Archiwum autora: michalokonski

Czerwono przed oczami

Mam nadzieję, że ta analogia będzie mi darowana, ale kiedy patrzyłem na uwolniony potencjał Belgów, myślałem o tym, jak rośnie sprzedaż „Tygodnika Powszechnego”. W końcu nasze logo też jest w czerwonym kolorze.

Na taką Belgię czekaliśmy dobrych parę sezonów. Szczerze mówiąc, taką Belgię spodziewaliśmy się oglądać już przed czterema laty podczas mundialu w Brazylii. Wtedy również była to ekipa pełna fantastycznych i wartych setki milionów funtów euro zawodników, prowadzona przez trenera, który budził wątpliwości. I bądźmy szczerzy: po mianowaniu selekcjonerem tej ekipy Roberto Martineza – dobrze radzącego sobie w Anglii, ale ze średniakami typu Wigan i Swansea, bo rola menedżera Evertonu już go przerosła (choć na przykład oglądanie go w telewizyjnym studiu, kiedy w roli eksperta analizował ustawiania taktyczne poszczególnych zespołów było prawdziwą przyjemnością) – niejeden z nas zastanawiał się, czy ktoś taki może porwać za sobą zawodników, z których niejeden zalicza się do największych gwiazd europejskiej piłki i pracuje na co dzień z fachowcami typu Pep Guardiola (de Bruyne i Kompany), Jose Mourinho (Fellaini, Lukaku, kiedyś także Courtois i Hazard) czy Mauricio Pochettino (Alderweireld, Vertonghen i siedzący na ławce Dembele, kiedyś także Chadli). Mieliśmy wątpliwości także na tym mundialu, kiedy Belgia rozpędzała się powoli, a potencjał jej gwiazd – de Bruyne zwłaszcza – wydawał się niewykorzystany. Z drugiej strony, dziś tak naprawdę po raz pierwszy na Belgach nie spoczywał ciężar prowadzenia gry. To Brazylia atakowała, w pierwszej połowie zbyt rzadko znajdując miejsce na boisku do przyspieszenia – i wystawiając się na niebezpieczeństwo kontrataków, które do spółki ze stałym fragmentem gry zdecydowały o jej porażce.

Belgijskie kontrataki były bowiem ozdobą tej pierwszej połowy. Zachwycał sposób, w jaki jednym-dwoma podaniami i sprintem trzech ofensywnych zawodników piłkarze Roberto Martineza zdobywali przestrzeń całego niemal boiska. Imponowała praca bez piłki Lukaku, szukającego miejsca między Marcelo a Mirandą. Podobało się wizjonerstwo podań wciąż schodzącego do środka de Bruyne, i jego wykończenie akcji, dającej Belgom drugą bramkę. Uznanie budziło kilka innych rozwiązań, które proponował jeden z najlepszych zawodników Premier League ubiegłego sezonu także w drugiej połowie, choćby w 62. minucie, kiedy otworzył drogę do bramki Hazardowi (gdyby piłkarz Chelsea wówczas trafił, albo gdyby raczej zagrywał do wbiegającego już w pole bramkowe Lukaku, byłoby 3:0 dla Belgii i Brazylia już by się nie podniosła), albo siedem minut później, kiedy umożliwił jeszcze jeden rajd Lukaku.

Fantastyczny był to mecz. W pierwszej fazie toczony w niewiarygodnym tempie, od jednego pola karnego do drugiego, a po przerwie… jeszcze szybszy, bo Brazylia zdołała w końcu podkręcić tempo i zabrać rywali na karuzelę. Strzały z dystansu, które bez problemu łapał wreszcie świetny (podobnie jak Lloris, którego podziwialiśmy po południu, krytykowany przecież przed rozpoczęciem turnieju) Courtois; w końcówce to on przecież uratował Belgów, przenosząc nad poprzeczkę strzał Neymara. Szarże, dryblingi, które za każdym razem rozbijały się jednak o mur belgijskiej defensywy. Brak ostatniego podania. W końcu zmiana – najpierw ustawienia na 4-4-2, potem wejście Augusto i jego kilka ataków z głębi pola, zagapienie się belgijskich obrońców, doskonałe dośrodkowanie Coutinho i gol kontaktowy.

Po raz kolejny na tym turnieju przekonaliśmy się, że do odważnych świat należy – i że mówienie o tym, iż wprowadzanie korekt w składzie czy w taktyce może być źródłem klęski, to marne alibi, jeśli wierzy się w to, co się chce zrobić i ma się do tego ludzi. Czy Martinez za długo czekał ze zmianami? Belgowie w drugiej połowie zbyt często tracili piłkę. Hazard kilkakrotnie podejmował złe decyzje – dryblował zamiast podawać, przez co drużyna traciła szansę na choćby kilkunastosekundowe utrzymanie się przy piłce. Z drugiej strony to przecież doświadczenie tego piłkarza pozwoliło pograć trochę na połowie rywala w dramatycznej już końcówce. A jego trener, choć kolejny raz żonglował ze składem, tym razem ułożył wszystkie klocki bez zarzutu. Nawet Chadli, którego Tottenham pozbywał się bez żalu i którego pobyt w West Bromwich był koszmarem porównywalnym z tym, który spotkał tam Krychowiaka, odnalazł się tym razem zarówno w środku pola, jak asekurując jego lewe sektory. Duet Witsel-Fellaini przed linią obrony rozbijał wiele brazylijskich akcji i zmuszał rywali raczej do oddawania strzałów z dystansu. Meunier radził sobie na skrzydle, po którym mieli hasać Marcelo z Neymarem i Coutinho. Lukaku, ustawiony po tej samej stronie (jak za dawnych czasów gry w Evertonie) okazał się najcenniejszym graczem tej drużyny, oprócz oczywiście architekta jej gry de Bruyne i niezawodnego Courtois w bramce.

Brazylia po raz kolejny w tym turnieju rozegrała fantastyczną drugą połowę – ale też świetnie zaczęła i generalnie rozegrała najlepszy mecz na mundialu. Stwarzała sytuacje. Strzelała aż 26 razy. Ale na Belgię nie wystarczyło. Do wyrównania brakowało niewiele, tyle co centymetr-dwa gąbki ochraniającej palce bramkarza, gdy w ostatniej minucie doliczonego czasu gry bronił strzał Neymara, albo tyle co centymetr-dwa plastiku na bucie, po którym któryś z belgijskich obrońców blokował jedno z tak licznych uderzeń albo rykoszet po strzale zmieniał jego kierunek. Być może po odpadnięciu z turnieju Ronaldo i Messiego Neymar liczył na to, że to jemu, kiedy to wszystko się już skończy, może przypaść miano piłkarza roku i Złota Piłka – od dziś jednak może marzyć o tym Kevin de Bruyne.

Futbol, który przestał być dziki

Miała być walka, i była. Miały być stałe fragmenty gry, i były. Ostatecznie jednak zdecydowali bramkarze.

Przełomowy moment meczu Francja-Urugwaj nie nadszedł w 61. minucie, kiedy po niegroźnym, wydawałoby się, strzale z dystansu Griezmanna piłka przebiła ręce Muslery. Nie nadszedł również w 40. minucie, kiedy zza pleców wchodzących w pole karne kolegów przy rzucie wolnym wyrósł, idąc na drugie tempo, Varane i zdobył bramkę dla Francji. To, co najważniejsze, wydarzyło się na chwilę przed przerwą, kiedy Hugo Lloris popisał się jedną z najlepszych interwencji rosyjskiego mundialu. Kilkaset sekund po golu Francuzów Urugwajczycy przedostali się pod jego bramkę. Oni również wykonywali stały fragment gry. Caceres, podobnie jak Varane, zgubił krycie. Uderzył idealnie. Kozłująca piłka szła w prawy dolny róg, ale Lloris zdołał ją wypchnąć, a następnie zasłonić tak dużą część bramki, że dobitka Godina poszła nad poprzeczką.

Łatwo oczywiście skupić się na błędzie Muslery, błędzie niespodziewanym w wykonaniu zawodnika tak doświadczonego (grał szesnasty mecz na mundialu) i stanowiącego dotąd jeden z najpewniejszych punktów drużyny. Ale do tego, że złe rzeczy dzieją się bramkarzom, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ciekawsze, że dziś – trochę podobnie zresztą, jak podczas karnych po meczu Hiszpania-Rosja, kiedy odradzał się krytykowany przed czterema laty Igor Akinfiejew – jednym z bohaterów Francji został bramkarz, którego forma niepokoiła Francuzów do tego stopnia, że Didiera Deschampsa pytano o niepodważalność jego pozycji nawet podczas konferencji prasowej poprzedzającej to spotkanie. Lloris popełniał błędy w ostatnich sparingach przed mundialem i – nie ukrywajmy – miał za sobą najsłabszy sezon w dziejach swoich występów w Tottenhamie. O jego formę na mistrzostwach naprawdę można się było obawiać. W dodatku przez cały mecz z Urugwajem nie miał prawie nic do roboty – teoretycznie miał prawo czuć się lekko zdekoncentrowany. Tymczasem, kiedy główkował Caceres zrobił coś naprawdę niezwykłego.

A może powinno się jednak napisać, że przełomowy moment meczu nastąpił na dobrych kilkadziesiąt godzin przed jego rozpoczęciem, kiedy Oscar Tabarez i jego podopieczni wiedzieli już, że Edinson Cavani nie będzie mógł zagrać? Bez zawodnika PSG Urugwajczycy mieli podcięte skrzydła: z przodu brakowało jego wzrostu, szybkości i telepatycznego wręcz zrozumienia z Suarezem, który dziś bodaj ani razu nie dotknął piłki we francuskim polu karnym. Stuani pracował jak mógł, próbował przeszkadzać Francuzom w rozgrywaniu piłki od obrony, ale jakości urugwajskim atakom nie dodawał. Większość urugwajskich dośrodkowań szła zresztą po ziemi – jakby z góry założono, że bez Cavaniego żaden powietrzny pojedynek nie zostanie tu wygrany.

Francuzi rosną z meczu na mecz, ale pytanie, do jakiego poziomu są w stanie dorosnąć, pozostaje nierozstrzygnięte. Dziś, kiedy cofnięty Urugwaj uniemożliwił Mbappe wybieganie za plecy obrońców (jedyny moment, z jakiego zapamiętaliśmy gwiazdkę Trójkolorowych, to próba nabrania sędziego na rzekomy faul rywala, po którym najsłuszniej w świecie gracz PSG dostał żółtą kartkę), kapitalny mecz rozegrał Griezmann, nie tylko samemu strzelając bramkę i nie tylko asystując przy golu Varane’a, ale mając największą na boisku liczbę podań kluczowych, imponując w dryblingu i w walce o odbiór piłki – także na własnej połowie. Jaką rolę odegrał w tym sukcesie biegający przed francuską linią obrony N’golo Kante, wie doskonale każdy widz meczów Premier League. Uwielbiam tę anegdotę Claudio Ranieriego, który podczas pracy w Leicester żartował, że defensywny pomocnik Francuzów jest w stanie wyrzucić piłkę z autu, a następnie dobiec do niej jako pierwszy.

Urugwajczyków szkoda – ale trzeba powiedzieć, że nie pokazali tego, czym zachwycali w poprzednich spotkaniach. Eduardo Galeano pisał kiedyś o stylu pełnym szybkich zmian tempa i błyskawicznego dryblingu. Jonathan Wilson mówił o urugwajskich szarżach, będących manifestacjami garra, co dosłownie tłumaczy się jako pazur, ale przede wszystkim oznacza twardość, determinację, uliczną mądrość, uważane za kluczowe elementy miejscowego charakteru narodowego. Do dziś brzmiało to, choć opisywało drużyny i mecze przed niemal stu lat, jak charakterystyka Suareza i Cavaniego. Podobnie współcześnie brzmiało zdanie przypisywane Che Guevarze, którego obecny szkoleniowiec Urugwaju od zawsze wielbił i w związku z tym zawiesił na ścianie swojego domu w Montevideo: „Trzeba nabierać twardości nie tracąc czułości”. Twardość oczywiście została, ale o czułości przypominały jedynie łzy Gimeneza, eksponowane przez realizatora już na kilka minut przed końcem spotkania.

Szkoda, bo miałem szczerą chęć pisać dzisiaj tekst pełen płomiennych zachwytów nad pięknem gry obronnej. Nad cechującym urugwajskich stoperów połączeniem pasji i minimalizmu. Nad heroizmem biegających przed nimi defensywnych pomocników. Dziś jednak tego nie pokazali. Jeszcze zanim padł pierwszy gol, w szesnastej minucie, główkujący Mbappe wyrósł nagle nad polem karnym Muslery. Jeszcze zanim padł pierwszy gol, Urugwajczycy psuli proste podania na własnej połowie – niby nic groźnego, ale Francuzi mieli z tego auty, po których znów trzeba było ustawiać szyki obronne, zamiast wymienić choćby kilka podań. Rwane to było i różniło się od naszej wiedzy o tej drużynie do tego stopnia, że nawet przykuty zwykle do ławki Tabarez ciężko się podnosił i kuśtykał do linii bocznej, by swoją obecnością pokazać zawodnikom, że coś tu jest nie tak.

Kiedy po raz pierwszy przyjechali do Europy, na igrzyska olimpijskie w 1928 roku, „w Paryżu sprzedano miliony map, bo ludzie chcieli wiedzieć, gdzie dokładnie mieści się maleńka ojczyzna tych artystów futbolu” (cytuję, rzecz jasna, za „Aniołami o brudnych twarzach”). W tamtej drużynie byli ponoć kamieniarz, sklepikarz i sprzedawca lodu, którzy płynęli na Stary Kontynent korzystając z najtańszych miejsc na dolnym pokładzie, opłaconych dzięki serii sparingów rozgrywanych już przed igrzyskami. Ich trener, Ondino Vieira, mówił wtedy o urugwajskiej szkole gry w piłkę nożną. „Byliśmy tylko my, wśród pól Urugwaju, ganiający za kawałkiem skóry od świtu do popołudnia i jeszcze potem, przy świetle księżyca. Graliśmy przez dwadzieścia lat, żeby stać się piłkarzami w sensie ścisłym – absolutnymi mistrzami kontroli nad piłką, takimi, którzy po przejęciu jej nie pozwalali nikomu na odbiór… Futbol w naszym wydaniu był dziki. Był domeną samouków bazujących na własnym doświadczeniu, cechowała go pierwotność i nie miał nic wspólnego z kanonami trenerów ze Starego Świata”.

Dziś urugwajski futbol nie był dziki. Na mundialu nie ma już dzikich drużyn. Jest smutno, nie tylko dlatego, że do końca zostało tylko siedem meczów.

Trener, kapitan i psycholożka

Jeśli świat miał naprawdę uwierzyć w opowieść o tym, że to jest inna, nowa reprezentacja Anglii, mecz z Kolumbią po prostu musiał przebiegać w dramatycznych okolicznościach.

Anglicy musieli objąć prowadzenie. Musieli atakować z odwagą i rozwagą. Musieli kontrolować grę. Musieli zachować spokój w obliczu tanich prowokacji rywali. Musieli poczuć, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. A potem, oczywiście, musieli stracić bramkę w ostatniej minucie doliczonego czasu gry. Musieli doprowadzić do karnych, w których na wielkich piłkarskich imprezach przegrywali od prawie ćwierć wieku. Musieli w tych karnych popełnić pierwszy błąd.

Widzę to z dalekiego Krakowa: kiedy dochodzi do serii jedenastek, na trybunie prasowej w Moskwie koledzy-dziennikarze konstruują już leady o angielskim fatum, o ciążącej nad tą reprezentacją klątwie rzutów karnych i o tym, że jej selekcjoner Gareth Southgate również kiedyś (dokładnie: w 1996 roku) nie wytrzymał podobnej presji. Otóż nic z tych rzeczy – a najbardziej imponujące w dzisiejszym wyczynie było to, że nowe pokolenie Anglików (gdyby Danny Rose występował zamiast Ashleya Younga od początku, średnia wieku tej drużyny byłaby, jak na mundialowe standardy, wręcz nieprzyzwoicie niska) wzięło odpowiedzialność za swoje własne lęki: że nie uległo presji i nie oglądało się na kryjące się za plecami cienie niezapomnianych przodków.

Do odważnych świat należy. Zdanie to chciałoby się powtarzać przez cały mundial, pamiętając także o drużynach, które z turniejem się pożegnały, a które pozostawiły takie dobre wrażenia (mam na myśli Iran, oczywiście). Świat należy do zespołów, które nie boją się gry szybkim atakiem, do trenerów, którzy nie boją się rzucać śmiałych idei, do piłkarzy, którzy podejmują ryzyko. Reprezentacja Anglii dziś wprawdzie była ze zrozumiałych względów ostrożniejsza niż w poprzednich meczach turnieju, ale wciąż była to drużyna, która nie wyglądała na sparaliżowaną i która imponowała szybkością (także po stracie piłki, kiedy trzeba było błyskawicznie wracać przed własne pole karne i likwidować rozwijającą się kontrę Kolumbii). Która coraz swobodniej czuje się w ustawieniu 3-3-2-2, wymyślonym skądinąd przed rokiem w Soczi, gdzie trenerzy Gareth Southgate i Steve Holland zawitali między oglądaniem meczów Pucharu Konfederacji i młodzieżowych Euro w Polsce, żeby na własne oczy obejrzeć potencjalne bazy, w jakich ich podopieczni mogliby spędzić kilka tygodni podczas mundialu.

Uwielbiam opowieść o tym, jak to się odbyło, bo ma ona także polski kontekst: odwagi, z jaką szkoleniowcy przeprowadzili zmianę nie tylko na papierze i do jakiego stopnia potrafili przekonać do niej piłkarzy. Oczywiście wielu z nich występowało już na podobnych pozycjach w swoich klubach, a ci, dla których przejście na nowy system wiązało się z koniecznością adaptacji, pracują na co dzień z tak świetnymi trenerami (jak Kyle Walker z Pepem Guardiolą), że musieli poradzić sobie bez większych trudów. Z drugiej strony: polscy piłkarze nie pracują na co dzień z nowicjuszami w trenerskim fachu; wciąż nie rozumiem, dlaczego zmiana tradycyjnego polskiego ustawienia na grę trójką obrońców przebiegała w aż takich bólach. Wracając jednak do Anglików: asystent Southgate’a Steve Holland, dzieląc się z dziennikarzami szczegółami całej operacji, nie krył zadowolenia z faktu, że w każdym spotkaniu, podczas którego testowali przed mundialem nowe ustawienie, zaskoczeni rywale musieli dokonywać zmian w przerwie.

Wspomniałem o wieku. Jeden z bohaterów tej nowej Anglii, będący, jak na bramkarza, młokosem, bo 24-letni Jordan Pickford, rozegrał dziś zaledwie siódmy mecz w reprezentacji – kiedy zaczynał się mundial, miał na koncie zaledwie trzy występy. W Moskwie przez cały mecz nie miał nic do roboty, aż w samej końcówce obronił fenomenalne uderzenie z dystansu, przy goli nie miał żadnych szans, no a potem…

Wspomniałem o podejmowaniu ryzyka. Dwa skutecznie wykonane przez Anglików karne – już po wcześniejszym pudle Jordana Hendersona – były dziełem Kierana Trippiera i Erica Diera, skądinąd graczy Tottenhamu. Obaj mieli w tym meczu powody do niezadowolenia: Trippier nie zdołał zatrzymać strzału Miny, ba: wręcz wbił go do własnej bramki, Dier główkował nad poprzeczką przy rzucie rożnym w dogrywce, kiedy wydawało się, że gol dla Anglików jest pewny. Obaj zrobili to, co zrobić w tym momencie należało.

Co ważne: zdanie o rzutach karnych jako loterii należy wykreślić z angielskiego słownika frazeologicznego. Wszyscy jak jeden mąż podkreślają, że byli do tej sytuacji przygotowani. Że trenowali karne codziennie, do znudzenia. Że wiedzieli z góry, jak uderzą, i starali się zrobić to, co robili w trakcie ćwiczeń. Pickford również czuł się przygotowany: wiedział, jak strzelają Kolumbijczycy. Nic tu nie było dziełem przypadku. Gareth Southgate gromadził wokół siebie piłkarzy i po dziewięćdziesiątej minucie, i w przerwie dogrywki, i przed karnymi: głównie uspokajał i przypominał to, co wcześniej wypracowali. W pobliżu przechadzała się Pippa Grange, zatrudniona przez angielską federację psycholożka, której rola w zmianie podejścia do meczów z wielką presją angielskich piłkarek i piłkarzy oraz sztabów szkoleniowych wszystkich szczebli, wydaje się nie do przecenienia. Kiedy na to wszystko patrzyłem, przypominała mi się fraza Alfa Ramseya: „Już raz ten mecz wygraliście, teraz po prostu musicie zrobić to drugi raz”.

O osobowości Southgate’a również można by napisać mnóstwo. Młody szkoleniowiec nie odnosił dotąd sukcesów: zanim zaczął prowadzić angielską młodzieżówkę, zdołał spuścić Middlesborough z angielskiej ekstraklasy. Kiedy obejmował dorosłą drużynę, po farsowym zakończeniu kadencji Sama Allardyce’a, wielu miało wątpliwości. Wydawało się, że to wybór polityczny: miły, elokwentny, przystojny (zwłaszcza gdy zapuścił brodę i zaczął przypominać jednego z bohaterów Conrada), stanowił niewątpliwie odmianę po przaśnym i aroganckim poprzedniku, ale czy można było mieć zaufanie do jego fachowości? Angielska federacja również niewątpliwie ryzykowała (może zresztą w poczuciu, że gorzej być nie może i że obecne pokolenie piłkarzy jest słabsze od tego „złotego”, z Beckhamem, Scholesem, Gerrardem, Lampardem i tyloma innymi w składzie, więc i ryzyko wpadki jest mniejsze) – dziś widać, jak dobrze było to ryzyko podjąć.

Nie znajdziecie lepszego symbolu tej nowej Anglii niż Harry Kane. Człowiek, który ciężko pracuje dla drużyny, rozpoczynając jej pressing, który wraca do środka pola, szukając tam rozegrania z kolegami, który w związku z tym dziś przez długie minuty zamiast jako „dziewiątka” grał faktycznie jako „dziesiątka”, który fantastycznie podaje, także na dłuższy dystans, który doskonale utrzymuje się przy piłce pod presją (Kolumbijczycy faulowali go równie często jak Meksykanie Neymara – różnica między tymi, największymi obok Mbappe gwiazdami mundialu w Rosji, polega na tym, że Keane po faulu nie zamieniał swego bólu w groteskę). I który w sytuacji napięcia wydaje się nie wiedzieć, co to nerwy.

Przypomnijcie sobie jeszcze raz awanturę o rzut karny dla Anglii. Trwała grubo ponad trzy minuty – podczas meczu na mistrzostwach świata, w fazie pucharowej to cała wieczność, niejeden naprawdę wielki zawodnik w ciągu tak długiego czasu zdążył spalić się w nerwów. Kolumbijczycy w tym czasie skupili się wokół sędziego, nieprzypadkowo chyba w okolicy punktu, z którego za chwilę kapitan Anglików miał uderzać na bramkę Ospiny, bo w trakcie gdy wykłócali się z arbitrem za ich plecami Jefferson Lerma rozkopywał miejsce wykonywania karnego, żeby jeszcze dodatkowo utrudnić Kane’owi zadanie. On zaś? Jakby nieobecny, z piłką w ręku trzymał się z dala od całego zamieszania. Skupiał się na tym, co ma zrobić. Przepowiadał sobie w pamięci cały rytuał, któremu pozostaje wierny przy każdej jedenastce. Ustawienie piłki. Odejście na odpowiednią odległość. Uspokojenie oddechu, a potem nabranie powietrza do płuc. Rozbieg. Gol.

Wspomniałem o kolegach dziennikarzach i ich przygotowanych wcześniej tekstach o angielskiej porażce w karnych. Sam też sobie przygotowałem ściągawkę, więc żeby się nie zmarnowała, na koniec wykorzystam. Mundiale: Turyn 1990, Saint-Etienne 1998, Gelsenkirchen 2006. Mistrzostwa Europy: Wembley 1996, Lizbona 2004, Kijów 2012. Wszystko nieważne. Zaszła zmiana.

Jak strzelać karne

Mamy na to naukowe dowody: tak naprawdę bramkarz nie powinien obronić dobrze wykonanej jedenastki. Dlaczego zatem w meczu Chorwatów z Duńczykami na jedenaście rzutów karnych tylko pięć okazało się celnych?

Igor Akinfiejew, którego wczoraj po serii rzutów karnych w meczu Hiszpania-Rosja okrzyknięto bohaterem narodowym, był na mundialu 2014 kozłem ofiarnym: to jego błędy w meczach z Koreą Południową i Algierią uznano za główną przyczynę tamtego niepowodzenia Rosjan (inna sprawa, że nigdy się nie dowiemy, jak wielki wpływ na jedną z jego złych interwencji miało światło laserowego wskaźnika, które jeden z kibiców skierował mu na twarz). Kasper Schmeichel z kolei wydawał się wczoraj ostatecznie wychodzić z cienia wielkiego ojca, również reprezentacyjnego bramkarza Danii – a przecież, choć w trakcie meczu z Chorwacją i podczas serii rzutów karnych obronił aż trzy jedenastki, ostatecznie na nic się to nie zdało.

Bramkarski los jest zaiste kiepski, ale strzelcom jedenastek też nie jest łatwo. Zapytajcie Jakuba Błaszczykowskiego, co przeżywał po Euro 2016, na którym nie trafił z karnego w meczu z Portugalią. Zapytajcie Włochów: Roberto Baggio i Roberto Donadoniego, zapytajcie Francuzów: Didiera Sixa, Maxime’a Bossisa i Davida Trezegueta, zapytajcie obecnego selekcjonera reprezentacji Anglii Garetha Southgate’a (nawet jego własna matka pytała, dlaczego nie walił wtedy mocniej; matki naprawdę potrafią być okrutne), zapytajcie Stuarta Pearce’a i tylu, tylu innych Anglików: Chrisa Waddle’a, Davida Batty’ego, Paula Ince’a. Luka Modrić, o którym tu wczoraj pisałem, jest piłkarskim fenomenem również i z tego powodu, że otrzymał drugą szansę kilkanaście minut po pierwszej – i był w stanie z niej skorzystać. Pearce na okazję do rehabilitacji czekał sześć lat, między mundialem w 1990 a Euro 1996.

Czasami wygląda to jak scena z klasycznego westernu. Długie zbliżenie na twarz jednego z rywali. Cięcie. Zbliżenie na twarz drugiego. Operator kamery spogląda w oczy przeciwników. Pokazuje niepewność i strach lub odwrotnie: pewność siebie, czasem ocierającą się o brawurę czy bezczelność. Niemal słyszymy szaleńcze bicie serca albo przeciwnie: wyczuwamy, jak bohater zdołał opanować oddech i skupić się na czekającym go zadaniu. Niekiedy zanim jeszcze padnie strzał jesteśmy w stanie przewidzieć, jak to się skończy.

Nie o pojedynku rewolwerowców tu jednak mówimy, a właśnie o rzucie karnym. W dramatycznym futbolowym spektaklu, zwłaszcza w tej fazie mistrzostw świata, kiedy faza grupowa już się skończyła i zakończenie meczu remisem nie wchodzi w grę, to często punkt kulminacyjny, rozstrzygający moment; moment, w którym – dodajmy – teoretycznie siły nie są wyrównane. Dlaczego nie są? Bo po kopnięciu przez strzelca piłka potrzebuje na ogół mniej niż pół sekundy, aby pokonać 11 metrów i dolecieć do linii bramkowej (osiąga wtedy prędkość od 80 do 100 km/h). Jeśli uświadomimy sobie, że bramkarz ma mniej więcej tyle samo nie tylko na wybór kierunku interwencji, ale na jej rozpoczęcie i przeprowadzenie, zrozumiemy, że nie zdąży, jeśli piłka nie poleci w jego stronę.

A dlaczego nie są wyrównane tylko teoretycznie? Bo o sukcesie strzelającego decyduje wiele czynników, dalece wykraczających poza jego techniczne umiejętności. Wiadomo np., że jeśli będzie celował w górny róg (jak wczoraj Duńczyk Kjaer), bramkarz pewnością nie sięgnie piłki. Tyle że strzelec musi jeszcze trafić. A podczas rozbiegu musi np. nie dać się sprowokować dziwnym zachowaniem bramkarza (pamiętacie taniec Jerzego Dudka na linii podczas finału Ligi Mistrzów Liverpool-Milan w 2005 r.? a to, jak w trakcie Euro 2004 Portugalczyk Ricardo zdjął rękawice, by zdeprymować Anglika Vassela? wczoraj na linii i Chorwat Subasić, i Duńczyk Schmeichel podskakiwali i wymachiwali rękami, by wydać się większymi, niż są w rzeczywistości). Musi zdecydować, czy zaplanować z góry kierunek strzału, czy uzależnić go od postawy rywala, której powodem jest czasem ta zmiana tempa rozbiegu w ostatniej chwili (minimalnie skuteczniejsze jest planowanie; inna sprawa, że również większość bramkarzy z góry decyduje, w który róg się rzuci –  w trakcie psychologicznego pojedynku obaj więc blefują, a czasem blefują podwójnie). Musi wziąć rozbieg, trochę (ale niezbyt długo, bo zbyt wiele czasu na myślenie szkodzi) odczekać i…

„W ciągu ostatnich 30 lat w ponad 130 badaniach naukowych podjęto próby zidentyfikowania czynników, które mogą mieć wpływ na osiągnięcie sukcesu przy wykonywaniu rzutów karnych – piszą Daniel Memmert i Benjamin Noël, autorzy książki „11 metrów” (ukazała się po polsku nakładem wydawnictwa „Charaktery”), choć zauważają, że „wiele aspektów skuteczności wykonywania rzutów karnych nie zostało jeszcze wystarczająco zbadanych”. Na całe szczęście, miałbym ochotę dodać, bo jednak najlepsze w futbolu jest to, że wciąż wymyka się on specjalistom od szkiełka i oka (na marginesie, i patrząc z perspektywy bramkarza dodam też, że fach ten zapewne nie bez powodu przyciągał artystów i intelektualistów; między słupkami stawali np. Albert Camus, Władimir Nabokow czy Karol Wojtyła). Z drugiej strony: czy nie jest dobrze wiedzieć, co nauka mówi o tradycyjnych futbolowych przesądach, np., że zawodnicy sfaulowani nie powinni sami „wymierzać sprawiedliwości”?

Warto w każdym razie pamiętać o tym, co ostatecznie przesądziło o rozstrzygnięciu serii rzutów karnych po ćwierćfinałowym meczu Argentyna-Niemcy podczas mundialu w 2006 roku. O tym, że Argentyńczycy okazali się wówczas gorsi, w dużej mierze zdecydował fakt, że niemiecki bramkarz Jens Lehmann przed każdym strzałem wyciągał zza getrów niewielką karteczkę i coś na niej czytał. Jak się później okazało, z siedmiu nazwisk, które zapisał Lehmannowi (z opisem strzeleckich przyzwyczajeń ich właścicieli) niemiecki trener bramkarzy Andreas Koepke, tylko dwa należały do wykonawców argentyńskich jedenastek, ale obaj ci piłkarze strzelili dokładnie jak, jak przewidywali Niemcy. Lehmann podobno nie widział zapisków swojego szefa zbyt wyraźnie, ale większość zrobiła siła sugestii: ponieważ wydawało się, że Niemiec zna ich zamiary, kolejni strzelcy wpadali w panikę.

Memmert i Noël są psychologami sportu. Dowiadujemy się dzięki nim, że warto czasem powierzyć strzelenie karnego bramkarzowi lub obrońcy, czyli zawodnikom ukierunkowanym raczej na myślenie w kategoriach bezpieczeństwa i zobowiązań. Dowiadujemy się też, że golkiper zamiast ustawiać się dokładnie na środku bramki, może wybrać prawą lub lewą stronę, przesuwając się wszakże o nie więcej niż 10 centymetrów: strzelec niemal na pewno wybierze bardziej odsłoniętą część, więc bramkarz w odpowiednim momencie będzie mógł rzucić się w tę stronę…

Dowiadujemy się, że prawdopodobieństwo bramki z karnego wynosi w Bundeslidze 75 proc. Nie dowiadujemy się jednak, dlaczego w 1986 r. Helmut Ducadam ze Steauy obronił wszystkie karne w finale Pucharu Europy z Barceloną. Może udało mu się dlatego, że – jak sam mówił – gdyby nie został piłkarzem, z pewnością byłby psychiatrą, bo zawsze lubił chodził chodzić po ulicach i, patrząc na ludzi, myśleć, co im siedzi w głowach? A może on także, podobnie jak kiedyś stojący między słupkami Camus, szybko nauczył się, że piłka nigdy nie zmierza tam, gdzie by się jej spodziewał? Ciekawa rzecz: mówiąc o strzelaniu karnych, często sprawiamy wrażenie, jakbyśmy mówili o życiu.

W tekście wykorzystałem fragmenty recenzji z książki „11 metrów”, która ukazała się w nieregularniku „Charaktery pisma”.

Chorwackie serce

W sobotę Leo Messi i Cristiano Ronaldo, w niedzielę Andres Iniesta: z mundialem żegnają się najwięksi artyści dzisiejszej piłki. Luka Modrić jeszcze w Rosji zostanie, choć niewiele brakowało.

To nie był jego mecz, mimo iż przez chwilę wydawało się, że będzie. Nie był, bo po dobrym początku i kilku świetnych podaniach na skrzydło, tak naprawdę Duńczycy Braithwaite, Delaney i Schoene potrafili go zneutralizować. Bo przez długie minuty biegał zbyt daleko od bramki Schmeichela. Bo kiedy miał okazję do strzału z dystansu – paskudnie spudłował. Bo kiedy na dwie minuty przed końcem dogrywki powinien był przesądzić o losach meczu, wykonując rzut karny dla Chorwacji – strzelił na tyle czytelnie, że duński bramkarz złapał piłkę. Bo tak naprawdę był to mecz bramkarzy, jak w transie broniących w trakcie serii jedenastek.

To był jego mecz, mimo iż przez chwilę wydawało się, że nie będzie. Był, bo choć przez długie minuty biegał zbyt daleko od bramki, a środkowi pomocnicy Danii robili wszystko, by uniemożliwić mu dyrygowanie grą swojej drużyny, w dogrywce zdołał dwukrotnie popisać się kapitalnymi podaniami z głębi pola, wypuszczającymi w bój Kramaricia i Rebicia. W pierwszym przypadku chorwackiemu napastnikowi się nie udało, w drugim Rebić zdołał wyminąć bramkarza i został sfaulowany przez obrońcę. W normalnych warunkach już same te dwa zagrania (a przecież było jeszcze dośrodkowanie z rzutu wolnego, po którym bramkę mógł zdobyć Lovren; w statystyce podań kluczowych kapitan Chorwatów i tak przewodził) wystarczyłyby do uznania go piłkarzem meczu, problem w tym, że to on zdecydował się wykonywać rzut karny – i strzelił tak czytelnie, że duński bramkarz… Dobrze, przestańmy się powtarzać. Tak, to był jego mecz, bo przecież kilka minut później zdecydował się podejść do rzutu karnego po raz kolejny – i tym razem trafił. Luka Modrić. Kapitan, lider, przywódca, kreator, dobry duch i serce drużyny – określenia można by mnożyć, choć tak naprawdę każde z nich pomija kwestię fundamentalną: czy nie jest aby najbardziej niedocenianym piłkarzem świata?

Historia jego niedocenienia jest z pewnością długa. Pamiętam choćby jeden z najbardziej traumatycznych wieczorów i tak dość traumatycznej historii najnowszej angielskiego futbolu. 21 listopada 2007 roku na Wembley, w strugach lejącego deszczu, przed którym stojący przy linii bocznej selekcjoner gospodarzy chronił się pod niebiesko-czerwonym parasolem z logo sponsora drużyny (tabloidy nigdy nie darowały Steve’owi McClarenowi, że nie mókł wraz ze swoimi piłkarzami), Anglia przegrała z Chorwacją 2:3, co oznaczało, że traci szansę na awans do mistrzostw Europy 2008. Ból po klęsce był tak wielki, a pragnienie znalezienia winnych niespodziewanej katastrofy tak duże, że w angielskich mediach niemal nie zauważano oczywistej klasy rywala, który zresztą także podczas turnieju w Szwajcarii i Austrii grał kapitalnie i stracił awans do półfinału w dramatycznych okolicznościach dogrywki meczu z Turcją. Owszem, tu i ówdzie pojawiały się nazwiska strzelców bramek – Krajncara, Olicia, Petricia – ale o tym, że jednym z architektów zwycięstwa był stabilizujący środek pola Modrić nikt chyba nie wspominał. Kiedy pół roku później młody pomocnik Dynama Zagrzeb trafiał do Tottenhamu, dziennikarze również nie kryli sceptycyzmu. Szesnaście milionów funtów za takie chuchro?

Niedoceniany bywał i w następnych latach. W Tottenhamie – ustawiany początkowo na skrzydle – wywalczył sobie wprawdzie miejsce w środku pola i pomógł drużynie po raz pierwszy w jej dziejach awansować do Ligi Mistrzów, ale ileż to razy słyszałem, że jak na zawodnika grającego na tej pozycji strzela zbyt mało bramek (jedno, cudowne zaiste trafienie z Liverpoolem kibice z White Hart Lane wspominają wśród kaskady trafień w trybuny). W Realu Madryt uznano go początkowo za najgorszy transfer sezonu. Później wprawdzie czterokrotnie wygrywał z tą drużyną Ligę Mistrzów, ale jakoś tak się składało, że w Madrycie zawsze głośniej było o Ronaldo, Bale’u, Benzemie, a nawet o Kroosie, Ramosie czy Marcelo. Chyba dopiero na mistrzostwach świata w Rosji, zwłaszcza po pięknej bramce strzelonej Argentynie, zaczęliśmy sobie uświadamiać, jakiegoż to gościa mieliśmy i mamy. Zważcie jednak: jeden z licznych paradoksów futbolu polega na tym, że bardzo niewiele brakowało, by tego małego geniusza i współautora tylu chorwackich sukcesów obciążyć odpowiedzialnością za klęskę. Gdyby tylko w serii jedenastek Eriksen nie trafił w słupek…

Dobrze jest wiedzieć, skąd się wziął. Warto pamiętać, że w piłkę zaczynał grać w kraju odczuwającym jeszcze skutki wojny, która spowodowała, że jako sześciolatek musiał wraz z rodziną opuścić teren zagrożony działaniami militarnymi (ojciec zresztą poszedł do wojska, a dziadek został zabity). Jako uchodźca mały Luka trafił do Zadaru, gdzie najpierw biegał za piłką po betonowych parkingach (prezes jego pierwszego klubu wspominał, że tak właśnie usłyszał o nim po raz pierwszy: jako o dzieciaku, który obija futbolówkę o ścianę między samochodami, przyjmując ją i kiwając się z wyimaginowanymi jeszcze rywalami). Później, już jako młody zawodnik Dynama Zagrzeb, został wypożyczony do położonego w Hercegowinie Mostaru – opowiadał potem, że piłkarz, który poradził sobie w słynącej z ostrej gry lidze bośniackiej, poradzi sobie wszędzie. Może trudno się dziwić, że dziś po pierwszym niepowodzeniu postanowił wykonać rzut karny po raz drugi.

Kiedy zdarzało mi się o nim pisać (a pisanie o nim należało zawsze do moich ulubionych zajęć), chętnie wracałem do anegdoty o tym, jak słynny trener Milanu, Niels Liedholm, postanowił ściągnąć do klubu Carlo Ancelottiego po tym, jak zobaczył, że młody wówczas Włoch – skądinąd później trenujący Modricia w Realu – nosi babci wiadra z mlekiem. „Dobry pomocnik to taki, który oddaje się do dyspozycji innych” – tłumaczył Liedholm i przez lata brzmiało to właśnie jak opowieść o Modriciu, nieustannie pokazującym się kolegom do gry nie po to, by ją sobie podporządkować, a raczej po to, by stworzyć taką możliwość innym. To właśnie dlatego – inaczej niż jego dzisiejszy rywal i kolejny mój ulubieniec z Tottenhamu, wspomniany Christian Eriksen – Modrić nie strzela wielu bramek i nie asystuje przy bramkach kolegów: jest raczej mistrzem podania przedostatniego albo rozpoczynającego akcję, która nie od razu zakończy się golem. Powiadają, że potrafi przewidzieć rozwój boiskowych wydarzeń na trzy podania do przodu. Że jest dla swoich drużyn jak fundament. Zapewnia harmonię i równowagę. Dba o balans. Poświęca się także w grze defensywnej: staje na drodze rywali, odbiera piłki, dziś zdarzało mu się wygrywać nawet walkę w powietrzu.

Wypada może dodać, że jak na fundament przystało, sam jest dobrze osadzony. Mówi się o nim, że stoi mocno na nogach (jeszcze jeden powód, dla którego nieudany karny wcale go nie załamał), co ma wymiar zarówno metaforyczny, jak zupełnie dosłowny. Mimo filigranowej sylwetki, rzadko daje się przewrócić potężnie nieraz zbudowanym rywalom; sekretem jest tu ponoć nisko zawieszony środek ciężkości, choć koledzy z Tottenhamu zachwycali się także siłą jego… łydek.

Oczywiście i tym razem musimy mówić o pięknie sportu zespołowego. O tym, że Chorwacja jest w ćwierćfinale nie tylko dzięki Modriciowi, ale także dzięki świetnie go dopełniającemu Rakiticiowi (i Kovaciciowi, który – jak trzeba – wejdzie z ławki, by wesprzeć ten kastylijsko-kataloński duet) oraz dzięki ciężko pracującym na skrzydłach Perisiciowi i Rebiciowi. O roli broniącego rzuty karne bramkarza napiszę pewnie jutro. Na razie ucieszę się tylko, że nie miał racji Nick Hornby, pisząc w „Futbolowej gorączce”, że „Rozgrywanie wyszło z mody zaraz po jedwabnych szalikach i tuż przed nadmuchiwanymi bananami”. Owszem, Kroos i Oezil, Iniesta i Silva, a także Eriksen odpadli już z turnieju, a Andreę Pirlo oglądamy tylko w reklamach, ale pozostał jeszcze pewien maleńki Chorwat. Spróbujcie go docenić.

Umarł król, niech żyje król

To jest ciekawe uczucie, ta ulga po odpadnięciu naszych, ulga, że oto wreszcie można oglądać na spokojnie, zachwycać się pięknem gry, cieszyć się detalami, smakować niuanse już bez tego, odbierającego w jakimś stopniu zdolność trzeźwej analizy, patriotycznego obciążenia. Uczucie ciekawe, bo przecież niechciane, bo przecież tak naprawdę chciałoby się mówić, dajmy na to, o strzale Bereszyńskiego tak, jak o uderzeniu Pavarda albo zachwycać się cichą kompetencją Góralskiego tak, jakby to był Ngolo Kante. Niestety, z polskich porównań da się dziś użyć tylko jednego: Olivier Giroud był w meczu Francja-Argentyna równie niewidoczny jak Robert Lewandowski.

Przyznacie: naprawdę było się czym zachwycać. Przyznacie także: było się czym zachwycać, bo w pewnym momencie boiskowe wydarzenia wyrwały się spod czyjejkolwiek kontroli. Bo nikt (Argentyńczycy zwłaszcza, których gen samozniszczenia dawał o sobie znać co najmniej kilka razy i tylko spolegliwości sędziego zawdzięczają to, że skończyli ten mecz w komplecie) nie panował nad emocjami. Bo działy się tutaj rzeczy zaprzeczające logice – jak ta, że cudowną bramkę dla Argentyny zdobył jeden z jej najsłabszych reprezentantów na tym mundialu, dziś również fatalny (sprawdziłem: od trzydziestego metra przed bramką Llorisa jego wszystkie podania chybiły celu) Angel di Maria.

Z drugiej strony: kto po takim widowisku chciałby sobie zawracać głowę kwestią kontroli. Tym, czy po objęciu prowadzenia którakolwiek z drużyn potrafiła spowolnić na chwilę grę, dokonać przegrupowania, cofnąć się nieco głębiej i pozbawić Kyliana Mbappe miejsca do nabrania szybkości (w przypadku Argentyny), albo (w przypadku Francji) postawić na dłuższe utrzymywanie się przy piłce. „Kochamy futbol – napisał w jednym ze swoich felietonów dla „Guardiana” Jorge Valdano, argentyński mistrz świata z 1986 roku, a po zakończeniu kariery jeden z najciekawszych piłkarskich teoretyków – bo jest przeciwieństwem nauki: prymitywny, przekorny, emocjonalny. Kochamy futbol za jego brak precyzji, za jego błyski geniuszu i za jego pomyłki, kiedy piłka nagle skozłuje albo lewy obrońca nieoczekiwanie zagra fatalny mecz, bo poprzedniego wieczora pokłócił się z dziewczyną”. Ech, mało kto opowiada o piłce tak pięknie jak Argentyńczycy (o sile intelektualnej futbolu znad La Platy świadczy także liczba trenerów, którzy poprowadzili na tym mundialu różne reprezentacje). Żeby jeszcze w piłkę grali tak pięknie, jak opowiadają…

Inna sprawa, że tak naprawdę wypadli w tym meczu lepiej, niż można się było spodziewać. O tym, że największym problemem tej reprezentacji jest szybkość środkowych obrońców, wiedzieliśmy od chwili ogłoszenia jej składu – był to także główny powód, dla którego trener Jorge Sampaoli nie mógł postawić na preferowaną przez siebie grę intensywnym pressingiem i wysoko ustawioną defensywą, w czwartym kolejnym spotkaniu wybierając odmienną taktykę i skład personalny, a jak mówią plotki: dostosowując się do oczekiwań liderów drużyny, Leo Messiego i Javiera Mascherano. Od chwili ogłoszenia składu reprezentacji Francji wiedzieliśmy też, że szybkość takich zawodników jak Kylian Mbappe czy Ousman Dembele będzie wśród jej największych atutów – taką akcję, jak ta, po której bezradny Rojo podcinał Mbappe i Griezmann wykorzystał karnego, przedstawiono wszak na niejednej przedmeczowej analizie. Los i tak długo uśmiechał się do Argentyńczyków (albo raczej Francuzi pokazywali, że nie są wciąż materiałem na mistrzów świata – tyle miejsca dla di Marii w środku pola przy uderzeniu na bramkę Llorisa trudno nie uznać za błąd drugiej linii, w końcówce także Messi i jego koledzy zbyt łatwo znajdowali sobie miejsce w polu karnym Francuzów), zwłaszcza wtedy, gdy faulujący Mbappe Tagliafico obejrzał jedynie żółtą kartkę, i przy rykoszecie, który myląc Llorisa dał bramkę Mercado i jedyne w tym meczu prowadzenie Albicelestes. Oczywiście: na genialne, najpiękniejsze dotąd na mundialu trafienie Pavarda, nikt by nie poradził, ale w kolejnych minutach Francuzi obnażali słabe punkty Argentyńczyków niemal w każdej akcji. Imponowały odbiory, ale też świetne długie podania Pogby. Zachwycały szybkość, dryblingi, ale też umiejętność wychodzenia na pozycję i panowania nad piłką w tłoku (dała o sobie znać przy golu numer trzy) Mbappe. Cudowna była rozpoczęta przez Hugo Llorisa akcja, po której pięć podań później młodziutki gracz PSG zdobywał swoją drugą bramkę. Przy każdym z tych olśnieni bladły odbywające się zbyt daleko od francuskiej bramki dryblingi Messiego czy nieśmiałe próby rozegrania piłki przez Banegę. O tym, dlaczego kapitan Argentyńczyków był w tym meczu „fałszywą dziewiątką”, schodził do środka, a w polu karnym nie pojawiał się żaden z jego kolegów, o tym, dlaczego di Maria tyle razy dośrodkowywał niepomny, że na jego zagranie nie czeka siedzący do końca na ławce Higuain, można by jeszcze napisać niejedno zdanie

W ogóle chciałoby się jeszcze pisać o tym meczu – nawet ryzykując spóźnienie na starcie Portugalia-Urugwaj. Głównie o tym, jak po raz kolejny w dziejach futbolu starego króla zastępuje młody. Gwiazda Leo Messiego, największego piłkarza naszych czasów, przygasa. Mistrzostwa świata nie zdobędzie już nigdy. Świat patrzy na gwiazdę wschodzącą, Kyliana Mbappe (zabawne: od tylu miesięcy wiedzieliśmy, ile pieniędzy zapłacili za niego arabscy właściciele PSG, ale w futbolowym panteonie znalazł się dopiero dziś; jeszcze jeden dowód na niesłabnącą magię mundialu). Teraz to Francuz ma świat u swych stóp, ale mnie przypomina się, jak 20 lat temu podczas mistrzostw świata w jego ojczyźnie wszyscy zachwycaliśmy się młodziutkim Michaelem Owenem – i jak później kariera Anglika przygasała w niespełnieniu. Kochamy futbol, wypada powtórzyć za Jorge Valdano, bo jest przeciwieństwem nauki. O tym, gdzie będzie za kilka tygodni, kilka miesięcy i lat Kylian Mbappe, nie jesteśmy w stanie powiedzieć nic.

Chochoł sarmackiej melancholii

Najłatwiej byłoby powiedzieć, że tak właśnie mógł wyglądać pierwszy mecz Polaków na tym turnieju. Tylko że mówiąc w ten sposób, niczego się nie nauczymy.

Złudzenia są naszą radością i naszym cierpieniem – napisał kiedyś Józef Tischner, którego osiemnastą rocznicę śmierci dziś właśnie obchodzimy. Zastosowanie cytatu z Księdza Profesora do tego, co przeżyliśmy w ciągu ostatnich kilkunastu dni (wliczając w to wygraną z Japończykami), wydaje się aż nazbyt łatwe. Przez długie miesiące czekania na mundial żyliśmy złudzeniami o świetnie przygotowanej reprezentacji, lekceważąc sygnały ostrzegawcze (takie choćby, że wielu kluczowych zawodników tej drużyny grało w trakcie minionych miesięcy mało bądź desperacko walczyło z czasem, by zdążyć się wykurować na najważniejszą piłkarską imprezę w życiu). Ba: żyliśmy nimi nawet po tym pierwszym, fatalnym i decydującym tak naprawdę o całej katastrofie meczu z Senegalem, w którym – upieram się – naprawdę: trenerski zamysł był dobry, a zagadką pozostaje jedynie, dlaczego piłkarze nie potrafili podjąć oczekiwanego od nich ryzyka, do czasu nieszczęsnego rykoszetu i samobójczej bramki Cionka wybierając bezpieczne podania między obrońcami. Cieszyliśmy się złudzeniami, a teraz cierpimy, tym bardziej, że kiedy było już po wszystkim, Polacy pokazali, że są jednak w stanie wygrać mecz na mistrzostwach świata. „Miałeś, chamie, złoty róg…” – można by przywołać cytat z ważnego dla Tischnera dramatu; dramatu, z którego pochodzi też symbol, na kanwie którego filozof z Łopusznej, a zarazem wieloletnia podpora redakcji „TP”, zbudował jeden ze swoich najważniejszych esejów.

„Chochoł sarmackiej melancholii”, krytyka naszych wad zbiorowych, traktuje w dużej mierze o polskiej apatii, o nostalgicznym poczuciu niespełnienia, nieokreślonym żalu po utraconej szansie, tułającej się po zakamarkach świadomości irracjonalnej nadziei, że owa szansa powróci, i pretensji do świata, który jest obwiniany za naszą porażkę (nie uwierzycie: w redakcyjnym archiwum znalazłem świetną analizę tego tekstu pióra Jarosława Gowina). Owa melancholia nie jest nastrojem przejściowym, ale stałym sposobem naszego zbiorowego istnienia. Nostalgiczny Sarmata pogrąża się we śnie, rezygnuje z walki – kiedy na boisku traci pierwszą bramkę, już się nie podnosi. Brak mu odwagi, której miejsce zajmuje „zadzierzystość”, poza na użytek innych, z których opinii na nasz temat czerpie poczucie własnej wartości. Pasuje, pasuje, jak cholera – może tyle się zmieniło przez prawie pół wieku, które upłynęło od chwili, kiedy Tischner pisał ten tekst, że nie winimy świata za porażkę na mundialu. Nie jest to wiele, ale zawsze jest to coś.

Mam wielką nadzieję, że nie ulegniecie kolejnemu złudzeniu i, ciesząc się z samego faktu wygranej z Japończykami, nie będziecie mówić, że to od początku mogło tak wyglądać. Dziś, tak samo jak podczas meczu z Senegalem również brakowało przecież ruchu z przodu, a w środku pola ziała dziura. Dziś, tak jak wtedy większość podań wymieniali między sobą obrońcy, również wtedy czasami obserwowaliśmy próbę (najczęśniej niecelnego) zagrania długiej piłki. Tak samo jak wtedy bolały zęby, kiedy patrzyło się na proste straty, w których dzisiaj prym wiódł, niestety, Jan Bednarek (niech was nie zmyli bramka, którą strzelił Japończykom: jeśli podczas pierwszej połowy meczu z Senegalem mówiło się, że elektryczny jest Cionek, cóż dopiero powiedzieć o dzisiejszych zachowaniach Bednarka w defensywie?). Senegalczycy zdobyli bramkę jako pierwsi, a Polaków sparaliżowało. Dziś jako pierwsi strzelili, po ćwiczonym pilnie stałym fragmencie gry, piłkarze Adama Nawałki: na boisku zrobiło się więcej miejsca, łatwiej było grać tak zwaną swoją grę, czyli kontratakować. Cały czas pewni awansu Japończycy przesadnie w tym jednak nie przeszkadzali. Nie wzięlibyśmy takiego wyniku, a nawet takiej – powtórzmy: dalekiej od ideału – gry na inaugurację? Atmosfera w drużynie nie poprawiłaby się, nie poniosłaby Polaków dalej w turniej, nie zintegrowałby zespołu fakt, że zwycięstwo zapewnił jeden z wchodzących dopiero do niego zawodników? Zielińskiemu nie grałoby się łatwiej ze świadomością, że także w reprezentacji potrafi zagrać świetną piłkę do przodu, choćby taką jak ta do Grosickiego, po którego podaniu doskonałą okazję zmarnował Lewandowski?

„Złudzenia są naszą radością i naszym cierpieniem”, powtórzmy. Polska nie zagrała dziś lepszego meczu niż dwa poprzednie. Japonia nie musiała się starać tak bardzo, jak w meczach z Kolumbią i Senegalem. Różnica między nią a naszymi poprzednimi rywalami, ze szczególnym uwzględnieniem Kolumbii, polegała na tym, że ona wygrać nie musiała. Cholernie trudno się z tym wszystkim pogodzić, ale nie ze względu na dzisiejsze zwycięstwo. „Przez jakiś szczególny zbieg przypadków świat kolorowej Utopii mógł się ucieleśnić – to znów Tischner, i aż trudno uwierzyć, że nie o mundialu w Rosji. – Rezolutność musiała się zdobyć na gest skorzystania z nadciągającej Okazji. Ale gestu nie było, najwyżej jakieś usiłowania. Tragiczny paradoks polega między innymi na tym, że właściwie nie wiadomo dlaczego”. Dlaczego, ach, dlaczego, mając jedyny taki mundial mając w życiu, pogrążyli się w drzemce? Dlaczego pozwolili, by nawet końcówka meczu z Japonią potoczyła się w tak letargicznej atmosferze?

Żeby było jasne: nie chcę cytatami z Tischnera zwalniać tej drużyny i jej selekcjonera od odpowiedzialności. Nie szukam kozłów ofiarnych, ale chciałbym wiedzieć, co się właściwie stało. Przyjmuję do wiadomości wszystkie te zdania, napisane w ciągu ostatnich paru dni przez kolegów (ani się obejrzałem, a sam zacząłem je powtarzać): że może zwyczajnie ta drużyna osiągnęła już swoje maksimum przed dwoma laty na Euro. Że dwa lata to w piłce nożnej epoka; w życiu piłkarza nawet jedna piąta kariery. To sir Alex Ferguson mówił o trzyletnich cyklach, a najtrudniejsze jest przejście między jednym cyklem a drugim. Wielu trenerów odpada właśnie wtedy – Adamowi Nawałce, jak wielu innym w tym fachu, zwyczajnie się nie powiodło przejście między jednym cyklem a drugim. Może, gdyby mistrzostwa świata odbywały się rok później, gra trójką obrońców na przykład byłaby lepiej przećwiczona, a zmiennicy tych, którzy przez tyle miesięcy leczyli kontuzje, lepiej wkomponowali się w drużynę… Złudzenia?

Nie jest łatwo po tym wszystkim bronić myśli, którą nosiłem przez ostatnie dni: że mianowicie Adam Nawałka powinien zostać. Bo wiecie: jestem zdania, że trenerzy piłkarscy zaliczają się tej, niemałej w końcu, kategorii ludzi, którzy potrafią uczyć się na błędach, więc lepiej, żeby polski selekcjoner mógł dokończyć to, co zaczął, samemu wyciągając wnioski. Tak w głębi to przecież on najlepiej wie, co zostało schrzanione. Nowy początek, co braliśmy choćby po odejściu Leo Beenhakkera, zamiast odrodzenia przynosi początek kolejnej smuty.

Tischner mówił, że z porażek wynosi się gorycz, z klęsk można wynieść honor i naukę. O honorze wolałbym już naprawdę nie mówić. Żeby jakaś nauka z tego była.

Kiedy nie wygrywają Niemcy

W meczu z Koreą Południową, niezależnie od wszystkich słów krytyki, jakie spadły po nich w ostatnich godzinach, Niemcy stworzyli wystarczająco wiele sytuacji, by wygrać.

Czekam i czekam na tekst, który wyjaśni przyczynę niemieckiej porażki – i takiego tekstu nie znajduję. Od chwili odpadnięcia Niemców z mundialu upłynęły już długie godziny, mecz z Koreańczykami, podobnie zresztą jak spotkania poprzednie, przenicowano na każdą stronę, dowiedzieliśmy się choćby i tego, że Mesut Oezil, który zdaniem wielu w ogóle nie powinien był wracać do pierwszego składu, wykonał w jego trakcie aż siedem podań kluczowych. Ciekawe. Podobnie jak ciekawe są uwagi o niezabraniu przez Joachima Loewa na mundial szybkiego i grającego bezpośrednią piłkę Leroya Sane z Manchesteru City. O tym, że selekcjonerowi Niemców nie udało się zintegrować w jeden zespół starych mistrzów i młode wilczki, z którymi wygrywał Puchar Konfederacji. Że byli zbyt pewni siebie, zbyt rozluźnieni, może zbyt już nasyceni, co jednak dziwne, zważywszy właśnie na liczbę młodych twarzy w drużynie. Że ci młodzi nie walczyli o swoje, z góry pogodzeni z rolą rezerwowych. Że kiepskie wyniki i kiepska forma prezentowana podczas przedmundialowych sparingów nie zdołały ich przebudzić. Że – zwłaszcza w pierwszym meczu z Meksykiem, czemu z pewnością nie sposób odmówić słuszności – nie zadbali o należytą równowagę między defensywą a atakiem: że w trakcie meksykańskich kontrataków tych kilku obrońców nie miało wsparcia powracających graczy z pierwszych linii. Że zmian w składzie – szczególnie jednak przed meczem z Koreańczykami – było zbyt wiele, czego pośrednim dowodem były zresztą szybko, bo już w przerwie dokonywane korekty. Że, co brzmi wręcz niewiarygodnie, mieli aż nadmiar bogactwa i nie wiedzieli, jak go wykorzystać; że zgubił ich nadmiar równie dobrych, wydawałoby się, możliwości personalnych. Że – to będzie zresztą uwaga natury generalnej – nie od dziś wyczerpuje się w futbolu formuła oparta o sterylne posiadanie piłki; że już w czasach schyłkowej Barcelony Pepa Guardioli znajdowano na nią receptę, zwłaszcza gdy drużyna prowadząca grę robiła to w tak statecznym tempie, jak wczoraj Niemcy (uwierzycie, że w meczu z Koreą zagrali tylko jedną prostopadłą piłkę?!). Że, jednym słowem, zabrakło Sturm und Drang.

Chyba o żadnej innej drużynie nie przeczytałem tylu ciekawych tekstów, co właśnie o Niemcach –  spora w tym zasługa Michała Treli z „Przeglądu Sportowego”. Wydawali się symbolem nie tylko solidności i kreatywności, ale również nowoczesności – w jednym z artykułów Treli znalazłem historię o tym, jak przy pomocy serwisu WhatsApp sztab trenerski wymieniał się z zawodnikami filmami i informacjami na temat rywali, co pozwoliło zauważyć (zrobił to obrońca Jerome Boateng), że Cristiano Ronaldo ma tendencję do uciekania od obrońcy w określoną stronę zależnie od tego, w jaki sposób patrzył na nadlatującą piłkę, nade wszystko jednak: co integrowało grupę. Mieli wybitne indywidualności (naprawdę zbyt wiele?), z reżyserem gry i bohaterem meczu ze Szwedami Tonim Kroosem na czele. Mieli wybitnego trenera, o którym mówi się, że jest wdzięcznym partnerem rozmów pani kanclerz Angeli Merkel.

Dziwna rzecz: inaczej niż z Hiszpanią przed czterema laty, Włochami sprzed lat ośmiu czy nawet Francją sprzed lat szesnastu (wszystko to są drużyny, które jako obrońcy tytułu mistrzowskiego nie były w stanie wyjść z grupy na kolejnym turnieju), i inaczej niż z Polską na tym mundialu, trudno tu mówić o wyczerpaniu się jakiegoś naturalnego cyklu: większość reprezentantów Niemiec to wciąż zawodnicy, którzy mogą myśleć, że najlepsze lata kariery jeszcze przed nimi. Dlaczego więc?

Jak powiadam: przeczytałem o tym mnóstwo tekstów, a większość z nich analizowała problemy mentalne niemieckiej drużyny. Bardzo możliwe, że wszystko to prawda, ale mam też swoją cichą hipotezę. W meczu z Koreą Południową, niezależnie od wszystkich słów krytyki, jakie spadły po nich w ostatnich godzinach, Niemcy stworzyli wystarczająco wiele sytuacji, by wygrać. O tym, że nie padły gole, decydowały centymetry. To, że piłka spadła na szyję, a nie na głowę Matsa Hummelsa. To, że opadła na poprzeczkę, a nie tuż pod nią. To, że końcami palców sięgnął jej koreański bramkarz. Centymetry dzieliły Niemców od tego, by zrobić to, co zrobili tyle razy w życiu. Z komputerowej analizy tzw. oczekiwanych goli (opiera się o rachunek prawdopodobieństwa, z jakim strzał oddany z danego miejsca i w określonych okolicznościach kończy się bramką) wynikało, że powinni trafić do siatki co najmniej dwukrotnie.

Inna sprawa, że podoba mi się w Niemcach to, że rozmowa o odpadnięciu z turnieju odbywa się u nich w atmosferze wolnej od nagonki, a kwestia pozostania Joachima Loewa na posadzie selekcjonera będzie przede wszystkim jego własną decyzją. To akurat ważna lekcja dla nas: porażka i kryzys (zwłaszcza wolne od atmosfery polowania na czarownice) jest szansą na rozpoczęcie nowego etapu.

Argentyńska trzecia droga

Gdyby Messi kolejny raz samodzielnie wyciągnął swoich rodaków z kłopotów, oznaczałoby to zafałszowanie jakiejś fundamentalnej prawdy o piłce nożnej. Żeby Argentyna mogła wygrać mecz na tym mundialu, musiała w końcu stać się zespołem.

Sankt Petersburg, 21.14 czasu lokalnego. Na stadionie Kriestowskim znajdujący się niemal idealnie przy linii środkowej argentyński pomocnik Enver Banega zagrywa piłkę mniej więcej w okolice linii pola karnego. Futbolówka spada na lewe udo wbiegającego w lukę między nigeryjskimi obrońcami niskiego brodacza w koszulce w biało-niebieskie pasy, który kontroluje jej lot tak, by mogła zsunąć się na jego lewą stopę, a potem zacząć toczyć się przed nim. Brodacz robi krok, później drugi, trzeci, czwarty, piąty i szósty (przy tych trzech ostatnich zwalnia nieco, by dostosować swój bieg do tempa, z jakim piłka przesuwa się po murawie, a wraz z siódmym krokiem nadchodzi uderzenie jego prawą, czyli teoretycznie słabszą nogą. Piłka mija bramkarza i wpada do siatki, strzelec biegnie w stronę narożnika, gdzie klęka i podnosi wzrok ku górze. Nie widać, żeby się cieszył, choć ci, którzy go znają, powiedzą potem, że ten gol zdawał się zdejmować mu z pleców stukilogramowy ciężar. Mija sekunda, dwie, trzy, i dobiegają do niego koledzy. Leo Messi zdobywa wreszcie swoją bramkę na mistrzostwach świata w Rosji. Leo Messi znów ratuje Argentynę. Leo Messi, jak tylekroć przedtem, pozwala kibicom Albicelestes wierzyć, że to jeszcze nie koniec.

Chciałoby się napisać kiedyś o tym golu jeszcze bardziej szczegółowo. Chciałoby się zwrócić uwagę na cechujący go minimalizm. Na to, że nie było tu ani jednego zbędnego gestu, żadnej pogoni za estetycznym efektem, żadnego ozdobnika, z których słynie choćby wielki sportowy rywal Messiego, Cristiano Ronaldo. Że strzelec zrobił dokładnie tyle, ile trzeba. Tyle że to przecież nie ten gol zdecydował o awansie Argentyny.

I pewnie dobrze, że nie zdecydował, bo gdyby Messi kolejny raz samodzielnie wyciągnął swoich rodaków za uszy, oznaczałoby to zafałszowanie jakiejś fundamentalnej prawdy o piłce nożnej. Żeby Argentyna mogła awansować, musiała w końcu stać się zespołem – tym zapominającym o konfliktach i podziałach, na temat których tyle się mówiło w ostatnich dniach (najgłośniejsza plotka mówiła, że piłkarze doprowadzą do zwolnienia trenera jeszcze przed dzisiejszym meczem). Zespołem, który długo, choć bez trenera (natychmiast zszedł do tunelu), cieszył się wspólnie na boisku po ostatnim gwizdku sędziego, skądinąd odegrywającym w tym dramacie rolę równie wielką, jak strzelcy bramek. Argentyna musiała znaleźć równowagę: między koncepcjami przywiązanego do gry pressingiem szkoleniowca Jorge Sampaoliego, a obsesją złożenia na Messiego najpierw całej odpowiedzialności za dobór taktyki i drużyny, a potem na samą grę. W pierwszym meczu, z Islandią, można było odnieść wrażenie, że to Leo dobrał zawodników i ustawienie. W drugim, z Chorwacją, widać było, że zrobił to Sampaoli. Dziś, kiedy Argentyna zagrała w ustawieniu 4-3-3, doszło w końcu do syntezy.

Była to zresztą synteza nie tylko sampaolismo i messismo, ale także menottismo i bilardismo. Kiedy w dzisiejszym felietonie dla „Guardiana” Jorge Valdano, argentyński mistrz świata z 1986 roku i legenda Realu Madryt, zastanawiał się, co ważniejsze – talent czy huevas (mówiąc nieco eufemistycznie, chodzi w tym słowie o wykazywanie się odwagą i charakterem), było to echo odwiecznego sporu między zwolennikami przywiązanego do pięknej gry Cesara Luisa Menottiego, który zdobył dla Argentyny mistrzostwo świata w 1978 r., a wyznawcami pragmatyka Carlosa Bilardo, który triumfował osiem lat później. Trzeba pamiętać, że obecny selekcjoner, Jorge Sampaoli, pochodzi raczej ze szkoły tego, który zaproponował „trzecią drogę”, czyli Marcelo Bielsy.

Zanim jednak doszło do syntezy, Argentyńczycy musieli cierpieć. Mascherano, ten rzeczywisty kapitan drużyny sprzed czterech lat (Messi pełnił wówczas rolę „cichego lidera”, a szatnią rządził, przemawiając do kolegów choćby przed finałową dogrywką właśnie Mascherano), który tyle razy podrywał drużynę do walki, jest już cieniem siebie, a jego strata piłki na własnej połowie jeszcze w pierwszej fazie spotkania wróżyła późniejsze kłopoty. Zgoda: takich incydentów, jak ten, po którym sędzia Cakir podyktował karnego dla Nigerii, oglądaliśmy w trakcie każdego meczu kilkanaście, ale, po pierwsze, przepisy zawsze stanowiły, że w takich przypadkach sędzia powinien podyktować rzut karny (dziesięć lat temu zrobił to Howard Webb w meczu Polska-Austria na Euro), po drugie zaś, w dobie VAR można się liczyć z tym, że będą karane częściej niż dotąd. (Na marginesie: mniej oczywista była druga sędziowska decyzja – ta, po której Nigeryjczycy nie dostali drugiej jedenastki, choć argentyński obrońca dotknął piłki ręką we własnym polu karnym. Oglądający tę scenę na powtórce arbiter zobaczył, że wcześniej Rojo główkował – uznał więc, że ręka była przypadkowa. Zagranie ręką to skądinąd wysoce argentyński temat…)

Mnóstwo razy w trakcie tego meczu miałem wrażenie, że argentyńska historia znów się powtarza. Po karnym dla Nigerii słyszałem już te głosy gazet z Buenos Aires, o byciu moralnymi zwycięzcami, o krzywdzie i spisku międzynarodowym, który uniemożliwił im wyjście z grupy. Po tym, jak Higuain nie wykorzystał w pierwszej połowie doskonałego podania Messiego, uderzając w bramkarza (najpierw piłką, potem kolanem), a w drugiej połowie huknął w trybuny po dośrodkowaniu z lewego skrzydła, przypomniały mi się jego niewykorzystane sytuacje w finałach mundialu sprzed czterech lat i Copa America 2015. Kiedy czas płynął, zmiany nie przynosiły efektów, a Argentyńczycy raz za razem pudłowali (gol Rojo padł po ich pierwszym celnym strzale w drugiej połowie!), miałem wrażenie, że ścigające ich przez tyle lat demony, dopadną ich po raz kolejny. Nawet wulgarne gesty Maradony na trybunach nie były żadną nowością: kiedy jako trener zdołał rzutem na taśmę awansować z reprezentacją na mundial w RPA, w rozmowie z dziennikarzami zachował się równie haniebnie.

W końcu jednak Argentyna stała się zespołem. I w końcu zaczęła zarówno walczyć, jak grać w piłkę. Banega (dlaczego wcześniej nie wychodził w pierwszym składzie?), oprócz asysty przy golu Messiego, popisał się kapitalnym podaniem do di Marii. Asysta Mercado przy bramce Rojo również była fantastyczna. Kiedy Leo Messi wskoczył na plecy strzelca, jakby pokazywał w ten sposób, że zagra w następnej rundzie zawdzięczając to nie tylko własnemu geniuszowi, ale także kolegom i trenerowi. Po meczu wprawdzie mieszał w to wszystko jeszcze Boga („Wiedziałem, że jest z nami i że nas nie opuści” – mówił w rozmowie z dziennikarzami), o ile jednak znam się na teologii, akurat Bóg pozostał w tym meczu neutralny.

Oglądał Lukę Modricia.

Zanim upolujemy czarownice

Polska odpada z turnieju i nikt nie będzie po niej płakał. Prostych odpowiedzi o przyczynę klęski się jednak nie spodziewajcie.

A kiedy już ucichnie rechot i umilkną narzekania, kiedy ze ścian naszych domów i z telewizyjnych ekranów znikną reklamy z udziałem polskich reprezentantów, kiedy grono Całkiem Niezłych Dawnych Piłkarzy i Wielce Zasłużonych Trenerów (tych samych, którzy przekonywali, że jedziemy po medal, a przynajmniej po awans do ćwierćfinału) wyliczy wszystkie przyczyny polskiej klęski, kiedy przestaniemy stosować do niej wielkie kwantyfikatory i odczytywać przez jej pryzmat wszystkie przywary Umiłowanej Ojczyzny Naszej, może znajdzie się czas na to, żeby poczuć zwyczajny żal. W moim przypadku: żal piłkarzy, którzy pełni nadziei jechali na najważniejszą imprezę sportową w życiu, którzy drugi raz takiej szansy już nie otrzymają, i którzy ponieśli klęskę porównywalną, o ile nie większą z tymi, które spotykały ich poprzedników w 2002 czy 2006 roku.

Oczywiście bardzo chciałbym wiedzieć, dlaczego tak się stało. Zgrupowania trwały za długo? Kontuzja Glika naruszyła delikatną równowagę w drużynie? Zawodnicy, którzy pojechali do Rosji z poczuciem, że i tak nie zagrają ani minuty, zasiali w zespole atmosferę rozprężenia? Przy ustalaniu taktyki na Senegal trenera zawiódł, przyznajmy to po raz ostatni przed dymisją: nos na ogół tak niezawodny? Liczba zmian w składzie przed drugim meczem, niewątpliwa próba ratowania tego turnieju, okazała się jednak zbyt wielka? Plotek płynących ze zgrupowania płynie co niemiara, nie ma sensu ich tutaj przytaczać, niejedną pewnie przeczytacie w najbliższych dniach w miejscach z pewnością o wiele lepiej wyspecjalizowanych w plotkach niż „Tygodnik Powszechny”.

Ja, przywiązany jednak do poglądu, że futbol jest grą opinii i organicznie niechętny polowaniu na kozły ofiarne, chciałbym mimo wszystko pobronić decyzji selekcjonera – zarówno o wyjściu na Senegal w ustawieniu o wiele bardziej ofensywnym niż dotychczas przećwiczone (indywidualne błędy przy obu bramkach nie były przecież efektem doboru taktyki, a pretensje, jakie mieliśmy po meczu polegały przede wszystkim na niepodjęciu ryzyka i wybieraniu wyłącznie bezpiecznych rozwiązań), jak zwłaszcza o daleko idących zmianach w składzie i ustawieniu przed drugim meczem na turnieju. Decyzja o posadzeniu na ławce Milika była przecież oczywistością, a Błaszczykowski po spotkaniu z Senegalem nie wydawał się zdolny do gry przez dziewięćdziesiąt minut. Nieobecność Grosickiego? Przy przejściu na grę trójką z tyłu również miała sens, a samo przejście na rę trójkę i dołożenie Góralskiego w środku pola przy pressingu Kolumbijczyków brzmiało sensownie, pozwalało też uwolnić Zielińskiego od konieczności cofania się zbyt głęboko w poszukiwaniu piłki. Ryzyko było oczywiście na skrzydłach, ale po to też była dwójka defensywnych pomocników, żeby asekurować zapędzających się do przodu wahadłowych. Reprezentacja ćwiczyła grę w ten sposób, poszczególni piłkarze grali w ten sposób w klubach, nie mówimy tutaj o odkrywaniu piłkarskiej Ameryki.

Przyznajmy: w pierwszej fazie meczu wszystko działało. Była agresja w walce o piłkę, był pressing, było wygrywanie drugich piłek, a nawet odbiór na połowie rywala (stąd szansa Zielińskiego w 18. minucie), a przede wszystkim była asekuracja i naprawianie błędów – jak przy pierwszej groźnej kontrze Kolumbii w 21. minucie, albo przy akcji Ariasa minutę później. Albo jak w 24. minucie, kiedy Piszczek wybijał piłkę spod nóg Jamesa po tym, jak Pazdan wcześniej źle ocenił jej lot.

Do czasu jednak. Z każdą kolejną minutą Polacy ruszali się coraz mniej, Quintero znajdował miejsce między ich liniami, Cuadrado zaczął wygrywać pojedynki z osamotnionym już w tej fazie na lewej stronie Rybusem. Bramka po pierwszym celnym strzale Kolumbijczyków była efektem niezablokowanego dośrodkowania i zgubienia krycia przez środkowych obrońców. W tym miejscu faktycznie selekcjonera faktycznie bronić nie potrafię: wygląda na to, że kondycyjnie reprezentacja nie była przygotowana do turnieju równie dobrze jak dwa lata temu na Euro.

Druga połowa przypominała już czasy legendarnych podsumowań, wygłaszanych swego czasu przez Dariusza Szpakowskiego gdzieś około sześćdziesiątej minuty meczu. Hektary wolnego miejsca przed Cuadrado, jego dogrania do Falcao czy Jamesa – i szczęście Polaków, bo Kolumbijczycy (przypomnijmy na wszelki wypadek: gwiazdy światowego futbolu, porównywalne czy przerastające nasze, prowadzeni przez szkoleniowca z ogromnym doświadczeniem – także uczącego się na własnych błędach, popełnionych podczas mundialu z Argentyną) nie wykorzystywali dogodnych sytuacji. Struktura, która istniała w ciągu pierwszych minut meczu, była już tylko wspomnieniem.

Już słyszę te ataki. Ich pierwszym celem będzie oczywiście Adam Nawałka, krytykowany tym ostrzej, im bardziej malowniczo kreowano jego wizerunek hiperprofesjonalisty, przygotowanego w każdym calu na każdy możliwy rozwój wypadków. Drugim – niewidoczny podczas tego turnieju, dziś głównie przewracający się na murawę przy starciach z obrońcami Robert Lewandowski, zatrzymany przez Ospinę i w sytuacji sam na sam po długiej piłce od obrony, i po strzale z dystansu. Trzecim – okrzyknięty przez „Guardiana” polskim Kevinem de Bruyne inteligentny rozgrywający Napoli Piotr Zieliński. Czwartym – niewątpliwie zbyt elegancki jak na przeciętny gust przywiślański Grzegorz Krychowiak.

Wszystko się we mnie wzdraga przed dołączeniem do tego chóru. Przez długie miesiące i tygodnie przed turniejem z ust jego koryfeuszy nie słyszeliśmy, jeśli się nie mylę, przekonujących kontrpropozycji. Peszko miał grać? Kontuzjowany Glik? 4-4-2 miało być, żeby przez środek pola Kolumbijczycy przedostawali się równie łatwo jak Senegal?

Owszem, ja też mam pretensje do Adama Nawałki. Polegają na tym, że zbyt długo pozwolił nam żyć pięknym marzeniem. Przebudzenie było, nie powiem, przykre. Jest mi, nie powiem, żal. Wyrażenie wdzięczności za postęp, jaki ta reprezentacja zrobiła od czasu poprzednika zakrawa już na ułańską szarżę, więc w tym miejscu postawię kropkę. Kompanów do polowania na czarownice szukajcie gdzie indziej.