Archiwum autora: michalokonski

Na wyjeździe (dzieje pewnej piosenki)

Historia, która kryje się za tym utworem, jest w gruncie rzeczy prosta. Ojciec artysty po ciężkim zawale trafia do jednego ze szpitali w Newcastle. Nie jest – jak łatwo sobie wyobrazić – w najlepszej formie, nie tylko fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej. Z jak wieloma rzeczami trzeba się będzie pożegnać na zawsze? Czy emerytura to śmierć rozłożona na raty? Ileż można, i czy w ogóle warto żyć, będąc skazanym na ciągłe wsłuchiwanie się ze strachem w bicie własnego serca?

Szpital, tak się złożyło, jest położony blisko St. James’ Park. Na stadionie Newcastle tego wieczora gospodarze grają z Liverpoolem. Teraz jest już późna noc, ale mężczyzna po zawale nie śpi, pełen niewesołych myśli. I nagle, wśród nocnej ciszy, zza okna słyszy kroki zbłąkanego przechodnia, a potem jego głos. To kibic Liverpoolu, dla dodania sobie otuchy w obcym mieście śpiewający „You’ll Never Walk Alone”. Czytaj dalej

Mili, fajni, przegrani

Okoliczności łagodzące znamy na pamięć, a po raz kolejny wyłożył je przed meczem Jamie Carragher w Monday Night Football. W ciągu tych kilku lat drużyna trenowana przez Mauricio Pochettino zdobyła najwięcej punktów w lidze po Manchesterze City i Chelsea, mimo iż wydała 500 milionów mniej niż aktualny mistrz Anglii, 400 milionów mniej niż Chelsea i Manchester United, a jeśli idzie o stosunek inwestycji do dochodów – przeznaczała na nowych zawodników od 150 do prawie 500 milionów funtów mniej niż pozostała czołowa piątka. O budżecie płacowym Carragher nie wspominał, ale powszechnie wiadomo, że Daniel Levy płaci gorzej niż prezesi zarówno wielkiej piątki, jak i niejednej drużyny ze środka tabeli Premier League. Nie wspomniał też, że w ciągu tych kilku lat pracy Pochettino nauczył grać w piłkę i wypromował całkiem sporą grupę zawodników, z czego w pierwszym rzędzie skorzystała reprezentacja Anglii. Że tego lata musiał przygotowywać zespół do sezonu pozbawiony aż dziewięciu podstawowych zawodników – tylu grało w półfinałach mundialu, a przecież do tego można doliczyć jeszcze kilku występujących na rosyjskich boiskach w fazie pucharowej i Sona, który pojechał na Puchar Azji. W dodatku okienko transferowe zakończyło się klapą – klub nie zdołał sprzedać tych, którzy mieli zrobić miejsce na nowe nabytki. Tego, jak demobilizujące jest przedłużające się granie na nieswoim stadionie i niepewność, kiedy zostanie otwarty nowy obiekt, możemy się jedynie domyślać. Jeśli nie postawię w tym miejscu kropki, gotów jestem dojść do wniosku, że rekordowy dorobek punktowy po dziewięciu kolejkach był właściwie cudem, który powinniśmy fetować, a nie frustrować się porażką z ligowym potentatem.

Za okoliczność łagodzącą mógłbym właściwie też uznać to, jak grali. Jak walczyli, zwłaszcza w drugiej połowie. Jak ograniczali płynność akcji Manchesteru City, który owszem – stworzył kilka świetnych sytuacji, ale dużo mniej niż zwykł czynić w ostatnich miesiącach. Jak po długim okresie bicia głową w mur sami zaczęli stwarzać okazje. W gruncie rzeczy mógłbym dwa ostatnie mecze, z PSV i z MC, skwitować zdaniem o rosnącej formie Tottenhamu, mógłbym, gdyby nie ta drobna okoliczność, że oba skończyły się kiepskimi wynikami.

„Są mili i fajni, ale i tak im wlejemy” – zechciał skomentować swego czasu Roy Keane i choć od tamtej pory Mauricio Pochettino włożył mnóstwo pracy w to, żeby jego podopieczni nie byli już tacy mili, druga część zdania byłego kapitana Manchesteru United pozostaje boleśnie aktualna. Jeszcze boleśniejsze są okoliczności, w jakich dochodzi do tego „wlania” (tak, wiem, że ugrzeczniłem i ocenzurowałem frazę Keane’a) – dochodzi do niego mianowicie na własne życzenie. Nie dzięki jakiemuś fenomenalnemu zrywowi rywala – raczej na skutek prezentu, jaki otrzymał.

Czym bowiem, jeśli nie prezentem, było zagranie Toby’ego Alderweirelda pod nogi szarżującego przeciwnika przy pierwszej bramce PSV? Czym, jeśli nie prezentem, było niecelne podanie do tyłu najlepszego skądinąd wówczas na boisku Christiana Eriksena, po którym Hugo Lloris wybiegł z bramki, sfaulował rywala i wyleciał z boiska z czerwoną kartką? Czym, jeśli nie prezentem, było zachowanie Trippiera przy dzisiejszej akcji bramkowej Manchesteru City (prawy obrońca Tottenhamu źle ocenił tor lotu piłki zagranej przez Edersona do Sterlinga)? Ile takich prezentów jeszcze obejrzeliśmy, nawet jeśli nie przyniosły rywalom kolejnych bramek – np. w 38. minucie, gdy zagrywający do tyłu Sissoko podarował rywalom rzut rożny, albo w 46. minucie, kiedy przed własnym polem karnym piłkę tracił Dembele, albo trzy minuty później, gdy Lloris zagrywał pod nogi Aguero i Dier musiał faulować napastnika MC? To, jak Hugo Lloris w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zamienił się w tykającą bombę, jest skądinąd osobnym tematem: Francuz dziś także świetnie zbił na słupek uderzenie Mahreza, ale przy każdym jego wykopie serca kibiców Tottenhamu podchodziły im do gardeł.

Dzień dzisiejszy zapamiętamy nie dlatego, że w 23. minucie Sissoko wyprowadzał kontrę czterech piłkarzy Tottenhamu na dwójkę obrońców City i zamiast podać do Lameli, Lucasa bądź Kane’a pozwolił obrońcy rywalowi wybić piłkę, i nie tylko dlatego, że w 80. minucie po dograniu Allego Lamela strzelił ponad bramką, choć większość z nas zdołała już krzyknąć „gol” (być może i tu okolicznością łagodzącą mógł być stan zrytej przez zawodników NFL murawy). Nie zapamiętamy go dzięki waleczności Sancheza, ambicji Sissoko czy klasy podań rezerwowego Winksa. Zapamiętamy go, bo właśnie tego dnia Real Madryt zwolnił Julena Lopeteguiego i Mauricio Pochettino stał się jednym z najpoważniejszych kandydatów na jego następcę. Tottenham jest miły i fajny, ale nie ma zbyt wielu argumentów, pozwalających zatrzymać Argentyńczyka, który jeszcze przed nadejściem informacji z Madrytu wyznał, że nigdy w czasie swojego pobytu w Londynie nie czuł się równie kiepsko. W sumie trudno mu się dziwić: wykonał mnóstwo roboty, ale nie miał tych kilkuset wolnych milionów, które spoczywały na kontach MC czy Liverpoolu, i drużyny, które jeszcze rok czy dwa lata temu ogrywał, dziś znalazły się już poza jego zasięgiem. Kto stoi w miejscu, ten się cofa, powiadają. Co było do udowodnienia.

Zobaczyć Messiego i przegrać

O tym, że się widziało Argentyńczyka, faktycznie można opowiadać wnukom. Ale dla Tottenhamu to marne pocieszenie.

Im jestem starszy, tym częściej myślę, że pewne okazje się już nie powtórzą. Zwłaszcza w piłce nożnej nie ma zdania bardziej mylącego niż „zawsze jest następny mecz”. Następnego meczu nie będzie, a jeśli nawet się wydarzy, to już dla innej drużyny, w innym składzie i z innym trenerem (tylko kibice, nieszczęśni, zostaną ci sami). Ta miała swoją szansę właśnie dzisiaj.

I nie, nie kupuję prostych usprawiedliwień: pomundialowym zakłóceniem przygotowań, brakiem transferów czy kontuzjami kluczowych zawodników. Owszem, z Eriksenem, Allim, Vertonghenem czy nawet Dembelem w środku pola Tottenham z pewnością wyglądałby na bardziej poukładany. Ale nawet nieobecni nie powstrzymaliby Llorisa przed pochopnym wyjściem już w drugiej minucie meczu – wyjściem, które spowodowało, że misternie tkany na ten mecz plan taktyczny rozsypał się jak domek z kart.

Oczywiście: Tottenham nie miał w składzie Leo Messiego. Argentyńczyk wydawał się być w tym spotkaniu zawodnikiem z innej planety. Pal licho dwa gole i pal licho dwa słupki z początku drugiej połowy – wystarczy wspomnieć o wszystkich jego kluczowych podaniach, tnących linię północnolondyńskiej obrony z precyzją chirurgicznego skalpela. Minimalizm Messiego jest czymś niebywałym: biega mało, w zasadzie nie przyspiesza, ale i tak wypatrzy fragment wolnej przestrzeni nawet między piątką próbujących go powstrzymać przeciwników, po czym wykona jeden absolutnie niezbędny ruch. Mauricio Pochettino miał rację po raz kolejny, mówiąc na przedmeczowej konferencji, że tego piłkarza nie da się tak po prostu zatrzymać: że jedyne, co można zrobić, to starać się być jak najbliżej niego i pomagać sobie nawzajem, tak by, broń Boże, nie zostawał w pojedynku jeden na jednego – a kiedy to wszystko się już zrobi, to potem opowiadać wnukom, że miało się przywilej grania przeciwko Messiemu. Zaprawdę, będzie o czym opowiadać, nawet bez wspominania woleja Rakiticia, który zapamiętam jako jedną z najpiękniejszych bramek strzelonych za mojej pamięci Tottenhamowi.

Ale z drugiej strony, jakkolwiek naiwnie to zabrzmi: Tottenham miał ochotę do gry. Nie tylko przez dziewięćdziesiąt sekund pressingu, jakie upłynęło do gola Coutinho, i nie tylko po bramce Kane’a. Zwłaszcza przez kwadrans po golu Lameli można było odnieść wrażenie, że wyrównanie wisi w powietrzu. To gospodarze grali wówczas szybciej i stwarzali sytuacje bramkowe. Były rzuty rożne, był zablokowany strzał Lucasa. Było jedno czy dwa podania Winksa (był też, dodajmy, jego kapitalny odbiór piłki szarżującemu Messiemu; w ogóle młody Anglik niemal nie tracił piłek w tym meczu i po nerwowym początku radził sobie coraz lepiej). Później jednak Sissoko dał Barcelonie kolejny prezent i dlatego trudno mi teraz szukać pozytywów, chwalić waleczność, cieszyć się, że Kane w końcu zaczął trafiać, i tak dalej. Sissoko, skądinąd, próbował także strzału na bramkę Ter Stegena, wkrótce po wejściu na boisko – trafił hen, daleko, w trybuny, a kamera pokazywała fanów Tottenhamu, którzy nie wyglądali na wściekłych czy sfrustrowanych: śmiali się po prostu, bo niczego innego się po Francuzie nie spodziewali.

Najbardziej przykre jest chyba to, że nawet gdyby ten mecz skończył się wynikiem 2:3, i tak miałbym wrażenie, że obie drużyny dzieliła różnica klasy. I że analizując występ gospodarzy nie muszę wchodzić w jakieś taktyczne niuanse – wystarczy, że ograniczę się do naprawdę najprostszych odruchów piłkarskich. Nie tracić piłki na własnej połowie. Nie podawać pod nogi rywali. Nie zostawiać im miejsca. Wracać za swoim zawodnikiem. Geniusz Messiego jest niekwestionowany, ale równie niekwestionowane jest to, że Katalończycy wygrali dziś dzięki prezentom.

Kolejnej szansy nie będzie.

Stary, niedobry Tottenham

No więc moje życie składa się dokładnie z takich meczów, a wszystko, co działo się w ciągu ostatnich kilku lat, było jedynie – przyjemnym, nie przeczę – odstępstwem od normy.

Drużyna, której kibicuję, rozgrywa nieostrożnie piłkę na własnej połowie tylko po to, by w końcu zagrać pod nogi przeciwnika – z Interem wyglądało to dokładnie tak samo, jak z Liverpoolem. Drużyna, której kibicuję, nawet jeśli fortunnie wychodzi na prowadzenie, nie potrafi później kontrolować wydarzeń na boisku i ostatecznie przegrywa – z Interem wyglądało to dokładnie tak samo, jak z Watfordem. Drużyna, której kibicuję, ma trenera, który popełnia błędy: o ile zostawienie w domu dużo grających podczas mundialu, w pierwszej fazie sezonu i podczas przerwy na reprezentację Trippiera i Alderweirelda można zrozumieć, trudno nie pytać, dlaczego nie dołączył do nich Kane, skoro gołym okiem widać, w jakiej jest formie (w pierwszej połowie spotkania z Interem, po dobrym podaniu Eriksena, był sam na sam z Handanoviciem, wyminął go, ale następnie potknął się o własną nogę), a kiedy już został zmieniony, to czemu przez niewysokiego Danny’ego Rose’a, skoro w końcówce można było się spodziewać wrzutek Interu w pole karne. To drugi rezerwowy, Harry Winks, dał się przeskoczyć Matiasowi Vecino, a po jego wejściu na boisko Tottenham przestał stwarzać kolejne sytuacje i otworzył skrzydłowym Interu drogę w stronę bramki Vorma. Uwierzcie: mógłbym tak ciągnąć te narzekania i ciągnąć.

Mógłbym też oczywiście szukać usprawiedliwień. Tłumaczyć, że przygotowania do sezonu były w związku z mundialem wyjątkowo ciężkie – że taki Kane zagrał w minionym roku sześćdziesiąt siedem meczów, a odpoczywał zaledwie trzy tygodnie (owszem, dwa lata temu sezon też był ciężki, ale z Euro Anglia odpadła jednak wcześniej, a i jego organizm nie był wówczas tak intensywnie eksploatowany). Że, oprócz Trippiera i Alderweirelda, w Mediolanie brakowało kontuzjowanych Allego i Llorisa. Że fakt, iż wciąż nie wiadomo, kiedy nowy stadion zostanie otwarty, musi działać destabilizująco na cały klubowy organizm. Że w wakacje nie było transferów – co nie oznacza tylko braku wzmocnień, ale po prostu fakt, że szatnia nie została przewietrzona. Ci piłkarze naprawdę grają ze sobą już bardzo długo, mają prawo być zmęczeni sobą i trenerem.

Tylko czy brak transferów albo nieotwarty stadion mogą tłumaczyć fakt, że jeden w drugiego obrońcy Tottenhamu ociągali się dzisiaj, podobnie jak w sobotę z Liverpoolem, z rozgrywaniem piłki i w końcu podawali ją pod nogi rywali? Że w sumie podczas tych dwóch spotkań tracili piłkę przez odbiory przeciwnika albo własne niecelne zagrania aż dwieście osiem razy? Że znów stracili bramkę po stałym fragmencie gry? Że znów dali sobie strzelić gola głową? Że Mauricio Pochettino zaklina rzeczywistość, mówiąc o okrucieństwie futbolu i o tym, że jego drużyna zasłużyła na więcej? Jeśli to naprawdę był, jak upierał się trener na konferencji, najlepszy mecz sezonu, to cóż my właściwie za sezon oglądamy? Owszem, po przypadkowym golu Eriksena Tottenham (zwłaszcza wprowadzony z ławki Lucas) stworzył jeszcze kilka sytuacji, ale nie powiedziałbym, że kontrolował grę – a poza tym do tej pięćdziesiątej trzeciej minuty grał naprawdę fatalnie.

Nie mam pojęcia, co się dzieje za kulisami. Metaforę z przedmeczowej konferencji Pochettino (w iście argentyńskim iście stylu mówił, że trudno powiedzieć, czy samo doświadczenie gry w Lidze Mistrzów pozwala coraz lepiej radzić sobie w tych rozgrywkach, czyniąc porównanie z krową, która od dziesięciu lat patrzy z pastwiska na przejeżdżający pociąg, ale nie potrafi powiedzieć, o której godzinie ów pociąg przejeżdża) rozumiem w ten sposób, że o sukcesie decyduje mnóstwo czynników, a samo doświadczenie nie wystarczy. Nie mogę jednak nie zauważyć, że kiedy piłkarze Interu strzelali bramki, jego podopieczni patrzyli na nich jak cielę na malowane wrota. Wiem, bo znam ten obraz aż za dobrze.

Special Once

Im częściej Jose Mourinho powołuje się na własne zasługi z przeszłości, tym bardziej jego przyszłość wydaje się ponura. Aniśmy się obejrzeli, jak do określenia Special One dopisano jedną literkę.

Argumenty z historii zawsze są słabe, coś o tym wiemy w naszej umiłowanej ojczyźnie, której znakomici przedstawiciele tyle razy przysłaniali wstydliwą teraźniejszość Mrożkowym „Za wolność wybili”. Także gwałtowne domaganie się szacunku, którym Jose Mourinho kończył wczorajszą konferencję prasową, miało w sobie rys niezamierzonego komizmu przez skojarzenie z naszą niesławną kampanią #RespectUs. Miejsce w historii piłki nożnej obecny trener Manchesteru United ma zapewnione nie od dziś (sporo mówił o tym zresztą menedżer Tottenhamu Mauricio Pochettino, jeden z ostatnich, którzy deklarują przyjaźń do Portugalczyka i przyznają, jak bardzo inspirowali się jego przykładem w przeszłości). Mocno się obawiam natomiast, jak historia oceni jego pobyt na Old Trafford.

Jeśliby zresztą mówić o historii, wczoraj przemawiała raczej przeciwko Tottenhamowi. Na tym stadionie Pochettino przegrywał zawsze, a jego podopieczni nie strzelili jeszcze gola. Nawet jeśli poprzednikom tego szkoleniowca, Andre Villas-Boasowi i Timowi Sherwoodowi udało się tutaj zwyciężać, były to raczej wypadki przy pracy, albo – w tym drugim przypadku – efekt pofergusonowskiej smuty. Wcześniej podróże na północ dla piłkarzy i kibiców z północnego Londynu wiązały się niemal zawsze z perspektywą łomotu. Nawet ubiegłotygodniowa porażka MU z Brighton nic dobrego nie wróżyła: jeśli w przeszłości Tottenham bywał rywalem drużyny, która zdawała się właśnie przechodzić kryzys, okazywał się idealnym „rywalem na przełamanie” – nadzieje na jego sukces przemijały po pierwszym golu, a punkty zostawały tam, gdzie miały zostać.

Zaryzykuję jeszcze zdanie, że także pierwsza połowa wczorajszego spotkania przemawiała przeciwko gościom. Tu Mourinho ma rację: pressing jego zespołu uniemożliwił Tottenhamowi rozgrywanie składnych akcji i zmuszał poszczególnych piłkarzy (Rose’a zwłaszcza, ale także Alderweirelda i Dembelego) do błędów podczas wyprowadzania piłki. Zawodnicy MU nie faulowali na własnej połowie i nie dopuszczali rywala do rzutów rożnych (pierwszy Tottenham wykonywał w 50. minucie – i od razu strzelił bramkę). Ich ataki skrzydłami – zwłaszcza rajdy tyle razy krytykowanego przez Mourinho Shawa – były bardzo niebezpieczne. Po prezencie od Rose’a Lukaku był o włos od gola, a oprócz niego groźnie strzelał z dystansu Pogba. Oczywiście chaos i niecelne podania nie były tylko domeną gości – jeden z dziennikarzy Sky Sports naliczył ich w pierwszej połowie 123, z czego Tottenhamu tylko o 7 więcej niż MU. Błędy, bałagan w grze, typowe dla pierwszej fazy sezonu i zrozumiałe w przypadku zawodników, którzy treningi wznowili zaledwie trzy tygodnie temu (u Pochettino było ich aż dziewięciu), nie zmieniały jednak faktu, że ta pierwsza połowa powinna się była zakończyć prowadzeniem gospodarzy.

W drugich czterdziestu pięciu minutach jednak Tottenham zdołał się poprawić. Goście przyspieszyli i na połowę rywala zaczęli w końcu przedostawać się skrzydłami, gdzie Trippier i Rose zdołali podejść nieco wyżej. Z takiej akcji Eriksena po prawej stronie wziął się rzut rożny i pierwsza bramka, z takiego rozegrania z wykorzystaniem biegnącego wzdłuż linii bocznej Trippiera i ponownie schodzącego do prawej Eriksena wzięło się drugie trafienie, a potem można już było kontrolować przebieg wydarzeń. Ze wszystkich komplementów, jakie zebrał za udział w wygranej Lucas Moura wypada wydestylować nie tylko jego skuteczność i szybkość, ale także zaangażowanie w pressing; kolejny raz wyszło, że Pochettino ma rację, bo żeby w jego drużynie był pożytek z nowego zawodnika, powinien z nią przepracować okres przygotowawczy, a nie przychodzić z zaległościami treningowymi w zimie.

Po ostatnim okienku transferowym, po inwestycjach Liverpoolu i Chelsea, a także ze świadomością różnicy klas, jaka dzieliła w poprzednim sezonie Manchester City od reszty stawki, nikt nie wymieniał Tottenhamu w gronie kandydatów do mistrzostwa kraju. Ja będę, rzecz jasna, ostatnim, który próbowałby zmieniać tę narrację, zwłaszcza po zaledwie trzech kolejkach sezonu. Nie mogę jednak nie zauważyć, że w drugiej połowie po boisku biegały dwie drużyny, z których jedna, owszem, wiedziała, co robi i której piłkarze imponowali świadomością taktyczną przy korektach ustawienia, podobnie jak – w szerszej perspektywie – indywidualnym rozwojem w tym klubie i u tego trenera w ostatnich latach. Kane, Alli, Trippier to przykłady najbardziej spektakularnego postępu, ale także o pozostałych można powiedzieć, że czas spędzony w Tottenhamie nie jest dla nich stracony: Eriksena całe lato przymierzano do najlepszych klubów świata, a w tym sezonie może błysnąć jeszcze powrócony do zdrowia Harry Winks. Co ważne: wszyscy dostali tego lata czystą kartę, także zawodnicy, którzy – jak Alderweireld – nie przedłużyli dotąd kontraktu, a wiosną przesiadywali na ławce, sprawiając w dodatku – jak Rose – trenerowi problem nieuczesanymi wypowiedziami. Dziewięciu grających wczoraj piłkarzy należało do podstawowych zawodników Pochettino już w sezonie 2015/16; podobnej stabilności we współczesnej piłce ze świecą szukać.

Otóż ta druga drużyna od podobnego poukładania jest bardzo daleka, choć obecny szkoleniowiec pracuje z nią już trzeci rok, a na transfery wydał niewiarygodnie dużo. Pozycja Pogby wciąż pozostaje przecież przedmiotem dyskusji, podobnie jak optymalny skład defensywy (wiele się mówiło o konieczności kupienia jeszcze jednego stopera, ale przecież Lindelof czy Bailly to transfery Mourinho). Pomysłem na odmianę niekorzystnego wyniku jest wstawienie w środek pola karnego rywali Fellainiego, kiedy na ławce pozostaje jeszcze Marcus Rashford. Alexis Sanchez? Lepiej mu chyba było w Arsenalu. Mata? Martial? Z Brighton zawiedli, wczoraj nie było ich nawet na ławce.

Łatwo oczywiście charakter tych dwóch trenerów przeciwstawiać. Mourinho przez całe lato marudził, Pochettino o większych niż w przypadku rywala kłopotach (zero wzmocnień, wciąż niegotowy nowy stadion) opowiadał raczej jak o czekającym go wyzwaniu. Ten pozytywny, pełen wiary i zapału, ten z wiecznym grymasem niezadowolenia na rozkapryszonej twarzy. Kogo wybieracie? Najsmutniejsze było wczoraj to, że trybuny z których w sytuacjach równie niekorzystnych tyle razy dobiegało ogłuszające „Attack! Attack! Attack!”, w ciągu ostatniego kwadransa meczu pustoszały. Na jednym z najwspanialszych obiektów świata nikt nie miał złudzeń, że Jose Mourinho zainspiruje drużynę do comebacka w stylu Aleksa Fergusona.

Kiedyś był naprawdę wyjątkowym trenerem, synu. Kiedyś.

Więcej się można nauczyć podróżując, czyli historia pewnego tłumaczenia

O tym, że przełożyłem „Aniołów o brudnych twarzach”, już wiecie. To teraz trochę o tym, dlaczego świat tej książki tak mnie wciągnął.

„Ma dramatycznie starą twarz. Zrozumiałe, że pyta z nutą smutku:
– Co wiesz o Buenos Aires?
Nie pesymistyczny, ale i nie optymistyczny głos Carvalha odpowiada:
– Tango, zaginieni, Maradona”
Manuel Vasquez Montalban, „Kwintet z Buenos Aires”.

 

Patrzę na leżącą przede mną książkę, liczącą dobrze ponad sześćset dość gęsto złożonych stron, i przed oczy przychodzi mi kalejdoskop pejzaży. Zimowa, to znaczy słoneczna Kalabria, gdzie zaczynałem; czwartkowe targowisko przed oknami pokoju, w którym zamykałem się na kilka godzin dziennie, by tłumaczyć, pokrzykiwanie dzieciaków (z moimi własnymi włącznie), uganiających się za piłką po pobliskim boisku salezjańskiej parafii, wyprawy na Corso do salonu telefonii komórkowej, by dokupić jeszcze trochę gigabajtów, zużywanych z niemiłosierną szybkością do sprawdzania kolejnych, mnożonych przez Jonathana Wilsona szczegółów (jeśli uważnie przeczytacie przypisy tłumacza, będziecie mieli, mam nadzieję, dodatkową uciechę). Redakcja „Tygodnika Powszechnego” w Krakowie, gdzie profesor Marian Stala przyniósł mi w pewnym momencie Borgesa w przekładzie Stachury, żebym mógł podać zaczerpnięte z poematu o „Mitycznym założeniu Buenos Aires” motto do książki w przekładzie, który zaczął już funkcjonować w polszczyźnie. Nasz niepołomicki dom z widokiem na puszczę, a za oknami wszystkie pory roku. Pejzaż zza szyb pociągu ze Staniątek, w którego wagonie kilka razy w tygodniu przez trzydzieści kilka minut uparcie posuwałem się w tłumaczeniu. Małe mieszkanie w toskańskim Castelmuzio, gdzie sczytywałem całość po raz ostatni, przynaglany do pośpiechu biciem dzwonów z wieży pobliskiego kościoła. W Kalabrii na pewno uporałem się z kilkoma pierwszymi rozdziałami tej angielsko-argentyńskiej jeszcze wtedy historii. Siedząc na podłodze pociągu, gdzieś między Podłężem a Węgrzcami, kończyłem jeden z rozdziałów o Maradonie. Zdjęć hotelu w Santa Fe, gdzie Marcelo Bielsa przeżywał chwile zwątpienia we własną metodę, szukałem bodaj podczas krótkiego wypadu do Szczawnicy. Kawał życia, mówię wam, bo w tym czasie mój najmłodszy syn nie tylko nauczył się przewracać z boku na bok, ale także siadać, wstawać, chodzić samodzielnie, a nawet wymawiać pierwsze nazwiska piłkarzy, wśród których – nie ukrywajmy i tego – tym pojawiającym się najczęściej było „Mesi”.

Najważniejsze pejzaże pochodzą jednak spod pióra samego autora „Aniołów o brudnych twarzach”. Pejzaże miejsc dawnej świetności, wspominanej nostalgicznie w licznych knajpach argentyńskiej stolicy. Jak to pisał Manuel Vasquez Montalban w „Kwintecie z Buenos Aires”, powieści, do której wróciłem i której jakość byłem w stanie docenić w pełni właśnie po przetłumaczeniu książki Wilsona, zapewne nie tylko dlatego, że śledztwa jej bohatera, prywatnego detektywa, żarłoka i palacza książek Pepe Carvalho, skojarzyły mi się z dochodzeniami, jakich nieraz musi się podejmować autor przekładu? „Ktoś niedbale zapalił blade latarnie w dzielnicy Boca, przez co oświetlają tylko pstrokaty wystrój restauracji, która mogłaby wyglądać kolorowo, gdyby nie otaczała jej wieczna wilgoć starej rzeczułki. W pozostałej części Boca dominują rudery z żelaznego złomu, pełno tam zardzewiałych odpadów, a jedyną motywacją do życia są zwycięstwa drużyny Boca Juniors na miejscowym stadionie, pamiętającym lepsze czasy swego otoczenia”.

Mam w „Aniołach…” absolutnie ulubione kawałki. Wszystko, co zawiera cytaty z niestniejącego już niestety – ale chyba zgodnie z logiką tej opowieści o rozwianych marzeniach Argentyny – „El Grafico”, zwłaszcza wywody Borocoto o naturze argentinidad. Uwagi na temat Bochiniego, Riquelme i natury la pausa. Opowieść o „El Trinche” Carlovichu. Spotkanie z tyleż genialnym, co irytującym Sanfilippo. Wstrząsający rozdział o mistrzostwie świata w czasach terroru i dwuznacznej roli, jaką ostatecznie odegrał w tamtym sukcesie Cesar Luis Menotti. Arcyśmieszny kawałek o bramce, jaką szczupakiem zdobył w derbach Rosario Aldo Pedro Poy i o grupach rekonstrukcyjnych, które co roku zbierają się w rocznicę tamtego zwycięstwa. Można chyba czytać tę książkę od anegdoty do anegdoty, z akcentem na anielskość jednych, i na brudne twarze innych jej bohaterów. Ale z mojej perspektywy najważniejsze jest mistrzostwo, z jakim Wilson dowodzi, że można przy pomocy piłki nożnej snuć opowieść o kraju – o jego historii i polityce. O jego kulturze.

Nie wiedziałem o Argentynie zbyt wiele, kiedy zaczynałem tłumaczyć. „Tango, zaginieni, Maradona”, i może jeszcze krach finansowy sprzed kilkunastu lat, ślady Gombrowicza i wojna o Falklandy. Dowiedziałem się masy rzeczy, a najlepsze jest chyba to, że minęło parę miesięcy i, jak Pepe Carvalho niemogący opuścić Buenos Aires, wciąż nie mam ochoty kończyć tej przygody. Stąd pewnie także właśnie powrót do Montalbana. „Widział pan, jak cackają się z piłką – mówi na kartach „Kwintetu z Buenos Aires” jeden ze sportretowanych tam urzędników, a rozmowy tej z pewnością Wilson mógłby być świadkiem. – Dużo głaskania, ale efekt żaden. Bilardo chyba zapomniał, że w futbol gra się jajami. Może zaraził się gadaniem tej Modotti [jedna z bohaterek powieści, uniwersytecka wykładowczyni, kiedyś ofiara Brudnej Wojny, której przedstawiciele junty dwie dekady temu porwali córeczkę – przyp. MO]. Futbol to sztuka! Czytał pan wczorajszy wywiad z Valdanem? Futbol lewicy! Ci z lewej tylko dryblują, dryblują i dryblują. Ale to prawica gra jajami. Bilardowi zrobili pranie mózgu. Flaco [chodzi o Menottiego, El Flaco czyli Chudy – przyp. MO] zostawił go już na pół ogłupiałego”.

Maradona i Messi, Gardel i Perón, Borges i Freud, papież i gwiazdy kina – mało kto potrafi połączyć wszystkie te postaci w jednym dziele. Jonathan Wilson pisze, że żaden inny kraj nie nadaje piłce tak wielkiego znaczenia intelektualnego, żaden inny nie kocha tak jej teorii i mitów. Że filozofowie – Valdano się kłania – potrafią umniejszać znaczenie pucharów i tytułów zdobywanych przez kolejne drużyny, bo sięgano po nie w „nieodpowiedni sposób”. „Aniołowie o brudnych twarzach” to zatem książka piękna i smutna jak tango, krwista jak bife de lomo i wytrawna jak malbec, ale to jeszcze nie wszystko. Jak pisał mój ukochany Ota Pavel, „Sport nie sport, czy to nie wszystko jedno? Najważniejsze: wysłowić coś nowego, pisać jakoś inaczej o tym dziwnym świecie”.

Czas samemu podjąć rękawicę.

PS A propos podejmowania rękawicy – konkurs. Wśród tych, którzy poprawnie odpowiedzą na pytanie, jak się nazywa jedna z najpopularniejszych słodkości w Ameryce Łacińskiej, przygotowywana z długo podgrzewanego mleka zmieszanego z cukrem, a wynaleziona ponoć w Cańuelas w 1829 roku, kiedy generał Lavalle przybył do obozu generała Manuela de Rosasa, negocjować warunki traktatu kończącego wojnę domową w prowincji Buenos Aires, wylosujemy z wydawcą trzy egzemplarze „Aniołów o brudnych twarzach”. Odpowiedzi przyjmuję do rozpoczęcia pierwszego meczu w zbliżającym się sezonie Premier League pod adresem futboljestokrutny@gmail.com.

Różnica klas w niechcianym meczu

Jaki ten świat potrafi być brutalny: wczoraj Anglikom pokazywał miejsce w szeregu Donald Trump, dzisiaj zrobili to Eden Hazard i Kevin de Bruyne. Mam zresztą wrażenie, że na ulicach Londynu stawili większy opór niż w Petersburgu.

Dyskusje o sensowności rozgrywania meczu o trzecie miejsce przypominają spory, czy lepsi są Beatlesi, czy Rolling Stonesi, albo czy ordynacja wyborcza powinna być większościowa, czy proporcjonalna. W oczach czekających na wyjście z tunelu piłkarzy można by znaleźć mnóstwo argumentów za tym, że lepiej już dać spokój i oszczędzić im cierpienia, z drugiej strony jednak trudno się wyrzec okazji obejrzenia jeszcze raz na tym turnieju Kevina de Bruyne i Edena Hazarda. Jak dla mnie był to argument przesądzający.

Inna sprawa, że im dalej w mecz, tym ochoty do grania było coraz więcej – nawet u Anglików, którzy przez kilkanaście minut drugiej połowy pokazywali futbol nie wiem, czy nie najlepszy w tym turnieju, a przynajmniej najlepszy w starciu z klasowym rywalem. Mniej więcej po godzinie gry Belgowie zostali zepchnięci do defensywy, kapitalną okazję wypracował sobie – po rozegraniu z Rashfordem – Eric Dier, piłka nareszcie krążyła szybciej, wyrównanie wisiało na włosku, aż w końcu kolejna z kontr Belgów okazała się zabójcza i podcięła angielskie skrzydła.

Ach tak, oczywiście: różnica klas między tymi dwoma drużynami była gigantyczna. W szybkości rozegrania akcji. W wizjonerstwie podań de Bruyne. W dryblingach Hazarda. W koncentracji defensywy. W wyścigu Meunier-Rose podczas akcji bramkowej z czwartej minuty, kiedy angielski wahadłowy był do tego stopnia pochłonięty śledzeniem rajdu Chadliego na drugim skrzydle, że nie miał pojęcia, iż zza jego pleców wybiega właśnie Belg. W prostych umiejętnościach technicznych, decydujących o tym, że dobry pomysł przyspieszenia gry nie wychodził, bo albo ktoś zagrywał niecelnie, albo bał się podjąć ryzyko podania z pierwszej piłki w przekonaniu, że okaże się ono niedokładne – a wtedy czas na przeprowadzenie szybkiej akcji rozpływał się w petersburskiej duchocie. W pierwszej połowie wynotowałem sobie kilkanaście drobnych błędów, po których piłka lądowała na aucie albo pod nogami rywali.

Nic dziwnego, że Anglicy się mozolili. Że szukali bezpiecznych rozwiązań. Że statystykę celnych podań nabijały im (skąd my to znamy?) wymiany między Dierem a środkowymi obrońcami. Uosobieniem problemu był, nie po raz pierwszy podczas tego mundialu, Raheem Sterling. Z jednej strony piłkarz ten ma, jak mało który z Anglików, wielki talent do wynajdowania sobie wolnej przestrzeni na boisku – i jest, jak mało który z Anglików, szybki. Z drugiej, kiedy już tylko dostaje piłkę, najczęściej podejmuje niedobre decyzje.

Możemy oczywiście tłumaczyć angielską porażkę brakiem doświadczenia. Mówić, że to zespół, który niemal w całości może pojechać na mistrzostwa świata do Kataru (i dodać jeszcze, że za plecami tego pokolenia czyhają następcy, od jakiegoś czasu wygrywający dla Anglii turnieje młodzieżowe). Że i jego trener, i oni sami nauczą się w tym czasie mnóstwa rzeczy. Zwłaszcza na tle belgijskich rutyniarzy widać to było bardzo wyraźnie – choć przecież i tu można by dodać, że trener i piłkarze uczyli się szybko, bo po wejściu na boisko Lingaarda i Rashforda oraz zejściu Delpha na lewą stronę, udało się w końcu grać szybciej piłką w środku pola i zneutralizować rajdy Meuniera.

Tylko że byłaby to połowa prawdy o drużynie Garetha Southgate’a. O przyczynach, dla których Anglicy na nowo uwierzyli w swoich piłkarzy, pisałem w ostatnich dniach niemało, ale większość z nich wiązała się z kwestiami przekraczającymi wymiar czysto boiskowy. Na boisku owszem: osiągnęli maksimum, jeżeli idzie o skuteczność stałych fragmentów gry, owszem: znaleźli ustawienie, które sprawiało kłopot rywalom, zwłaszcza w pierwszej fazie turnieju, i owszem: kilku z nich, z Pickfordem i Trippierem na czele, dołączyło do gwiazd mundialu, ale jakości w rozgrywaniu akcji, zwłaszcza gdy rywal ani myślał się odsłonić, brakowało im przez cały czas. Po meczu z Chorwacją niejaką popularnością na portalach społecznościowych cieszył się film z wybranymi zagraniami Jordana Hendersona: kiedy miały to być podania dłuższe lub przyspieszające grę, nigdy nie lądowały pod nogami kolegów. Mówiąc krótko: żaden z Anglików nie potrafiłby rutynowo zagrywać takich piłek, jak te dwie, przy pomocy których Kevin de Bruyne wyprowadzał dziś na czystą pozycję Romelu Lukaku; gdyby napastnik Manchesteru United lepiej je przyjmował, mecz zakończyłby się pogromem.

Zakończmy w tym miejscu: zachwytem i żalem, że de Bruyne i Hazard nie wystąpią w finale. Przez cały turniej ten pierwszy imponował sposobem wynajdywania sobie przestrzeni do gry, podaniami, którymi stwarzał kolegom sytuacje strzeleckie, a w końcu także: własnymi strzałami; potrafił również poświęcać się dla drużyny w pierwszej fazie mistrzostw grając zdecydowanie dalej od bramki przeciwnika. Ten drugi dryblował najpiękniej ze wszystkich uczestników mundialu, co piszę pamiętając wszak popisy Neymara i Mbappe. Świadom jestem, że otwiera się w tym miejscu inny wielki temat: czy w piłce nożnej chodzi o styl, czy o wynik, ale zostawię go chyba na jutro, bo jest to temat specyficznie francuski. Anglicy – przy całej sympatii, jaką do nich żywię – nie mieli ani jednego, ani drugiego.

Chorwacka lekcja futbolu

I niech mnie ktoś jeszcze spróbuje przekonywać, że piłka nożna to kwestia taktyki, ustawienia, wyrafinowanych koncepcji trenerskich i tych wszystkich rzeczy, którym zwykle dziennikarze sportowi poświęcają wielostronicowe artykuły. Wszystko w tym meczu wydarzyło się w głowach.

Od chwili, w której Perisić strzelił bramkę wyrównującą, patrzenie na Anglików było doświadczeniem w sensie ścisłym dramatycznym. Jakby ktoś poodłączał ich od prądu albo powyjmował bateryjki. Pochowali się. Spuścili głowy. Nie było komu poderwać drużyny. Wszystkie drugie piłki wygrywali Chorwaci, którzy nareszcie mieli przestrzeń na boisku. Ruszyły akcje oskrzydlające. Modrić z Rakiticiem zaczęli dyktować tempo. Z Anglików grała już tylko orkiestra dęta.

Wszystko to przecież wydarzyło się w głowach. Anglicy błyskawicznie objęli prowadzenie, strzelając dziewiątego z dwunastu goli na tym turnieju po stałym fragmencie gry. Pozwoliło im to grać tak, jak lubią: szukając okazji do szybkich wyjść i stawiając na wymianę ciosów. Przy tych wymianach brakowało im jednak zdecydowania. Mieli, owszem, jeszcze jedną znakomitą sytuację, kiedy to po bardzo ładnym skądinąd i szybkim rozegraniu Harry Kane strzelił najpierw prosto w Subasicia, a potem z ostrego kąta nie zmieścił piłki między słupkiem a bramkarzem, ale na tym się skończyło. Im dalej w mecz, tym bardziej nie było komu utrzymać się przy piłce, zwłaszcza na połowie rywala. Im dalej w mecz, tym Sterling stawał się jeźdźcem bez głowy, a Kane cofał się coraz głębiej i głębiej, co wszakże nie przekładało się na jakiś szczególnie wielki udział w grze: nie było połączenia między ofensywną dwójką a resztą zespołu. Po wyrównaniu Chorwatów atakowali już tylko oni, a jedyne, na co było stać Anglików, to jeszcze jedna okazja po stałym fragmencie gry, kiedy zmierzającą już do bramki główkę Stonesa wybił z linii Vrsajko.

Zmęczenie? Trzecia na mundialu dogrywka? Parę godzin mniej na regenerację po ćwierćfinale? Wszystko to nagle przestało mieć dla Chorwatów znaczenie. Adrenalina buzowała. Oni po prostu wiedzieli, że tego meczu już nie przegrają. Sam Perisić mógł przesądzić o wyniku jeszcze przed dogrywką, ale szczęśliwie dla Anglików trafił w słupek, później strzelał Mandżukić. Luka Modrić, o którym Jorge Valdano napisał przed tym finałem, że przypomina nam, śmiertelnikom, o istnieniu czasu i przestrzeni, i który nie robi rzeczy niemożliwych, jak, powiedzmy Maradona, tylko rozsnuwa nad boiskiem mgiełkę zdrowego rozsądku („Kiedy widzisz, jak podaje, mówisz do siebie pod nosem, >>Na jego miejscu zrobiłbym tak samo<<”, choć argentyński mistrz świata zastrzega później, że to, co robi Modrić, tylko Modrić potrafi), nawet gdy zdarzyło mu się stracić piłkę, natychmiast rzucał się do – zwieńczonej powodzeniem – walki o jej odbiór. Naturalność, z jaką podawał do kolegów, często zewnętrzną częścią buta, kazałaby właściwie myśleć, że piłka nożna jest najłatwiejszą grą na świecie – gdyby w tym samym meczu nie biegali jeszcze Anglicy. Czy kiedykolwiek jeszcze ich reprezentacja doczeka się piłkarza podobnej klasy?

Wszystko to przecież wydarzyło się w głowach. Najbardziej poruszającym momentem było chyba tych kilkadziesiąt sekund już w doliczonym do dogrywki czasie, kiedy angielscy obrońcy wymieniali piłki między sobą na własnej połowie, z lęku przed wzięciem odpowiedzialności za zagranie długiego podania w pole karne rywali. Nagle wszystko wróciło na swoje miejsca: po jednej stronie biegali rutyniarze z Realu, Barcelony, Juventusu, Bayernu, z których każdy uczestniczył już wiele razy w meczach o wielką stawkę, po drugiej – sympatyczni niewątpliwie chłopcy, dla których była to najboleśniejsza lekcja futbolu, z jaką mieli kiedykolwiek do czynienia.

Widz niezaangażowany powiedziałby pewnie, że wygrała lepsza drużyna. Ta, która oprócz większego doświadczenia, miała też wyższe umiejętności techniczne i zdecydowanie wyższy poziom energii. I w której nie było zawodnika mylącego się tak często i kosztownie, jak Kyle Walker. Znowuż jednak: skądś się te błędy brały, a gigantyczną zasługą trenera Southgate’a było to, że tak długo w trakcie turnieju potrafił je minimalizować.

Skądinąd: miesiąc to jednak bardzo dużo czasu. Spróbujcie sobie przypomnieć pierwsze dni czerwca. Gazety, które typują wówczas potencjalne gwiazdy turnieju (owszem, można było wśród nich znaleźć nazwisko niejakiego Piotra Zielińskiego, nie mówiąc o Robercie Lewandowskim). Albumy do zbierania kart z mającymi wystąpić na mundialu piłkarzami i przyznawane im przez producenta punkty, mające stanowić jakieś odzwierciedlenie boiskowego potencjału. Gry typy fantasy football. Sprzedawane fanom piłki koszulki z nazwiskami zawodników na plecach. W żadnym z tych światów panowie Pickford, Maguire, Trippier nie odgrywali najmniejszej roli. Nawet w ich ojczyźnie optymizm był raczej umiarkowany: w odróżnieniu od tylu poprzednich turniejów Anglicy myśleli chyba głównie o tym, żeby tym razem ich reprezentanci się nie skompromitowali. Niby Gareth Southgate podziękował już za usługi Joe Hartowi czy Wayne’owi Rooneyowi, ale i tak aż jedenastu kadrowiczów pamiętało katastrofę sprzed dwóch zaledwie lat na Euro 2016, kiedy Anglia odpadła po porażce z maleńką Islandią, a ich najlepszy napastnik Harry Kane był wydelegowany do wykonywania rzutów rożnych.

Tym razem zastąpił go Kieran Trippier. Człowiek, który jeszcze kilkanaście miesięcy temu w Tottenhamie był zmiennikiem Kyle’a Walkera, wyrósł na jednego z najlepszych wahadłowych na świecie, a miejsce w najlepszej jedenastce turnieju miał zagwarantowane jeszcze przed bramką, jaką zdobył w dzisiejszym półfinale. Urodzony w Bury, dorastał wprawdzie w akademii Manchesteru City, ale jak wielu zawodników z tego pokolenia nie był w stanie przebić się do składu napakowanego zagranicznymi gwiazdami – wyrobił sobie markę podczas wypożyczenia do grającego na zapleczu ekstraklasy Burnley. W swoim obecnym klubie, o czym może nie wiecie, nigdy wolnych i rogów nie wykonuje.

Ten miesiąc, patrząc z angielskiej perspektywy, pokazuje więc miarę osiągnięć młodego angielskiego selekcjonera. Kiedy teraz, już przegranym półfinale przewijam sobie w pamięci poszczególne sceny, mam wrażenie że w Rosji do Anglików stosowała się miejscowa zasada „tisze jediesz, dalsze budiesz”. Zasada, dodajmy, odnosząca się także do mundialowej bazy – położonego 30 kilometrów od Petersburga Repina, gdzie w nadmorskim lasku reprezentanci Anglii pozostawali z dala od całego panującego już w ojczyźnie szaleństwa. Zabawna rzecz: osiem lat temu skoszarowani przez Fabio Capello na odludziu w południowoafrykańskim Rustenburgu Anglicy nie byli w stanie ze sobą wytrzymać, dwanaście lat temu w Baden Baden nie schodzili z czołówek tabloidów z przyczyn pozasportowych, w dużej mierze związanych z pobytem w tym słynnym kurorcie sławetnych WAG’s. O tym, ile się zmieniło (skądinąd w sposób niekoniecznie oczywisty, patrząc z perspektywy rewolucji feministycznej; interesujący felieton o niespodziewanym powrocie modelu „Stand by your man” przeczytałem paręnaście dni temu w „Guardianie”), wiele mówił niedawny wywiad z żoną Jamiego Vardy’ego Becky, która mówiła, że nie wyobraża sobie, by mogła się dać sfotografować mediom bawiąc się na całego, gdy tymczasem mąż przygotowuje się do arcyważnego meczu o wszystko.

Rzecz w tym, że obecna grupa piłkarzy zwyczajnie różni się od tamtego „złotego pokolenia”. Obserwowany przez nas w tym miesiącu fenomen ponownego zakochania się Anglików w swojej reprezentacji polegał przecież na tym, że nie tworzą jej wyłącznie rozjeżdżający się luksusowymi gablotami multimilionerzy rozleniwieni życiem w wieżach z kości słoniowej. Że wielu z nich, zanim podpisało doskonałe kontrakty z czołowymi klubami Premier League i zaczęło zarabiać po 200 tysięcy funtów tygodniowo (takich jest zresztą zaledwie garstka), poznało smak życia, rozpoczynając karierę w niższych ligach, tułając się po wypożyczeniach, dzieląc szatnie z półamatorami, desperacko walczącymi o to, by pieniędzy starczyło do pierwszego. Wśród licznych historii, jakimi dzielili się w ostatnich dniach z mediami (polityka otwartych drzwi dla dziennikarzy to też pewnie jeden z powodów odbudowanej więzi między angielską kadrą a angielskim społeczeństwem) upodobałem sobie wspomnienie Dele Allego o swoim najtrudniejszym meczu w życiu. Wbrew pozorom nie była to klęska z Islandią sprzed dwóch lat, i chyba także nie dzisiejsza porażka: w czasach, gdy pomocnik Tottenhamu występował jeszcze w trzecioligowym MK Dons, przyszło mu grać wyjazdowe spotkanie z Bradford – w trakcie wieczornego meczu na murawie, która ledwo nadawała się do gry, był nieustannie faulowany i wyzywany. Między słupkami drużyny przeciwnej występował skądinąd niejaki Jordan Pickford.

Co bowiem w tym wszystkim najważniejsze i o czym powinno się pamiętać, analizując angielską porażkę: kiedy spojrzeć na średnią wieku tej drużyny, kiedy posłuchać deklaracji jej trenera, nie sposób nie pomyśleć, że wszystko, co najlepsze, ma ona przed sobą: że u szczytu możliwości fizycznych, z dodatkowymi kilkoma sezonami doświadczeń, trzon tej drużyny będzie podczas mundialu w Katarze. Podnoszący z ziemi załamanych po porażce z Chorwacją Anglików Southgate wiedział, co robi. To był czas na wzniesienie głów wysoko i podziękowanie kibicom – i na dumę, że zaszli tak daleko. Niezwykłe było patrzenie na angielskiego selekcjonera na cały turniej: na radość, którą dzielił się z fanami po zwycięstwach, ale też na spokój, z jakim przyjmował niepowodzenia. W każdej dzisiejszej przerwie, kiedy rozmawiał ze swoimi podopiecznymi, uspokajał, dodawał otuchy, nie powiększał panującego wokół napięcia. Trener, który okazał się tak bardzo inny od wszystkich poprzedników (może jedynie z sir Bobbym Robsonem wytrzymywałby porównanie, nie tylko dlatego, że i on przegrał w półfinale mundialu), zaiste, nie tylko z wyglądu nadawałby się na bohatera którejś z Conradowskich powieści.

Przypowieść o mistrzostwie

Jeśli prawdą jest, że mecz idealny powinien się skończyć wynikiem 0:0, pojedynek Francuzów z Belgami był bliski ideału. Dowiedzieliśmy się jednak z niego całkiem sporo, jeżeli idzie o przepis na mistrzostwo świata.

Zaprawdę powiadam wam, z wygrywaniem mistrzostw świata jest jak z pewnym człowiekiem, który mając udać się w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, a następnie odjechał. Didierowi Deschampsowi i Roberto Martinezowi dał pewnie najwięcej, jeśli spojrzeć na kluby, w których na co dzień występują ich podopieczni; Julenowi Lopeteguiemu (i jego następcy Fernando Hierro) oraz Joachimowi Loewowi również zostawił niemało, ci jednak poszli i, rozkopawszy ziemię, ukryli dobra należące do swego pana, a raczej kazali swoim piłkarzom grać sterylnie nudny atak pozycyjny – w sumie dobrze, że na końcu czekały ich płacz i zgrzytanie zębów.

Oczywiście odpowiedź na pytanie, czy Didier Deschamps faktycznie pomnożył swoje talenty, długo nie była oczywista. Teoretyczne rozważania na temat najmocniejszych drużyn mundialu zawsze musiały uwzględniać reprezentację Francji, która jednakże w fazie grupowej wygrywała nie rzucając na kolana, a choć mecz z Argentyną okazał się klasykiem, to bardziej jednak ze względu na argentyńskie słabości; fakt, że dali sobie strzelić aż trzy gole również nie wystawiał Trójkolorowym najlepszej oceny. Z Urugwajem niemałą rolę w zwycięstwie odegrał błąd Muslery. Z drugiej strony przecież: już w tamtym meczu fenomenalną interwencją popisał się Hugo Lloris, wcześniej wielką kartę historii mundiali zapisał Kylian Mbappe, najpiękniejszego gola turnieju zdobył Pavard, a najlepszym defensywnym pomocnikiem mistrzostw świata od pierwszej kolejki był N’golo Kante. Wyliczankę można ciągnąć, przypominając mecze, w których środek pola dominował Pogba i w których Griezmann nie tylko strzelał gole, ale także wypracowywał sytuacje bramkowe kolegom. O szybkości, z jaką Mbappe potrafi pędzić na bramkę rywali, najlepiej świadczą zdjęcia, które obiegły świat: wszystko na nim jest nieostre, poza twarzą dziewiętnastoletniego gracza PSG. A po dzisiejszym dniu należy dopowiedzieć komplementy pod adresem całego bloku defensywnego, który rozbijał w pył belgijskie ataki, odcinając od piłki Lukaku i wybijając w pole większość dośrodkowań. W zasadzie od miana kompletności drużynę tę dzieli jedynie skuteczność jej napastnika Oliviera Giroud. A ściślej mówiąc: jej brak. Z drugiej strony: w 1998 roku, kiedy sięgali po mistrzostwo świata, Stephane Guivarc’h również skutecznością nie imponował.

Gianni Brera, wielki włoski ideolog piłki, powiedział kiedyś, że mecz idealny powinien skończyć się wynikiem 0:0 – w tym sensie półfinałowe starcie Belgów z Francuzami było bliskie ideału. Nadzwyczajnie się oglądało pojedynki Pogby z Dembelem w środku pola (górą zdecydowanie Francuz) i boje Vertonghena z Mbappe na prawym skrzydle (przez większą część meczu górą jednak Belg, choć tę najpiękniejszą akcję meczu, zakończoną odegraniem piętą do Giroud, przeprowadził Francuz). Imponował sposób, w jaki przed francuskim polem karnym ustawiał się wspomniany już Kante. Jak niestrudzenie dryblował, za każdym razem jednak zbyt daleko od bramki Llorisa, Hazard. Jak de Bruyne próbował którymś ze swoich podań znaleźć lukę między Francuzami. Jak w polu karnym Belgów Umtiti uwolnił się spod opieki Fellainiego. Nade wszystko: jak bajecznie interweniowali Lloris po strzale Alderweirelda i Courtois po uderzeniu Pavarda. I jak tę taktyczną ucztę przyrządzili trenerzy obu drużyn.

Zauważmy na marginesie, że również odpowiedź na pytanie, czy Roberto Martinez pomnożył swoje talenty, długo nie była oczywista. W drodze do półfinału Belgowie wygrywali wprawdzie mecz za meczem, ale w fazie grupowej niczego innego się przecież po nich nie spodziewaliśmy, a po wyjściu z niej awans do ćwierćfinału do końca wisiał na włosku – Japończycy prowadzili już dwiema bramkami, kiedy Vertonghen w sposób dla samego siebie dość niespodziewany zdobył gola kontaktowego. Dopiero ćwierćfinał z Brazylią zapewnił trenerowi – przypomnijmy: niemającemu dotąd w karierze szczególnie imponujących sukcesów, pracującego głównie z angielskimi średniakami – miejsce w radości swego pana. Przejście z mozolnie dotąd piłowanego ustawienia 3-4-2-1 na 4-3-3 – przejście tak nagłe, że odbyło się po jednej zaledwie sesji treningowej (czytając o tym nie mogłem nie myśleć o polskim kontekście, choć jestem świadom, że belgijskim gwiazdom, poza nielicznymi wyjątkami pracującym na co dzień w o niebo lepszych klubach i z o niebo lepszymi szkoleniowcami niż większość naszych reprezentantów, musiało to przyjść łatwiej) uwolniło ostatecznie potencjał drużyny, przede wszystkim dzięki temu, że Kevin de Bruyne, operujący w poprzednich meczach przed własną linią obrony, mógł – jak w Manchesterze City – biegać dużo bliżej bramki przeciwnika. Ustawienie Romelu Lukaku nie na środku ataku, ale na pozycji prawoskrzydłowego (kibice Premier League pamiętają, że zdarzało mu się szturmować pole karne z tego miejsca, podczas występów w Evertonie, ale kiedyż to było…) oznaczało kolejny majstersztyk – zanim Brazylijczycy się ocknęli, przegrywali już 2:0.

A dziś Martinez zaimponował jeszcze raz, pozbawiony możliwości ustawienia na prawej stronie odsuniętego za kartki Meuniera (co za absurd, skądinąd, dyskwalifikować za dwie żółte kartki w pięciu meczach…), postawił na dwie formacje: kiedy Belgowie atakowali, z tyłu zostawała trójka Alderweireld, Kompany, Vertonghen, kiedy się bronili, biegający na prawym skrzydle Chadli wracał do obrony. Wykonawcom zabrakło jakości: bodaj wszystkie dośrodkowania Chadliego były nieudane, ale sam pomysł trzeba docenić. Jakiej dyscypliny taktycznej, jakiej organizacji to wymagało, a zarazem z jakim ryzykiem się wiązało, widać było w końcówce, kiedy przegrywający Belgowie musieli się już odsłonić – a przecież nawet wtedy nie dopuścili do utraty drugiej bramki. O tym, że to nie oni zagrali w finale, zdecydował kolejny na tym turnieju stały fragment gry.

No i zdecydowały również pragmatyzm i pewność trenera Francuzów. Talenty Deschampsa pracowały wedle z góry założonego planu: nie próbując kontrolować gry, cofając się głęboko pod własne pole karne, ale tak zagęszczając tam szyki, że zmuszając rywali do ciągłego rozgrywania piłki po obwodzie, a kiedy już udało się ją odebrać – próbując błyskawicznie wyprowadzić kontratak bądź zagrać długie podanie do Giroud. Kante wspierali Pogba i cofnięty nieco Matuidi. W sumie: Francuzi byli po prostu solidni. Potrafili – nie pierwszy raz w tym turnieju, w którym od czasu thrillera argentyńskiego nie stracili gola – zneutralizować wszystkie atuty rywala. Potrafili czekać. Powściągliwie, skromnie, z rozwagą, zaprawdę powiadam wam, mieli nie tylko lampy, ale i zapas oliwy do nich. Przepis na mistrzostwo świata?

Historia pewnej piosenki

Wraca do domu, futbol wraca do domu. Im dalej w turniej, tym obecność tej piosenki robi się intensywniejsza, a jej tytułowa fraza – bardziej wszechobecna. Dlaczego w ogóle tak się przywiązałem do banalnego w gruncie rzeczy kawałka?

Z pewnością wiele by można napisać o tym, jak bardzo ten utwór jest kiczowaty i że w ogóle piłka nożna zasługuje na lepszą oprawę dźwiękową (oparty na motywie z Haendlowskiego „Zadok the Priest” hymn Ligi Mistrzów jest wyjątkiem potwierdzającym regułę), z drugiej strony przecież jego autorom udało się uchwycić ów dziwny słodko-gorzki stan, w którym znaduje się kibic, rozpięty między kompletnym brakiem złudzeń a nieprzemijającą nadzieją, nawet jeśli wydaje się ona kompletnie wbrew logice; stan zawieszony gdzieś między czasem przeszłym, w którym Banks bronił, wślizg Moore’a był idealnie obliczony, Gascoigne wydawał się najlepszy na świecie, Lineker i Shearer strzelali gola za golem, Stuart Pearce, zwany pieszczotliwie „Psycho”, wrzeszczał na całe gardło, a przyszłością, w której niejaki Harry Edward Kane otrzymuje Order Imperium Brytyjskiego, a Gareth Southgate – tytuł szlachecki.

Nieważne zresztą, czy piosenka jest dobra, czy nie. To przecież jak z głosem komentatora, który – bez znaczenia, jak byłby fatalny, jak bardzo nie potrafiłby czytać gry czy myliłby nazwiska – z czasem staje się nierozerwalnie związany z najważniejszymi kibicowskimi emocjami (pewnie dlatego zresztą w rozbiegówce „Football’s coming home” słyszymy także głosy sprawozdawców i komentatorów dawnych angielskich meczów). Oto dlaczego dla tylu kibiców reprezentacji Anglii mistrzostwa świata w Rosji będą na zawsze kojarzyć się z tamtym kawałkiem z 1996 roku, odgrzanym po dwóch latach i będącym od tamtej pory nieusuwalnym elementem futbolowej kultury popularnej. Silna strona tego skojarzenia polega na tym, że  historia, o której tu mówimy, nadal może się skończyć cierpieniem i łzami.

Inna sprawa, że od czasu, gdy kojarzeni raczej z rejestrem komediowym David Baddiel i Frank Skinner układali tekst „Three Lions”, mieszcząc w nim nazwiska legend angielskiej piłki, doczekaliśmy się nowych bohaterów. Dziś znalazł się wśród nich Harry Maguire, który podobnie jak jego kolega z defensywy John Stones, zdobył swojego pierwszego gola dla Anglii właśnie na mistrzostwach świata. Dołączył do Jordana Pickforda, który swoją obroną karnego w meczu z Kolumbią uratował turniej dla Anglików, a dziś ratował go po raz drugi, tuż po przerwie znakomicie broniąc główkę Marcusa Berga, wkrótce po golu Allego zatrzymując świetny strzał Classona, a w 72. ponownie Berga (gdyby kontaktowy gol Szwedów padł natychmiast po wyjściu Anglików na dwubramkowe prowadzenie, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej). Do Jordana Hendersona, którego piłki z głębi pola mogłyby się podobać największym cofniętym rozgrywającym naszych czasów, z Andreą Pirlo na czele. Do najlepszego na tym turnieju prawego obrońcy/wahadłowego – piszę to z pełną świadomością, jak duża jest konkurencja – imponującego i w defensywie, i w akcjach ofensywnych (jak ważne było jego przedostatnie podanie przy bramce Allego…) Kierana Trippiera. Do Harry’ego Kane’a, którego każde zejście do środka pola kończyło się znakomitym rozegraniem.

Kolejnym, o którym powinno się śpiewać pieśni, jest Dele Alli. Chłopak, który przez cały ubiegły sezon był przedmiotem niekończących się debat angielskiej prasy: któremu zarzucano, że nurkuje i wymusza rzuty karne, i który jakże łatwo dawał się sprowokować rywalom do wejścia w jakąś pyskówkę; chłopak, którego przez całą, fantastycznie rozwijającą się karierę ścigały demony trudnego dzieciństwa i którego charakter „dzikiego konia” od zawsze znajdował się pod ochroną argentyńskiego trenera Tottenhamu Mauricio Pochettino, niewahającego się określić go w pewnym momencie najlepszym dwudziestojednolatkiem we współczesnym futbolu; chłopak, który poprzednich meczów na tym turnieju nie dogrywał i który nawet dziś wydawał się nie w pełni sił. Jeśli pisze się o nim z powodów czysto sportowych, czyli pomijając wszystkie te symulacje i zwarcia z rywalami, i zostawiając na boku jego życie osobiste, płomienny romans z popularną w Anglii modelką itd., podkreśla się zwykle zamiłowanie do sztuczek miłych dla oka – tych wszystkich zakładanych rywalom siatek czy zagrań piętą – ale dziś kolejny raz udowodnił, że jego największy talent polega na zaatakowaniu pola karnego z drugiej linii.

Przed mundialem Alli obiecywał, że wytrzyma ciążącą na nim presję i nie będzie robił żadnych głupstw – jak widać, dotrzymuje słowa. Co więcej: udowadnia, że bramki w meczach o największym ciężarze (dla Tottenhamu strzelał i w spotkaniach z Manchesterem United, i z Manchesterem City, i z Chelsea, i z Liverpoolem, i z Arsenalem, i z Realem Madryt w końcu) to jego specjalność.

O tym nierobieniu głupstw, o panowaniu nad emocjami, ale zarazem o ich bezpiecznym wyrażaniu, chciałoby się napisać osobny tekst. O pracy doktor Pippy Grange, psycholożki zatrudnionej przez angielską federację i towarzyszącej Anglikom w Rosji, wspominałem w jednym z poprzednich tekstów. Należałoby do tego dodać akapit o wytworzonej przez Garetha Southgate’a kulturze otwartości, z jaką w tej grupie młodych ludzi mówi się o sprawach trudnych. Trudno mi sobie wyobrazić, by za czasów poprzedniego selekcjonera Sama Allardyce’a lewy obrońca Danny Rose z taką otwartością i przy takim wsparciu kolegów i sztabu szkoleniowego, mógł zwierzać się dziennikarzom z depresji, która dopadła go przed rokiem, gdy leczył kontuzję. Otwartość w kontaktach z mediami, odwrotność przyjmowanej tak często przez inne federacje strategii oblężonej twierdzy, to skądinąd kolejna cecha charakterystyczna nowej Anglii.

Najbardziej niezwykłe w awansie piłkarzy Southgate’a do półfinału wydaje się to, że został osiągnięty tak gładko – długie minuty meczu ze Szwedami wydawały się toczyć w tempie przedsezonowego sparingu, Anglicy kontrolowali boiskowe wydarzenia i w większości przypadków radzili sobie dobrze z prezentowaną przez rywali grą długą piłką – a jedynym powodem do frustracji ich kibiców była nieskuteczność świetnie skądinąd dochodzącego do pozycji strzeleckich i umiejętnie poruszającego się między liniami rywala Raheema Sterlinga. On na miejsce w piosence musi chyba jeszcze zaczekać.

Plik three_lions_footballs_coming_home_official_video

Dlaczego w ogóle tak się przywiązałem do banalnego w gruncie rzeczy kawałka? Spójrzcie na towarzyszący jej teledysk sprzed lat. Chłopcy, który ją wówczas śpiewali i chłopcy, którzy biegali wówczas po boisku, są podtatusiałymi pięćdziesięciolatkami: mają siwe włosy, wielkie brzuchy i nie są w stanie dopędzić odjeżdżającego z przystanku autobusu. Ich poprzednicy, którzy pamiętali jeszcze, albo którzy tworzyli wielkie sukcesy angielskiej piłki (czy chodzi tylko o piłkę angielską, odpowiedzcie sobie sami…), dobiegają osiemdziesiątki, a niektórzy już nie żyją. Z trzydziestu lat cierpienia zrobiło się pięćdziesiąt. Moda, która wówczas obowiązywała, wydaje się taka śmieszna. Muzyka, której słuchają ich dzieci, jest kompletnie inna.

A oni ciągle wierzą.