Miałeś, Daniel, czapkę z piór. MIałeś drużynę, która grała regularnie w Lidze Mistrzów i biła się o mistrzostwo kraju. Miałeś drużynę komplementowaną przez cały piłkarski świat i taką, za którą kibice stali murem. Miałeś trenera, którego komplementowano równie silnie, a kochano jeszcze bardziej. Nie płaciłeś im zbyt dobrze, ładnych paru prezesów w Premier League wydawało pieniądze ręką dużo bardziej lekką niż Ty, ale wszyscy to rozumieli: budowałeś stadion i to był na tamten moment priorytet w rozwoju klubu. Taki był zresztą element dealu, związanego z uczestnictwem w Twoim projekcie – także Mauricio Pochettino wiedział, podpisując, a potem przedłużając z Tobą umowę, że musi przede wszystkim pracować z tymi piłkarzami, których przejął po Timie Sherwoodzie i Andre VIllas-Boasu; że musi wesprzeć ich w rozwoju i że musi również bacznie przyglądać się młodzieży, która trenuje w akademii, tak samo zresztą, jak robił to w Southamptonie. Chętnie przyznaję: przez kilka lat ten model sprawdzał się znakomicie. W drugim roku pracy Pochettino – z pewnością za wcześnie, zważywszy na fazę rozwoju jego zespołu – Tottenham walczył o mistrzostwo z Leicester, w trzecim, bijąc rekord zdobytych punktów w Premier League, ustąpił w tabeli jedynie Chelsea. Później jednak (nawiasem mówiąc po kończącym poprzedni sezon meczu z Leicester, równie rozrywkowym, jak dzisiejszy) przyszedł sierpień 2018 roku, ten pierwszy w dziejach, w którym nie przeprowadziłeś ani jednego transferu, choć tak wiele mówiło się wtedy na przykład o sprowadzeniu Jacka Grealisha.
Czy to był ten moment, Daniel? Czy to wtedy klub zamiast piąć się nadal wzwyż, skręcił na ścieżkę, która doprowadziła go w miejsce, które zajmuje dzisiaj: z awansem do niechcianej przez nikogo Ligi Konferencji, bez prawa gry w Lidze Europy, bez trenera i z najlepszym zawodnikiem, ba, klubową legendą otwarcie mówiącą, że chciałaby walczyć o najwyższe cele, na co tutaj się nie zapowiada? Czy to wtedy właśnie trzeba było zrobić coś, na co i tak musiałeś się zdecydować kilkanaście miesięcy później, wydając dziesiątki milionów na Ndombele czy Lo Celso, a potem przeprowadzając kolejne transfery, których życzył sobie José Mourinho (o odprawie dla Pochettino, lukratywnym kontrakcie Portugalczyka i kolejnej odprawie dla tego ostatniego już nie wspominam)? Czy to wtedy trzeba się było rozejrzeć za następcą mającego wkrótce wyjechać do Chin Moussy Dembelego, znaleźć defensywnego pomocnika na miejsce borykającego się z kontuzjami Wanyamy i zwiększyć rywalizację na bokach obrony? Kiedy przypominam sobie wypowiedź Jamiego Carraghera, już podczas pobytu Mourinho w klubie, że był taki czas, kiedy Tottenham Pochettino od mistrzostwa Anglii dzieliły dwa transfery, a teraz brakuje mu pięciu, by w ogóle myśleć o wskoczeniu na poziom Tottenhamu Pochettino, zastanawiam się, czy to nie właśnie tamtą chwilę miał na myśli.
Wiem, do historycznego występu drużyny w finale Ligi Mistrzów pozostawał jeszcze rok, ale ów sensacyjny rajd przez stadiony Dortmundu, Manchesteru i Amsterdamu, zaciemniał obserwację oczywistego dość faktu, że już od stycznia 2019 drużyna wyraźnie dołowała w Premier League. Zresztą czytałeś na pewno – zbyt wytrawnym jesteś biznesmenem, by nie uczyć się od mistrzów zarządzania – obserwację Aleksa Fergusona, że cykl odnoszenia sukcesów przez zespół trwa cztery lata. W przypadku drużyny Pochettino akurat tyle upływało właśnie latem 2018 i w gruncie rzeczy powinieneś być wdzięczny Maurycemu, że tak pięknie potrafił go przedłużyć. Inna sprawa, że Ferguson nigdy by na coś podobnego nie pozwolił: Szkot wiedział, że nowy impuls jest potrzebny nawet kiedy w momencie wdrażania zmian wszystko wydaje się iść w najlepszym porządku i na pierwszy rzut oka ruszanie czegokolwiek wydaje się wręcz zbędne.
Kiedy zasiadasz sam w ciszy swojego gabinetu, kiedy próbujesz zapomnieć o protestach kibiców, coraz głośniej domagających się Twojej dymisji i niemogących wybaczyć Ci fatalnego zauroczenia José Mourinho oraz zaangażowania w niesławny projekt Superligi, z pewnością jesteś w stanie przypomnieć sobie argumenty, dla których postępowałeś tak, a nie inaczej. Księgowo wszystko się pięknie dopinało. Stadion był prawie gotowy. Przychody z Ligi Mistrzów, kontrakty sponsorskie, umowy telewizyjne spowodowały, że klub wdarł się do pierwszej dziesiątki najbogatszych na świecie. Miałeś swoją globalną markę, dogadywałeś z Amazonem szczegóły filmu, który miałby wypromować ją jeszcze szerzej. Byłeś, owszem, wdzięczny, Maurycemu. Szczodrze go wynagradzałeś. Podwyżki dawałeś zresztą także Harry’emu – żaden z nich nigdy nie narzekał na Twoją hojność. A jednak coś przegapiłeś i kiedy, naciskany przez Pochettino, grzmiącego na konferencjach prasowych, że aby zrobić ostatni krok do wielkości klub musi zacząć inaczej działać na rynku transferowym, sięgnąłeś w końcu do klubowej kasy – było już za późno. Po przegranym finale odszedł Eriksen, trenera i większość grającej zbyt długo razem drużyny dopadło poczucie wypalenia, Ndombele zaś adaptował się powoli, a Lo Celso złapał kontuzję: zabrakło czasowego bufora, z jakim do zespołu wkomponowuje się nowych zawodników; zwłaszcza do zespołu grającego i trenującego w tak specyficznym stylu, jak u Pochettino.
Niewykluczone, że zabrakło też cierpliwości, kiedy jesienią 2019 drużyna była w potężnym kryzysie, kiedy przegrała z Bayernem, kiedy kontuzjował się Lloris i kiedy zmiana trenera wydawała się najprostszym rozwiązaniem. Zawsze chciałeś zatrudnić José Mourinho, prawda? W trakcie kilku scen serialu Amazonu słałeś mu spojrzenia wręcz miłosne. Może trudno się dziwić, że nie wytrzymałeś nerwowo – choć przykład, z jakim w ostatnich tygodniach Liverpool Jurgena Kloppa wyszedł z wcześniejszego kryzysu, z pewnością mógłby być dla Ciebie pouczający. Kibice, jeśli jeszcze pamiętasz, raczej nie domagali się wyrzucenia Maurycego…
MIałeś, Daniel, złoty róg. To była naprawdę piękna przygoda. Wydaje się niewiarygodne, ale równe dwa lata temu Twoi piłkarze szykowali się do gry w finale Ligi Mistrzów. Jestem pewien, że pamiętasz to jeszcze lepiej niż ja – choć ja też byłem wtedy w Madrycie i choć wieczór w Amsterdamie, zaledwie dwa lata i dwa tygodnie temu, uważam za najpiękniejszy piłkarsko wieczór w moim życiu. Problem w tym, że myśl o powrocie w tamto miejsce wydaje się dziś kwestią równie realną, jak to, że po Arbacie znów przespaceruje się Puszkin. Co było, nie wróci i szaty rozdzierać by próżno, jak śpiewał Okudżawa (a przecież mi żal…). A co przyniesie przyszłość? Sam powiedz: od kiedy Chelsea zatrudniła Tuchela, a Bayern sięgnął po Nagelsmanna, każda kolejna kandydatura nowego szkoleniowca, jaką rozważasz, wydaje się kandydaturą nierealną, niedoskonałą, w najlepszym razie przejściową albo skrajnie ryzykowną, a Ty nie bardzo już możesz pozwolić sobie na ryzyko – nie tylko sportowe, także (w świetle długów, pandemii, pustych trybun, braku zysków wygenerowanych przez dobrą grę drużyny) ekonomiczne. W gruncie rzeczy mam nieodparte wrażenie, że kiedy osiem lat temu z Tottenhamu odchodził Gareth Bale (mam nadzieję, że po jego dzisiejszym wejściu z ławki zrobisz coś, żeby nie odchodził ponownie…), ba: kiedy siedem lat temu drużynę przestawał prowadzić Tim Sherwood, mieliśmy więcej powodów do optymizmu niż dziś, nawet jeśli na King Power Stadium grupa zatrudnianych przez Ciebie – i przez wiele minut sprawiających wrażenie, jakby widzieli się po raz pierwszy – zawodników zdołała jednak wygrać.
Tak naprawdę Ci nie zazdroszczę. Kibicuję Twojemu klubowi tak długo, że kryzys taki, jak obecny, jest dla mnie stanem naturalnym, do niczego innego nie przywykłem, nic innego nie pamiętam, to epoka Pochettino wydaje mi się tak naprawdę jakąś pogodową anomalią, a nie dzisiejszy bałagan i chaos. Ale Ty? Z Twoimi ambicjami i wizją? Z Twoim skrywanym starannie pragnieniem naszej akceptacji, bycia kochanym i docenionym za wszystkie swoje trudy? Był taki czas, w którym się wydawało, że zastałeś Tottenham drewnianym i zostawisz murowanym – i że będziesz miał kiedyś pomnik przed stadionem i trybunę swojego imienia na nim. Ale teraz? Czapkę wicher niesie do Manchesteru, róg huka po Paryżu. Ostał ci się ino sznur.
(W dramacie Wyspiańskiego w tym momencie pieje kogut, ciekawe, czy ten z klubowego herbu. Mimo dramatycznych wołań Jaśka nikt się nie budzi).
PS Za dwa tygodnie premiera „Światła bramki”. Książkę z solidnym rabatem (i Lucasem Mourą na okładce) można zamówić w przedsprzedaży tutaj.