w finale Ligi Mistrzów.

Na pierwszej konferencji prasowej nowego szkoleniowca stawiło się dziewięćdziesięciu czterech dziennikarzy. Relacjonowały ją media całego świata, nie tylko na stronach sportowych. Tu wszystko jest logiczne: piłka nożna w oczach prezesa Levy’ego i jemu podobnych jest dziedziną tyleż sportu, co ekonomii, a klub jest po prostu „dostarczycielem kontentu” w branży rozrywkowej. Najwspanialszy stadion świata? Kibice mają w nim spędzić cały dzień, nie tylko oglądając jakiś tam mecz, ale także pijąc piwo, jedząc i robiąc zakupy, jak w galerii handlowej. Tak po prostu jest. Nie ma się co obrażać.

Józef nie zdobędzie więc Tottenhamowi mistrzostwa kraju, choć mówi, że w przyszłym roku spróbuje. Nie do tego został wynajęty. Realistyczny plan na polu sportowym to obronienie miejsca w pierwszej czwórce (będzie to cholernie trudne, ale na tym etapie sezonu nie jest jeszcze niemożliwe), występy w Lidze Mistrzów na wiosnę (wysoce prawdopodobne) i powalczenie o Puchar Anglii (przy szczęśliwych losowaniach i znając sposoby, jakimi Mourinho rozgrywał boje pucharowe – również niewykluczone), nade wszystko jednak: spowodowanie, że biznes będzie kręcił się nadal. Że liczba transmisji telewizyjnych dołującej drużyny nie spadnie, podobnie jak nie zmniejszy się frekwencja na stadionie. Z Mourinho jest przecież tak, jak z podstarzałą gwiazdą rocka, taką po licznych botoksach i farbach, co to od lat nie nagrała niczego naprawdę ciekawego, ale i tak zapełnia stadiony grając te same kawałki, co dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat temu, bo ludzie wciąż chcą ich słuchać. Jesteśmy w końcu w branży rozrywkowej.

Nie. Dość. Koniec. Jest przecież w Józefie coś jeszcze niż zdolność przyciągnięcia uwagi mediów zgrabną ripostą.

Te na pierwszej konferencji w Tottenhamie nie były zresztą (sceptyk powiedziałby: jeszcze nie musiały być…) złośliwe czy agresywne. Jak na obu inauguracjach w Chelsea, jak podczas premiery w Manchesterze, obejrzeliśmy człowieka asertywnego, ale spokojnego, zadowolonego z siebie i z miejsca, w którym się znalazł na tym etapie życia, z łatwością radzącego sobie z każdą zastawioną przez dziennikarzy pułapką (Powiedział kiedyś, że jest zbyt mocno związany z Chelsea, żeby pracować w Tottenhamie? Ale to było przed tym, jak Chelsea go zwolniła…). Jeśli ocierającego się o bufonadę, to przecież dlatego, że ma podstawy, by dobrze o sobie myśleć (Czy to porażka w finale Ligi Mistrzów tak źle wpłynęła na piłkarzy Tottenhamu? Nie wie, bo nigdy nie przegrał w finale Ligi Mistrzów). Człowieka, który wie, co powiedzieć w tym właśnie miejscu i momencie, począwszy od podziękowań i ciepłych słów pod adresem poprzednika, dla którego ten klub będzie miał zawsze otwarte drzwi i który błyskawicznie znajdzie nową, świetną pracę, przez komplementy pod adresem nowych podopiecznych (jestem tu ze względu na nich, wielu z nich próbowałem kiedyś kupić, a niektórych nie próbowałem tylko dlatego, że wiedziałem, że są nie do wyjęcia), po słowa, które z pewnością chciał usłyszeć pracodawca (o chęci stawiania na młodych) i które pragnęli usłyszeć kibice (że nie zamierza radykalnie zmieniać stylu gry, że styl gry zawsze zależy od profilu drużyny i oczekiwań klubu, że najważniejszy jest zespół, a piłkarzy można uważać za „wielkich” tylko wtedy, kiedy sprawiają, że grający z nimi koledzy stają się jeszcze lepsi). „Jestem tu, żeby kontynuować proces i ewentualnie dopełnić go własnymi pomysłami, ale stawiając na rozwój: nie chcę burzyć stabilności ani mieszać piłkarzom w głowach” – mówił. „W piłce nożnej musisz przede wszystkim chcieć siebie wyrazić” – dodawał, co brzmiało jak cytat z nieodżałowanego poprzednika.

Nie. Dość. Koniec. Nie musisz wierzyć, że Józef stanie się apostołem futbolu proaktywnego, takiego, który lubisz, odważnego i pięknego dla oka. Sedno problemu, z którym wiąże się dla ciebie pojawienie się Mourinho w twoim klubie, polega przecież na tym, że jemu chodzi o coś, o co tobie tak naprawdę nigdy w kibicowaniu nie chodziło. O wygrywanie. O smak bycia pierwszym. O sukces. To z niezłomną wolą zwyciężania będziesz się musiał w najbliższych miesiącach mierzyć. Z wolą zwyciężania, które, tak jest: ma swoją cenę. Cenę konfliktów z całym światem i manipulacji. Cenę biernej, a czasami może nawet i czynnej agresji. 

Wiesz dobrze, że Józef będzie błyskotliwy i czarujący tak długo, jak długo będzie wygrywał. Kiedy zacznie przegrywać, zamieni twoje życie w koszmar. A potem zostawi spaloną ziemię, jak w Madrycie, zachodnim Londynie czy w Manchesterze. O spalonej ziemi jednak – i o kolejnym siewcy, który zasieje w niej ziarno kolejnej odnowy – będziesz miał jeszcze czas pomyśleć. Teraz pomyśl o tym, co Mourinho osiągał ze swoimi dotychczasowymi drużynami zanim nastąpił feralny trzeci sezon. I zastanów się, czy tej właśnie lekcji nie potrzebujesz, czy nie na tym polega ów ostatni krok oddzielający twoją drużynę od znalezienia się na topie? Czy nie nazbyt długo zasłaniałaś się kwestiami stylu i sposobu gry, filozofii zrównoważonego rozwoju, cierpliwego budowania itd., żeby pokryć tym wszystkim własne pogodzenie z faktem, że tak naprawdę to ty nie jesteś gotowy na poczucie się zwycięzcą? Że skoro sam nie chciałeś wyjść spod szafy, musiałeś dostać takiego trenera, żeby cię spod niej wykopał?

„Kiedy nie wygrywam, nie potrafię być szczęśliwy – mówił wczoraj na swojej pierwszej konferencji prasowej w Tottenhamie José Mário dos Santos Félix Mourinho. – Nie potrafię tego zmienić w swoim DNA. Mam nadzieję, że będę potrafił dotrzeć do zawodników, by również oni nie byli szczęśliwi, kiedy nie wygrywają”.

W sumie to ciekawe pytanie, nie tylko dla kibica tego klubu. Jak to jest, być zwycięzcą?