Archiwum autora: michalokonski

Tymczasowy klub

Rafa Benitez ma oczywiście rację: Chelsea popełniła błąd dając mu tytuł tymczasowego menedżera. Ba, popełniła błąd zatrudniając go. Zwalniając Roberto di Matteo. Wyrzucając Andre Villas-Boasa. Rozstając się z Carlo Ancelottim. Mam ciągnąć wyliczankę? Proszę bardzo: wręczając wypowiedzenie Jose Mourinho. Podpisując umowy o pracę z panami Scolarim czy Emenalo. Pozwalając piłkarzom na bezpośrednie kontakty z właścicielem, ponad głowami kolejnych szkoleniowców.

Rafa Benitez ma oczywiście rację: Chelsea to klub w stanie przejściowym. Wiedzieliśmy to już w ostatnich miesiącach pracy Ancelottiego, wiedzieliśmy, kiedy zaczynał Villas-Boas i kiedy di Matteo z powodzeniem zatrzymał na chwilę nieunikniony proces. Ustawienie, styl gry i skład personalny, którego trzon wykuwał się jeszcze za czasów Jose Mourinho dożywają swoich dni. Nie można czynić menedżerowi zarzutu z tego, że zdarza mu się sadzać na ławce Lamparda, Terry’ego czy Cole’a – trzeba mu pozwolić na szukanie nowych rozwiązań. Ustawiając jako punkt odniesienia w ocenie jego pracy nie arcyszczęśliwą wygraną w Lidze Mistrzów, tylko szóste miejsce na koniec poprzedniego sezonu Premier League.

Rafa Benitez ma oczywiście rację: kibice zajmujący się ubliżaniem trenerowi nie pomagają ani klubowi, ani drużynie (patrz stosunkowo najświeższe przykłady Alexa McLeisha w AV i Steve’a Keana w Blackburn). Zwłaszcza że prawdziwy adresat ich wściekłości jest dokładnie ten sam, co jego. I tymczasowy menedżer, i fani Chelsea nie mają odwagi powiedzieć wprost: klub, z którym się związali i który uważają za swój, to zabawka w ręku kogoś innego. Zabawka kosztowna, zabawka, dzięki której także oni mają co jakiś czas wiele radości (czy byłyby mistrzostwa i puchary, gdyby nie pieniądze Romana Abramowicza?), ale jednak zabawka. Rzecz jasna trudno się spodziewać, że kibice będą gryźć rękę, która ich karmi – pisałem już kiedyś, że powstrzymując się od krytykowania właściciela klubu zachowują się bardziej odpowiedzialnie niż on sam. Znajdują więc kozła ofiarnego i wypominają temu kozłowi jakieś mityczne wypowiedzi z czasów pracy w Liverpoolu, pomijając masę okoliczności łagodzących, np. taką, że to nie on przygotowywał tę drużynę do sezonu i nie on kupował do niej zawodników.

Rafa Benitez nie ma oczywiście racji, czyniąc pierwszą z podniesionych przez siebie kwestii przedmiotem publicznych rozważań. Podpisał kontrakt, dostaje niemałą pensję, więc powinien nadal robić swoje, nie dzieląc się frustracją z dziennikarzami. „Uważam, że moi szefowie zrobili ogromny błąd” – w jakiej firmie wypowiedzenie takich słów nie oznacza automatycznej dymisji?

Podejrzewam jednak, że Rafa Benitez wie, co robi. Że jego relacje z piłkarzami stały się w międzyczasie tak napięte (w ostatnich paru dniach plotki o awanturze w ośrodku treningowym dementowano co najmniej kilka razy…), iż uznał, że nie ma nic do stracenia. Nie miał wprawdzie karteczki, jak podczas słynnej liverpoolskiej konferencji na temat rywalizacji z MU, ale postanowił uprzedzić nieuniknione i sam pokierować scenariuszem swojego odejścia. Wiem, że piłka nożna jest zaludniona przez maniaków, ambicjonerów i frustratów, ale nie mieści mi się w głowie, że można dać się sprowokować hałaśliwej grupie z trybun, skandującej hasło nie tak znów obraźliwe. Klucza do wczorajszej tyrady upatruję więc raczej w zdaniu „Lubię trenować piłkarzy, nie nazwiska”.

Scenariusze na najbliższe godziny są zaiste fascynujące, zwłaszcza że będą miały wielkie znaczenie dla walki o pierwszą czwórkę. Realistyczne są moim zdaniem trzy. Pierwszy, mimo wszystko najbardziej prawdopodobny: Benitez, jak planowano, zostaje do końca sezonu; drużyna bez chemii i autorytetu gra w kratkę, doczłapując się do Ligi Mistrzów, bo inni mają jeszcze gorzej. Drugi: na parę miesięcy przychodzi Awram Grant. Wszyscy się z Chelsea nabijają, ale i w tym przypadku drużyna awansuje do Champions League. Trzeci, najbardziej wariacki, ale przecież w tym klubie od dawna mnóstwo rzeczy jest postawionych na głowie: tymczasowym menedżerem zostaje John Terry. Niektórzy się z Chelsea nabijają, niektórzy dopatrują się w tym wyborze jedynego logicznego. Czy dżentelmen ów będzie potrafił spełnić powierzone mu zadanie, nie próbuję nawet zgadywać.

Chelsea. Kiedyś to był bardzo fajny klub.

Gareth i inne chłopaki

Zasypiającym podczas meczu sezonu

Analogia z Robinem van Persiem, niemal samodzielnie wciągającym ubiegłoroczny Arsenal na trzecie miejsce w angielskiej ekstraklasie, narzuca się sama. „Nie chodzi o mnie, chodzi o drużynę” – mówił jednak przed kamerami Sky Sports Gareth Bale chwilę po wczorajszym meczu z West Hamem, w którym o zwycięstwie Tottenhamu zdecydowało jego fenomenalne uderzenie zza pola karnego. Godzinę później pisał na Twitterze, że to był „świetny występ chłopaków”, o sobie skromnie dodając: „zawsze miło strzelić zwycięskiego gola w derbach”. A zaraz po tym golu – co, nie ukrywam, ucieszyło mnie najbardziej – popędził w stronę ławki rezerwowych i wpadł w ramiona Andre Villas-Boasa. Pytanie o przyszłość Bale’a w świetle tego, czego dokonał w ciągu ostatnich tygodni, staje się pytaniem numer jeden wśród dziennikarzy piszących o angielskim futbolu. Dokąd odejdzie? Za ile? Zabawne: nikt się nie zastanawia, czy może zostać na jeszcze jeden sezon, jeżeli Tottenhamowi uda się awansować do Ligi Mistrzów.

Walijczyk jest oczywiście w życiowej formie, osiem goli w sześciu ostatnich meczach (piętnaście od początku sezonu) mówi samo za siebie, zwłaszcza że co bramka, to piękniejsza. Warto się jednak chwilę zatrzymać przy jego geście wykonanym w stronę menedżera. To Andre Villas-Boas w przerwie meczu z Norwich znalazł Bale’owi nową pozycję na boisku (nie na lewym skrzydle, tylko w środku), obdarzając w dodatku niezbędną swobodą taktyczną. Wczoraj Bale zaczynał jako drugi napastnik i do przerwy, mimo gola dającego prowadzenie, często bywał odcięty od piłki, później jednak cofnął się bliżej linii środkowej i stamtąd inicjował akcje, na które piłkarze West Hamu nie mieli pomysłu (zobaczcie, gdzie dostawał podania). Przy wysoko ustawionej linii obrony, grze toczącej się na niewielkiej przestrzeni i ruchliwości samego Bale’a, koledzy – mówiąc bardzo po prostu – mają do niego bliżej: może dostawać podania nie tylko od lewego obrońcy czy defensywnego pomocnika. W kontekście wybuchających z nową siłą spekulacji o możliwym odejściu walijskiej megagwiazdy znakomicie rzecz całą klaruje dziś Jonathan Wilson: jeśli mówimy o ustawieniu na boisku, Bale nie znajdzie klubu bardziej mu odpowiadającego niż dzisiejszy Tottenham.

Inna sprawa, że Bale’a można zatrzymać także na nowej pozycji. We czwartek w Lyonie Walijczyk próbował atakować zarówno z lewej, jak i grając w środku, Francuzi jednak „zamknęli okiennice i zaryglowali drzwi wejściowe” – nie tyle pilnowali jego samego, co ograniczyli teren, na którym mógł się rozpędzić.

W tym miejscu, jak widzicie, zaczyna się uruchamiać tradycyjny pesymizm kibica Tottenhamu. Owszem, gol Bale’a w ostatniej minucie meczu z West Hamem – gol fenomenalny, jeden z kandydatów do bramki sezonu – wprawił mnie w ekstazę, owszem groźnie strzelał jeszcze parę razy, a szans wykreował (także dzięki dobrze wykonywanym rzutom rożnym, zobaczcie) aż sześć, ale niemal natychmiast znów zacząłem się martwić. Po pierwsze, kalendarzem: bezpośredni rywale, Chelsea i Arsenal, mają zdecydowanie łatwiejszych rywali do końca sezonu. Po drugie, słabymi punktami drużyny.

Bo rzeczywiście wypada się z Balem zgodzić: nie chodzi o niego, chodzi o drużynę.
Jej najsłabsze ogniwo to dziś środek pomocy. Nie atak, z kontuzjowanym Defoem i wciąż niemogącym wejść w sezon Adebayorem (kiepski sezon przygotowawczy, kontuzje, czerwona kartka z Arsenalem, Puchar Narodów Afryki…), a druga linia po kontuzji Sandro. Brazylijczyk, jak pamiętamy, nie tylko rozbijał akcje rywali jak żaden z jego kolegów, ale umiał szybko pozbyć się piłki. Teraz koło zamachowe rozkręca się powoli. Podania Parkera pozostawiają wiele do życzenia zarówno jeśli idzie o precyzję, jak niebanalność, a i z wślizgami jest jakby gorzej (patrz wczorajszy rzut karny dla WHU). Dembele z kolei próbuje dryblingu, robi kółeczko i czasem nawet uwalnia się spod opieki rywala, ale wtedy pozostali są już na pozycjach, strefa obronna jest zamknięta i Tottenhamowi pozostaje wymiana piłki po obwodzie. W meczu z Lyonem było parę momentów, w których daremnie czekający na podanie Bale wściekał się zbyt wolnych kolegów.

Odpowiedzią na ten problem może być Lewis Holtby. Niemiec jako jedyny z pomocników próbuje grać z pierwszej piłki, umie też znaleźć miejsce między liniami. Byle tylko przełamał się Adebayor, wciąż niepotrafiący przekonać do siebie kibiców i dziennikarzy. Ci ostatni domagają się do niego goli, powtarzają klisze o piłkarzu grającym rzekomo tylko do czasu wywalczenia intratnego kontraktu, ja jednak miałbym ochotę go bronić, bo i bez goli bywa z niego pożytek. W meczu z Lyonem to od niego wyszły dwa kluczowe podania, po których znakomite okazje marnowali Bale i Dempsey. Wczoraj oczywiście sam spudłował w wymarzonej okazji, dobijając uderzenie Sigurdssona, ale jego współpraca z kolegami, wyciąganie obrońców, schodzenie do skrzydeł, wyglądały coraz lepiej.

Są oczywiście również niekwestionowane jasne punkty. Po pierwsze (inaczej niż w Chelsea, gdzie AVB poległ między innymi na tym problemie), obrońcy okazali się chętni do nauki. Wysoko ustawiona linia funkcjonuje niemal bez zarzutu (z Lyonem nawet w ostatniej minucie udawało się łapać na spalonym desperacko próbujących strzelić drugą bramkę Francuzów, wczoraj przy golu Joe Cole’a zagapił się wprawdzie Vertonghen, ale można usprawiedliwić go faktem, że nie grał na swojej pozycji). A jak nie funkcjonuje, ma za plecami błyskawicznie ruszającego na spotkanie rywali Llorisa, ubiegającego ich nawet kilkanaście metrów przed polem karnym. Podczas meczu z West Hamem wybiegając naprzeciw Taylora Francuz uratował drużynę przed utratą trzeciej bramki – a chwilę później było już 2:2; bez problemu wyłapywał też dośrodkowania i dobrze współpracował z kryjącymi strefą kolegami przy rzutach rożnych. O tym, że obrońcy są chętni do nauki, świadczy także przypadek Dawsona: w sierpniu o włos od sprzedania do QPR, dziś lider defensywy i pierwszy na liście do przedłużenia kontraktu.

Po drugie, chłopaki nie pękają. Od straszliwego meczu w grudniu, kiedy w kilku ostatnich minutach stracili dwa gole na Goodison Park i zamiast zwyciężyć, zeszli z boiska jako pokonani, podobne przypadki się nie powtarzają, ba: teraz to Tottenham zdobywa bramki i punkty w końcówce meczu. Po porażce z Evertonem Villas-Boas mówił, że kompletnie zmienił strukturę treningów – teraz ćwiczenia wymagające największej koncentracji serwuje drużynie pod sam koniec zajęć. Najwyraźniej działa, bo i w Lyonie, i w Londynie podczas derbów, i wcześniej z MU, gole dla Tottenhamu padały na kilkadziesiąt sekund przed końcem.

Po trzecie, chłopaki są elastyczne. 4-2-3-1, 4-4-2, 4-4-1-1, przez dobrych kilka minut w Lidze Europejskiej także gra trójką środkowych obrońców (z Assou-Ekotto przesuniętym na skrzydło) – drużyna bez większych problemów przystosowuje się do oczekiwań trenera. Zmieniający pozycję Bale, Dempsey i Sigurdsson jako fałszywi skrzydłowi, przemieszczający się między liniami Holtby, Lennon biegający także po prawej, napastnik wracający do linii środkowej i schodzący na skrzydła, by zrobić miejsce dla wbiegających z głębi pola kolegów – wszystko to już widzieliśmy i zapewne zobaczymy jeszcze więcej.

Oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, żebyśmy zobaczyli więcej bramek Garetha Bale’a. Ale nie tylko jego miałem ochotę wczoraj uściskać.

Kapitalny puchar

W takim dniu wybór meczu do oglądania jest wyborem światopoglądowym. Na jednej szali setki milionów funtów wydanych na piłkarzy i setki tysięcy funtów wypłacanych im co tydzień, druga i trzecia drużyna Premier League, menedżerowie pod presją, krytykowane gwiazdy. Na drugiej szali dwa maleńkie zespoły – o jednym należałoby wręcz napisać: mikroskopijny, zważywszy jeszcze na ligę, w której występuje – mierzące się w finale pucharu będącego dla tych największych zazwyczaj poligonem. Próbuję sobie wyobrazić utyskiwania reklamodawców, przeklinających po cichu, że w niedzielne popołudnie na Wembley nie wychodzą drużyny o większej marce niż Bradford i Swansea. Hipokryzja, to jest to słowo. Cieszymy się z sukcesu piłkarzy Laudrupa, z szacunkiem wspominamy 56 ofiar pożaru w Bradford z 1985 roku, ale większość z nas ogląda, czyta, komentuje i emocjonuje się pojedynkiem na szczycie (no, u podnóża szczytu, zważywszy na przewagę MU…) Premier League.

A mnie dziś latają panowie Mancini i Nasri, o Benitezie z Torresem nie wspominając (owszem, żałuję trochę, że Frank Lampard nie strzelił dwusetnego gola w swoim 550. występie dla Chelsea, owszem, doceniam jak zawsze grę Toure…). Patrzę, jak dzieje się historia – także dla tych przegranych. Sam fakt, że zdemolowana dziś czwartoligowa drużyna walczy o krajowy puchar, jest przecież rzeczą bez precedensu. Wyjąwszy Rochdale sprzed ponad pół wieku nie udało się to nikomu, a i wtedy Puchar Ligi był absolutną nowością – większość klubów z czołówki nie brała w nim udziału. Patrzę, jak w końcu przynosi profity rozsądne zarządzanie – również i tym zdaniem obejmując przegranych. Dzięki umiarkowanym cenom biletów na ligowe mecze Bradford przychodzi średnio ponad 10 tys. widzów, wielu z nich to imigranci z Pakistanu i Bangladeszu, którzy w końcu integrują się z lokalną społecznością – dekadę temu byli z trybun wypychani, a w mieście dochodziło do zamieszek na tle rasistowskim (znów futbol jako narzędzie społecznej zmiany, z niedawnym kapitanem drużyny, Zeshem Reshmanem, jako symbolem przełomu…). Wszystko to pozwala powoli zapomnieć o traumie spadku z Premier League (w utrzymaniu nie pomogli dramatycznie przepłacani Carbone, Petrescu czy Collymore) i dwukrotnym ogłoszeniu upadłości. Pieniądze za dotarcie do finału Capital Cup pozwolą przecież zarządowi Bradford nie martwić się o przyszłość przez dobrych kilkanaście miesięcy, a właściwie pozwolą ponownie myśleć o marszu w górę – czyli o powtórzeniu scenariusza przerobionego przed dekadą przez zwycięską dziś Swansea.

Nie tylko Bradford wie przecież, co to upadek, a wielu piłkarzy z Walii również ma za sobą występy w ligach amatorskich, marne kontrakty (żeby opłacić Brittona, kibice w pewnym momencie zbierali pieniądze „do czapki”) i pracę poza światem piłki (Ashley Williams dorabiał kiedyś na stacji benzynowej, próbował także sił jako kelner). Angel Rangel opowiadał, że kiedy przyszedł do klubu, musiał samemu prać koszulkę i spodenki, i samemu kupować buty. Swansea nie miała ośrodka treningowego, pod prysznicem ogólnodostępnej siłowni piłkarze mieszali się z normalnymi klientami, i nawet dziś trenują w warunkach dalekich od standardów angielskiej ekstraklasy.

Lubię dobrze opowiedziane historie. Przygoda Bradford z Capital Cup rozpoczęła się 11 sierpnia 2012 roku – w dniu (jak zauważyła Louise Taylor), kiedy wszyscy emocjonowali się olimpijskim występem Oscara Pistoriusa. Na Meadow Lane, przy dopingu zaledwie trzech tysięcy kibiców, zespół pokonał w dogrywce Notts County, rozpoczynając drogę na Wembley – drogę, w której trzeba było pokonać trzy niebylejakie drużyny z Premier League: Wigan, Arsenal i Aston Villę. Zwycięskiego gola strzelił James Hanson, jeszcze trzy lata wcześniej grający w drużynach amatorskich i pracujący w lokalnym supermarkecie. Na bramce stał dzisiejszy pechowiec Matt Duke, mający za sobą wygraną walkę z rakiem. Drużyną kierował już Phil Parkinson, który w zasadzie nie wydaje pieniędzy na transfery (kiedy zaczął pracę, zjeździł cały kraj w poszukiwaniu wolnych zawodników – podpisał kontrakty z ośmioma), nie żałuje ich natomiast na korzystanie z usług ekspertów od przygotowania fizycznego i psychologicznego – rzecz w czwartej lidze niespotykana. Parkinson podkreśla, że nieprawdopodobna wola walki, cechująca jego zawodników, bierze się stąd, że oni naprawdę walczą o życie – z marnymi pensjami, z kredytami na dom czy samochód, w każdym meczu muszą dawać z siebie wszystko.

„Wyobrażacie sobie – pytał kapitan Bradford Gary Jones przed rozpoczęciem finału – wyjazd do Interu we czwartek, wyjazd do Dagenham w niedzielę?”. Nawet jeśli sobie wyobrażaliśmy, Swansea szybko wybiło nam to z głowy. Po ostrożnym kwadransie czwartoligowcy ruszyli nieco śmielej do przodu, na boisku zrobiło się trochę miejsca, Swansea przyspieszyło, Michu uderzył, Dyer dobił, a później było jak podczas finałowych meczów Ligi Mistrzów Barcelony z MU: Walijczycy zabrali rywali na karuzelę. Pokonując Wigan czy Arsenal Parkinson postawił na stałe fragmenty gry i fizyczne zdominowanie przeciwników, piłkarze Laudrupa byli jednak zbyt szybcy, a murawa Wembley zbyt szeroka na udany pressing. Po pięknym golu Michu zrobiło się 2:0, zaraz po przerwie Dyer strzelił swojego drugiego gola, czerwona kartka dla Duke’a i bramka de Guzmana z karnego zamknęły sprawę i ostatnie pół godziny (z piątym golem dla Swansea w końcówce) przypominało raczej mecz przyjaźni niż finał pucharu: kibice obu drużyn oklaskiwali się nawzajem, owacyjnie przyjęto celny strzał na bramkę Swansea, później zwycięzcy utworzyli szpaler, żeby oddać honory pokonanym, a puchar podnieśli wspólnie Ashley Williams i wprowadzony dziś po godzinie gry Garry Monk – pamiętający czasy czwartej ligi. Później trofeum wpadło w ręce najlepiej podającego w Anglii Leona Brittona, również przed laty tułającego się z klubem blisko dna angielskiego systemu ligowego, i w ręce Michu – zawodnika, który od czasu dwumilionowego zaledwie transferu z Rayo Vallecano jest na ustach całej Anglii. Co tam Bale, co tam van Persie i Suarez – zważywszy stosunek ceny do jakości coraz mocniej jestem przekonany, że to Hiszpana należałoby wybrać na piłkarza roku.

Jak widzicie, wszystko mi się dziś podobało. Swansea, moja drużyna drugiego wyboru, w dwudziestu procentach nadal pozostająca własnością kibiców, zagra w przyszłym roku w Lidze Europejskiej. Michael Laudrup, przymierzany już do Realu, Barcelony, a nawet do MC, Arsenalu i Chelsea, mówi, że nigdzie się nie wybiera, i również oddaje honory piłkarzom Bradford. Ci, złomotani, ale dumni, podchodzą do swoich fanów, by podziękować za doping – a nikt z tych fanów nie myśli jeszcze o wychodzeniu ze stadionu. Zaiste, oglądanie dzisiejszego meczu było wyborem światopoglądowym. Gdyby Benedykt XVI był kibicem i mógł obejrzeć takie spotkanie, nie pomyślałby o rezygnacji.

Błędne koło

1 . „Dlaczego kilkanaście godzin po pucharowej porażce z Blackburn mielibyśmy ochotę zaprowadzić menedżera Kanonierów do psychoterapeuty?” – pytałem w niedzielne popołudnie. No to już znamy odpowiedź – niezależnie od wyniku dzisiejszego meczu z Bayernem, w którym jego Arsenal został po prostu zdeklasowany – udzielił jej sam Arsene Wenger na wczorajszej konferencji prasowej. Mielibyśmy ochotę zaprowadzić go do psychoterapeuty, bo naprawdę tego potrzebuje. Bo nie radzi sobie z nagromadzeniem emocji, związanych z nierówną formą swoich podopiecznych, z osłabieniami, które spotkały klub w ostatnich latach, z idącym w ślad za nimi brakiem wyników i niesprawiedliwą krytyką mediów. Bo nie wytrzymuje presji wpisanej w zawód, który wykonuje. Bo (to problem najpoważniejszy) osłabia w ten sposób drużynę: od dawna jestem przekonany, że jeden z kluczy do zdarzających się coraz częściej niepowodzeń Arsenalu leży w fakcie, iż piłkarze czują za plecami osobowość coraz wrażliwszą, coraz bardziej niepewną siebie, coraz bardziej neurotyczną.

Strach powiedzieć: to już nie jest ten lekko zdystansowany wykładowca z dyskretnym poczuciem humoru, stający przed gromadą mocno przeciętnych uczniów, przyjazny i nieskończenie cierpliwy wobec ich kolejnych pomyłek przy tablicy. To człowiek, który psychicznie cierpi i który sam przyznaje, że problem Arsenalu leży w sferze psychiki: że w drugich połowach meczów forma jego zawodników jest wprawdzie mistrzowska, ale na pierwsze 45 minut wychodzą z dziwnie spętanymi nogami. Problem w tym, że najwyraźniej nie potrafi udzielić odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się dzieje – dlaczego dziś zdarzyło po raz kolejny. A nie udzielając odpowiedzi, naraża się na konfrontację z ludźmi, którzy – coż za smutny paradoks – daliby bardzo wiele za to, żeby nadal móc szanować go tak, jak go szanowali przez minionych 16 lat.

2. Jak zauważył Sam Wallace, prędzej spodziewalibyśmy się, że Arsene Wenger przyniesie swoim piłkarzom chipsy i piwo, niż wejdzie w ostre zwarcie z dziennikarzami. „Dlaczego na mnie patrzysz?” – pytanie zadane wczoraj dziennikarzowi „Daily Mail” Neilowi Ashtonowi, i riposta tego ostatniego („Bo to twoja konferencja prasowa…”) będą odtąd niepomijalnym epizodem w każdej książce biograficznej o obecnym – pytanie, jak długo jeszcze – menedżerze Arsenalu, podobnie jak zawoalowane oskarżenie, że to Ashton wyniósł (do konkurencyjnej gazety?!) informacje o rzekomych negocjacjach na temat przedłużenia kontraktu Wengera. Epizodem otwierającym? Kulminacyjnym? Kluczowym? To oczywiście zależy od tego, jak dla Kanonierów zakończy się ten sezon. Niezależnie od tego, co wydarzyło się dzisiaj na Emirates, powtórzę to, co napisałem dwa dni temu: jeśli Arsenal wywalczy awans do kolejnej edycji Ligi Mistrzów („Puchar czwartego miejsca”, jak to ładnie nazwał Michał Zachodny), jeśli menedżer przedstawi sensowny plan wzmocnień i dobrze rozpocznie następne rozgrywki – przedłużenie kontraktu, wokół którego wybuchła burza na wczorajszej konferencji, mimo wszystko nie powinno być trudne. Temat ten przyjdzie rozwinąć, najpierw warto powiedzieć rzeczy elementarne.

Arsene’a Wengera wyprowadził z równowagi zmyślony – podkreślam, zmyślony – artykuł na temat jego przyszłości. Z tego, co mówił dziennikarzom, możemy wnosić, iż odebrał tekst jednego z brukowców jako próbę wbicia klina między niego a zarząd i właścicieli Arsenalu oraz uruchomienia dodatkowych pokładów frustracji w kibicach, przeżuwających jeszcze gorycz porażki z Blackburn („Źle mu idzie, a te cymbały chcą jeszcze przedłużać z nim umowę?!”). Niewykluczone, że miał rację. Problem w tym, że emocje, które odsłonił przy okazji, po dzisiejszej klęsce obrócą się przeciwko niemu ze zdwojoną siłą. „Wenger goni w piętkę” – nawet najbardziej szanujący go dziennikarze w takim duchu opisują wydarzenia, a ci nieszanujący problem już zdefiniowali z dużo większą ostrością: Wenger ma zbyt bezpieczną posadę, nie czuje presji, może wszystko, nic go nie obchodzi i stąd kiepskie wyniki.

To ostatnie jest oczywiście bzdurą. Owszem, Wenger dał przez lata wystarczająco wiele powodów, by zarząd i właściciele klubu traktowali go z pełnym zaufaniem, wiele też wskazuje na to, że niejedna decyzja związana z wydawaniem, a zwłaszcza niewydawaniem pieniędzy, zapadła nad jego głową. Pisanie jednak, że nie czuje presji ktoś, kto podczas każdego spotkania zwija się w kłębek na ławce rezerwowych, przegrywa heroiczny bój z zamkiem błyskawicznym swojej malowniczej skądinąd kurtki i ciska o murawę butelkami, wydaje mi się kuriozalne. Menedżera Kanonierów presja po prostu zżera. Gdyby tak nie było, nie dałby się wyprowadzić z równowagi bredniom jednej bulwarówki.

3. Jest 19 lutego 2013 roku, Arsenal przegrał mecz w Lidze Mistrzów z drużyną zaliczaną do faworytów rozgrywek, bezkonkurencyjną zarówno we własnej lidze, jak w dotychczasowym marszu przez Europę. Odpadnięcie z drużyną Neuera, Schweinsteigera, Javiego Martineza (cóż za spotkanie rozegrał dzisiaj, ależ przydałby się Arsenalowi ten zawodnik, obserwowany zresztą kiedyś przez Wengera, ale będący poza budżetowymi możliwościami Kanonierów…), Müllera, Ribery’ego i Mandżukicia nie byłoby dyshonorem dla żadnej z angielskich drużyn. Podejrzewam, że Mancini i Benitez nie mieliby nic przeciwko, żeby dzisiaj być na miejscu Wengera – przynajmniej w chwili, gdy wyprowadzał drużynę na mecz przy dźwiękach „Zadok the Priest”.

Zważmy również, zostawiając na boku osławioną kwestię ośmiu lat bez tytułu („Dziękuję za to pytanie, dawno go nie słyszałem” – ironizował wczoraj menedżer Arsenalu, gdy padła po raz kolejny): w ubiegłym sezonie, mimo utraty Fabregasa i Nasriego oraz wielomiesięcznej kontuzji Wilshere’a, Arsenal zajął trzecie miejsce w angielskiej ekstraklasie. W tym sezonie jest na razie na miejscu piątym, z niewielką, łatwą do odrobienia stratą. Za 10 dni derby Londynu, wymarzona okazja, żeby z czterech punktów zrobił się punkt.

Próbuję, jak widzicie, obronić tezę z poprzedniego wpisu: osiem lat w piłce to epoka. Bazując na aktualnych możliwościach, fani Arsenalu i opisujący go dziennikarze nie powinni mówić o wygrywaniu Ligi Mistrzów, sięganiu po mistrzostwo czy zdobywaniu krajowych pucharów: zadanie na ten sezon jest jedno, dokładnie takie samo jak w przypadku Tottenhamu. Awansować do Ligi Mistrzów po raz kolejny. Nie dać się wyprzedzić rywalowi z dzielnicy. I zacząć budowę jeszcze raz, w oparciu o grono młodych Brytyjczyków, którzy podpisali właśnie wieloletnie kontakty.

Z dystansu lepiej widać: Jupp Heynckes mówił wczoraj, że wyjąwszy mecz z Blackburn, Arsenal ma całkiem dobry sezon. Całkiem dobry sezon całkiem dobrej drużyny – tylko że ta całkiem dobra drużyna musiała dziś grać z drużyną wybitną.

4. Oddając sprawiedliwość Bayernowi za koncert gry w pierwszej połowie (lepszej drużyny na angielskich boiskach w tym sezonie nie oglądaliśmy), zachwycając się Martinezem, Kroosem czy Lahmem, zgadzając się, że Chelsea czy MC też by Bawarczykom nie podskoczyły i zastanawiając się nad tym, co właściwie Guardiola mógłby jeszcze poprawić w ich grze, nie powinniśmy jednak stawiać w tym miejscu kropki. Klasa rywala jest niekwestionowana, ale błędy przy wyprowadzaniu piłki nie były jej skutkiem. Szczęsny czy Koscielny nie musieli wykopywać jej w aut, a Mertesacker pod nogi Martineza, za każdym razem wytracając impet Arsenalu i czyniąc jego zadanie jeszcze trudniejszym. Ramsey, Vermaelen, Mertesacker, Sagna i Szczęsny mogli lepiej się ustawiać i szybciej reagować przy akcjach bramkowych (zwłaszcza odpuszczone krycie Müllera przez o głowę wyższego Mertesackera musi boleć kibiców i trenerów Arsenalu, ze Stevem Bouldem na pierwszym miejscu). Lahm nie musiał mieć tyle wolnego miejsca podczas swoich rajdów, gdyby wracali za nim Podolski czy Cazorla.

Są też problemy poważniejsze, od lat je wymieniam na tym blogu. Liderzy drużyny. Piłkarze tacy jak niegdyś Partick Vieira czy Tony Adams. Organizatorzy w defensywie, potrafiący potrząsnąć kolegami z przodu. Charaktery z pewnością silniejsze niż ci, których oglądamy dziś w koszulkach z armatką. „Ten zespół jest lepszy niż uważacie”, powtarza Wenger swoją mantrę. Piłkarsko z pewnością ten zespół nie jest zły – swoją klasę w ostatnich miesiącach potwierdzali Cazorla, Walcott, Giroud czy Arteta, czasami także Podolski i Oxlade-Chamberlin, nawet dziś w pierwszych minutach szybki Walcott zakręcił ociężałym van Buytenem, a po akcji Rosicky-Walcott-Giroud w drugiej połowie było blisko wyrównania – piłkarsko, powiadam, bo charakterologicznie… Jack Wilshere jest zbyt młody, by samemu udźwignąć odpowiedzialność, z Wojciecha Szczęsnego po kilku błędach (w gruncie rzeczy może po nieudanym Euro) zeszło powietrze, kapitan Vermaelen jest wśród mylących się najczęściej, Arteta z łatwością mógł dziś dostać czerwoną kartkę. Czy w miejsce Ramseya nie powinien grać Diaby? Nie za późno weszli Rosicky i Giroud? Zostawmy te pytania na rzecz bardziej generalnych.

5. Niewykluczone, że Arsene Wenger próbował wczoraj zachować się jak Jose Mourinho: wzbudzić zamieszanie wokół siebie, zdejmując presję z piłkarzy, zintegrować swoich podopiecznych, próbując im wmówić, że cały świat jest przeciwko nim, zamknąć drużynę w oblężonej twierdzy i natchnąć do walki… Jeśli tak, to się nie udało. Piłkarze z północnego Londynu znów wyszli na mecz dziwnie spięci, błyskawicznie stracili pierwszą bramkę i stosunkowo szybko drugą, a podnieść się spróbowali dopiero po przerwie – dokładnie tak, jak to opisywał Wenger. Dodajmy, że ów powrót po przerwie ułatwił im błąd sędziów (Arsenal zdobył bramkę po rogu, którego nie było), i że Bawarczycy wcale się tym błędem nie przejęli. „Mamy wewnętrzny spokój i cierpliwość” – mówił na przedmeczowej konferencji Bastien Schweinsteiger. Wszystko można powiedzieć o dzisiejszej ekipie Arsenalu, ale nie to.

Znamy logikę mediów. Zegar tyka, pewnych słów się nie zapomina, taka porażka to idealny pretekst, żeby uderzyć w Wengera po raz kolejny. Szkopuł w tym, że jesteśmy w błędnym kole. Równie dobrze można powtarzać: pozwólcie tej drużynie wygrać parę meczów w lidze i odzyskać pewność siebie, a potem wzmocnijcie ją liderem defensywy i naprawdę solidnym defensywnym pomocnikiem. Nie wpadajcie w histerię z powodu wpadki w pucharze krajowym, nie dziwcie się klęską w starciu z arcyrywalem w pucharze kontynentalnym, nie żądajcie od menedżera rzeczy ewidentnie niemożliwych. Zaczekajcie do maja.

„Będzie wam mnie brakowało” – zakończył wczorajszą konferencję prasową Arsene Wenger.

Spokojnie, to tylko Arsenal

W pisaniu o Arsenalu ze wszystkich sił próbuję zachować bezstronność i obiektywizm, ba: z racji kibicowania Tottenhamowi staram się być hiperobiektywny. Gdy w poprzedniej rundzie Pucharu Anglii z rozgrywkami żegnała się ukochana ma drużyna, było dla mnie jasne, że powinno to być dla niej dobrodziejstwem. Cele na sezon były od początku jasno określone: powrót do Ligi Mistrzów, próba powalczenia w – traktowanej serio zarówno przez menedżera, jak klubowych speców od marketingu – Lidze Europejskiej. Puchary krajowe to raczej dodatek, okazja do utrzymania w meczowym rytmie zawodników spoza pierwszej jedenastki. Wyjazdową porażką z Leeds nikt się nie przejmował dłużej niż kilka pomeczowych godzin.

Dlaczego w przypadku Arsenalu niemal odruchowo myślimy inaczej? Dlaczego kilkanaście godzin po pucharowej porażce z Blackburn mielibyśmy ochotę zaprowadzić menedżera Kanonierów, a przede wszystkim kilkunastu jego podwładnych, do psychoterapeuty? Dlaczego zakładamy, że odpadnięcie z Pucharu Anglii nie jest trywialną wpadką do zapomnienia, tylko fragmentem znacznie dłuższej serii wpadek (łącznie z tą grudniową, z czwartoligowym Bradford w Pucharze Ligi)? Czy dajemy się nakręcić angielskim dziennikarzom, na zmianę grzmiącym bądź lamentującym, jakimi to Kanonierzy stali się frajerami, zarówno na rynku transferowym, jak na boisku? Ulegamy ich statystycznej obsesji, powtarzając, że osiem lat bez jakiegokolwiek trofeum to cholernie dużo i że od siedemnastu lat, a inaczej mówiąc: nigdy za kadencji Wengera nie zdarzyło się, by Arsenal przegrał w Pucharze Anglii u siebie z klubem z niższej ligi (w dodatku z klubem, który w Championship na wyjeździe wygrał zaledwie dwa razy, a przed rokiem w Premier League przegrał Emirates 7:1)? Powtarzamy klisze, że tej drużynie brakuje nie talentu, tylko charakteru? Że nie można w każdym meczu czekać na błysk Wilshere’a i Walcotta? Że z perspektywy kibica trudno sobie wyobrazić coś gorszego od patrzenia na spuszczone głowy piłkarzy, popatrujących na siebie ukradkiem z nadzieją, że może odpowiedzialność weźmie na siebie ktoś inny?

Wiem, miałem już o Kanonierach nie pisać. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia z jakimś piramidalnym nieporozumieniem. Że Wengerowi w ocenie angielskich dziennikarzy (ale też, niestety, kibiców klubu) wolno mniej niż np. Villas-Boasowi. Że oceniając Arsenal mają wciąż w tyle głowy tamtych niezwyciężonych – podobnie jak oceniając Tottenham wychodzą od czasów, w których dostarczał on niejednej uciechy fanom z Emirates czy Highbury. Tamtej drużyny nie ma. Osiem lat w piłce to epoka. Bazując na aktualnych możliwościach, fani Arsenalu i opisujący go dziennikarze nie powinni myśleć o wygrywaniu Ligi Mistrzów, sięganiu po mistrzostwo czy zdobywaniu krajowych pucharów: zadanie na ten sezon jest jedno, dokładnie takie samo jak w przypadku Tottenhamu. Awansować do Ligi Mistrzów po raz kolejny. Nie dać się wyprzedzić rywalowi z dzielnicy. Będę konsekwentny i napiszę to samo, co w przypadku Tottenhamu: odpadnięcie z Pucharu Anglii powinno być dla Arsenalu dobrodziejstwem.

Zaklinam rzeczywistość? Rzecz w tym, że widziałem dziesiątki takich meczów jak wczorajsze spotkanie z Blackburn. Przewaga grającego na luzie faworyta. Kolejne pudła tegoż. Nogi rywali coraz mniej miękkie. W końcu nadarzająca się okazja tamtych i gol. 70 proc. posiadania piłki i 16 strzałów, goście odpowiadają raz i wygrywają. W koszykówce niemożliwe, ale to jest futbol, nie koszykówka. Hiszpanii też się może zdarzyć.

„Teraz najważniejsze jest skupienie się na następnym meczu. To dobra okazja do pokazania, że mamy charakter i że mamy w składzie mężczyzn, którzy potrafią walczyć jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” – mówił wczoraj Wenger. Zgoda, zbyt wiele razy wypowiadał takie zdania, żeby dziennikarze i kibice dali się przekonać. Może więc trzeba spróbować od innej strony. Powiedzieć „spokojnie, to tylko Arsenal” – tylko, że Arsenal AD 2013. Przywrócić proporcje. Zobaczyć na boisku Artetę, Diaby’ego, Podolskiego i Giroud, a nie tęsknić za Vieirą, Fabregasem, Henrym i van Persiem. Pogodzić się z faktem, że Kanonierzy odpadną także z Ligi Mistrzów. Najważniejsze pytanie brzmi, co dalej: co się wydarzy za dwa tygodnie w derbach Londynu z Tottenhamem i co się wydarzy później. Ja wciąż uważam, że Kanonierzy zrealizują swój cel i wywalczą miejsce w pierwszej czwórce na koniec sezonu. Bez van Persiego, tak jak przed rokiem udało się bez Fabregasa.

W sezonie 2013/14 będzie można zacząć od nowa.

PS Swoją drogą na Blackburn znów warto zwrócić uwagę. Pod Michaelem Appletonem – piątym menedżerem w ciągu siedmiu miesięcy, wliczając dwóch tymczasowych – jeszcze nie przegrali, do miejsc barażowych tracą niewiele. Na stare śmieci udało się sprowadzić Davida Bentleya, angielskim boiskom przypomina się też inny mający coś do udowodnienia zawodnik – powrócony z Turcji, świetny na Euro 2008 Colin Kazim-Richards. Kapitalnie broni młody Jake Kean, mnóstwo bramek strzela Jordan Rhodes, wciąż można liczyć na Pedersena czy Danna. Ten się śmieje (z właścicieli klubu), kto się śmieje ostatni?

PS 2 Liverpoolu ze Swansea z racji redakcyjnych i nieredakcyjnych obejrzeć nie mogłem; żałuję i postanawiam się poprawić. A Chelsea powinna przedłużyć kontrakt z Frankiem Lampardem…

PS 3 Arsenalem zajął się też Rafał Stec. Pięknie się z nim różniąc, dodałbym do tego, co powyżej dwie rzeczy. Primo, pucharowe przegrywanie z małymi jest normą nie tylko kanonierską, ręka do góry, kibice drużyn, których podobne wpadki omijają. Secundo, ciekawy tekst dziś przeczytałem Adama Bate’a. Pod rozwagę, przy dyskutowaniu tamtych przewag Wengera i obecnych atutów wymienianego wśród potencjalnych następców Laudrupa.

Liga Mistrzów na żywo: Real-MU

09.15

Dwie legendarne drużyny. Dwóch legendarnych trenerów. Napisałbym największych, gdyby nie ten trzeci, który zwykł z nimi wygrywać, odpoczywający właśnie w Nowym Jorku przed czekającymi go nowymi obowiązkami w Bawarii. Wielkie gwiazdy, z van Persiem czy Ronaldo. Napisałbym największe, gdyby nie ci trzeci, z Katalonii, którzy zwykli odbierać im ostatnio Złote Piłki. No ale nic, nie ma co narzekać – o tych trzecich (pierwszych?) także będzie okazja napisać. I tak mamy pojedynek, co się zowie. Z podtekstami.

09.25

Podtekst pierwszy: jeszcze paręnaście miesięcy temu napisalibyśmy, że oto obecny menedżer Manchesteru United mierzy się z przyszłym. Dziś już tak nie napiszemy. Po tym, co się stało w Madrycie, i przy całej aurze, którą przyniósł ze sobą do Hiszpanii z Interu, wątpię, by klub z Old Trafford zdecydował się na zatrudnienie Jose Mourinho. Za dużo kontrowersji, za dużo konfliktów i skandali, jak na wizerunek i profil największego klubu Premier League. Jasne: także sir Alex potrafi się pieklić, skrytykować sędziów i zbluzgać dziennikarzy, ale palca do oka rywala dotąd nie wkładał. Zdarza mu się toczyć wojny, ale nie przeciwko wszystkim. I nie są to wojny osobiste, raczej toczone w imię klubu: w przypadku Jose Mourinho „ja” jest zawsze ważniejsze od „my” – a na to w Manchesterze przyzwolenia nie będzie. Już prędzej Mourinho dogada się z Abramowiczem albo poszuka pracy w Paryżu.

Ciekawe, że pisząc to mam wrażenie, iż wszystkie strony w ten sposób coś stracą.

10.00

Podtekst drugi: Hiszpania kontra Anglia, Premier League kontra Primera Division. Niewątpliwie najlepszy klub na Wyspach (najlepszy nie znaczy w tym przypadku: niemający problemów) kontra klub, o którego kryzysie pisze się od miesięcy: z podzieloną szatnią, z trenerem kwestionowanym jak nigdy dotąd, z największym rywalem, którego plecy dawno zniknęły w oddali. Rzecz w tym, że wynik tej konfrontacji wcale nie jest oczywisty. Że mocne strony Manchesteru United, chwilowo wystarczające, by dzielić i rządzić w angielskiej ekstraklasie, mogą nie wystarczyć do zatrzymania „kryzysowego” Realu. Jakie to mocne strony, w przypadku obu drużyn, jeszcze sobie powiemy – na razie zauważmy, że ten dwumecz ocenia się również pod kątem dyskusji o wyższości jednej z lig.

Osobiście uważam, że angielska ekstraklasa przeżywa rok kryzysowy.

10.20

Podtekst trzeci: powrót Ronaldo. Faceta, który wyjeżdżał z Manchesteru PRZED osiągnięciem szczytu swoich możliwości. Faceta, który w Madrycie strzelił 182 gole w 179 występach, notując przy okazji 20 hat-tricków (to właściwie niewiarygodne, że cytuję te statystyki w kontekście człowieka, który przegrywa rywalizację na najlepszego piłkarza świata). Który wyrasta ponad podzieloną szatnię, nie zawraca sobie głowy stratą do Barcelony i wojnami swojego menedżera – który po prostu robi swoje. Czy zdoła go zatrzymać Rafael da Silva, zawodnik, dla którego obecny sezon jest najlepszy w karierze (patrz choćby świetny występ z Evertonem), dojrzalszy, bardziej skoncentrowany, lepiej się ustawiający i niemający już takich skoków adrenaliny jak w pamiętnym ćwierćfinale z Bayernem przed trzema laty? Czy Brazylijczyka będzie wspierał Phil Jones? A może – pyta Daniel Taylor, przypominając taktykę Borussi na mecze z Realem – kluczem będzie nie tyle powstrzywanie szarżującego Ronaldo, co uniemożliwianie jego kolegom podawania piłek w kierunku Portugalczyka?

Innymi słowy: najlepszym sposobem pozostawienia Ronaldo poza grą nie jest ścisłe pilnowanie jego samego, ale ścisłe pilnowanie np. Xabiego Alonso (co w drużynie Jurgena Kloppa robił Gotze). Sposobem drugim jest nie tyle odcięcie Ronaldo od piłek, co pozbawienie go miejsca, w którym mógłby się z piłką rozpędzić; zagęszczenie pola gry na własnej połowie. Tylko że to kompletnie wbrew instynktom, z jakimi Alex Ferguson traktuje piłkę nożną…

10.40

No chyba że Cristiano Ronaldo wyeliminuje dziś sam siebie: spali się emocjonalnie w starciu z klubem, w którym tak naprawdę narodziła się jego gwiazda. Pod okiem tamtego trenera i tamtych kolegów, z którymi przez lata dzielił szatnię i którzy znają jego słabe strony – nie tyle nawet piłkarskie, których w zasadzie nie ma, co emocjonalne – lepiej niż każdy z rywali na Półwyspie Iberyjskim.

Wspominam o tym dla porządku, ale kompletnie w to nie wierzę. Pięć lata temu Ronaldo mógł się spalić przed finałem Ligi Mistrzów w Moskwie. Dziś to kompletnie niemożliwe.

11.00

Alex Ferguson i jego mind games… Czy skoro zapowiada otwartą grę, skoro mówi, że będzie atakował i że mecz z pewnością nie skończy się 0:0, oznacza to właśnie, że zagra asekuracyjnie? Po co atakować Real Madryt, który – tak samo zresztą jak Manchester United – specjalizuje się w kontratakach i gorzej czuje się zmuszony do pedantycznego rozgrywania piłki? Rozumiem, że patrząc w kategoriach dwumeczu warto myśleć o strzeleniu bramki na wyjeździe, ale czy nie łatwiej o nią po uprzednim zagęszczeniu tyłów, nawet z Rooneyem biegającym raczej między rywalami na własnej połowie i czyhającym na szybki atak? Tak, spodziewam się raczej rozsądku niż brawury, raczej ograniczania wolnej przestrzeni na boisku niż jej stwarzania.

Poza wszystkim menedżer MU ma mniej do stracenia: nawet jeśli odpadnie z Ligi Mistrzów, ma wielkie szanse zakończyć sezon z podniesionym czołem i mistrzostwem Anglii, odebranym hałaśliwemu sąsiadowi. Presja nałożona na Jose Mourinho przez klub, przez kibiców i dziennikarzy, przez cały piłkarski świat, ale i przez samego siebie, zaczyna uwierać jak nóż przyłożony do gardła. Zawsze był kunktatorem, umiał planować taktykę nie na jedno spotkanie, ale na dwumecz (albo wręcz: na końcówkę rewanżu)… Boję się powiedzieć głośno: może i on w dzisiejszym spotkaniu postawi przede wszystkim na ostrożność i wyczekiwanie? Widowiska z tego nie będzie, ale Mourinho gra o coś więcej niż widowisko.

11.20

Czasem widowiska stwarzają się same. Także między tymi drużynami. Nie wiem, jak wiele widziałem w Lidze Mistrzów starć bardziej emocjonujących niż dwumecz Real-MU w 2003 roku. 3:1 dla Realu w Madrycie, później pościg MU, powstrzymany przez Ronaldo, tego brazylijskiego oczywiście, i niesatysfakcjonujące Czerwonych Diabłów zwycięstwo 4:3. Roberto Carlos i Michel Salgado sunący bokami, rozegrania w trójkącie Figo-Zidane-McManaman za plecami będącego wówczas w życiowej formie napastnika… Myślę, że dla wielu grających dziś w obu drużynach piłkarzy – dla takiego Modricia na przykład – oglądanie tamtego widowiska było przeżyciem formacyjnym. Czymś, co zapada w pamięć i po czym się myśli: tak, chciałbym kiedyś zagrać w takim spotkaniu.

Była 67. minuta. Zmęczony Ronaldo – człowiek, który pogrzebał nadzieje MU – opuszczał boisko przy owacji na stojąco kibiców z Manchesteru. To z kolei było przeżycie formacyjne dla mnie. Coś z kategorii słuchania „Fields of Athenry” w Gdańsku podczas meczu Hiszpanii z Irlandią. Coś przekraczającego piłkarską plemienność, pokazującego, że są w tym sporcie rzeczy ważniejsze niż wygrana swoich (inna sprawa, że później rezerwowy Beckham strzelił dwa gole, co przy samobóju Helguery dało jeszcze Manchesterowi cień nadziei na cud porównywalny z tamtym monachijskim, z 1999 roku – awansować się nie udało, ale dumę i godność ocalić na pewno).

Nie miałbym nic przeciwko sequelowi.

11.50

Aha, z mojej perspektywy jest przecież podtekst czwarty: Luka Modrić. O ile Cristiano Ronaldo okazał się wart każdego zapłaconego za niego funta, o ile spłacił się Robin van Persie, to droższy przecież od tego ostatniego Chorwat okrzyknięty ponoć został najgorszym transferem obecnego sezonu w Hiszpanii. Przestroga dla Garetha Bale’a, żal Alexa Fergusona, któremu piłkarz tej klasy pasowałby w drugiej linii jak znalazł. Sentymentalny ze mnie dureń: w styczniu, zanim przyspieszono transfer Lewisa Holtby’ego, myślałem po cichutku, że prezes Levy załatwi w swoim partnerskim klubie wypożyczenie grzejącego ławę zawodnika na White Hart Lane…

12.10

Cholera, łapię się na tym, że najbardziej fascynujący w tym wszystkim wydaje mi się on. Wyjątkowy. Człowiek, w czterech czapkach (selekcjonera, trenera, menedżera, ale też manipulatora), że przypomnę cytowanego w „Anatomii zwycięzcy” Andy’ego Roxburgha. Pamiętam radę, którą podzielił się kiedyś z Patrickiem Barclayem znajomy psychoterapeuta, a mówiącą o przeniesieniu w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: „Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?”. Pisałem o nim w „Tygodniku” duży tekst, ale było to jeszcze przed tym feralnym sezonem. Z pewnością napiszę kolejny, próbując dociec przyczyn tego, co się stało. Wiem, że fani Realu ze wszystkich sił zaprzeczają pogłoskom o konflikcie w szatni, ale pojedyncze wypowiedzi Casillasa czy Sergio Ramosa raczej nie zostawiają wątpliwości – bardziej zresztą one niż rewelacje dziennika „Marca” o spotkaniu kapitanów klubu z prezesem Perezem i rzekomym ultimatum „albo odejdzie on, albo my”.

Z drugiej strony: to nie jest moment, w którym napięcie między piłkarzami a trenerem będzie dawało znać o sobie. Cel jest zbyt duży. Cel wspólny. Oni też mają coś do udowodnienia. W dodatku w składzie zabraknie kontuzjowanego Casillasa – w tym przypadku może i dobrze, że zabraknie. Jeśli się uda przejść Manchester, a potem następne przeszkody, zapewne nie zmieni to przesądzonego już losu Mourinho i nie przedłuży jego pobytu w Hiszpanii – tak było z Juppem Heynckesem, którego nawet wygrana w Lidze Mistrzów nie uratowała przed zwolnieniem. Ale wszystkim stronom pozwoli otworzyć nowy rozdział. Zachowanie twarzy to nie jest tak mało.

14.30

Przerwałem, żeby popracować w „Tygodniku”. Jeszcze mi trochę zejdzie, ale powrócę tu, bez obaw 😉 W tak zwanym międzyczasie poczytajcie sobie o Ronaldo i van Persiem. Statystyki Holendra pokazują, że Portugalczyk nie powinien być jedynym, na którego temat rozmawiamy.

14.50

A jest przecież także temat Davida de Gei – chłopaka z Madrytu skądinąd, co byłoby dla tego spotkania podtekstem piątym. Chłopaka, którego najbliższe trzy miesiące przesądzą o być albo nie być w klubie. Fenomenalnego na linii, niewiarygodnie interweniującego nogami, ale wciąż niepewnie wychodzącego do górnych piłek, wciąż przepychanego przez rywali i piąstkującego prosto pod ich nogi. Fakt, że Stoke w zimowym okienku transferowym sprowadził Jacka Butlanda, odczytałem jednoznacznie: w lecie do Tony’ego Pullisa zgłosi się jakiś wielki klub, żeby odkupić Asmira Begovicia. Wielki klub, któremu przydałby się lepszy bramkarz jest na wyspach jeden, a i ten transfer wydaje się pasować do Alexa Fergusona: sprowadzając van der Sara z Fulham, również sięgał po golkipera otrzaskanego już z Premier League. Doprawdy: jeśli mówimy o presji, mówimy cały czas o piłkarzach Realu, z tym jednym wyjątkiem w drużynie przeciwnika.

16.10

Kluczowe pojedynki? Prosta piłka: Ronaldo kontra Rafael (i Jones). Ozil kontra Carrick (i obrońcy MU). Pepe i Ramos kontra van Persie i Rooney. Rooney wszakże schodzący do lewej strony – spodziewa się Michael Cox – żeby przywrócić równowagę nadwerężoną koniecznością podwójnej pieczy nad Ronaldo (a może cofający się bliżej środka, żeby naciskać Xabiego Alonso?). 4-2-3-1 Realu, z wysuniętym Benzemą, Ozilem za jego plecami i Ronaldo atakującym ze skrzydeł oraz „metronomem” Xabim Alonso jeszcze głębiej. Po drugiej stronie zapewne z wysuniętym van Persiem i cofniętym Rooneyem, próbującym zapewne wyciągnąć za sobą któregoś z obrońców. Tu również spodziewam się 4-2-3-1, z Jonesem i Carrickiem przed obrońcami.

Wrócę do tematu za jakieś półtorej godziny.

17.50

Padła prośba o uszczegółowienie, więc zaryzykuję: przed Jonesem i Carrickiem trójka Kagawa, Rooney i Young, względnie Cleverley za Kagawę lub Younga. Jest w tym ustawieniu jakaś niepełność, albo – wyrażając to nieco inaczej – reaktywność, która mnie niepokoi (to on ustawia grę swojej drużyny pod rywala, a w gruncie rzeczy pod jego najgroźniejszego piłkarza; Mourinho nie przebudowuje składu pod kątem wyeliminowania z gry, powiedzmy, Rooneya). Jest również wyraz dylematu, przed jakim stoi sir Alex: czy, jak to robił dawniej w wyjazdowych meczach Ligi Mistrzów, skupi się na ograniczaniu rywalowi pola, bezpiecznej grze na bezbramowy remis, czy spróbuje jednak śmielej zaatakować? Za drugą strategią przemawia lęk przed utratą bramki u siebie: prawdziwą zmorą United jest w tym sezonie to, że ich bramkarze rzadko kończą mecz z czystym kontem.

Inna sprawa, że największych szans na zdobycie gola przez MU upatruję w rzutach rożnych. Ile wygrałbym u bukmachera za postawienie na bramkę Vidicia?

18.40

Gdybym miał dołączyć do zabawy, którą na swoim blogu podjął również podgrzewający atmosferę Rafał Stec, i spróbować złożyć jedenastkę z dwóch grających dziś drużyn, to wyglądałaby ona następująco: De Gea – Rafael, Ramos, Vidić, Coentrao – Khedira, Alonso – Ronaldo, Ozil, Rooney – Van Persie. W gruncie rzeczy wpisałem portugalskiego lewego obrońcę, żeby nie wyszło na to, że od Rafała odpisuję, bo w gruncie rzeczy Evra mógłby się tu załapać. Z drugiej strony czy Pepe nie byłby wyborem bezpieczniejszym niż wracający powoli po kontuzji Vidić? O ile oczywiście Pepe może być wyborem „bezpiecznym” w jakimkolwiek sensie tego słowa…

19.10

Jeszcze słówko o przyszłości Mourinho. „a może Mou zaskoczy wszystkich i wybierze opcję z niebieskiej strony Manchesteru? Nie od dziś wiadomo, że Mancini się w City nie sprawdza i według mnie wcale nie jest wykluczone, że Mou tam nie powędruje” – pisze w jednym z komentarzy Cwirek, a ja myślę, że ten most też jest już spalony. Że dla szejków, którzy pokazali już parę razy, że umieją dbać o wizerunek klubu, ten kandydat jest zbyt kontrowersyjny, z tych samych powodów, co dla właścicieli i prezesów MU. Jeśli Anglia, to Londyn…

19.20

Szkoda, że nie zobaczymy kontuzjowanego Scholesa. Szczęście, że zobaczymy Ozila. Czy tylko mnie technika, wyobraźnia i kreatywność, a nawet stosunkowo niepozorna figura Niemca przypomina Rudego z najlepszych czasów? Podania, jakie zagrywa do Ronaldo – nie tylko do Ronaldo przecież – kojarzą mi się z tamtymi podaniami… Biedny Modrić, tej rywalizacji nie mógł wygrać.

19.45

Są składy, są niespodzianki. Może nie tak wielkie w przypadku Realu: młody – i bardzo dobry ostatnio – Varane zamiast powracającego powoli do gry Pepe. W MU Evans zamiast Vidicia, którego nie ma nawet na ławce (jeden mecz na trzy dni, jak widać, wystarczy; Serb nie strzeli po rogu…), a z przodu, wraz z van Persiem i Rooneyem nie tylko Kagawa, ale też Welbeck. To ostatnie nazwałbym wręcz sensacją: trzeci bardzo ofensywny gracz z przodu?

Zapewne to młody Anglik będzie atakował z prawej strony, a Rooney z lewej, zaś Kagawa operował będzie za plecami van Persiego. Ryzykowna strategia, jeśli pamiętać o tym, że trzeba także naciskać na Xabiego Alonso. Ale… strategia na wyjazdową bramkę. I na nasze emocje.

Bo przecież o tym dotąd nie powiedzieliśmy: niby to dwumecz, niby dopiero ćwierćfinał, ale trudno o pojedynek wywołujący większe emocje. Może gdyby się jeszcze wplątała tu ta trzecia, co to ją wspomnieliśmy zaczynając ten dzionek na blogu, ale i na nią przyjdzie pora.

20.00

Tak ważnego meczu w MU Shinji Kagawa jeszcze nie grał. Podobnie Phil Jones. Anglikiem w ostatnich sezonach sir Alex żonglował niemiłosiernie, była i prawa obrona, i środek, i defensywna pomoc. Dziś będzie nie tylko uganiał się za Ronaldo (z Garethem Balem mu się udało) – wraz z Carrickiem i Kagawą właśnie musi mieć oko na Ozila, Khedirę i Xabiego Alonso. Nie zazdroszczę.

Alistair Magowan właśnie ćwierknął, że ostatni mecz, w którym Rooney, van Persie, Kagawa i Welbeck wyszli w pierwszym składzie, to spotkanie z Southamptonem, ledwo przez MU wygrane i z przewagą rywala w posiadaniu piłki. Hmmm…

20.15

A teraz odejdę na chwilkę, żeby mi się makaron do meczu nie rozgotował. Fajny wieczór przed nami.

21.30

Przepiszę na szybko kilka fiszek, bez ładu i składu. Pierwsza była o różnicy w szybkości: niewiarygodnym przyspieszeniu Realu, szybciej grającym piłką (klepka Ronaldo z Ozilem jako jeden tylko z przykładów) i szybciej biegającym. Druga o de Gei: fantastycznym na linii i niepewnym przy wyjściach do górnych piłek – znów to widzieliśmy. Trzecia o Rafaelu, który kwalifikuje się nawet do zmiany (ma już żółtą kartkę) i o tym, że miał grać na Ronaldo, a Portugalczyk tymczasem nader chętnie schodzi do środka, zostawiając miejsce i Ozilowi, i Xabiemu Alonso, i di Marii, i fantastycznemu w akcjach ofensywnych Coentrao. Wszystko, co najgroźniejsze w Realu (bramka CR z podania di Marii, główka CR obroniona z podania Coentrao, strzał Ozila z podania Xabiego Alonso) narodziło się po lewej stronie – tam, gdzie jest Rafael, gdzie miał wracać Rooney i skąd Ronaldo wyciągnął Jonesa. Czwarta fiszka o defensywnych pomocnikach MU, Carricku i Jonesie, dających sobie radę. Piąta o zagubionym Kagawie. Szósta o Welbecku, który dotknął piłki bodaj trzy razy, ale raz strzelił bramkę, a raz był o włos od gola. Siódma o van Persiem, który z całego ofensywnego kwartetu pracował może najwięcej. Ósma, na osobny tekst, o Cristiano Ronaldo: ile pracuje, ile biega, jaki jest groźny. Dziewiąta, również na osobny tekst, o najgenialniejszej z wymyślonych dotąd dyscyplin sportowych: oto mamy drużynę lepszą w każdym calu, z ogromną przewagą, łatwością stwarzania sytuacji, obrywającą nagle potężny cios po rzucie rożnym i mimo osiągniętej znów przewagi zaledwie remisującą. W koszykówce byłoby to niemożliwe. Jak fajnie, że to nie koszykówka…

Ale powiedzmy i to: celność podań MU w pierwszej połowie to 65 procent. Nie jest to przeciętna zespołu, który ma rządzić w Europie.

22.40

A to była dla odmiany bardzo udana połowa MU. Zamknięty sklepik, w końcówce niemal sklonowana linia obrony, bo Valencia, Jones, Carrick i Giggs grali parę zaledwie metrów przed kolegami, i wszystko łapiący de Gea. Łapiący albo odbijający nogami: z jego interwencji nogami właśnie można by w tym sezonie ułożyć niezłą antologię. Bez dwóch zdań piłkarz meczu i bohater Czerwonych Diabłów, przede wszystkim za dwie obrony strzałów Coentrao. Drugi to Michael Carrick, nie dość, że znakomity przed własną bramką, to bliski asysty przy strzale van Persiego. Zawiedli Kagawa i – zwłaszcza – Rooney, któremu wszak nie pomogło ustawienie przy linii bocznej. Nie było odciążenia obrońców i defensywnych pomocników, nie było szybkich wyjść. Ale jest wynik.

22.50

Zabawne, że chwalimy defensywę MU – jej najbardziej nieprzekonującą formację w tym sezonie. Może więc powinniśmy ganić raczej ofensywę Realu? Benzema i Higuain nie pokazali dosłownie nic, Ronaldo był nie do zatrzymania tylko w ciągu pierwszych 45 minut, reszta mogła jedynie strzelać z dystansu. Rozczarowanie brakiem pomysłów w końcówce. Rozczarowanie tym, że rezerwowi Mourinho nie zmienili obrazu gry. Modrić, owszem, podawał celnie, ale głównie po obwodzie – tylko raz znalazł Ronaldo w polu bramkowym. Szkoda mi Chorwata albo za łatwo przywiązuję się do ludzi…

22.55

Sami Khedira miał zostać bohaterem i był blisko: pięć stworzonych sytuacji, to najwięcej w meczu. Ale też miał Niemiec, wbiegający z głębi, dużo więcej swobody niż np. jego rodak Mesut Ozil.

Bohaterem mógł też zostać van Persie, który nie wykorzystał dwóch znakomitych okazji (jedną zapamiętamy dzięki ofiarnej interwencji Xabiego Alonso na linii i świetnemu podaniu Carricka). A może zostanie w meczu na Old Trafford? Może tam sir Alex nie będzie kłopotał się Kagawą i postawi np. na Cleverleya? Wybiegam już myślą w stronę rewanżu, w którym Real nie stoi przecież na straconej pozycji (choć prasa hiszpańska pewnie nie będzie Mourinho oszczędzać). Zwłaszcza, że ma Ronaldo, o którym za chwilę.

23.05

Jeśli ktokolwiek powtórzy jeszcze zdanie, że Ronaldo zawodzi w ważnych meczach, wyciągnę rewolwer. Jego wyskok do główki, która dała Realowi wyrównanie, zawiśnięcie w powietrzu niemal wbrew prawom fizyki, później zaś nienaganne uderzenie, przypominało wielkich koszykarzy. Bramki zdobywał też w pięciu na sześć ostatnich pojedynków z Barceloną, ma siedem goli w Lidze Mistrzów. Dziś robił wszystko, by Realowi udało się wygrać: zmieniał strony, uciekał kryjącym go zawodnikom do środka i na prawo, cofał się nawet na własną połowę, robiąc miejsce kolegom i nieustannie pokazując się do gry. Jak to podsumował Alex Ferguson: kiedy chłopak ma piłkę, możesz się jedynie modlić.

23.15

Jose Mourinho mówi o równych szansach przed rewanżem, i skłonny jestem przyznać mu rację. Gol wyjazdowy golem wyjazdowym, ale wciąż mam w pamięci imponujący początek Realu i nie mam wątpliwości, że może go powtórzyć na Old Trafford. Ciąg dalszy nastąpi.

23.20

Że jestem sentymentalny, pokazało się już przy Modriciu. Nie będzie więc niespodzianką, kiedy wyznam, że moim ulubionym momentem meczu była owacja fanów Realu dla wchodzącego na boisko Ryana Giggsa. Nawet mój iPad próbował zamienić słówko „Giggs” na „gigant”…

Bale! Bale! Bale!

Zrobiłem szybki przegląd swoich zapisków na tym blogu i okazało się, że od listopada 2010, kiedy Gareth Bale przedstawił się światu w dwumeczu z Interem, w zasadzie nie zajmowałem się szerzej jego grą (no, może poza powracającymi co jakiś czas wyrazami niesmaku, z jakim przyjmowałem wszystkie te momenty, w których tarzał się po ziemi udając sfaulowanego). Zastanowiło mnie, dlaczego, i uświadomiłem sobie, że chodzi o uczucie lęku, związane z przekonaniem, że jak tylko nadmiernie się z nim utożsamię, jak tylko sprawię sobie koszulkę z jego numerem na plecach, jak tylko zacznę się puszyć, jakiegoż to gościa mamy – odejdzie sobie do Realu czy innej Barcelony. No trudno, dłużej się tak nie da. W ciągu ostatnich tygodni Walijczyk niemal samodzielnie ciągnie Tottenham w kierunku Ligi Mistrzów. Dziewięć goli w dwunastu meczach ligowych, cztery w ostatnich trzech plus gol w meczu reprezentacji, do znudzenia powtarzane przez menedżerów rywali, ekspertów i dziennikarzy słowo „unplayable”, namolne zgłaszanie do tytułu piłkarza roku obok van Persiego, Suareza czy Michu – wszystko to zmusza do zabrania głosu.

Nie żebym zamierzał pozostać na poziomie jałowych zachwytów. Piszę o Bale’u przede wszystkim dlatego, że zaimponowała mi decyzja Andre Villas-Boasa o wystawianiu go w środku pola i pozostawieniu taktycznej swobody. Supergwiazda Tottenhamu nie biega już na lewym skrzydle, kończąc swoje akcje dośrodkowaniami i nie zmienia się w trakcie spotkań pozycją z Aaronem Lennonem. Szczęśliwie jego portugalski menedżer znalazł rozwiązanie najpoważniejszego jak dotąd problemu, mogącego skomplikować walkę drużyny o miejsce w pierwszej czwórce: kontuzji Sandro. Brazylijczyk imponował wszak nie tylko statystykami wślizgów i przejęć piłki – kiedy już ją odebrał, potrafił bardzo szybko zainicjować akcję Tottenhamu. Gdy jego miejsce na boisku zajął Scott Parker, koła zaczęły buksować: zarówno wracający po wielomiesięcznej przerwie reprezentant Anglii, jak partnerujący mu Moussa Dembele zwalniali grę, owszem – piłka krążyła od nogi do nogi (choć celność podań Parkera pozostawia ostatnio wiele do życzenia), ale zanim docierała w pole karne przeciwnika, ten zdążył już zastawić szyki obronne, Bale natomiast bywał poza grą – pieczołowicie pilnowany przez bocznego obrońcę do spółki z którymś z kolegów z drugiej linii. Wszystko zaczęło się w drugiej połowie meczu z Norwich i było kontynuowane w meczu z West Bromwich – o czym przed tygodniem wspominałem – ale z Newcastle zadziałało w sposób najbardziej widowiskowy. Nie byłoby zwycięskiego gola dla Tottenhamu, gdyby nie ta zmiana pozycji: Bale nie zabrałby się z akcją po zgraniu Adebayora, bo prawdopodobnie byłby schowany gdzieś za plecami kolegi, podobnie jak nie byłoby kolejnych jego okazji w końcówce.

Nie zamierzam pozostać na poziomie jałowych zachwytów także dlatego, że Gareth Bale wciąż sprawia wrażenie, jakby chodził nogami po ziemi. Owszem, strzelił pięknego gola z wolnego, ale to dlatego, że od lat pracował nad tym na treningu (a i Perch w murze nie podskoczył). Owszem, był rad ze strzelonych bramek, ale zwycięstwo drużyny jest ważniejsze, a i z faktu, że zmarnował kolejne okazje (zobaczcie załączony obrazek) nie jest zadowolony – zwłaszcza tę najłatwiejszą, którą próbował wykończyć w końcówce słabszą, prawą nogą. Wniosek: musi się jeszcze dużo uczyć, więcej trenować, ciężej pracować. O swojej przyszłości miał długą rozmowę z trenerem, przekonanym, że obaj mogą zrealizować swoje ambicje podbijania Ligi Mistrzów z Tottenhamem. No naprawdę, jeszcze parę takich wywiadów i dam się nabrać, że nie zostanie następnym Modriciem (skądinąd, jak tam Modriciowi idzie?).

Faktem jest, że w ostatnich kilku meczach rywale nie mieli pomysłu na zatrzymanie Garetha Bale’a. Że jest w niebywałej formie, że nowa pozycja na boisku mu służy, że koledzy potrafią go uruchomić (zobaczcie podania, które otrzymał – warto zauważyć, że najczęściej dostawał piłkę od dobrze wprowadzającego się do drużyny Lewisa Holtby’ego i że często było to w okolicach linii środkowej, skąd zaczynał się rozpędzać), a on sam – zwłaszcza kiedy wszyscy na boisku wydają się podmęczeni – wrzuca wtedy piąty bieg. Pamiętacie jedną z akcji w doliczonym czasie gry, kiedy niedbałym ruchem stopy przyjął długie podanie Assou-Ekotto, dwoma kolejnymi pozbył się dwóch usiłujących mu przeszkodzić rywali, a czwarty ruch stopy zmusił Tima Krula do fenomenalnej interwencji?

Jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że zawsze mam złe przeczucia. Pamiętam, że przed rokiem o tej porze również wygraliśmy z Newcastle i mieliśmy niezłą pozycję do walki o trzecie, a może nawet drugie miejsce. Martwię się kontuzją Jermaina Defoe i tym, że nie kupiliśmy w styczniu napastnika. Z drugiej strony widzę, że wrócił Adebayor, że w drużynę wkomponował się Holtby, że przed Balem skuteczny był Dempsey. Słyszę, że jutro wznowi treningi Kaboul, a Defoe może wykuruje się do kluczowego meczu z Arsenalem. Jest chemia między piłkarzami a menedżerem. Jest rozpęd i wiara w siebie. Są wyniki. O kryzysie mówią ostatnio raczej w kontekście Manchesteru City, Chelsea czy Arsenalu. Nie zamierzam się tym martwić.

PS Oprócz Bale’a zajmowałem się w ten weekend Borucem. Darujcie wpis pomijający wszystko inne – nadrobimy w tygodniu. Obecny dziś na Old Trafford Jose Mourinho narobił mi smaka na blogowanie całą środę.

PS 2 A poza tym uważam, że trzeba przedłużyć kontrakt z Frankiem Lampardem.

A poza tym uważam

Dwa dni, dwa świetne mecze, a pomiędzy nimi jeszcze wyjazdowe zwycięstwo Tottenhamu. W zasadzie, gdyby redakcyjne obowiązki pozwalały, mógłbym pisać o tym cały wieczór. Niestety nie pozwalają, a w dodatku fakt, że są w tym kraju lepsi fachowcy od Chelsea, doradza ostrożność w rozpisywaniu się na jej temat.

Przyznaję: próbowałem obejrzeć mecz Newcastle-Chelsea na chłodno, tak jakbym patrzył na obie drużyny po raz pierwszy – bez świadomości wszystkich korowodów, wywoływanych podczas ostatnich kilku sezonów przez Romana Abramowicza. W przypadku Newcastle zresztą nie było aż tak trudno: odszedł Demba Ba, za to w zespole pojawiły się nowe twarze, a na trybunach – nowy duch, tchnięty przez kibiców w paryskich trykotach. „Małej Francji” nad rzeką Tyne zrobiło się tak dużo, że obrońca Steven Taylor opowiada o otrzymanych w prezencie od ojca płytach CD z kursem języka francuskiego – do słuchania w samochodzie… Dziesięciu piłkarzy z kadry pierwszego zespołu to Francuzi, dla kolejnych czterech francuski to pierwszy język, w wyjściowej jedenastce oprócz Cabaye’a pojawili się sprowadzeni dopiero co Debuchy, Gouffran i oczywiście Moussa Sissoko – zawodnik, który kosztował zaledwie 1,8 mln funtów (ta cena, wraz w porównywalnymi kwotami zapłaconymi za Michu i Lewisa Holtby’ego, to oszałamiający przykład, że dobry skauting czyni cuda…). Sprowadzony z Tuluzy pomocnik jest szybki, silny, ma zarówno ciąg na bramkę, jak oko na kolegów biegających przy liniach bocznych; dynamika jego rajdów przypomina trochę Essiena z najlepszych czasów, a trochę Yaya Toure. Ale skupianie się na nim byłoby niesprawiedliwe: operujący za jego plecami Gouffran i Cabaye świetnie ograniczali przestrzeń dla pomocników Chelsea i umieli dobrze zainicjować kontrę.

Po kolei jednak. Pierwsza połowa zdominowana przez gospodarzy, z niezłym pressingiem i marnym wykończeniem akcji (albo dobrymi interwencjami Petra Cecha).
Wreszcie, na pięć minut przed przerwą, piłka wędrująca na lewą stronę, dośrodkowanie Santona, zagubieni Terry i Cahill w środku, główkujący Gutierrez – prowadzenie Newcastle. Mimo całej przewagi prowadzenie szczęśliwe, bo po przypadkowym kopniaku w twarz Demby Ba przez Colocciniego gościom należał się rzut karny.

Chelsea, co zrozumiałe, zaatakowała od początku drugiej połowy, zdobywając dwie piękne bramki: pierwszą po firmowym uderzeniu Lamparda z dystansu, drugą po przytomnym odegraniu Torresa do Maty (poza tą asystą napastnik gości w zasadzie nie istniał). Przy wszystkich komplementach dla strzelców, były to jednak momenty indywidualnego geniuszu, nie pracy zespołowej – choć i tej znalazłoby się parę przykładów, w kombinacjach Mata-Cole czy Lampard-Mata. Prawdziwie zdumiewające było jednak to, że po objęciu prowadzenia piłkarze Beniteza nie byli w stanie kontrolować gry i zostawili rywalom tyle wolnej przestrzeni dla szybkiego ataku. I tym razem można było odczuć brak Mikela i Luiza – cokolwiek by mówić o Lampardzie i Ramiresie, rola defensywnego pomocnika nie jest naturalna dla żadnego z nich: obaj zapędzają się pod bramkę, zostawiając za sobą mnóstwo przestrzeni. Wielu dziennikarzy fundamentalnie skrytykowało Terry’ego za nieudany wślizg podczas akcji zakończonej drugim golem dla Newcastle – problem w tym, że próbę przecięcia kontrataku powinien w tym sektorze boiska podjąć raczej defensywny pomocnik.

Kolejny problem Chelsa – zrozumiały, zważywszy na liczbę meczów i podróży w ostatnich miesiącach, to zmęczenie. Piłkarzom Beniteza znów zabrakło sił w końcówce; skądinąd: czy Hiszpan wkrótce po przejęciu drużyny nie narzekał na jej przygotowanie kondycyjne do sezonu? Ale problem kluczowy, myślę, leży nie we wszystkich dotąd wymienionych, mniej lub bardziej obiektywnych, nie w nierównej formie Torresa, przymusowej absencji Hazarda po czerwonej kartce i nie w wyjazdach na Puchar Narodów Afryki.

Najtrudniejsze w zadaniu Beniteza nie jest poukładanie rozsypujących się ciągle klocków. Po tym, jak wyglądają ostatnie tygodnie, cała szatnia już wie: nie ma ludzkiej siły, żeby Hiszpan pracował dłużej niż do maja. A skoro szatnia wie, to szatnia robi swoje. Puszcza mimo uszu, nie całkiem się przykłada, ogląda się raczej na swoich liderów. Słowem: powtarza się sytuacja, którą braliśmy na Stamford Bridge i w Cobham wystarczająco wiele razy. „Dłużej klasztora niż przeora”, mruczał do siebie i kolegów John Terry, kiedy Andre Villas-Boas chciał, żeby grali wysoką linią obrony, i mruczy także tym razem, kiedy Rafa Benitez domaga się, żeby zaczęli więcej biegać.

Demoralizacja, to jest słowo, którego szukam. Tymczasowość trenerów, stabilizacja świetnie opłacanych piłkarzy (poza Frankiem Lampardem, z którym władze klubu postanowiły nie przedłużyć kontraktu – ceterum censeo, powinny ten kontrakt
przedłużyć), niekompetencja zarządu… Żeby nie wiem jak dobrym trenerem był Rafa Benitez, pewnych rzeczy nie przeskoczy.

W kontekście jego osiągnięć na Stamford Bridge w innym świetle można widzieć ubiegłoroczne postępy Andre Villas-Boasa, nieprawdaż? W Premier League Portugalczyk nie przegrał od 9 grudnia, z dwóch tegotygodniowych wyjazdów przywiózł 4 punkty, a po tym, co jego piłkarze pokazali dzisiaj, uwierzyłem, że kiepska pierwsza połowa z Norwich była rzeczywiście konsekwencją silnego wiatru, pod który musieli grać.

Wiele jest powodów, dla których mógłbym komplementować AVB – o tym, jak pod jego okiem rozwinęli się najpierw Defoe, a później Lennon, już zresztą pisałem, podobnie jak o genialnym przed kontuzją Sandro i o sprawiedliwym osądzie każdego zawodnika (o tym, że się nie uprzedza, świadczy powrót Dawsona do pierwszego składu). W przerwie meczu z Norwich Villas-Boas podjął jeszcze jedną decyzję; decyzję, której trzymał się także dziś – o przesunięciu Garetha Bale’a ze skrzydła do środka pola, i wydelegowaniu bliżej linii bocznej Dempseya. Bale znów jest w życiowej formie, bramki w obu meczach były fenomenalne, ale na tym rzecz się nie kończy: o ile w kilku spotkaniach po kontuzji Sandro i powrocie do gry Parkera problemem było szybkie przechodzenie z obrony do ataku, „buksowanie kół” w środku pola, wygląda na to, że dzięki temu manewrowi sprawę udało się rozwiązać. Po pierwsze, dzięki szybkości Bale’a, po drugie dzięki talentowi Dempseya do gry między liniami, po trzecie dzięki pojawieniu się w drużynie Lewisa Holtby’ego. Już w meczu z Norwich Niemiec błyskawicznie pozbywał się piłki – będąc przy tym niezwykle precyzyjny; tym razem było podobnie.

Oczywiście były także momenty niepewności – WBA grało podobnie jak Norwich, długą piłką na wysokich napastników, którzy z łatwością przeskakiwali Dawsona i Vertonghena, i próbą złamania wysokiej linii obrony. Szczęśliwie w pierwszej połowie Long zmarnował dwie dobre okazje, a i Lloris pokazał, że kluczowym elementem gry bramkarza w takim ustawieniu jest błyskawiczne wyjście przed pole karne. Kiedy zaś po przerwie czerwoną kartkę za plucie w kierunku Walkera otrzymał Popow (brawo dla prawego obrońcy Tottenhamu, który nie dał się sprowokować, i brawo dla Steve’a Clarke’a, że nie próbował chamstwa bronić), stało się jasne, że najgorszym, co może spotkać Tottenham, jest bezbramkowy remis. 70 proc. posiadania piłki, 91 proc. celnych podań, płynność, zaangażowanie w grę wszystkich zawodników – dawno już nie miałem takiej przyjemności patrząc na grę piłką ukochanej mej drużyny. Pal licho nawet bramkę – zobaczcie, ile podań trzeba było wymienić, żeby piłka wpadła do siatki.

O szansach Tottenhamu na Ligę Mistrzów wciąż nie myślę się wypowiadać, choć niektórzy zdają się uważać, że w takiej formie Gareth Bale wywalczy ją klubowi jednoosobowo. Żarty na bok: niewiadomych jest dużo, kluczową jest dyspozycja, a raczej zdrowie napastników: dziś wypadł Defoe, obawiam się, że raczej na dłużej niż krócej; Adebayor wraca wprawdzie z Pucharu Narodów Afryki, ale do tej pory jakoś nie mógł wejść w sezon. W odróżnieniu od Chelsea jednak: tu piłkarze nie kwestionują roboty menedżera, wręcz przeciwnie: wierzą, że może ich czegoś nauczyć.

Tak jak zaczął uczyć Sturride’a. Skoro komplementujemy Villas-Boasa: Marcin Napiórkowski zauważył na Twitterze, że to Portugalczyk zaczął dawać szanse młodemu Anglikowi, który dziś w barwach Liverpoolu był jednym z najlepszych na boisku i świetnie współpracował z Luisem Suarezem – zobaczcie, ile podań między sobą wymienili.

Nad Liverpoolem unosi się wprawdzie klątwa niewygranego meczu z którymkolwiek z zespołów z górnej połówki tabeli, ale w tym przypadku wygraną odebrał mu własny bramkarz. Henry Winter, którego wiele sądów szczegółowych traktuję z dystansem (proangielska i proliverpoolska stronniczość bije po oczach), napisał dobre zdanie, że spotkanie na Etihad miało wszystko z wyjątkiem zwycięzcy: fantastyczne bramki (Aguero, Gerrard, Sturridge), znakomitą grę poszczególnych piłkarzy (Gerrard, Silva, Sturridge, Milner), ale też symulacje (Sturridge, niestety), błędy bramkarzy (Reina przy golu Aguero, ale też Hart w pierwszej połowie), taktyczne przegrupowania (przegrywający MC na 3-5-2), a w końcu – potwierdzenie starej prawdy, że grać należy do gwizdka (MC czekało na interwencję sędziego przy kontuzji Dżeko, kiedy Sturridge zdobywał bramkę wyrównującą). Warto odnotować gola Bośniaka i w ogóle docenić Edina Dżeko za cały ten niełatwy czas siedzenia na ławce, w cieniu głośniejszych rywali do miejsca w ataku. Pisałem o powodach, dla których nikt nie będzie w Manchesterze płakał za Balotellim – właściwie powinienem zacząć od powodu z dziesiątką na koszulce.

A skoro już cytuję Wintera, to uczciwie oddam mu puentę. Zdanie, że mecz MC-Liverpool nie miał zwycięzcy, nie było do końca prawdziwe. Zwycięzca nazywa się Alex Ferguson.

Poza tym uważam (jak powiedzieliby Kato Starszy i Czado Sarszy), że kontrakt z Frankiem Lampardem powinien być przedłużony.

Najdłuższy dzień w roku

08.15

No to zaczynamy, po raz nie liczę już który w historii tego bloga, całodzienne towarzyszenie zamykaniu okienka transferowego w Premier League. Szaleństwo plotek w internecie, rozgorączkowani dziennikarze, Harry Redknapp w oknie samochodu, tłumy kibiców przed ośrodkami treningowymi, filmowane w tle dziennikarzy Sky Sports, prezes Levy próbujący znaleźć jakiegoś napastnika na przecenie o 23.30 i przyznający się do porażki kilkadziesiąt minut później, psujące się faksy w siedzibie władz Premier League… Wszystko to braliśmy. Chociaż tyle dobrze, że nie ma śniegu – transfer Arszawina przed czterema laty (wtedy też blogowaliśmy…) potwierdzono prawie z dobowym opóźnieniem bodaj właśnie z powodu nagłego ataku zimy.

08.30

Zaczynamy, nie nastawiając się na żadne sensacje. Widmo finansowego fair play, a i ogólny kryzys w świecie ekonomii, ograniczyły jednak szaleństwo zakupowe klubów. Nawet w Manchesterze City nie rozglądają się nadmiernie za następcą Balotellego. Generalnie – jak zwykle zresztą w styczniu – kupować będą ci, którzy mają nóż na gardle, zwłaszcza Queens Park Rangers, i ci, którzy lubią hazard. Ale nawet w przypadku tych ostatnich (piję do Tottenhamu), nie obejdzie się bez myślenia o bilansie – jeśli w klubie pojawi się jakiś niedrogi zmiennik Adebayora i Defoe’a (w przyjście Leandro Diamao już teraz, zimą, kompletnie nie wierzę, wbrew doniesieniom „Timesa”), to równocześnie odejdą zawodnicy, których wysokie kontrakty obciążają klubowy budżet bez wyraźnego zysku sportowego. O przejściu Jenasa i Bentleya (oraz wypożyczeniu Townsenda) do QPR ćwierka się od wczoraj, podobnie jak o odejściu Huddlestone’a do Fulham.

W przypadku angielskiego pomocnika ten nowy początek leży w interesie wszystkich stron. Andre Villas-Boas chciałby, żeby jego druga linia grała szybką piłkę, opartą na wymienności pozycji i intensywnym pressingu – coś takiego potrafi Dembele, coś takiego pokazał wczoraj Lewis Holtby (na dwadzieścia kilka podań, które odnotował po wejściu na boisku bodaj 90 proc. było bez przyjęcia – świetna zmiana), coś takiego robił także Sandro. Huddlestone, z jego brakami szybkościowymi, nie bardzo tu pasuje, a po kontuzji nie wróciła mu jakoś precyzja długich podań, z których słynął. Martin Jol zna go i lubi; myślę, że będzie potrafił mu pomóc wrócić do formy, a zarazem ustawić taktykę pod jego silne strony.

09.00

Pisząc o dzisiejszych transferach, będziemy mieć w tyle głowy wczorajsze mecze. O Tottenhamie, który przywiózł remis z Norwich już wspomniałem. Okropna pierwsza połowa, grana pod silny wiatr, uniemożliwiający obrońcom i bramkarzowi przewidzenie toru lotu piłki, szeroka gra Norwich, długie piłki za plecy wysoko ustawionej defensywy i agresywna gra na Parkera i Dembele w środku pola – Chris Hughton okazał się jednym z tych menedżerów, którzy odrobili lekcję i wiedzieli, jak sprawić problemy drużynie Villas-Boasa. Wiele w ostatnich dniach napisano (i wiele napisze się dzisiaj) o ryzyku, jakim jest posiadanie w kadrze tylko dwóch nominalnych napastników, ale to Sandro brakuje przede wszystkim Tottenhamowi: szybkiego, zdecydowanego, agresywnego, ale bezbłędnego w odbiorze i szybko pozbywającego się piłek. Zaprawdę: dopiero po wejściu Holtby’ego to był ten Tottenham, który może mieć szansę na pierwszą czwórkę: grający z tempem i rozmachem na połowie rywala. Dobrym ruchem było też dokonane w przerwie przesunięcie Bale’a ze skrzydła za plecy Defoe’a i wydelegowanie Dempseya na lewo – Amerykanin i tak schodził do środka, który wreszcie udało się zdominować, a Walijczyk ze środka właśnie przeprowadził rajd zakończony golem. Przy okazji: warto docenić, że choć w pierwszej fazie akcji był faulowany, nie wywrócił się, tylko dalej pędził na bramkę. Opłaciło się…

09.15

Oczywiście obejrzeliśmy wczoraj jeszcze lepszych piłkarzy niż Bale. Nie byłoby remisu Arsenalu bez doskonałej gry Jacka Wilshere’a. To, co Kanonierzy wyprawiali w obronie, było po prostu straszne: chaosu i pomyłek było tyle, że w zasadzie dwubramkowe prowadzenie Liverpoolu po godzinie gry można uznać za najniższy wymiar kary (jeśli dziś jest ostatni dzień okienka, Arsene Wenger powinien poszukać przede wszystkim drugiego lewego obrońcy, bo Gibbs znów złapał kontuzję, a Andre Santos etykiety pośmiewiska angielskich boisk nie pozbędzie się chyba nigdy; oraz pomocnika, który potrafiłby asekurować grę defensywy i napędzać akcje ofensywne – „destroyera” w stylu młodego Vieiry). Ileż miejsca mieli goście, jak statyczni byli obrońcy… nie chcę się nadmiernie pastwić nad Kanonierami; Tottenham przez 45 minut też grał wczoraj okropnie – powtórzę tylko jeszcze raz tych pięć nazwisk: Dixon, Adams (Bould), Keown, Winterburn. Nawet Arsene Wenger powinien pamiętać, że kiedyś jego obrona była wzorem organizacji dla całego kontynentu.

Jak to zwykle w przypadku tej drużyny: kiedy atakują, wygląda to fantastycznie. Wilshere ma wizję i determinację, Cazorla wizję do kwadratu, Walcott szybkość, Giroud – wreszcie – pewność siebie, co widać po statystykach ostatnich miesięcy; szkoda, że wczoraj prócz gola i asysty miał też żółtą kartkę za nurkowanie. Rozumiem też, że niełatwo gra się na Suareza. Nie sądzę jednak, żeby nawet najbardziej oddani kibice Arsenalu chcieli się ze mną spierać o wczorajsze popisy Santosa, Sagni, Mertesackera czy Vermaelena. No i skąd się bierze ta niewiara w siebie, pętająca nogi tej drużynie w pierwszej fazie meczu? We wczorajszym programie meczowym pokazano, jak wyglądałaby tabela Premier League, gdyby spotkania kończyły się po 45. minutach – Arsenal był w niej dwunasty… „Neurotyczny”, słowo, którego użyła wczoraj Amy Lawrence na określenie gry tej drużyny, jest słowem, którego właśnie szukałem… Co się zaś tyczy Liverpoolu: w przeszłości poświęciłem na tym blogu jeden czy dwa pochlebne akapity o Hendersonie; nie sądzicie, że ostatnie tygodnie pokazują, iż miałem rację? Że Sturridge, którego za występy w Chelsea często krytykowano, bardzo dobrze wkomponował się w drużynę? Że skoro jeszcze przyszedł Coutinho z Interu, to włączenie się jej do walki o pierwszą czwórkę jest nadal możliwe?

09.30

Sporządzam listę zakupów Harry’ego Redknappa na podstawie dzisiejszych mediów. Przy piętnastym nazwisku mówię stop i zabieram się do lektury mistrzowskiego absolutnie wpisu na mistrzowskim absolutnie blogu o „Anatomii transferowej sagi”. Spróbujcie nie użyć dzisiaj żadnego ze słów wyróżnionych tam kursywą i złotym kolorem.

09.50

Czyhający cichutko za plecami Tottenhamu Everton znowu wygrał. Wygląda na to, że jeden z bohaterów meczu Leighton Baines i tym razem nigdzie się nie wybierze (oj przydałby się w Arsenalu, przydałby się w Manchesterze United taki lewy obrońca…), podobnie jak Fellaini. To też rodzaj wzmocnienia, choć kibice woleliby pewnie, żeby kolano Leroya Fera było w lepszym stanie (transfer pomocnika Twente został anulowany po badaniach medycznych: Everton chciał się zabezpieczyć na wypadek, gdyby uraz miał się odnowić i zaproponował zmianę formy płatności – ponoć strony mają wrócić do rozmów w lecie).

10.05

Harry Redknapp wie nie tylko, jak utrzymać drużynę w Premier League. Wie także, co to znaczy, kiedy drużyna dzięki jego zakupom stacza się na finansowe dno. Czasem utrzymanie jest wszystkim, można więc zrozumieć Tony’ego Fernandesa, że choć już w wakacje kupił Markowi Hughesowi mnóstwo piłkarzy (i zgodził się im płacić bajeczne kontrakty; Redknapp odsuwając Bosingwę od składu i zabierając mu dwie tygodniówki za odmowę zajęcia miejsca na ławce rezerwowych, wyznał, że w Tottenhamie nawet największe gwiazdy nie zarabiają tyle, co portugalski obrońca), teraz sięga po kolejnych. Pytanie tylko, co dalej. Loic Remy przyszedł tu, nie do Newcastle, bo świetnie mu zapłacono. Wracający z Rosji Christopher Samba ma dostawać 100 tysięcy funtów tygodniowo i kosztować ponad 10 milionów funtów. Nie ma ludzkiej siły, żeby klub o takiej pojemności stadionu, o takiej bazie kibiców i takich możliwościach komercyjnych, był w stanie pokryć podobne wydatki. Wszystko wisi na panu Fernandesie. Jeśli mu się znudzi, kibice QPR przeżyją horror znany z Portsmouth czy Leeds.

Przed pojawieniem się Remy’ego i Samby na pensje w Queens Parku szło 150 proc. obrotów klubu, po ich przyjściu strach te proporcje liczyć. Ze zdrowym rozsądkiem, z rachunkiem ekonomicznym, z finansowym fair play, nie ma to oczywiście nic wspólnego.

10.17

Harry Redknapp w oknie samochodu. Naprawdę to widzę. Naprawdę słyszę klaksony aut, które przyblokował.

10.30

Chelsea chyba nikogo dziś nie kupi. Chyba że – przeżuwam w ustach suchara, miałem tego nie robić – kupi nowego menedżera. Patrzę na skrót meczu z Reading, czytam zaprzyjaźnionego bloga o taktyce walczącego o utrzymanie klubu i próbuję zrozumieć. Wypuścić dwubramkowe prowadzenie w ciągu ostatnich paru minut meczu? Nie umieć zareagować na niezaskakujące skądinąd zmiany (że wejdzie Le Fondre wiedzieliśmy nie od godziny, tylko od tygodni, w których wchodził i strzelał; brawo dla McDermotta także za wpuszczenie Akpana, który asystował jak w podobnej sytuacji w meczu z Newcastle)? Nie przeciąć w porę akcji (Mikel, wróć!)? Dać się nabrać na parę długich piłek? Nie umieć przetrzymać piłki w końcówce? Próbuję zrozumieć i nie rozumiem, jak można nie wygrać meczu, w którym – patrząc na skrót i statystyki, zastrzegam – miało się taką przewagę i takie okazje na podwyższenie wyniku, w którym do pierwszego strzału Le Fondre’a bramkarz Chelsea nie miał nic do roboty. Ktoś mi to wytłumaczy?

10.50

To się nie zdarzy, mamy już Holtby’ego, ale ciekawe: Porto odkupiło część praw do Joao Moutinho od jednej ze stron, których nadmiar uniemożliwił sfinalizowanie jego trnsferu do Tottenhamu latem. Może jakiś inny klient się zgłosi? Podobnie jak po Lukę Modricia: przy odrobinie determinacji półroczne wypożyczenie służyłoby pewnie wszystkim zainteresowanym.

I jeszcze z ciekawostek: jak to się właściwie odbywa. Wysłanie faksu jest zwyczajnie szybsze niż skanowanie wszystkich dokumentów i przesyłanie ich mailem.

11.05

Liczby, które za chwilę będą nieaktualne (za Deloittem): do tej pory kluby Premier League wydały w styczniu ok. 85 milionów funtów. Rok temu ostatniego dnia okienka suma wszystkich wydatków wzrosła z 30 do 60 milionów – w zasadzie nic się nie działo. Dwa lata temu, kiedy kluby zmieniali Fernando Torres i Andy Carroll rano mówiliśmy o wydanych 90 milionach, ale wieczorem już o 225. Przy okazji: dwa lata to bardzo dużo na aklimatyzację, Fernando…

11.30

O tym już wspomnieliśmy, ale napiszmy wprost: Daniel Levy wie, jak robić interesy. Modrić i Berbatow sprzedani za ponad 30 milionów to przykłady najgłośniejsze, ale znalazłoby się więcej. Holtby, któremu kończył się kontrakt, sprowadzony za (w zależności od źródeł) 1-1,5 miliona funtów, to może być – zdaniem „Guardiana” – transfer stulecia. Jeśli w tych samych okolicznościach uda mu się jeszcze sprzedać Jenasa i Bentleya, każdego za większe kwoty, niż wydał na Niemca… Od czasu klapy z Rebrowem, na wczesnym etapie zarządzania klubem, Levy zarabiał prawie w każdej sytuacji, nawet na piłkarzach, którym w Anglii się nie powiodło, jak Giovani dos Santos. W ostatnich wynikach klubu wykazano wprawdzie kilkumilionową stratę, ale dotyczyły okresu przed sprzedaniem Modricia. Jak na brak dochodów z Ligi Mistrzów i tylko 36-tysięczny stadion, prezesowi idzie wybornie.

Oczywiście Levy wie już, że aby klub się rozwijał – także finansowo – musi znów przebić się do Ligi Mistrzów, a potem rozbudować stadion. Jakie są granice ryzyka, które rozważa w takim dniu, jak dzisiejszy: napiąć budżet jeszcze raz i wzmocnić drużynę, żeby obroniła czwarte miejsce, czy utrzymać klub na poziomie ekonomicznej racjonalności niezależnie od tego, jak skończy sezon? Pewne jest, że jeśli usłyszy o piłkarzy wartym, powiedzmy, 10 milionów, który jest do wzięcia za 5 milionów, bo akurat jego macierzysty klub ma kłopoty, potrzebuje gotówki itd., sprowadzi go bez wahania. Nawet bez Harry’ego Redknappa, nasłuchujcie dziś wieści o Tottenhamie.

12.00

O legii cudzoziemskiej w Newcastle wszędzie już czytaliście. Pozwolę sobie więc tylko przypomnieć tekst, w którym rozpisałem się szerzej o szefie skautów tej drużyny, Grahamie Carrze. Facet, którego – niestety – wypuścił przed laty mój Tottenham, wyszperał i zarekomendował sprowadzenie nad rzekę Tyne m.in. Cheikha Tiote, Hatema ben Arfy czy Yohana Cabaye, doradzał kupno Demby Ba, potem Papissa Cisse. Przy czym warto dodać, że tego ostatniego obserwował przez pięć lat, a Tiote – cztery, w obu przypadkach czekając, aż wzrost umiejętności piłkarza korzystnie zbilansuje się z jego ceną (Cisse wyceniany był na 15 milionów funtów, kiedy pierwszy raz o niego pytali, 12 za drugim razem, a ostatecznie kupili go za 8,5 miliona; wartość Cabaye szacowano na 10 milionów, ale miał klauzulę w kontrakcie, dzięki której Newcastle zapłaciło tylko 4,5 miliona). Dziś przywiózł znad Sekwany kolejnych świetnych Francuzów, którzy pomogą drużynie wrócić na ubiegłoroczne ścieżki, a sam wydaje się najbardziej udanym tegorocznym transferem klubu – w lecie przedłużył z nim umowę na kolejne osiem lat. „Nie sądzę, byśmy wygrali z Aston Villą, gdyby nie transfer Sissoko” – mówił po ostatnim meczu menedżer „Le Toon” Alan Pardew, przedstawiając kolejnego w tym klubie zawodnika sprowadzonego prawie za darmo. Za pięciu importowanych z Francji piłkarzy Newcastle zapłaciło zaledwie 18 milionów – nic, tylko zazdrościć.

12.20

I to jest wreszcie jakaś wiadomość, pocieszmy się nią. David Beckham, który jeszcze parę dni temu pracował nad własną kondycją z pierwszym składem Arsenalu, przechodzi do Paris Saint Germain. Ściskam kciuki. Przyznam, że imponuje mi facet, który miał i ma wszystko, a wciąż jest głodny sportowych sukcesów. Kontrakt kontraktem, niewątpliwe korzyści wizerunkowe klubu niewątpliwymi korzyściami, ale dla mnie Beckham pozostaje wciąż najbardziej niedocenionym piłkarzem świata – może przez to że przez lata był piłkarzem najbardziej przecenianym.

Szokująca uwaga? Argumentację rozwijałem dwa lata temu: wszystkie te opowieści o kontraktach reklamowych, fryzurach i tatuażach, pomniku z czekolady albo figurce w świątyni buddyjskiej, przesłaniały prostą prawdę, że Beckham umie grać w piłkę i że na boisku nie ma w sobie nic z gwiazdora. Kiedy oglądam czasem jakieś mecze z jego udziałem, wciąż widzę, jak wraca za swoim obrońcą, jak odbiera piłki, jak podaje, jak mobilizuje kolegów, jak strzela. Owszem, wolałbym nie wiedzieć, że jacyś zwariowani Japończycy robili sobie operacje plastyczne, żeby wyglądać tak jak on. Ale, do licha, czy z takiego powodu przestaje się być dobrym piłkarzem?

Fajnie, że wiosną będę mógł pokazać dzieciakom, jak gra w Lidze Mistrzów. Nawet jeśli będzie wchodził na ostatni kwadrans rzucić jedną-dwie piłki do Ibrahimovicia – może zapamiętają.

12.50

Podczas przerwy na lunch przeczytajcie Wilsona o Pucharze Narodów Afryki. Wczoraj znów działy się rzeczy niepoczytalne, a sędziowanie było jeszcze gorsze od stanu boiska. Ale Adebayor awansował do ćwierćfinału i Tottenham (patrz wpisy powyżej) ma do dyspozycji tylko jednego, nie w pełni zdrowego napastnika…

12.55

Albo przeczytajcie raz jeszcze, jak to się robi. Tak Leon Best przechodził z Coventry do Newcastle.

13.00

Ze wszystkich odpowiedzi na pytanie o klapę Chelsea, zadane o 10.30, na razie do przekonania trafia mi jedna: bohaterowie są zmęczeni. Za dużo zamieszania wokół klubu, za dużo zmian, za dużo niepewności (także związanej z losem klubowej ikony, Franka Lamparda), za dużo skandali (także związanych z losem klubowej ikony, Johna Terry’ego), za dużo podróży – także na klubowe mistrzostwa świata. 41 spotkań od początku sezonu, 20 w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Można zrozumieć, że czasem w końcówce schodzi z nich powietrze. Można?

13.30

Temat do odstąpienia: transfery z Hiszpanii, na której się nie znam. Kryzys finansowy, dotykający tamte kluby i zmuszający je do sprzedawania swoich piłkarzy. Przykład największego w tym roku sukcesu (zważywszy stosunek ceny do jakości, van Persiego zostawmy na boku), czyli Michu, ale też Pablo Hernandeza, Jonathana de Guzmana, Chico Floresa, który przyszedł do Swansea przez Genuę. Dobrze zna hiszpański rynek nowy menedżer Southamptonu Mauriccio Pochettino. Everton zastanawia się nad ściągnięciem Negredo z Sewilli, ale nie zapłaci 20 milionów euro. Ciąg dalszy nastąpi.

13.50

Ze sprowadzenia Huddlestone’a zdaje się nic nie wyjdzie, ale wśród swoich dawnych piłkarzy Martin Jol znalazł – i wypożyczył do końca sezonu Urby’ego Emanuelsona z Milanu. Szybki i zwrotny reprezentant Holandii czytał zapewne napis na koszulce Berbatowa „Keep Calm and Pass Me the Ball” – zdaje sobie sprawę, po co przychodzi. A jego trener zwiększa sobie możliwości manewru: w Ajaxie wystawiał go na lewej obronie i na lewej pomocy, w Milanie obserwował biegającego za napastnikami. Tylko Pirlo, Xavi, Moutinho i Farfan mieli więcej kluczowych podań w Lidze Mistrzów – podaje WhoScored.com… Fulham po cichu robi swoje.

14.10

„Dzień, gdy solidaryzuję się z Arsenem Wengerem” – napisał na Twitterze Przemek Adamowicz. Chodzi oczywiście o – podzielaną skądinąd przez wielu innych menedżerów – niechęć do okienka transferowego. Sky Sports rozmawiała dziś z psychologiem, który analizował negatywny wpływ takich wydarzeń na psychikę piłkarzy. Łatwo sobie wyobrazić niepewność i rozkojarzenie, które jest ich udziałem, kiedy czekają na telefon od agenta. Jeszcze jedna przeprowadzka? Jeszcze jeden nowy menedżer ze wszystkimi swoimi dziwactwami? Jeszcze jedna szansa? Nadzieja na podwyżkę? Na zamieszkanie w fajniejszym mieście niż ostatnio (patrz pod żona Petera Croucha i Stoke…)?

Inna sprawa, że Arsene Wenger również parę razy czekał do końca z zakupami, desperat.

14.30

Harry Redknapp w oknie samochodu po raz drugi tego dnia. Czekamy na hat trick.

14.45

Kiedy cztery lata temu publikowałem Dziesięć tez na zamknięcie okienka transferowego, najważniejsza brzmiała: „Zimą kupują desperaci” – drużyny, którym idzie, drużyny poukładane albo takie, które nie zmieniły w trakcie sezonu trenera, zachowują spokój. Oto, dlaczego najaktywniejszy jest dziś Harry Redknapp; oto dlaczego dziwię się, że nie kupuje Paul Lambert. Kibice AV marzą nawet o Maloudzie i łowią informacje o Yacoubie Sylli, defensywnym pomocniku z drugoligowego Clermont Foot. Druga linia to najsłabsze ogniwo drużyny; wątpię, czy jeden transfer, w dodatku zawodnika młodego i nieogranego w ekstraklasie wystarczy. Temat do odstąpienia: władanie Aston Villą przez Randy’ego Lernera, stracone złudzenia i zakręcony kurek z pieniędzmi Amerykanina. Pytanie na resztę sezonu: czy Bent i Benteke mogą grać razem?

15.00

Zaglądam do Rafała i natrafiam na zdanie, że „królem – sułtanem? – zimowych zakupów został oczywiście Ünal Aysal, majętny prezes Galatasaray Stambuł, który zafundował sobie triumfatorów Ligi Mistrzów Wesleya Sneijdera i Didiera Drogbę”. A czytelnik na Twitterze zwraca uwagę na inne transakcje Interu, który pożegnał się ze Sneijderem: o Schelotto, Kuzmanoviciu i Kovaciciu (za 11-15 mln euro!, podkreśla). No ale na tym, to już się kompletnie nie znam – chętnie natomiast wysłucham Waszego zdania.

Martin O’Neill sprowadził tymczasem Danny’ego Grahama, zbyt drągalowatego dla Swansea, w sam raz dla Sunderlandu. Żeby było śmieszniej, napastnika, który kibicuje Newcastle i był z tego powodu na Stadium of Light wybuczany…

15.15

Powtarzam: nie wierzę w ściągnięcie przez Tottenham Leandro Damiao. Piszcie sobie wszyscy, co chcecie, nie będę się napalał.

15.35

Jeszcze a propos negatywnego wpływu okienka na zawodników (wpis z 14.10): rzecz dotyczy nie tylko zawodników, którzy są obiektem plotek, lecz także – może przede wszystkim – tych, których nowosprowadzani mogliby zastąpić. Siedzi sobie teraz Jermain Defoe przed telewizorem, masuje kontuzjowane biodro, zakleja plasterkiem miejsce po igle, którą przetaczano mu krew, i czyta, że jego klub ściąga Leandro Damiao. Brał to już zresztą w Tottenhamie parę razy: regularnie w pierwszym składzie, regularny strzelec, nagle musi zrobić miejsce komuś innemu. Wczoraj poszło mu niespecjalnie, w ogóle od jakiegoś czasu nie strzelił gola, a tu takie wieści. „Niech to się wreszcie skończy”, mruczy pod nosem, ale nie zmienia kanału.

16.10

Jack Butland, ceniony młody bramkarz, kolejna nadzieja Anglii, w Stoke. W Stoke, gdzie gra przecież jeden z najlepszych fachowców w kraju, rozchwytywany na transferowej giełdzie, Asmir Begović. Myślcie o tym, co chcecie – ja myślę, że w perpspektywie najbliższego roku Butland będzie chciał grać, a nie wysiadywać ławkę w Premier League. Gdzie pójdzie Begović? To daleki strzał, wiem, ale w Manchesterze United znów ostatnio narzekali na bramkarza…

16.20

Twitter padł. Faksy się przegrzewają. Przez Beckhama? Przez Croucha, o którego zabiega Harry Redknapp na zmianę z zabieganiem o Petera Odemwingie? Przez Damiao, o którym Villas-Boas powiedział, uwaga, uwaga, „nieprawdopodobne, ale nie niemożliwe”? Ze wszystkich tych powodów na raz? Jak to dobrze, że blog działa.

16.40

Dlaczego nie wierzę w transfer Damiao? Bo (sprawdziłem) 30 proc. praw do piłkarza ma ktoś inny niż macierzysty klub. Bo załatwienie tego przez ocean w tak krótkim czasie jest niemożliwe. Bo skomplikowane negocjacje z tyloma stronami, w przypadku zawodnika już będącego megagwiazdą, muszą potrwać – raczej dni niż godziny. Nie wchodzę w ogóle w kwestie finansowe: czy klub ma te pieniądze. Raczej ma, w dodatku mówimy o zawodniku z ogromnym potencjałem odsprzedania dalej – za takimi Daniel Levy rozgląda się w drugiej kolejności, po tych „na wyprzedaży”. Zabraknie czasu, jak zwykle.

16.55

Jeszcze drobiazg via Twitter. Pieniądze, które QPR zapłaci Sambie i jego poprzedniemu klubowi to więcej niż cały budżet płacowy Swansea. Lubimy Swansea.

17.10

Polski akcent, Bartosz Salamon w Milanie. Tu też ktoś mógłby mnie oświecić. Konferencja Beckhama się opóźnia. Twitter odzyskał sprawność. Redknapp nie odzyskał Croucha, ale wciąż czeka na Jenasa, Bentleya i Townsenda z Tottenhamu oraz Odemwingiego z WBA. Tak ze siedem godzin jeszcze to potrwa plus tradycyjne opóźnienia. Czas na kawę (i Beckhama).

17.20

Willaina oglądałem pilnie, wiedząc o zainteresowaniu Tottenhamu. Oglądałem i podziwiałem, zresztą jak pół drużyny Szachtara. Ale 34 miliony funtów? Do Machaczkały? Konferencja Beckhama wciąż się jeszcze nie zaczęła. Twitter utracił sprawność. Nikt nikogo nie kupuje. Może jest embargo na czas konferencji Beckhama. Kawa wystygła.

17.40

Cała prawda o ostatnim dniu okienka polega na tym, że przed długie godziny nic się dzieje: jesteśmy jak bramkarze, których drużyna bez przerwy atakuje i którzy muszą utrzymać koncentrację na najwyższym poziomie, mimo iż samemu nie mają nic do roboty. Konferencja Beckhama jest w tym sensie znakomitym andidotum na pustkę przelewających się wolno godzin, a przy okazji jaką lekcją piaru i dyplomacji… Owszem, był rozchwytywany, owszem, miał propozycje, ale np. w Anglii nie mógłby grać dla żadnego innego klubu poza Manchesterem United. Miał szczęście pracować z najlepszymi menedżerami świata, a Carlo Ancelotti jest jednym z nich. Nie oczekuje miejsca w wyjściowej jedenastce, ale chce je sobie wywalczyć. Przychodzi na pięć miesięcy, rodzina zostaje w Londynie, ale to nic nie zmienia: gdziekolwiek jest, angażuje się na 150 procent. Czuje się częścią tego klubu, chce pomóc się rozwijać zarówno jemu, jak całej francuskiej lidze. Nie bierze pieniędzy z PSG: jego wynagrodzenie idzie na działalność charatywną, wspierającą dzieci. Ambasador. Imponujące. Serio. Pokażcie mi takiego polskiego celebrytę.

18.10

Zmiana komputera. Z godzinkę mi zajmie. Świr wpatrzony w telefon na krakowskich ulicach to ja.

19.00

Wy też słyszeliście, że Arsenal próbuje kupić lewego obrońcę (patrz wpis z 09.15)? Nacho Monreal z Malagi (kolega Cazorli) pasuje do zapotrzebowania: i gola potrafi strzelić, i asystę zaliczyć, jest szybki, komfortowo czuje się z piłką podczas akcji ofensywnych i dobrze się ustawia w defensywie. Z drugiej strony słyszałem, że Bayern przyglądał mu się przed rokiem i nie zdecydował się na transfer. Z trzeciej: trudno sobie wyobrazić, że mógłby być słabszy niż Santos – zdaje się, że przyjdzie za niego zapłacić tyle samo, co za Brazylijczyka, który w tej sytuacji więcej w Arsenalu nie zagra. Tyle się mówi, że Wenger oszczędnie wydaje – ale sprowadzenie Santosa czy Chamakha (osąd Gervinho wciąż zawieszamy) pokazują, że czasem wydaje bez sensu… Z czwartej strony: co z defensywnym pomocnikiem?

19.25

W związku z Bartoszem Salamonem w Milanie zaobserwowałem u siebie wzmożenie patriotyczne. Zaobserwowałem też, że jak wielu robiących karierę za granicą Polaków trudno go uznać w pełni za produkt polskiej myśli szkoleniowej: za granicę wyjechał bardzo wcześnie, jak Glik, Szczęsny i Krychowiak. Czołówki na portalach zasłużone: dawno nie mieliśmy rodaka w klubie tej klasy…

19.45

Usłyszałem, że powinny tu paść również nazwiska Moury, Pato, Rossiego, M’Vili i Perisicia. Więc padają. Z własnej nieprzymuszonej woli dodaję również Wilfrieda Zahę, przyszłe wzmocnienie Manchesteru United. O Coutinho w Liverpoolu wspominałem rano, podobnie jak o francuskim zaciągu w Newcastle. W Niemczech, Francji, Hiszpanii i we Włoszech już pozamykane albo się zamyka.

20.00

Taki dzień jak dzisiejszy jest również dniem weryfikacji budżetu płacowego na drugie półrocze. Menedżerowie wiedzą już, z kogo na pewno nie skorzystają, agenci piłkarzy są poinformowani i robią swoje. Wielu wielkich transferów do końca dnia już pewnie nie doczekamy, za to wypożyczeń i odejść zawodników grzejących ławę albo się na niej niemieszczących będzie cała masa. Z tej kategorii: Jermaine Jenas z Tottenhamu do QPR, Alexander Doni z Liverpoolu do Botafogo i Dani Pacheco z Liverpoolu do Hueski, Alejandro Faurlin z QPR do Palermo. Ciąg dalszy nastąpi niewątpliwie.

20.10

Jeszcze a propos wczorajszego wpisu o Balotellim: we Włoszech wybory, w których Berlusconi bardzo chce zamieszać. Interpretacja politycznych korzyści głośnego transferu niewykluczona.

20.50

Temat do odstąpienia: menedżerowie kupujący swoich dawnych piłkarzy albo piłkarzy z rynków, które spenetrowali. Redknapp – niezależnie od Odemwingiego – wciąż stara się o Jenasa i Townsenda, a próbował też z Crouchem. Zgoda: Harry to przypadek ekstremalny, ale Martin Jol ściągnął Emanuelsona, próbował z Huddlestone’em, a teraz jeszcze kupił prawego obrońcę PSV, Bułgara Stanisława Manolewa. Temat do odstąpienia numer dwa: piłkarze, zachwalający swoje kluby kolegom; Manolew to kumpel Berbatowa, podobnie jak Monreal to kumpel Cazorli (może, ehm, Sandro namawiał Damiao podczas igrzysk w Londynie, może zresztą nie trzeba go namawiać, bo Tottenham zabiega o niego od trzech lat – kłopot w tym, że klub wciąż nie chce go puścić).

21.00

Jest awantura: West Bromwich oświadcza, że nie wyraziło zgody na rozmowy Odemwingiego z QPR i że kluby nie doszły do porozumienia. Rzecz w tym, że napastnika WBA właśnie sfilmowano na Loftus Road – w siedzibie QPR. Czy to Harry Redknapp nie mówił czasem o „wojnie gangów”, w kontekście roli, jaką podczas okienka transferowego odgrywają piłkarscy agenci? Sam pracuje dla szkółki niedzielnej, jak widać.

Temat do odstąpienia: notoryczne naruszanie zakazu dogadywania się z piłkarzami, wcześniejszego uzgadniania kontraktów itd., bez zgody ich dotychczasowego pracodawcy. Wszyscy to robią, obawiam się. W świecie biznesu można to nawet elegancko nazwać: due dilligence.

21.15

Ręka w górę, kto nigdy nie spędził tych kilkunastu minut około północy ostatniego dnia sierpnia bądź stycznia, kompulsywnie klikając „odśwież” przy stronie internetowej ukochanego klubu? Wiem, że opowiadałem już tę historię parę razy, ale opowiem jeszcze raz ku przestrodze: czasami nie wystarczy doczekać północy. Poszedłem kiedyś spać w przekonaniu, że wszystko, co ważne, już się wydarzyło, a obudziłem się jako kibic Grzegorza Rasiaka: informację o jego przejściu do Tottenhamu podano dopiero nad ranem. Wyraz twarzy, jaki miałem, gdy lekko nieprzytomny wpatrywałem się we włączony dopiero co komputer, jest przedmiotem domowych legend.

21.20

Nasz cytat (z twitterowego konta FC United of Manchester): „W dniu, w którym wydano miliony na transfery, warto podkreślić korzyści z posiadania klubu przez kibiców. Istnieje inna droga”. Co mi przypomina filmy Loacha, historię AFC Wimbledon i (zachowując proporcje) książkę, którą w maju mam wydać w Czarnem. O ile pamiętam, całkiem sporo o tym napisałem.

21.40

Było o faksach, to będzie o wifi. Transfer Kasamiego z Fulham do Pescary upadł z powodu… niedziałającej sieci bezprzewodowej w mediolańskim hotelu – okienko we Włoszech zamknęło się, zanim transakcję sfinalizowano. Superagent piłkarza, Mino Raiola, wściekł się, jak nie przymierzając premier.

22.10

Tak. Myślę, że w ciągu najbliższych dwóch godzin Arsenal będzie miał nowego lewego obrońcę i że dwóch kolejnych piłkarzy zasili QPR. Reszta będzie (patrz notka z godziny 20.00) czyszczeniem ławek i szatni – głównie zresztą za pomocą wypożyczeń. Wiele hałasu o nic. Beckham i Willain, owszem, Samba z nieco innych powodów, ale poza tym? Graham, Emanuelson, Becchio, Shea – żaden nie będzie objawieniem na miarę Michu.

22.30

Nie wiem, kto doradzał Odemwingiemu, ale źle mu doradził. Napastnik WBA nie zmienia klubu, transakcja z QPR nie dochodzi do skutku, tymczasem cała Anglia widziała w Sky Sports, jak pojawia się na Loftus Road. Ciężko będzie miał po powrocie do macierzystego klubu. Sądząc po komentarzach, jakie pojawiają się na angielskich portalach, kibice tak łatwo nie zapomną – a media nie zapomną z całą pewnością. Zdolny skądinąd, choć zbyt często łapiący kontuzje napastnik dołącza do Pennanta, który zapomniał, że zostawił brykę w Hiszpanii, i Liama Ridgewella, który opublikował w sieci fotkę, na której podciera się pieniędzmi. Twarze (tyłki?) współczesnej piłki.

Czternaście godzin blogowania. Zaczynam rymować.

23.20

John Stones, młodziak z Barnsley i angielskiej młodzieżówki, przechodzi do Evertonu. Znając Davida Moyesa to będzie hit, nawet jeśli jeszcze nie w tym roku. Koniec epoki: Rory Delap odchodzi ze Stoke do Barnsley (nawiasem mówiąc: zauważyliście, jak daleko potrafi wyrzucić piłkę z autu niejaki Gareth Bale?). Wciąż bez potwierdzenia transfery Monreala i Jenasa, ale w zasadzie jestem pewien, że dojdą do skutku. Jermaine Jenas… ulubieniec Bobby’ego Robsona w Newcastle, gdzie czuł się – wedle jego własnych słów – jak złota rybka w szklanym kloszu. Wciąż pamiętam jego rzut wolny na Old Trafford, w październiku 2005. Kiedyż to było? W ciągu ostatnich czterech lat bardziej nie grał niż grał. Nie sądzę, żeby akurat on pomógł QPR w utrzymaniu.

23.45

Kwadrans do końca. Teraz już idzie minuta po minucie. Raczej potwierdzenia tego, o czym mówiono wcześniej (Jenas, Butland z Birmingham do Stoke, ale do końca sezonu będzie grał w Birmingham, Upson do Brighton). Plus Newcastle rozwiązujące kontrakt z Xisco – pamiętacie go jeszcze? Eyong Enoh wypożyczony przez Fulham z Ajaxu – trzeci kontakt Jola; trzeba będzie to Fulham obejrzeć w najbliższym czasie, bo wygląda na to, że się wzmocniło jako jeden z nielicznych klubów Premier League.

23.48

Dobre. Alex Oxlade-Chamberlain oferuje (via Twitter) nocleg Odemwingiemu. Ależ napastnik – jeszcze – WBA zrobił z siebie pośmiewisko tą samowolną wyprawą do Londynu. Powrót może być długi i pod wiatr.

23.50

Jeśli wierzyć Redknappowi, ściąga na Loftus Road (kupuje? podejrzewam raczej, że wypożycza) także Androsa Townsenda z Tottenhamu. Chłopak świetnie drybluje, dobrze strzela, może grać na obu skrzydłach, z pewnością da dobrą zmianę w końcówce – taką, co to może odmienić losy spotkania. Same odejścia z tego Tottenhamu dzisiaj, no chyba że w ciągu najbliższych 10 minut…

00.00

Okienko zamknięte. Twitter padł. Arsenal nie kupił lewego obrońcy, a Tottenham środkowego napastnika. Ale Arsenal kupi, spokojna głowa (Tottenham raczej nie). Na innych frontach Cuenca w Ajaxie, no i nie wiem, jak z wicemarszałkiem Sejmu.

Słusznie: w Szkocji jeszcze można handlować godzinę. Nie wiem, czy tyle wytrzymam, może raczej, jak by powiedział Dariusz Szpakowski, podsumuję.

00.05

Arsenal kupił. Jest na plusie w tym okienku. Podobnie jak Liverpool (Sturridge i Coutinho – solidne wzmocnienia wyjściowej jedenastki, może jeszcze zamieszać w walce o Top Four), Fulham (trzy fajne wypożyczenia), Newcastle (pięciu Francuzów kupionych, Xisco odprawiony do domu – Xisco, za którego zapłacono 6 milionów i który zagrał 11 meczów), Chelsea (Demba Ba robi lepsze wrażenie od Sturridge’a) i Tottenham (Holtby zabłyśnie, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, poza tym szatnię udało się przewietrzyć – owszem, jeszcze jeden napastnik by się przydał, ale można grać tymi, którzy zostali; spodziewam się, że po przyjściu Niemca AVB wróci do ustawienia z jednym napastnikiem – raczej zresztą Adebayorem niż Defoem). QPR jest, oczywiście, poza kategoriami, z fortuną wydaną na Remy’ego i Sambę. Wysokość kontraktu tego ostatniego, obok Beckhama w Paryżu, Odemwingiego na ziemi niczyjej i – że okażę się patriotą – Salamona w Milanie, to dla mnie cztery kluczowe punkty tego spokojnego w sumie dnia. W walce o mistrzostwo i pierwszą czwórkę status quo w miarę utrzymane.

Było miło jak zwykle. Ależ się tu naklikaliście. Jeszcze stąd nie znikam, ale już dziękuję. 4750 słów, 16 godzin i parę zaledwie transferów, ale i tak dobrze się bawiłem – mam nadzieję, że Wy także.

Dlaczego zawsze on

Odejście Mario Balotellego z Manchesteru City i przyznanie się Roberto Manciniego do wychowawczej porażki jest smutne z wielu powodów. Na przykład z tego, że nikt poza dziennikarzami tabloidów nie będzie tęsknił za włoskim napastnikiem. W historii jego występów w Anglii informacje o rozbitych samochodach, pożarze wywołanym przez pokaz sztucznych ogni we własnej łazience, rzutkach ciskanych w jednego z juniorów, niezliczonych awanturach z trenerem i z kolegami (o kartki, o błazeńskie popisy zamiast strzału na bramkę w meczu z Los Angeles Galaxy w 2011 r., o scysję z Richardsem na treningu, w końcu o niebezpieczne wejście w Scotta Sinclaira po kolejnych zajęciach – zdjęcia późniejszej szarpaniny z Mancinim przedostały się do prasy przed paroma tygodniami), zdarzały się przecież nieporównanie częściej niż wiadomości o fenomenalnych występach. W jakimś sensie symbolicznym momentem jego trzyletniej kariery w Manchesterze City było niezauważone przez sędziego nadepnięcie na głowę Scotta Parkera w ubiegłorocznym meczu z Tottenhamem. Gdyby Włoch wyleciał wtedy z boiska, nie wywalczyłby i nie wykorzystałby karnego w ostatniej minucie i mecz nie skończyłby się wygraną gospodarzy – może nie byłoby mistrzostwa MC, może Tottenham zająłby miejsce w pierwszej trójce na koniec sezonu. Balotelli w centrum wydarzeń, ale niekoniecznie ze sportowych powodów… Nawet mecz, w którym strzelił pierwsze gole na Wyspach (z WBA, w październiku 2010 r.), był równocześnie meczem, w którym po raz pierwszy wyleciał z boiska – za kopnięcie Jusufa Mulumbu.

Z perspektywy dojrzałego kibica MC, ale też dojrzałego piłkarza czy dojrzałego menedżera tego klubu, słowem: z perspektywy kogoś, kto ceni zarówno umiejętności sportowe, jak przewidywalność, pracowitość, lojalność, umiejętność współpracy z kolegami, grę fair itp. – było to nieustające życie na krawędzi. „Na boisku to chuligan, poza boiskiem pyskaty buntownik, na treningach niereformowalny leń. Rywali złośliwie fauluje, prowokuje, wyzywa” – pisał o nim Rafał Stec. Nawet świetny występ w derbach zakończonych sensacyjnym 1:6 na Old Trafford czy gole podczas półfinału Euro 2012 nie potrafią zmienić tej opinii. Jak zauważył po wczorajszym remisie MC z QPR Barney Ronay, jeżeli czyjejś obecności brakowało drużynie mistrza Anglii, to raczej Yayi Toure.

Jest jednak w tej historii jakiś rys tragiczny. Pomieszanie agresji ze słabością charakteru, które stworzyło obserwowaną przez nas w ostatnich latach mieszankę wybuchową zwaną Mario Balotelli, skądś się przecież wzięło.

22-letni piłkarz jest dzieckiem imigrantów z Ghany, porzuconym przez nich w wieku niemowlęcym (w szpitalu, który przez rok próbował wyleczyć jego chore jelita), a następnie adoptowanym przez włoską rodzinę. Jest chłopcem, któremu zdolności piłkarskie pozwoliły wypłynąć na szerokie wody i który dzięki nim błyskawicznie się wzbogacił, ale któremu nigdy nie pozwolono się poczuć (albo który sam nie potrafił się poczuć) członkiem żadnej wspólnoty. O tym, że podczas wyjazdów z drużyną był ciągle sam, że unikał sensownego towarzystwa poza klubem, że trenerzy bezskutecznie namawiali go nawet na bliższy kontakt z własnym dzieckiem, napisano w ostatnim czasie mnóstwo. Pytanie tylko, ile razy został odrzucony, zanim sam zaczął odrzucać. Wyobrażam sobie czasem, co musiał przeżywać młodziutki zawodnik, słysząc z trybun kolejnych stadionów Serie A „Czarni Włosi nie istnieją” albo „Jeśli podskoczysz, Balotelli umrze”. Świat piłki potrafi być okrutny…

Oczywiście to nie jest tak, że nie dawano mu szans. Jose Mourinho, który zawsze uchodził za mistrza relacji z zawodnikami, zrobił wiele, by pomóc chłopakowi nie tylko w piłkarskim rozwoju, ale też w integracji z drużyną – aż w końcu się poddał. Roberto Mancini mówi wprost, że Mario był dla niego jak jeszcze jedno z własnych dzieci. Balotelli debiutował u niego w Interze, a kiedy atmosfera wokół krnąbrnego napastnika stała się we Włoszech nie do zniesienia, dał mu kolejną szansę w Manchesterze i przez minione trzy lata próbował chyba wszystkiego, licząc na to, że chłopak wreszcie się ustatkuje: hołubił i karał, wystawiał w pierwszym składzie i sadzał na ławce, rozmawiał, perswadował, tłumaczył. Daremnie.

Jest mi smutno, bo myślę, że powrót do Włoch niczego mu nie ułatwi. Po pierwsze, wraca do miasta, w którym raz już grał – dla największego rywala obecnego pracodawcy. Po drugie, Silvio Berlusconi – właściciel jego nowego klubu – już raz nazwał go zatrutym jabłkiem. Po trzecie, problem rasizmu na włoskich trybunach nie zmniejszył się przez lata jego nieobecności. Po czwarte, może najważniejsze: nie wraca z angielskiej eskapady z tarczą. Nowego początku nie będzie: media, które nakręcały cyrk wokół niego tak samo na Wyspach, jak na Półwyspie, mają aż nadto amunicji.

Jest mi smutno, bo myślę, że nigdy nie zobaczę, na co naprawdę stać Mario Balotellego-piłkarza.

PS Jutro dzień zamknięcia okienka transferowego. Będę blogował cały dzień.