Archiwum autora: michalokonski

Liga Mistrzów: trzydzieści lat marzeń

Jest coś zwyczajnie prorockiego w okładkowym haśle ostatniego numeru „Tygodnika”:  „po 30 latach marzeń” nie dość, że jadę na finał Ligi Mistrzów jako wysłannik redakcji, w której przepracowałem niemal całe to trzydziestolecie, to jeszcze jadę oglądać drużynę, z którą właśnie przed trzema dekadami związałem swoje serce. 

Po trzydziestu latach marzeń, które zaczynały się jeszcze za żelazną kurtyną, dziś, na pokładzie samolotu do Madrytu, nagle staje mi przed oczami cała ta historia, mająca swój początek w zatłoczonym krakowskim autobusie, kiedy w poniedziałkowy ranek, w drodze z Prądnika Czerwonego do V liceum usiłowałem rozłożyć egzemplarz sportowego dziennika „Tempo”, by na jednej z końcowych stron odnaleźć wynik tułającej się gdzieś w III lidze Cracovii, a kiedy mi się nie udało, zatrzymałem wzrok na stronie ostatniej, która tradycyjnie zawierała informacje o meczach ligi angielskiej. Dziwnym zrządzeniem losu prowadzący ją dziennikarz, nazwiskiem Krzysztof Mrówka, znalazł gdzieś informacje o spotkaniu Pucharu Anglii, w którym występował zespół o malowniczej nazwie Tottenham, i podał nie tylko wynik czy strzelców bramek, ale także składy i krótki opis boiskowych wydarzeń. Czytając, odniosłem wrażenie, że o kilku występujących tam zawodnikach już słyszałem, może też trochę (byłem doprawdy nieletni) rozśmieszała mnie językowa zabawa, każąca myśleć o londyńskim zespole „to ten cham”, może zaczynały mi dźwięczeć w uszach rymujące się nazwiska graczy drugiej linii Hoddle-Waddle, w każdym razie od tamtego poniedziałku próbowałem już w miarę regularnie sprawdzać, jak sobie radzą.

Nie było to bynajmniej proste w czasach bez internetu czy telewizji kablowej – w czasach informacji reglamentowanych tak dokumentnie, że niekiedy nawet desperackie telefony do redakcji „Tempa” nie pozwalały się dowiedzieć, jak właściwie w miniony weekend poszło Tottenhamowi. Nawyk sprawdzania zaczął zresztą w międzyczasie zmieniać się w coś więcej, a któregoś razu licealny kolega, mający to szczęście mieć krewnych za granicą, podzielił się nie tylko puszką gazowanego napoju, ale i egzemplarzem bogato ilustrowanego magazynu sportowego: nazwiska zaczęły otrzymywać twarze. Na razie tyle musiało wystarczyć – reszta była nieustającą pracą wyobraźni, w pewnym momencie (zresztą podczas wyjazdu na zimowe ferie do ciotki nad Bałtyk, gdzie miałem wkuwać czytanki o kołchozowych myśliwych do poprawki z rosyjskiego) prowadzącą nawet do stworzenia swojej własnej Ligi Mistrzów, wprowadzenia do niej zarówno Cracovii i Tottenhamu, a potem pisania fikcyjnych relacji z meczów tych drużyn.

Historia niespełnień

To będzie w przyszłości ważny wątek – kibicowanie splatające się z pisaniem, ale też kibicowanie splatające się z myśleniem (lub nie) o rzeczywistości, radzeniem sobie z nieuniknionymi rozdarciami i chodzeniem na kompromisy. Weźmy na przykład rok 1989, kiedy transmitowany akurat przez komunistyczną telewizję półfinał rozgrywek, które Ligą Mistrzów miały stać się dopiero za jakiś czas – między słynnym Milanem i jeszcze słynniejszym Realem Madryt – rozgrywano w dniu zakończenia obrad Okrągłego Stołu, a ja ani myślałem się martwić tym, że mogę nie zdążyć go obejrzeć w związku z przedłużającą się przerwą w pokazywanych również przez TVP rozmowach między władzą a opozycją. Tak, w tej kibicowskiej historii był moment, w którym od wielkiego Milanu z van Bastenem, Rijkaardem i Gullitem w składzie (o Maldinim nie wspominając), ważniejsza była drużyna Solidarności, z Wałęsą, Mazowieckim i Kuroniem (o Turowiczu nie wspominając) – i cieszę się, że mogę go wspominać na chwilę przed okrągłą rocznicą 4 czerwca.

Oglądanie Tottenhamu w ostatnich miesiącach PRL-u nie wchodziło rzecz jasna w grę. Może i dobrze, bo historia kibicowania tej drużynie miała się wkrótce okazać historią niespełnień. Pojawiające się w niej czasem wielkie gwiazdy futbolu – w ciągu tych 30 lat byli to na przykład Gary Lineker, Paul Gascoigne, Jurgen Klinsmann, David Ginola, Luka Modrić czy Gareth Bale – pokładane w nich nadzieje spełniały rzadko albo w pojedynkę nie były w stanie dokonać cudów. Chłopiec z krakowskiego autobusu zdążył w tym czasie stać się mężczyzną, co oznaczało także uświadomienie sobie, do jakiego stopnia kibicowanie stało się dlań czynnością zastępczą, pozwalającą uciekać przed prawdziwym życiem. Z perspektywy lat potrafię już przyznać, że najbardziej w życiu bałem się o swoją przyszłość nie tylko wtedy, gdy na tynieckim cmentarzu uczestniczyłem w pogrzebie Jerzego Turowicza, ale i kiedy na walijskim stadionie moja drużyna przegrywała w półfinale Pucharu Anglii mecz z Arsenalem i traciła szanse na awans do europejskich pucharów, co oznaczało konieczność pogodzenia się z odejściem kolejnej gwiazdy, kapitana drużyny i reprezentanta Anglii, niejakiego Sola Campbella.

Pomysł, by tę historię zacząć opisywać, by spróbować nadać jej sens przy pomocy zasłyszanej (podczas meczu finałowego Ligi Mistrzów, a jakże – jednego z najsłynniejszych w dziejach tych rozgrywek, między Manchesterem United a Bayernem w 1999 roku) formuły „Futbol jest okrutny” i by upierać się przez lata, że jest to formuła uniwersalna, opisująca doświadczenie każdego kibica każdej drużyny pod słońcem, był z pewnością terapeutyczny. Zarazem: jak każda powtarzane zbyt często sformułowanie, fraza „Futbol jest okrutny” (będąca tytułem najpierw prowadzonego przeze mnie bloga, później książki) niosła w sobie jakąś sztywność, z upływem czasu coraz bardziej uwierającą.

Wszystko jest możliwe

Momentów przełomowych byłoby w tej historii sporo. Niektóre płynęły ze zmianami polityczno-cywilizacyjnymi: Polska stała się niepodległym krajem, można już w niej było kupić zagraniczną prasę, pojawiła się telewizja satelitarna, a wraz z nią możliwość obejrzenia meczu ukochanej drużyny – po dziesięciu latach kibicowania zapośredniczonego przez lekturę, tamten, przegrany oczywiście mecz z Manchesterem United w sierpniu 1997 roku zapowiadał się jak randka z dziewczyną poznaną dekadę wcześniej na kolonii. Pojawił się internet, a wraz z nim klubowa strona, transmisje radiowe i streamy ze spotkań, których na satelicie nie oferowano. Pojawiła się możliwość wyprawy na stadion, w moim przypadku wciąż odkładana na czas, kiedy dzieci dorosną.

Bo zmiany szły także w życiu, gdzie kibicowanie wskoczyło w końcu na właściwe miejsce – zamiast manią, uciążliwą obsesją czy sposobem na ucieczkę od codziennych problemów – stało się opowieścią o więzi i wspólnocie, która zresztą wcale nie musi się zwracać przeciwko „onym”, rywalom z dzielnicy czy innego miasta. Stało się opowieścią o pięknie zbiorowego wysiłku, znajdującym odzwierciedlenie nie tylko na boisku, ale i w wielu innych dziedzinach życia (weźmy na przykład redagowanie pisma). Stało się historią brania odpowiedzialności, na przykład za własne promieniowanie ojcostwa – od lękliwego zakładania, że synowie znajdą sobie inne, fajniejsze zespoły do kibicowania, do przyjęcia do wiadomości, że bycie wzorem i punktem odniesienia polega też na dzieleniu się sposobem, w jaki przyjmuje się zwycięstwa i porażki drużyny, której kibicujemy wspólnie, i smakowania tej frajdy, którą niesie wspólne oglądanie z tymi, których się kocha. Stało się wreszcie opowieścią o przekraczaniu własnych ograniczeń i wierze w to, że kiedy bardzo się starasz, kiedy masz wiarę w siebie i przyjaciół swoich, tak naprawdę wszystko jest możliwe. Nie tylko na boisku.

To pewnie najważniejsza zmiana, jaka się dokonała w ciągu tych trzydziestu lat. Kiedy chłopiec się zorientował, że kibicowanie Tottenhamowi będzie raczej drogą przez mękę i wystawianiem się na ciągłe pośmiewisko, na zmianę barw klubowych było już za późno: trudno to pojąć, a jeszcze trudniej opisać, ale łatwiej zmienić pracę, miejsce zamieszkania, nawet wyznanie i życiowego partnera, niż drużynę, z którą się związało. Robiąc więc dobrą minę do złej gry, znosiłem więc kolejne ciosy: poza stadionem wspomniane już odejścia piłkarzy, którzy uznawali, że trawa na innych boiskach okaże się bardziej zielona, na ich miejsce zaś przyjścia zawodników, o których opowiadało się później z mieszaniną politowania i goryczy (był wśród nich, niestety, także polski akcent, niejaki Grzegorz Rasiak, którego nieuznany gol w debiucie – w meczu z Liverpoolem skądinąd, w 2005 roku – mógłby służyć za metaforę wszystkich kibicowskich rozczarowań, szczęście było wszak tak blisko…) czy inne fatalne decyzje klubowego zarządu, na przykład zwalniającego w chwili nagłego upustu frustracji kolejnych trenerów, którzy zdawali się tak dobrze zapowiadać. 

Czas odnaleziony

Na stadionach lista katastrof była tak duża, że przed jednym z meczów z drużyną, której kibicuję, słynny trener Manchesteru United sir Alex Ferguson zrezygnował z przedmeczowej odprawy, mówiąc do swoich piłkarzy trzy zaledwie słowa: „Lads, it’s Tottenham” (to jest Tottenham, chłopaki), wychodząc z założenia, że sami wiedzą, jak najlepiej ograć tę zbieraninę miłych, ale pozbawionych charakteru i woli walki zawodników. Było w tym coś więcej niż zwykła konieczność uznania, że inni są lepsi (albo że mają większe pieniądze, w świecie współczesnej piłki coraz częściej stanowiące gwarancję sukcesu) – w dziejach klubu zdarzyły się klęski o randze biblijnej plagi, jak ta w ostatniej kolejce sezonu 2005/06, kiedy szansy na grę w wymarzonej Lidze Mistrzów pozbawiło Tottenham zbiorowe zatrucie nieświeżą lazanią. Lista sędziowskich pomyłek, katastrofalnych kontuzji, nieodpowiedzialnych czerwonych kartek, kuriozalnych bramek samobójczych, ale też przegranych meczów, w których przewaga wydawała się nie do roztrwonienia, zmuszały fanów londyńskiego klubu do przywłaszczenia sobie zdania kibicującego skądinąd lokalnemu rywalowi pisarza Nicka Hornby’ego, że naturalny stan fana futbolu to gorzkie rozczarowanie.

Hornby, autor „Futbolowej gorączki”, zauważał także, że kibice nie uznają czasu teraźniejszego – żyją wyłącznie w mitycznym czasie przeszłym, karmiąc się wspomnieniami o meczach niegdyś, na przykład przed półwieczem albo jeszcze dawniej, wygrywanych (największe sukcesy Tottenhamu datują się na początek lat sześćdziesiątych XX stulecia), albo w czasie przyszłym, który ma w końcu przynieść odmianę złego losu. 

Rzecz w tym, że dla drużyny z północnego Londynu od pięciu mniej więcej lat istnieje jednak czas teraźniejszy: po trwającej kilkanaście sezonów trenerskiej karuzeli, uczący się na własnych błędach prezes Daniel Levy trafił wreszcie na właściwego człowieka, Argentyńczyka Mauricio Pochettino, ten zaś nie przyjął do wiadomości rzekomo zapisanych w klubowym DNA ograniczeń i zbudował drużynę, która nie dość, że po raz trzeci z rzędu gra w Lidze Mistrzów (a w przyszłym roku zagra również), to jeszcze zdołała awansować do jej finału.

Gole i łzy

Prorocki ten tytuł z okładki „Tygodnika Powszechnego”, bo o tym, że Tottenham zajdzie tak daleko, nie marzył chyba nikt. Do sezonu drużyna przystępowała niemal bez przygotowania (dziewięciu podstawowych zawodników grało jeszcze na ubiegłorocznym mundialu, kiedy reszta zespołów szykowała się już do rozgrywek angielskiej Premier League) i bez wzmocnień, bo w związku z budową stadionu trzeba było ograniczać wydatki. W dodatku oddanie nowego obiektu opóźniło się o wiele miesięcy: zamiast u siebie, Tottenham musiał wciąż grać na wynajmowanym Wembley. Tegoroczne występy w Lidze Mistrzów zaczęły się od feralnej – bo drużyna prowadziła już i straciła dwa gole w końcówce – porażki z Interem, potem na własnym boisku uległa Barcelonie, a kiedy kolejny raz roztrwoniła prowadzenie i tylko zremisowała z PSV Eindhoven, wydawało się, że jest już po wszystkim.

U Pochettino jednak „po wszystkim” nie istnieje – wymęczone zwycięstwa w rewanżach z Interem i PSV, a później remis (też zaczęli od szybko straconego gola…) z Barceloną pozwoliły awansować do fazy pucharowej rozgrywek, gdzie zagrali koncertowo z Borussią Dortmund (choć i tu nie obyło się bez momentów dramatycznych, heroicznej gry i obronionego karnego przez bramkarza Hugo Llorisa), później okazali się lepsi od najlepszej w tym roku angielskiej drużyny, Manchesteru City legendarnego trenera Pepa Guardioli (tutaj z kolei o awansie w siedmiobramkowym thrillerze zdecydowały dwie decyzje sędziego oglądającego sporne sytuacje na wideo: najpierw uznającego gola dla Tottenhamu, a w ostatnich sekundach meczu anulującego w związku z minimalnym spalonym bramkę mającą dać awans do półfinału zespołowi z Manchesteru). W półfinale piłkarze z Londynu ograli nieustraszonych – wcześniej wygrywających na przykład z Realem i Juventusem – młodzieńców z Ajaksu Amsterdam, mimo iż na 45 minut przed końcem rywalizacji byli od nich gorsi o trzy gole; tu również rozstrzygająca bramka padła w ostatnich sekundach spotkania. W stolicy Holandii będący wcześniej uosobieniem spokoju i samokontroli Mauricio Pochettino płakał na murawie rzewnymi łzami, a ja cieszyłem się, że można jeszcze obejrzeć w przestrzeni publicznej płaczącego mężczyznę.

Pamiątkowe zdjęcie

Niezorientowanym wypada wyjaśnić, że od czołowych klubów Europy – Realu, Barcelony, Manchesteru United, Manchesteru City, Paris Saint Germain, Bayernu, a także obecnego rywala w finale Ligi Mistrzów, Liverpoolu – dzieli tę drużynę finansowa przepaść. Że choć w kadrze jest kilka znanych nazwisk – kapitan mistrzów świata Lloris, kapitan reprezentacji Anglii, skądinąd wracający dopiero do zdrowia po kontuzji Harry Kane (jego występ w finale jest niepewny), duński rozgrywający Christian Eriksen – to o większości piłkarzy z Londynu trzeba powiedzieć, że w najważniejszym meczu europejskiej piłki klubowej nie wystąpią już nigdy. Co zresztą również stanowi kontekst w opowieści o sukcesie trenera Pochettino: Argentyńczyk zbudował zespół, w którym każdy się liczy, a przed wylotem do Madrytu mówił, że chce, by tradycyjne pamiątkowe zdjęcie przed pierwszym gwizdkiem zrobiono nie wybranej przez niego jedenastce, ale wszystkim, których zabrał na to spotkanie, także tym, którzy „tylko” usiądą na ławce rezerwowych. Inni kupują jak wariaci i bez opamiętania, on albo daje swoim piłkarzom czas, by (jak najlepszy w tym sezonie, będący pośmiewiskiem w dwóch poprzednik Moussa Sissoko) wkomponowali się w zespół albo wypatruje zdolnych młodzieńców w drużynach juniorskich.

Przed półfinałami z Ajaksem trener Tottenhamu chwalił rywali za to, że czują się wolni i potrafią „wyrazić się na boisku” również dlatego, że nikt na nich nie stawia; że mają w sobie niewinność, która pozwala powiedzieć po prostu „Chodźmy grać w piłkę”. Zapamiętałem ten cytat, bo wydawał mi się pasować do postawy jego własnych piłkarzy. Podobnie jak inne słowa Argentyńczyka: że owszem, wierzy w przeznaczenie, ale wsparte ciężką pracą. I że kiedy ciężko pracujesz, robiąc to, co kochasz, nie czujesz stresu, tylko pasję.

To rzadkość w wywiadach z trenerami, jakże często chowającymi się za jakąś taktyczną nowomową albo serwującymi dziennikarzom okołopiłkarskie banały typu „mecz ewidentnie się nam nie ułożył”. To rzadkość i jeszcze jeden powód, by doceniać pracę Argentyńczyka: w świecie, który mówienie o uczuciach i emocjach zdaje się uważać za tabu, on mówi niemal wyłącznie o nich. Doprawdy obstawanie przy kimś takim, że „futbol jest okrutny”, wydaje się kompletnie nie na miejscu.

Do gwiazd i jeszcze dalej!

Tak, wiedzę o tym, jak się wygrywa finały Ligi Mistrzów, posiedli w innych klubach. Owszem, w innych klubach mają środki, które pozwalają takie mecze wygrywać. Tottenham jednak nie przyjmuje tego do wiadomości – tak jak bohater Pixarowskiego „Toy Story”, niejaki Buzz Astral, którego zawołanie „Do gwiazd i jeszcze dalej!” w jednej z poprzednich rund Pochettino nieświadomie zacytował, nie przyjmował do wiadomości, że jest tylko zabawką i tak naprawdę latać nie potrafi.

Superman z okładki „Tygodnika Powszechnego” ma kulę u nogi, a jednak wzbija się w powietrze – po trzydziestu latach marzeń. Ja po trzydziestu latach marzeń kończę ten tekst w samolocie do Madrytu, a jeszcze zanim wyłączyłem telefon, dostałem z domu esemesa, że moi najbliżsi zdecydowali się jeszcze raz obejrzeć szaloną końcówkę meczu Tottenhamu z Ajaksem. Tak, to jest ten czas, kiedy nie myślę z nostalgią o przeszłości i udaje mi się nie robić wielkich nadziei na przyszłość: żyję chwilą.

PS. Opowieść o Liverpoolu i jego obecnym trenerze Jurgenie Kloppie, podobnie jak historię jego niemal tak samo sensacyjnego jak w przypadku Tottenhamu awansu do finału Ligi Mistrzów (w półfinale z Barceloną, mającą w składzie wielkiego Leo Messiego, odrobili trzybramkową stratę z pierwszego meczu), rówież daje się snuć w tonacji romantyczno-lirycznej. Pewnie okazja pojawi się w dniu jutrzejszym, coś trzeba w końcu zrobić z tym czasem wielkiego oczekiwania.

Podróż reporterska Michała Okońskiego do Madrytu, na mecz Tottenham-Liverpool, była możliwa dzięki uprzejmości banku Santander, oficjalnego sponsora Ligi Mistrzów UEFA.

W tyle głowy

Może najprościej będzie powiedzieć, że mamy do czynienia z lekcją empatii, uchylając na wstępie zastrzeżenia, że oto znów ktoś każe się nam rozczulać nad depresją jakichś celebrytów albo że łatwo im mówić – bogaczom, którym tak łatwo sięgnąć po fachową pomoc. Otóż po pierwsze, wcale nie tak łatwo, bo w ich świecie przyznawanie się do problemów psychicznych może zostać źle odebrane (piłkarska szatnia jest miejscem bezlitosnym, przypomina Thierry Henry – nie wypada tam na przykład płakać), albo wręcz zaszkodzić w karierze (kiedy o Danny’ego Rose’a dopytywał się inny klub, na wieść, że zdiagnozowano u niego depresję, potencjalny pracodawca umyślił sobie spotkanie sprawdzające, czy nie jest „czubkiem”; książę William mówi, że także w życiu politycznym, wśród przywódców światowych jest to temat tabu, w obawie, jak rozumiem, przed bezlitosną oceną wyborców albo szantażem rywali). Po drugie, fizyczna odmienność – jak ta Petera Croucha – bywa źródłem niepokoju i szyderstwa pod każdą szerokością geograficzną, ale w sytuacji, gdy chodzi o piłkarza, ataku kibiców drużyn przeciwnych możesz być więcej niż pewny. Po trzecie, wszyscy – także gwiazdy sportu czy książęta – mają rodziny, i świadectwo Croucha o tym, co przeżywali na trybunach jego rodzice, kiedy słyszeli piosenki o tym, że urwał się z cyrku, oraz opowieść księcia o tym, co działo się z nim po stracie matki, brzmią wyjątkowo wiarygodnie. Po czwarte, są żarty, które ranią – i dobrze, że Gareth Southgate wspomina o tym, co czuł, słysząc czy czytając głosy fanów, że następnego dnia ktoś wyleje go z pracy. Są sytuacje losowe – jak wypadek samochodowy, o którym mówi jeden z zaproszonych do udziału w filmie fanów futbolu – które mogą przerosnąć każdego. U każdego też, nie wiadomo, skąd i kiedy, może pojawić się stres, lęk, poczucie obezwładniającej niemocy, depresja.

Co się zresztą będę rozpisywał. Poświęćcie te 4 minuty i 37 sekund. To nie jest historyjka o kilku gościach ze świecznika, reperowanie wizerunku rodziny królewskiej albo sympatyczna reklamówka BBC (jeśli już, to mamy do czynienia z ilustracją tego, czym może i powinna być misja telewizji publicznej). To jest opowieść o tym, żebyś uważał na siebie i na tych, których masz wokół siebie. Żebyś, jeżeli jesteś mężczyzną, nie bał się mówić o uczuciach. Żebyś nie tylko sam uczył się to robić, ale też miał otwartość na tych, którzy decydują się spróbować, nawet jeśli ty sam nie jesteś jeszcze gotowy. Żebyś wiedział, że dbałość o kondycję psychiczną jest ważna tak samo, jak dbanie o ciało.

Nie jesteśmy robotami, mówi książę William, przypominając zresztą słynny boiskowy taniec Petera Croucha. Kiedy będziecie czytać arcyśmieszną książkę tego ostatniego – jej przekład właśnie ukazał się po polsku – miejcie to w tyle głowy.

Tottenham, hymn o miłości

No bo ja naprawdę nie wiem, co napisać. Kompletnie. Nie znam tego scenariusza. Nie wiem, co się robi w takich sytuacjach. Nie wiem, co się wówczas pisze. Oglądałem takie mecze, ale przecież nie w wydaniu drużyny, której kibicuję – albo jeśli oglądałem takie mecze Tottenhamu, to przecież nie o taką stawkę, no może ten drugi ćwierćfinał z Manchesterem City dałby się tutaj od biedy przywołać, ale do niego przystępowaliśmy jednak po wygranym pierwszym spotkaniu u siebie i bez poczucia, że jeśli ktoś w tym pierwszym spotkaniu pokazał klasę, to byli to nasi rywale, o których z pełnym przekonaniem pisałem w ostatnich tygodniach, że są najlepszym, co przydarzyło się tej edycji Ligi Mistrzów.

No więc nie wiem. Nie mam zawczasu przygotowanego cytatu, a jeśli coś mi się przypomina, to zdania z własnej książki i z tylu tekstów, które w życiu o Tottenhamie napisałem, a które zostały właśnie gruntownie sfalsyfikowane. No może poza jednym, że najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0. I może jeszcze drugim, z wczorajszego wpisu na blogu, w którym wyznając, jak po rozstrzygnięciu rywalizacji Barcelony z Liverpoolem zmieniam się w zachwyconego dzieciaka, tak zwyczajnie i po prostu wierzącego, że wszystko, ale to absolutnie wszystko jest możliwe, i to nie tylko w jakiejś tam piłce nożnej, nie odniosłem tego jednak do możliwości awansu Tottenhamu do finału Ligi Mistrzów.

Nie wierzyłem w niego przecież, niewierny Tomasz, no bo jak miałem wierzyć, po tej lekcji futbolu z pierwszych trzydziestu paru minut meczu w Londynie, albo po tych męczarniach w sobotnie południe, kiedy dwie czerwone kartki i porażka z Bournemouth zdawały się odsłaniać jakąś fundamentalną niepewność, dopadającą drużynę, której kibicuję, na ostatniej prostej sezonu. Jak miałem wierzyć po fatalnej passie wyjazdowych porażek i formie porównywalnej tak naprawdę z drużynami walczącymi o utrzymanie w Premier League? Po kontuzjach, eliminujących kluczowych graczy? Po coraz silniejszym przekonaniu, że oni zwyczajnie nie mają już więcej sił, jak Alli, albo że doszli już do kresu swoich możliwości, jak Trippier, albo że myślą już o przenosinach do innych klubów, jak Eriksen? Guillem Ballague napisał „Brave Old World” o trzecim sezonie Pochettino w Tottenhamie – tym, który nastąpił po przegranej walce o mistrzostwo Anglii z Leicester, ale tak naprawdę to sezon piąty jest do opisania – i to nie tylko ze względu na nieprawdopodobne zakończenie, ale przede wszystkim ze względu na przeciwności, z jakimi trzeba się było mierzyć od samego początku, czyli od momentu, gdy okres przygotowawczy zaczynał się pod nieobecność dziewięciu grających jeszcze na mundialu zawodników pierwszego składu.

Wszystko to jednak przecież już napisałem, i to niejeden raz. O braku transferów. O coraz bardziej męczącym graniu na Wembley. O spekulacjach na temat przyszłości Pochettino i o niepokojących wywiadach jego samego, sugerujących, że ma już dość bycia ocenianym wedle tych samych kryteriów, co Guardiola, Klopp i tylu innych, choć budżet, jaki ma do dyspozycji, jest wielokrotnie niższy – i że teraz czas albo na nowe miejsce pracy, albo na to, by prezes Levy otworzył portfel już nie tylko na budowę stadionu czy ośrodka treningowego.

Siedzę więc teraz przed monitorem, kompletnie ogłupiały. W trakcie drugiej połowy zacząłem obierać szparagi, żeby zająć czymś ręce, ale w końcówce trzęsły mi się tak, że poprosiłem żonę, żeby dokończyła – a że jej też się trzęsły, zjedliśmy w końcu nie do końca obrane. Może więc jednak to nieprawda, że nie wierzyłem, myślę sobie teraz, bo kiedy Ajax strzelił pierwszą bramkę, nie zdenerwowałem się ani troszeczkę, kiedy Lucas Moura po przerwie zdobył gola kontaktowego, zacząłem mieć poczucie, że to się właśnie dzieje, a potem, gdy gospodarze marnowali kolejne świetne okazje, myślałem już tylko o tym, że to oni mają tak naprawdę ściśnięte gardła ze strachu i modliłem się w duchu, by trzeci gol dla Tottenhamu nie padł zbyt szybko, bo w dowożeniu do końca korzystnych wyników naprawdę jesteśmy kiepscy. No dobra, gdy w doliczonym już czasie gry Vertonghen trafił w poprzeczkę, zacząłem wątpić.

To nie było ładne zwycięstwo. To nie były piękne gole, padające po pięknych akcjach. To był triumf woli, wygrana determinacji i serca, które kazały piłkarzom Tottenhamu raz, drugi, trzeci, dopaść piłki minimalnie szybciej od rywala. Weźcie Kierana Trippiera, który już w przerwie był murowanym kandydatem na kozła ofiarnego pewnej niemal porażki – odpuścił krycie de Ligta przy pierwszym golu, a przy akcji dającej Ajaksowi drugą bramkę odbił się jak piłeczka od rozpoczynającego ją rywala – a w końcówce desperackim blokiem uniemożliwił gospodarzom postawienie kropki nad i, za co zebrał zresztą kaskadę pochwał od kolegów. Tak, dzisiaj też mieliśmy do czynienia z wygraną całej drużyny, w której wszyscy byli ważni, zmiennicy tak samo jak gracze podstawowi (najlepszym przykładem Llorente, którego wejście odmieniło losy spotkania, tak jak wejście Sissoko skomplikowało losy spotkania pierwszego).

Było to oczywiście zwycięstwo cholernie szczęśliwe. Liczba sytuacji niewykorzystanych przez Ajax, kiedy Tottenham postawił już wszystko na jedną kartę, była naprawdę spora – gdyby któraś wpadła, nie mielibyśmy teraz o czym rozmawiać. Ileż to razy widzieliście, jak goniący wynik szkoleniowiec wprowadza w przerwie jeszcze jednego napastnika, każe całej drużynie grać znacznie wyżej, podejmuje konieczne w tej sytuacji ryzyko, ale jedynym skutkiem tej operacji są kolejne kontry i gole przeciwnika? Ile razy widzieliście bramkarza wchodzącego w pole karne w trakcie ostatniego rzutu rożnego, na marne? Jak niewiele brakowało, żeby tak właśnie skończył się i ten półfinał?

Jego superbohaterem jest oczywiście Lucas Moura, co do którego transferu przez pierwsze pół roku można było mieć wątpliwości (wątpliwości w kwestii transferu Sissoko i tak trwały dużo dłużej – a dziś Francuz jest na krótkiej liście do tytułu klubowego piłkarza roku; to też jedna z prawd o tej drużynie, że każdy ma szansę i czas na wykazanie się, i nie można w związku z tym skreślać takiego Juana Foytha), ale ileż serca na boisku zostawili pozostali? Dele Alli, grający wciąż ze złamaną ręką, od miesięcy nie może strzelić bramki (dziś też jeden z jego strzałów obronił Onana), ale dwie asysty i wiele innych podań miał fenomenalnych. Danny Rose galopował po lewym skrzydle, przewracał się, wstawał i galopował po raz kolejny. Vertonghen zdarł ochraniającą uszkodzony w pierwszym meczu nos maskę i samotnie kasował kolejne kontry, bo Alderweireld w końcówce grał już na połowie Ajaksu. Eriksen przyspieszał grę. Sissoko biegał za siebie i za zdjętego w przerwie Wanyamę. Wyliczać mógłbym dalej, ale czuję, że zagaduję coś fundamentalnie ważnego.

Mauricio Pochettino płakał po meczu (jak dobrze, skądinąd, zobaczyć czasem w przestrzeni publicznej płaczącego mężczyznę…). On też nie wiedział, co powiedzieć, odpuścił wywiad telewizyjny, a na konferencji wzruszenie również odbierało mu głos. Dziękował, jeśli dobrze zrozumiałem, bogowi futbolu, ale też swoim piłkarzom i współpracownikom, a także rodzinie (ja dziękuję swojej, która dzieliła ze mną ten pierwszy raz i było to cudowne). Kiedy przed meczem chwalił Ajax w fascynującym skądinąd wywiadzie w „El Pais”, mówił, że jego największą siłą jest to, że czuje się wolny i swobodny, i że potrafi się wyrazić na boisku również dlatego, że nikt na niego nie stawia. Że ma w sobie tę niewinność, by powiedzieć po prostu: „Idę grać w piłkę”. Dzisiaj, jak rozumiem, Ajax tę niewinność stracił – zaczął liczyć upływające minuty, już był w ogródku. Tottenham z kolei miał wiarę – o tym też mówił Pochettino, że to nie zmiana w przerwie odmieniła losy spotkania, ale to, że jego piłkarze wciąż wierzyli, że mogą (mieli w sobie niewinność?). Powiedział też, że wierzy w przeznaczenie, choć zastrzegł, że wsparte ciężką pracą – że nagroda przychodzi właśnie dzięki niej. I że kiedy ciężko pracujesz, robiąc to, co kochasz, nie czujesz stresu, tylko pasję. I że jest w związku z tym wielkim szczęściarzem, móc w takiej historii uczestniczyć. Naprawdę nie zmyślam: trener drużyny, która awansowała właśnie do finału Ligi Mistrzów, nie mówił o taktyce czy sędziowaniu, nie liczył przebiegniętych kilometrów itd. Mówił o miłości i pasji.

Przy tym zdaniu o przeznaczeniu jeszcze raz wróciła do mnie scena, którą opisywałem niedawno w tekście dla „Rzeczpospolitej”, ze styczniowego wyjazdowego meczu Pucharu Anglii z czwartoligowym Tranmere, na który Pochettino zabrał Harry’ego Kane’a, mimo iż była to najlepsza okazja, żeby jego zmęczona gwiazda trochę odpoczęła. „Chodziło o szacunek, szacunek dla widzów i dla rywali – tłumaczył na pomeczowej konferencji trener Tottenhamu, czemu kazał biegać kapitanowi reprezentacji Anglii po tamtym podmokłym klepisku. – Oni nie będą mieli zbyt wielu okazji do obejrzenia Harry’ego Kane’a na żywo. Atmosfera na stadionie była wspaniała, po prostu wypadało dać tym ludziom możliwość popatrzenia, jak gra angielska ikona”.

Otóż jeśli Pochettino wierzy w przeznaczenie, a także w coś, co określa mianem „energii wszechświata”, jeśli wierzy, że „wszystko jest połączone i nic nie dzieje się bez przyczyny”, to takie decyzje po prostu muszą być gdzieś i kiedyś wynagradzane. Niechże mi będzie wolno wierzyć w to, co on. Niechże mi wolno będzie powtarzać za nim wezwanie z konferencji jeszcze przed pierwszym meczem z Ajaksem, „Do gwiazd i jeszcze dalej!”. Ciekawe, czy wie, że to cytat z „Toy Story”, i że wypowiadający je bohater filmu, który tyle razy oglądałem z dziećmi, Buzz Astral, po prostu nie przyjmował do wiadomości, że jest tylko zabawką, i dlatego mógł robić rzeczy, które Szeryfowi Chudemu wydawały się niemożliwe. Nie wiem, czy zauważyliście, ale ja jestem okropnie chudy i może także o tym jest ta cała historia: kiedy Pochettino przychodził do Tottenhamu wszystkim, ale to absolutnie wszystkim związanym z tym klubem, wydawało się, że latanie jest niemożliwe.

Co do mnie, już mi się tak nie wydaje, i nie mam tylko na myśli jakiegoś tam finału w Madrycie.

Liverpool, czyli co jest najpiękniejsze w piłce nożnej

Przeczytacie o tym w najbliższych godzinach mnóstwo tekstów i obejrzycie niejedną powtórkę, potem zaś ani się zorientujecie, jak godziny zamienią się w dni i lata, a z tekstów i powtórek zrobią się książki i filmy. Będziecie czytać o duchu tej drużyny i tego miasta. O etosie Billa Shankly’ego, lewicowego chrześcijanina i zakochanego w gangsterskich filmach szkoleniowca, który kilkadziesiąt lat temu mówił to samo, co dziś Jurgen Klopp: że siłą Liverpoolu jest to, że gra dla kibiców. O tym, że ów etos ma też zapewne coś wspólnego z tragiczną śmiercią 96 z tychże kibiców na stadionie Hillsborough, a później z wieloletnią walką o przywrócenie im dobrej pamięci. O musicalowej piosence śpiewanej dziś na Anfield przez piłkarzy razem z kibicami – tej, w której mowa o tym, że idąc przez burzę, trzeba mieć głowę wysoko uniesioną, bo na końcu jest złote niebo i srebrna pieśń skowronka; że trzeba iść przez wiatr i deszcz, nawet gdy marzenia się rozwiewają, i że nie można tracić nadziei, bo nigdy nie idzie się samemu. O powtórce ze Stambułu, ale też ze świeższych jeszcze wiktorii, np. o ubiegłorocznych thrillerach z Romą. Mam nadzieję, że przeczytacie także o tym, że to wieczne odwoływanie się do przeszłości nie ma sensu, bo ta drużyna pisze swoją własną historię.

Przeczytacie, prosta rzecz, o samym meczu. O tym, że przystępowali do niego z marszu, w trakcie wyniszczającej – i, jak wiele na to wskazuje, przegranej – walki o mistrzostwo Anglii, w której zebrali aż 94 punkty, a przecież chyba będą musieli uznać wyższość Manchesteru City. O poprzedzającym go dramatycznym, jakże by inaczej, pojedynku z Newcastle, prowadzonym zresztą przez jednego z bohaterów ze Stambułu, Rafę Beniteza; pojedynku rozstrzygniętym dopiero, jakże by inaczej, w samej końcówce. O kontuzjach, które uniemożliwiły grę przeciwko Barcelonie dwóm trzecim z podstawowego tercetu ofensywnego – Firmino i Salahowi. O tym, że w drużynie przeciwnej grał najlepszy piłkarz naszych czasów, tak boleśnie przekonujący zawodników Liverpoolu o swojej jakości w pierwszym spotkaniu.

Czy potrzeba skądinąd lepszego dowodu na to, że piłka nożna jest w pierwszym rzędzie grą zespołową, jak fakt, że mimo wciąż wielkiej formy Leo Messiego Barcelona nie zagra w finale? Zresztą dowodów znalazłoby się w tym spotkaniu więcej, choćby w fakcie, że jednym z bohaterów meczu był niemal niegrający w podstawowym składzie Origi, innym – wchodzący z ławki Winjaldum (wszystko jedno, czy grzejesz ławę, czy nie grasz tygodniami – zawsze musisz być gotowy, a Jurgen Klopp wie, jak to sprawić), który dotąd strzelił w Liverpoolu bodaj jednego gola, a w takim meczu jak dzisiejszy zdobył aż dwa. Albo w wieńczącym sukces genialnie zaimprowizowanym przez liverpoolskich młodzieńców rzucie rożnym.

Przeczytacie zapewne o tych, którzy odeszli z tego klubu dla większych sukcesów i pieniędzy: Coutinho i Suarezie. Przeczytacie z pewnością o pracy, jaką wykonał Klopp z tymi, co zostali: o tym, że w finale Ligi Mistrzów zagrają Jordan Henderson i James Milner (pół meczu na lewej obronie!) albo najlepsi boczni obrońcy Premier League (kto by pomyślał dwa lata temu?) Trent Alexander-Arnold i kontuzjowany dziś w trakcie meczu Andy Robertson. Przeczytacie o wierze, nadziei, miłości może nawet, człowieka, który potrafił zainspirować swoich piłkarzy do czegoś takiego, jak odrobienie trzybramkowej straty w starciu z wielką Barceloną. Albo przeczytacie o jego technikach perswazyjnych, ukrytych choćby w zdaniu, że osobiście uważa to za niemożliwe, ale że wie, iż dla nich niemożliwe nie istnieje. Przeczytacie z pewnością o tym, jak to w ogóle okazało się możliwe – te schłodzone już analizy ruchu poszczególnych formacji, posiadania piłki, celności podań, spodziewanych i całkiem realnych goli. Przeczytacie opowieści o dzikim pressingu (kontrpressingu, zwłaszcza przed drugą bramką), furiackim tempie, zwierzęcej sile – no nie potrafię bez przymiotników, niestety – Liverpoolu, ale też o jego skuteczności, kontrastującej z dziwną jak na katalońskie standardy nieskutecznością Barcelony. Przeczytacie, ile razy w tym starciu decydowały centymetry. Przeczytacie komplementy pod adresem Virgila van Dijka, na Wyspach niewątpliwego piłkarza roku, którego spokój okazał się tak potrzebny w ciągu kwadransa, w jakim trzeba było bronić wyniku dającego awans.

Tak, był to historyczny mecz. Tak, powstaną o nim filmy i książki. Tak, mam silne poczucie, że nie będę umiał przyłożyć ręki do ich powstania. Najważniejsze w tym, co wydarzyło się dzisiaj na Anfield, było dla mnie to, że niosąc bagaż czterdziestu ośmiu przeżytych lat, w trakcie których obejrzałem tysiące meczów, przeczytałem tysiące tekstów i setki książek o meczach, sam napisałem dziesiątki tekstów o meczach, znów zamieniłem się w zachwyconego dzieciaka, który niczym się nie zasłaniając i niczym się nie asekurując, tak zwyczajnie i po prostu wierzy, że wszystko, ale to absolutnie wszystko jest możliwe, i to nie tylko w jakiejś tam piłce nożnej.

Futbol jest uśmiechnięty

1. Miałem już napisany tekst, wiecie? Taki, w którym było głównie o wdzięczności za piękną przygodę. Za to, że mając nóż na gardle w fazie grupowej (po trzech kolejkach na koncie zaledwie punkt, pierwszy mecz, ten z Interem na wyjeździe, przegrany, mimo prowadzenia jeszcze pięć minut przed końcem) potrafili się pozbierać, strzelić dwa gole w ostatnim kwadransie meczu z PSV, przegrywanym od pierwszych chwil, potem wygrać z Interem u siebie i w samej końcówce urwać punkt Barcelonie na Camp Nou, w walce o ćwierćfinał dać popis w starciu z Borussią, w końcu zaś poradzić sobie z Manchesterem City u siebie – mimo karnego dla gości i mimo kontuzji Kane’a umieć wygrać 1:0. To naprawdę było coś, za co można było być wdzięcznym nawet dzisiaj i nawet gdyby mecz na Etihad zakończył się kompromitacją – w każdym przypadku zresztą wytłumaczalną: kontuzjami tylu kluczowych graczy, brakiem transferów w dwóch kolejnych okienkach, potwornie długim sezonem zawodników, z których trzynastu do początku lipca grało jeszcze w Rosji na mundialu itp., itd.

2. No ale cóż mam napisać teraz, kiedy pierwszy raz za mojego życia drużyna, której kibicuję, awansowała do półfinału Ligi Mistrzów (w którym – choć to zupełnie inna historia – nie jest całkiem bez szans), i to w dodatku awansowała w stylu zaprzeczającym wszystkim towarzyszącym jej od lat narracjom? Dziś piłkarze Tottenhamu, choć stracili gola na samym początku meczu, nie spuścili głów i natychmiast zdołali podnieść się po ciosie. Dziś piłkarze Tottenhamu, choć natychmiast po wyjściu na prowadzenie pozwolili sobie strzelić drugą bramkę, dając rywalom nadzieję na to, że odrobienie reszty strat jest kwestią czasu, zdołali dowieźć do przerwy wynik wciąż gwarantujący awans. Dziś piłkarze Tottenhamu, choć stracili najlepszego w tym sezonie środkowego pomocnika (naprawdę napisałem to zdanie o Moussie Sissoko…) i musieli opierać grę w środku pola na Allim, który tydzień temu złamał rękę w dwóch miejscach, a dziś podaniami do kolegów zajmował się równie pilnie jak uważaniem, by na nią nie upaść, na Wanyamie, który dopiero w sobotę zagrał pierwszy raz w tym roku w podstawowym składzie, oraz na Eriksenie, który, przyznacie chyba, w tym meczu nie zachwycił – także po tym ciosie ani myśleli spuścić głowę. Dziś piłkarze Tottenhamu znów nie mieli na szpicy Kane’a, ale najwyraźniej wcale go nie potrzebowali, bo Son strzelił dwie bramki, a wprowadzony pod koniec pierwszej połowy Llorente (brawa dla Pochettino za odważną decyzję: że po kontuzji Sissoko wpuścił na boisko napastnika, zamiast przejść np. na grę trójką obrońców) wepchnął tę najważniejszą – w sposób zresztą kompletnie nieortodoksyjny, bo udem; zabawne zresztą, bo Hiszpan w sobotnim meczu z Huddersfield nie wykorzystywał lepszych sytuacji i wydawało się, że jako napastnik jest zablokowany, a tu proszę. Dziś piłkarze Tottenhamu – drużyny, której przed laty sędziowie nie uznawali bramek takich jak Mendesa z Manchesterem United (piłka była dobry metr za linią, gdy wygarniał ją Roy Carroll) albo przeciwko której uznawali gole takie jak Lamparda (piłkę Assou-Ekotto wybijał sprzed linii) – mieli szczęście do decyzji arbitrów. Mauricio Pochettino wygłosił w trakcie tego sezonu kilkanaście tyrad przeciwko VAR-owi, ale gdyby nie VAR, przeżuwałby właśnie największe rozczarowanie w trenerskiej karierze, podejmując się zarazem misji niemożliwej – pozbierania wykończonej psychicznie i fizycznie, zdziesiątkowanej kontuzjami drużyny, do walki z tym samym rywalem o obronienie miejsca w pierwszej czwórce Premier League. A tak, zamiast największego rozczarowania, większego jeszcze od tego sprzed roku z Juventusem, cieszy się największym triumfem. Ciekawe skądinąd, czy Chiellini oglądał – ten Chiellini, co to dawał do zrozumienia, że Tottenham ma w zwyczaju wywracać się na ostatniej prostej… I ciekawe, czy Guardiola pamięta, jak mówił kiedyś, że Tottenham jest drużyną jednego piłkarza, Kane’a mianowicie.

Nie był to więc Tottenham, o którym tyle smutnych opowieści napisałem w życiu. Co więcej: nie był to Tottenham zasługujący na komplementy natury czysto piłkarskiej. Liczbą strat przy wyprowadzaniu piłki, niepotrzebnych fauli, krycia na radar, dziur i braku asekuracji na skrzydłach (aż trzy gole padły właśnie po akcjach prawą i lewą stroną), pomyłek z gatunku tej Eriksena przy nieuznanym ostatecznie golu Sterlinga w doliczonym czasie gry, albo Wanyamy również w doliczonym czasie gry, kiedy po odbiorze piłki zamiast podać do któregoś z pokazujących się kolegów po prostu wykopał ją na aut, można by obdzielić kilka meczów tej drużyny. Zwłaszcza kiedy się ma w pamięci dyscyplinę i koncentrację, jaką imponowali w pierwszym spotkaniu oraz w pojedynkach z Borussią, trudno nie było uznać tego za odrobinę niecodzienne.

3. No ale przecież nie mogę po takim meczu marudzić, prawda? Nie mogę ostatkiem sił zauważać, że Manchester City zasługiwał na awans, że stworzył mnóstwo sytuacji, że próbował do samego końca, jak nie lewą, to prawą, a jak nie skrzydłami, to środkiem, że przy Aguero, Sterlingu i zwłaszcza de Bruyne nawet znakomita zwykle para stoperów Alderweireld-Vertonghen wyglądała na uczniaków. Nie mogę pisać, że w środku tego szaleństwa przynajmniej opanowanie i trzy asysty belgijskiego rozgrywającego City zasługiwały na lepszy koniec. Nie mogę wdawać się w rozważania o szukającym doskonałości Guardioli, którego drużyna faktycznie gra niemal doskonale, ale również potrafi się zdekoncentrować w dwóch-trzech sytuacjach – nie pierwszy zresztą raz w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. Wszyscy wiemy, że Laporte rozgrywa piłkę lepiej niż którykolwiek z obrońców Tottenhamu, ale co zrobił przed drugim golem Sona? I jak się zachował przy pierwszej bramce Koreańczyka?

Nie mogę marudzić z dwóch powodów: po pierwsze, jeśli w piłce nożnej najważniejsze są prawdziwe, głębokie emocje, jakich dostarcza jej oglądanie, ten mecz zapewnił ich aż nadto. Po drugie, mówiąc bardzo po prostu: to była i jest jedna z najpiękniejszych piłkarskich nocy w moim życiu. Ostatni raz w półfinale największego europejskiego pucharu drużyna, której kibicuję, była 57 lat temu – nie żyję tak długo. Owszem, widziałem już tak broniącego Llorisa, widziałem tak strzelającego Sona i tak walczących wszystkich pozostałych, słyszałem też Mauricio Pochettino mówiącego, że jego piłkarze są bohaterami. Czego nie słyszałem i nie widziałem, to Mauricio Pochettino, który tak bardzo by się cieszył.

4. Bo w gruncie rzeczy o radości i uśmiechu najbardziej chciałem dziś pisać. Kiedy w ramach starań o certyfikat bezpieczeństwa dla nowego stadionu Tottenham organizował na nim spotkania testowe, z niepełną jeszcze frekwencją, jednym z nich był mecz legend tego klubu z dawnymi gwiazdami Interu. Siła by mówić o wzruszeniu, jakie ogarniało na widok Ginoli, Klinsmanna, Gascoigne’a, Berbatowa czy Keane’a, biegających znów w koszulkach z kogutem w herbie, ale to prowadziłoby nieuchronnie do konkluzji, że kibicowanie w gruncie rzeczy polega na rozpamiętywaniu pięknej przeszłości, fantazjowaniu o przyszłości i szykowaniu się na nieuchronne porażki w czasie teraźniejszym. Tym, co najbardziej podobało mi się w spotkaniu legend było więc nie to, że wracałem dzięki niemu do chwil, w których byłem taki młody i w których przyszłość widziałem w tak jasnych barwach – miałem raczej wrażenie, że nigdy dotąd nie widziałem meczu, w którym tak wielu biegających po boisku zawodników robiłoby to z takim uśmiechem.

Myślę czasem, że oglądam mecze Tottenhamu ze swoimi najbliższymi – i o tym, jaki obraz siebie im wtedy pokazuję. Spięty, zestresowany, zapominający o oddychaniu, ponury i pełen najgorszych przeczuć, tak na wszelki wypadek, żeby mniej bolało, uśmiecham się bardzo rzadko. Zapewne: i dziś miałem mnóstwo powodów do przyjmowania swojej tradycyjnej postawy, na końcu jednak był i jest uśmiech. W czasie teraźniejszym, nie na widok wyblakłego zdjęcia z dawno minionej złotej epoki. Podczas półfinałów – z Ajaksem, który napisał przecież najpiękniejszą historię tej edycji Ligi Mistrzów – zamierzam się uśmiechać od ucha do ucha.

Lads, it’s Tottenham

To było naprawdę wspaniałe i jeśli Mauricio Pochettino mówił kilka razy w trakcie tego sezonu o konieczności zrobienia przez Tottenham ostatniego kroku – tego, który dzieli drużynę od europejskiej elity – to dzisiaj jego piłkarze pokazali, że wciąż jest to możliwe. Że wciąż drzemią w nich rezerwy. Że są w stanie zagrać naprawdę dojrzałe spotkanie. Że nie tracą łatwo głowy i nie pękają w obliczu przeciwności. Że chociaż mają pod wiatr, idą.

Ten mecz był w gruncie rzeczy jak metafora całego sezonu, w którym lista problemów, z którymi przyszło się mierzyć Tottenhamowi była wyjątkowo długa nawet jak na standardy tego klubu. Przypomnijmy pokrótce: trzynastu zawodników pierwszego składu do początku lipca grających na mundialu. Brak wzmocnień w ciągu letniego i zimowego okienka transferowego – a w tym zimowym jeszcze odejście Dembele. Stadion, który miał być oddany we wrześniu, otwarty dopiero przed tygodniem – a w związku z tym konieczność grania na Wembley, na którym ani piłkarze, ani (zwłaszcza) kibice nie czuli się tak naprawdę u siebie. Spekulacje na temat przyszłości Mauricio Pochettino w kontekście zamieszania w Manchesterze United i Realu. Pomundialowy kryzys i alkoholowy eksces Llorisa. Kontuzje, kontuzje, kontuzje – z tymi najważniejszymi oczywiście, Harry’ego Kane’a.

Typowy ze mnie kibic Tottenhamu, nieprawdaż? Nasza drużyna dopiero drugi raz w historii gra w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, w pełni zasłużenie wygrywając z zespołem i lepszym, i bogatszym, i bardziej doświadczonym, a ja zaczynam od skarg na to, jak mamy ciężko i pod górkę. Z drugiej strony jednak wciąż mam w pamięci, że pierwszy godny zapamiętania incydent w tym spotkaniu to była VAR-owska analiza zakończona rzutem karnym dla Manchesteru City i że niezależnie od wygranej dziś bitwy, bój rewanżowy, a może i wojnę o pozostanie w pierwszej czwórce Premier League trzeba będzie toczyć bez Harry’ego Kane’a, bo wejście Fabiena Delpha w jego kostkę wyglądało naprawdę paskudnie i wygląda na to, że kapitan reprezentacji Anglii nie zagra już do końca sezonu. Dwa dobre powody, żeby spuścić głowy i się załamać – w obu przypadkach obrócone na korzyść.

No dobra, poszukajmy innej metafory. Może mogłaby nią być akcja bramkowa? Fakt, że Son nie przyjął czysto piłki, że gonił ją ostatkiem sił, że wygarnął ją jakimś cudem zza linii bocznej, a potem wypracował sobie pozycję strzelecką i trafił – bynajmniej nie jakoś pięknie – pod brzuchem Edersona? Nie był to, przyznacie, gol, który pokazywać będą do znudzenia w reklamówkach Ligi Mistrzów – ot, Koreańczyk wywalczył go tak, jak jego koledzy cały sukces w dzisiejszym spotkaniu: walcząc do upadłego.

Intensywność, z jaką Tottenham rozegrał mecz z Manchesterem City, była kluczem do zwycięstwa. Pochettino podjął ryzyko: zamiast trójki środkowych obrońców, która z pewnością zapewniałaby większą asekurację Trippierowi i Rose’owi, wystawił duet Vertonghen-Alderweireld, a przed nimi wykonujących tytaniczną pracę Winksa i Sissoko. Z pewnością miał ułatwione zadanie, bo Guardiola dokonał zbyt wielu zmian w składzie gości (na ławce zostali de Bruyne i Sane!) – choć z drugiej strony szkoleniowca Manchesteru City tłumaczyć może fakt, że jego podopieczni rozgrywali w sobotę półfinał Pucharu Anglii i nie mieli zbyt wiele czasu na regenerację. Kiedy jednak o ułatwionym zadaniu mówimy: czy tylko ja jeden miałem wrażenie patrząc na podchodzącego do rzutu karnego Aguero, że wiem, w który róg strzeli?

Mnóstwo krytyk spadło na Hugo Llorisa w związku z okolicznościami, w jakich przed tygodniem padł zwycięski gol dla Liverpoolu – dziś zresztą, po strzale Sterlinga, również nie łapał piłki, tylko odbijał ją przed siebie. Ale rzut karny obronił już po raz trzeci w tym sezonie, i w ogóle nie ulega kwestii, że to jemu zawdzięczamy fakt, że przygoda z Ligą Mistrzów wciąż nie chce się skończyć. Dziś równie wiele pochwał przyjąć powinien doskonale radzący sobie ze Sterlingiem Trippier: całkiem niedawno podczas spotkania z tym samym rywalem prawy obrońca Tottenhamu wypadł fatalnie, dziś był jednym z najlepszych na boisku, miał najwięcej wślizgów i odbiorów, a przecież hasał także pod bramką Edersona, dośrodkowując i podając pod nogi kolegów. Bohaterów w drużynie było jednak więcej – cała formacja defensywna i wspomniany duet środkowych obrońców, ale także Eriksen (wyjąwszy stałe fragmenty gry) i Alli, harujący ciężko Son, obijany niemiłosiernie od pierwszych minut – City grało dziś naprawdę ostro – Kane…

Naprawdę napisałem, że to było wspaniałe? No tak, jasne: nie był to ładny mecz. Rwane tempo było efektem tyleż fauli, co pressingu obu drużyn, niewielka liczba sytuacji bramkowych była efektem koncentracji obu defensyw. Z drugiej strony jednak: kiedy słuchało się trybun, można było mieć wrażenie, że widowisko jest kapitalne. Mówił wprawdzie w poniedziałek de Bruyne, że nie sądzi, by stadion mógł odegrać tu jakąkolwiek rolę, bo każdy zespół ma przecież swój stadion i swoich kibiców, ale Son na przedmeczowej konferencji wdał się z tym poglądem w polemikę, tłumacząc, że on i jego koledzy przez niemal dwa lata grali faktycznie na wyjeździe. Otóż i w ubiegłą środę z Crystal Palace, i dziś z Manchesterem City, na nowym White Hart Lane było tak głośno, że zawodnicy mieli kłopoty z usłyszeniem się nawzajem – i bynajmniej na to nie narzekali.

To, że jest się u siebie ma oczywiście swoje zalety, ale nawet najpiękniejszy stadion i najbardziej zażarty doping nie wystarczy, żeby wygrać mecz. Dla mnie więc wspaniałe było przede wszystkim to, ile serca, charakteru i woli walki zobaczyłem u piłkarzy prowadzonych przez Mauricio Pochettino. Oni nie dość, że wiedzieli, co mają robić, to jeszcze potrafili to zrobić. Lads, it’s Tottenham, to brzmi dumnie – napiszę to zdanie, nawet jeśli miałbym tego gorzko pożałować.

Nam się to zwycięstwo po prostu należało.

Nieżółta ściana

Nie jest to, delikatnie rzecz ujmując, najlepszy sezon w karierze Hugo Llorisa. Kilka zawalonych bramek, kilkadziesiąt fatalnych wykopów, po których kolejni rywale zyskiwali świetne sytuacje, nawet przed tygodniem do jego postawy w trakcie meczu z Chelsea (zwłaszcza do tego, jak się dał zaskoczyć Pedro przy krótkim słupku), można by mieć niejedno zastrzeżenie. Do tego jeszcze pamiętny skandal, kiedy to jego – kapitana mistrzów świata i kapitana Tottenhamu, uważanego za wzorowego ojca rodziny i świetnie prezentującego się w mediach – przyłapano na jeździe po pijanemu, a potem rozpisywano się na temat torsji, jakie dopadły go w trakcie kontroli drogowej. Wśród fanów Tottenhamu nie stał się wprawdzie kozłem ofiarnym na miarę – w pierwszej fazie sezonu, bo teraz francuski pomocnik jest jednym z naszych ulubieńców – Moussy Sissoko, ale temat zastąpienia go w bramce przez Paolo Gazzanigę pojawiał się na forach niejeden raz.

Dobrych kilka tygodni temu Hugo Lloris udzielił jednak tak zwanego szczerego wywiadu. Opowiadał o tym szczególnym uczuciu wydrążenia, jakie dopadło go po wygranym mundialu. O tym, że zakończony wielkim sukcesem miesiąc intensywnych emocji pozbawił go właściwie energii życiowej. Że po powrocie z Rosji całymi dniami nie był w stanie wstać z łóżka. Nie mówię, że to tłumaczy pijacką wpadkę, ale z pewnością daje jakiś kontekst tych niełatwych miesięcy, w trakcie których musiał w sobie znaleźć nową motywację.

Musiał znaleźć i chyba znalazł. Kto wie, jak potoczyłyby się losy tego rewanżu, kto wie, czy Tottenham nie rozsypałby się po pierwszym ciosie, za którym poszłyby kolejne, gdyby nie seria interwencji Llorisa w pierwszej połowie. Oczywiście ton nadał Jan Vertonghen, fantastycznie blokujący strzał Reusa już w jedenastej minucie, ale kluczowe były zdarzenia z okolicy trzydziestej minuty, kiedy kapitan Tottenhamu najpierw zatrzymał strzał Weigla, potem odbił uderzenie Guerreiro, a chwilę później jeszcze Sancho. Interwencja Llorisa po uderzeniu Alcacera pozwalała schodzić na przerwę z bezbramkowym remisem, a odbicie nogami próby tego samego piłkarza w końcówce meczu pozwoliła zachować czyste konto w całym spotkaniu.

Tylko dwadzieścia pięć procent posiadania piłki w pierwszej połowie, ciągłe oblężenie, płynne akcje Borussii – to zdecydowanie nie tak miało wyglądać. Oczywiście trudno nie zauważyć zmiany ustawienia, dokonanej przez Pochettino jeszcze w pierwszej połowie – przejścia z 3-4-1-2 na 5-4-1, które wyhamowało impet gospodarzy. Trudno nie cieszyć się z ostatnich kilku minut przed przerwą, kiedy to po raz pierwszy w tym meczu goście potrafili dłużej pograć piłką. Trudno nie zachwycić się skutecznością Kane’a, który miał jedną jedyną okazję i wykorzystał ją z zimną krwią. Trudno nie komplementować koncentracji pozostałych członków bloku defensywnego, trudno nie zauważyć, że gracze Tottenhamu w zasadzie nie faulowali, a zwłaszcza nie robili tego na własnej połowie, że ich błędy ani razu nie doprowadziły do strzału graczy Borussii, że mieli pięćdziesiąt cztery odbiory, trzydzieści pięć wślizgów, piętnaście przechwytów i sześć bloków. Trudno nie zachwycać się harówką Sissoko między dwoma polami karnymi – i trudno nie docenić faktu, że to po jego podaniu Kane pozbawił Borussię resztek nadziei. Trudno nie pamiętać (przypominał to zresztą poirytowany Pochettino w mediach), że kolejny raz musieli grać mając na odpoczynek o dobę mniej od rywala, że dla wielu z nich był to czwarty mecz w ciągu dziesięciu dni – a już w sobotę trzeba grać z Southamptonem, by bronić zagrożonego miejsca w pierwszej czwórce Premier League, być może zresztą czyniąc to bez zawieszonego po awanturze z sędzią Deanem Pochettino na ławce. Co jednak najważniejsze, i co Pochettino bez przerwy próbuje klarować dziennikarzom na coraz dłuższych konferencjach prasowych: takie mecze wygrywa się przede wszystkim w głowach. Hugo Lloris z pewnością miał dziś głowę na karku.

Tottenham w ćwierćfinale Ligi Mistrzów – kiedy zdarzyło się to Harry’emu Redknappowi, nie potrafiłem przestać blogować. Miarą postępu jest chyba to, że kiedy dziś awansował po raz kolejny, poważnie się zastanawiałem, czy jest o czym pisać. Chwilo, trwaj.

Egzamin dojrzałości

Był taki moment w czasie wczorajszego otwartego treningu Tottenhamu, kiedy Mauricio Pochettino przekazał prowadzenie zajęć swoim asystentom, zszedł z murawy i usiadł samotnie na ławce, dobrych kilkadziesiąt metrów od tego, co się działo. „Myślałem, zastanawiałem się, patrzyłem, jak to działa beze mnie – tłumaczył później dziennikarzom. – Wszystko było już przygotowane, mieliśmy wcześniej spotkanie i wytłumaczyłem, czego możemy się spodziewać po Borussii. Pokazaliśmy drużynie, co jeszcze może poprawić, a potem podałem skład, w którym jutro zagramy. Wszystko zostało już zrobione, poza paroma drobiazgami, które mieliśmy przećwiczyć już bez obecności mediów.”.

Wróciła do mnie ta scena w trakcie drugiej połowy meczu z Borussią, jeszcze przy stanie 1:0, ale w chwili, gdy Tottenham wydawał się już kontrolować grę. Wszystko naprawdę zostało przygotowane, wszyscy wiedzieli, co mają robić i, po dokonanych w przerwie korektach, zwyczajnie to robili. Dawno nie widziałem równie dojrzale grającego Tottenhamu jak w ciągu tych czterdziestu pięciu minut, które zaczęły się golem strzelonym dokładnie tak, jak strzela się Borussii – po dośrodkowaniu, a zakończyło się ciosami, które wedle wszelkich oznak na niebie i ziemi powinny okazać się rozstrzygające o losach dwumeczu. O ile jeszcze w pierwszej połowie sporo było błędów, niepotrzebnych strat – także przed własnym polem karnym, gdzie np. debiutujący w Champions League Juan Foyth zaplątał się w niepotrzebny drybling – i niedokładności, w ciągu drugich czterdziestu pięciu minut Hugo Lloris (dzięki którego bajecznej interwencji po rzucie rożnym w 44. minucie wciąż utrzymywał się wynik remisowy; wypada oddać Borussii, że była w tej fazie meczu lepsza) w zasadzie nie miał nic do roboty.

Zaprawdę powiadam Wam: śpieszcie się kibicować Tottenhamowi. Od półtora roku bez własnego stadionu, z odraczaną z miesiąca na miesiąc perspektywą przeprowadzki na nowy obiekt, od roku bez wzmocnień, od miesiąca bez kluczowego duetu Harry Kane – Dele Alli, z szeregiem pomniejszych kontuzji, dzięki czemu bohaterem meczu został dzisiaj grający jako wahadłowy Jan Vertonghen (normalnie na tej pozycji zagraliby Rose lub Davies; Belg szybki nie jest, ale dośrodkować potrafi), z mnóstwem spekulacji na temat przyszłości trenerskiej Mauricio Pochettino (Real? Manchester United?), z zawieszonym rozmowami kontraktowymi Christiana Eriksena, z nieporównanie gorszą sytuacją finansową w porównaniu z angielskimi potentatami, a do tego jeszcze z historią, która ewidentnie była przeciwko nim, bo w pucharach historia niepowodzeń tej drużyny i tego szkoleniowca dopiero co wydłużyła się dzięki porażkom w FA Cup i Carabao Cup, a i w Lidze Mistrzów przed rokiem zespół zdołał odpaść kontrolując już przebieg wydarzeń w rywalizacji z Juventusem („To jest Tottenham, wiedzieliśmy, że spękają” – coś takiego mówił potem Giorgio Chiellini). Rozgrywający najtrudniejszy sezon z tych, w których prowadzi go Pochettino: praktycznie bez okresu przygotowawczego, bo aż dziewięciu zawodników pierwszego składu grało do końca na mundialu, z licznymi kontuzjami, z meczami wygrywanymi raczej mozolnie niż przekonująco, nagle odstawił coś takiego jak to drugie czterdzieści pięć minut z Borussią. Zaiste, rację miał argentyński trener, mówiąc przed meczem, że już nie będzie narzekał na niekorzystny kalendarz i fakt, że rywale odpoczywali dwadzieścia cztery godziny dłużej: że popatrzył w oczy podopiecznych i widział w nich energię i chęć gry. Że jest szansa na kolejny magiczny europejski wieczór, po ubiegłorocznych starciach z Realem czy – inną przecież zupełnie pod Peterem Boszem – Borussią, albo tamtych gier z zespołami z Mediolanu, jeszcze w epoce Harry’ego Redknappa.

Nie wiem, dla kogo zarezerwować najefektowniejsze przymiotniki. Dla rutyniarza Llorente, który w końcówce zrobił swoje, dobijając rywali, a który przez tyle miesięcy grzał ławę, po kontuzji zaś Kane’a odzyskiwał czucie piłki bardzo powoli? Dla Koreańczyka Sona, który po powrocie z wakacyjnego turnieju był tak naprawdę cieniem siebie i dopiero pod koniec października, kiedy klub zwolnił go z kolejnego wyjazdu do Azji, przepracował solidnie dwa tygodnie i od tej pory strzela gola za golem, stając się jednym z kandydatów do tyłu piłkarza roku w Premier League? Dla Llorisa, który dopiero co otworzył się przed dziennikarzami w sprawie pomundialowego wypalenia, co tłumaczyło w części późniejszy wybryk alkoholowy, a który i dziś, i w niedzielę z Leicester, w kluczowych momentach meczu ratował drużynę? Dla Sissoko, przez tyle miesięcy obiektu kibicowskiej szydery, a obecnie uwielbienia? Dla młodzieńców: zarówno przez klub wychowanych, Winksa czy siedzącego na ławce Skipp, jak tych przysposobionych, jak stoperzy Sanchez i znakomicie czujący się z piłką Foyth (ta akcja z pierwszej połowy, zakończona szansą Eriksena, ech…)? Dla rutyniarzy, jak bezbłędny Alderweireld czy rozgrywający mecz życia Vertonghen? Dla obieżyświatów, którzy zdołali się w tę drużynę wkomponować, jak Moura czy Aurier? Dla Mauricio Pochettino, który nie tylko stworzył z nich taki piękny byt zbiorowy, który uczynił z nich lepszych piłkarzy, ale także – dziś pokazał to po raz kolejny – potrafił do nich przemówić, kiedy nie idzie? Nie był to pierwszy raz w tym sezonie, kiedy korekty dokonane w przerwie (a także – jak wyjawił Pochettino – szybkie analizy akcji na wideo, dokonane w szatni) okazały się kluczem do sukcesu: Tottenham nie tylko lepiej wytrzymał mecz kondycyjnie, ale skuteczniej grał pressingiem, wyżej się bronił i lepiej operował piłką.

Pięknie rozwinęła się ta drużyna. Zaprawdę, śpieszcie się ją kochać, bo właśnie zdała maturę i jest to zupełnie legalne (bo – niepotrzebne skreślić – może jeszcze wywrócić się w rewanżu). Łapcie chwilę, bo po wakacjach zgłoszą się bogatsi wujkowie i będzie trzeba się rozstać. Przynajmniej będziecie potem opowiadać, że kibicowaliście Tottenhamowi w czasach Pochettino.

Czyny i słowa

Dwudziestego siódmego stycznia, w Międzynarodowym Dniu Pamięci o Ofiarach Holokaustu, londyński klub piłkarski Chelsea zamieścił na Twitterze pewien film. Pokazując wypełnione po brzegi trybuny stadionu Stamford Bridge, na którym rozgrywa swoje mecze, stawiał pytanie, co by było, gdyby wszyscy ci ludzie świetnie bawiący się tam ludzie nagle… zniknęli. I co by było, gdyby nagle zniknęła cała ludność Londynu. Klubowe gwiazdy – zarówno z drużyny męskiej, jak żeńskiej, czarnoskórzy na równi z białymi, Anglik tak samo jak włoska legenda klubu, będący obecnie asystentem trenera Gianfranco Zola – w najprostszych na świecie słowach tłumaczyły, że w czasie Holokaustu zamordowano sześć milionów niewinnych ludzi. Mężczyzn, kobiet i dzieci. Rodzin, takich jak moja i twoja. Mówili także – każdy w swoim języku – że różnorodność jest czymś, co wzbogaca i czyni nas silniejszymi. Że nie ma wśród nas (w naszej wspólnocie, w naszym społeczeństwie) miejsca na dyskryminację. Że trzeba powiedzieć „nie” antysemityzmowi.

Chelsea – wypada dodać, choć fani angielskiej piłki wiedzą to nie od dziś – jest klubem, którego część kibiców ma z antysemityzmem problem. Na którego stadionie (albo w metrze, podczas drogi na stadion) zdarza się słyszeć piosenki o tym, jak lokalny rywal Tottenham jedzie sobie do Auschwitz, gdzie Hitler go zagazuje. Nie są to oczywiście pieśni śpiewane przez pracowników klubu, nie skandują ich ani nie promują w mediach społecznościowych piłkarze, a i większość fanów Chelsea podobne zachowania potępia – jednak trudno ich nie usłyszeć, i klub nie udaje, że ich nie słyszy. Przed każdym meczem z Tottenhamem na stronie internetowej Chelsea albo w sprzedawanych na stadionie programach pojawiają się przypomnienia, że hasła podżegające do nienawiści na tle rasowym nie są i nie będą przez klub tolerowane. Jeśli do antysemickiego ekscesu mimo to dojdzie, potępienia są ostre i jednoznaczne, a kary (z dożywotnim zakazem stadionowym włącznie) surowe.

Grający przez wiele lat na Stamford Bridge jeden z symboli drużyny Frank Lampard już w 2011 roku stał się twarzą antydyskryminacyjnego filmu skierowanego do kibiców – przygotowanego zresztą przez również poczuwającego się do związków z Chelsea satyryka, Davida Baddiela. W zeszłym roku z wielką pompą zainaugurowano z kolei kampanię „Say no to antisemitism”, w której komitecie honorowym, kierowanym przez prezesa Chelsea, zasiedli Ronald Lauder, a także przedstawiciele Światowego Kongresu Żydów, muzeów żydowskich oraz organizacji upamiętniających ofiary Holokaustu i zajmujących się walką z dyskryminacją. Jeden z ocalałych z Zagłady, Harry Spiro, odwiedził klubowy ośrodek treningowy, by opowiedzieć piłkarzom i sztabowi szkoleniowemu o swoich przeżyciach, inna ocalała, Mala Tribich (podobnie jak Spiro przeszła m.in. przez getto w Piotrkowie) spotkała się z grupą kibiców. Listę wydarzeń związanych z utrwalaniem pamięci o Zagładzie i walką z antysemityzmem, w które zaangażowani są piłkarze i działacze Chelsea, mógłbym mnożyć.

Dlaczego o tym piszę? Nie tylko dlatego, że natrafiłem wczoraj na wiadomość, iż prokuratura wszczęła postępowanie przeciwko kilku kibicom Wisły Kraków, hajlującym w trakcie ubiegłorocznego meczu z Miedzią Legnica, a kiedy pozwoliłem sobie skomentować ten fakt na Twitterze, nieźle oberwałem od fanów Białej Gwiazdy. Także dlatego, że wystarczająco długo chodzę po ulicach Krakowa, by wiedzieć, że klub z Reymonta – podobnie jak Chelsea właśnie – ma problem z antysemityzmem jakiejś części swoich kibiców.

Chcę być dobrze zrozumiany: nie piszę o klubie i jego pracownikach, nie piszę o piłkarzach, piszę o jakiejś części kibiców. Dla mnie jednak wystarczająco zauważalnej, bym – w imię wiary w społeczną odpowiedzialność futbolu – ośmielił się podsunąć nowym władzom Wisły pomysł na stawienie problemowi czoła. Widziałem kilkanaście dni temu znakomity film, który przygotowali, by fani klubu wykupili karnety na rundę wiosenną. Film apelujący do emocji, wzruszający, operujący językiem wartości, pokazujący ciągłość tradycji. Film zmuszający do refleksji nad tym, czym jest prawdziwa rodzina i prawdziwa odpowiedzialność? Czym jest poświęcenie i duma? Czym wierność? Obejrzałem go właśnie po raz kolejny i jestem przekonany, że nic nie stoi na przeszkodzie, by nakręcono sequel, z tymi samymi bohaterami nawet, w równie prostej formie mówiący, że trzy ćwiartki wieku po Auschwitz i kilkadziesiąt kilometrów od Auschwitz antysemityzm jest obrazą dla rozumu i serca.

Wiele się dzisiaj mówi o nowym otwarciu w Wiśle. O wiarygodności kierujących nią ludzi. O wielkim geście Jakuba Błaszczykowskiego, który wsparł klub w dramatycznym momencie (jemu zresztą, po latach spędzonych w Dortmundzie, nie trzeba tłumaczyć, jaką rolę piłkarze mogą i powinni odgrywać w kampaniach antydyskryminacyjnych, i że piłka z faszyzmem nigdy nie idą w parze). Może to dobry moment, by przy Reymonta zrobiono jeszcze jedną dobrą rzecz. Nie mam złudzeń, że dzięki temu antysemityzm od razu przestanie być problemem Wisły, Krakowa i Polski, ale na Błoniach na pewno będzie się oddychało trochę lżej.

Kane i kwestia szacunku, czyli dlaczego będę płakał po Pochettino

W 20118 roku Harry Kane rozegrał 62 spotkania. W roku 2019 zaczął występy już 1 stycznia, od meczu z Cardiff, 8 stycznia powinien pojawić się na boisku w półfinałowym spotkaniu Pucharu Ligi z Chelsea, a w niedzielę, 13 stycznia, w arcyważnym ligowym starciu z wygrywającym mecz za meczem dzięki zmianie trenera Manchesterem United. Doprawdy, wydawało się, że nie ma żadnego powodu nie tylko do tego, żeby Kane grał w piątkowy wieczór w Pucharze Anglii przeciwko Tranmere Rovers, ale w ogóle, żeby ruszał się z domu w kilkusetkilometrową podróż na północ. W okresie świątecznym terminarz spotkań ułożył się tak, że Tottenham grał najczęściej ze wszystkich zespołów czołówki Premier League, a ze względu na kontuzje rotacja w składzie była mniejsza niż można się było spodziewać. Sportowcy też są ludźmi, potrzebują odpoczynku, a kiedy dać im odpocząć, jeśli nie w spotkaniu z drużyną występującą na co dzień trzy ligi niżej? Czytaj dalej