Archiwum autora: michalokonski

Żegnamy w Manchesterze

W pierwszej chwili do głowy przychodziły same zdania najbanalniejsze: że żaden piłkarz nie jest ważniejszy od klubu. Później przypominały się dowcipy: że takie rzeczy zdarzały się, owszem, ale jak się kupiło Djalminhę w starych edycjach Championship Managera. Dalej był czas dodawania i odejmowania: że MC zapłaciło za Teveza 47 milionów, że co tydzień płaci mu 250 tysięcy, że zliczając jedno z drugim powiedzieć można, iż na sprowadzeniu Argentyńczyka klub będzie w plecy ładnych parę milionów… Nie, zaraz, spokojnie, przecież w ubiegłym roku to głównie jego gole i determinacja zapewniły drużynie awans do Ligi Mistrzów. Na samym końcu pojawiała się więc nuta współczucia: że facet źle znosi rozłąkę z bliskimi, że tak naprawdę o niczym innym nie marzy, jak powrót do ojczyzny, i że pech polega na tym, iż za Oceanem nie ma klubów na tyle zasobnych, by mogły go kupić… Że wczoraj się pogubił i dziś rano – przerażony miażdżącą oceną mediów – próbuje to odkręcić (właśnie przeczytałem oświadczenie Teveza, że… nie odmówił gry, przeprasza kibiców, a w przyszłości ma zamiar dotrzymywać wszystkich zobowiązań wobec klubu).

Nie, zaraz, spokojnie. Żaden piłkarz nie jest ważniejszy od klubu, powtórzę. Można współczuć Tevezowi i można mieć mnóstwo zastrzeżeń do Roberto Manciniego (można krytykować styl, w jakim współpracował z Adebayorem, Bellamym, Bridgem i tyloma innymi, można mieć w tyle głowy słowa Jerome’a Boatenga, który po rocznym pobycie w MC wrócił do Niemiec i przed wczorajszym meczem chętnie opisywał fatalną atmosferę w szatni niedawnego pracodawcy), ale po prostu nie można zaakceptować takiego zachowania. Pal licho, że mamy do czynienia z drastycznym naruszeniem obowiązków zapisanych w kontrakcie. Ważniejsze, że Tevez był nielojalny wobec kolegów, którzy w tamtym momencie spotkania cholernie potrzebowali jego pomocy (MC przegrywał wprawdzie 2:0, ale do końca zostawało pół godziny – przykład z tego samego wieczora, dotyczący innej drużyny z Manchesteru, pokazuje, że w tym czasie można odwrócić losy niejednego meczu). W pomeczowym studiu Graeme Souness jechał po bandzie, ale w jednym muszę mu przyznać rację: jeżeli istnieje stereotyp piłkarza jako rozkapryszonego, śpiącego na kasie samoluba, to Argentyńczyk wpisał się w niego idealnie.

O tym, że Roberto Mancini będzie miał problem z utrzymaniem swoich megagwiazd w stanie choćby względnej satysfakcji, pisałem wielokrotnie. Balotelli z Tevezem na ławce to na dłuższą metę mieszanka wybuchowa, a przecież takich świetnie zarabiających, trudnych charakterologicznie piłkarzy jest w tej drużynie więcej (wczoraj eksplodował także Dżeko, demonstrując niezadowolenie ze zmiany ciskaniem bluzy i butów w ławkę rezerwowych). Że tacy ludzie mają niszczący wpływ na atmosferę, to oczywistość kolejna. Reszta piłkarzy patrzy i zastanawia się, kto tu rządzi i kogo słuchać.

Kiedy więc menedżer MC ostro mówi, że Tevez jest skończony w MC, mam poczucie, że nie może mówić nic innego. Czy jednak szejkowie podzielą jego opinię, czy może – zwłaszcza jeżeli Manciniego przestaną bronić wyniki (a w Lidze Mistrzów po pierwszych dwóch kolejkach ma nóż na gardle…) – będą woleli poświęcić Włocha, by jego następca przeprosił się z Argentyńczykiem – tego nie byłbym aż taki pewny. To dramat tego świata, w którym oczywiste racje (powtarzam po raz kolejny: żaden piłkarz nie jest ważniejszy od klubu) muszą znajdować kompromis z argumentami ekonomicznymi. Ze względu na te ostatnie trudno sobie wyobrazić, by klub zechciał rozwiązać umowę z Tevezem – a z drugiej strony już latem przekonaliśmy się, że znalezienie kupca nie będzie proste.

Zabawne, że bronię Manciniego, bo kiedy oglądałem wczorajszy mecz, miałem ochotę go skrytykować. Owszem, zaczęło się obiecująco i, owszem, już w drugiej minucie sędzia mógł podyktować rzut karny dla gości, ale tak jak w ubiegłym sezonie menedżer MC grzeszył nadmiernym murowaniem bramki, tak tutaj zgrzeszył nadmiernym optymizmem. Zbyt ofensywnie ustawieni boczni obrońcy (zwłaszcza za Richardsem co chwilę zostawały hektary wolnego pola), nieoswojony z piłką po półrocznej przerwie Kolo Toure: jeśli już Mancini musiał podejmować ryzyko ze wstawianiem do składu nieogranego zawodnika, powinien to być raczej Nigel de Jong w środku pomocy, skuteczniejszy w destrukcji od Barry’ego, o Nasrim nie wspominając… Przecież grali z Bayernem, przecież musieli zneutralizować Ribery’ego, Mullera, Schweinsteigera!

Po godzinie gry pojawiła się szansa na poprawienie błędów. De Jong i Tevez mogli odmienić losy spotkania. Ale Argentyńczyk odmówił wyjścia na boisko…

Manchester City jest wiceliderem tabeli. Od niepamiętnych czasów ma najlepszy początek rozgrywek. Ale Argentyńczyk odmówił wyjścia na boisko…

Szósty kilometr maratonu

Przewidywalna kolejka, w której faworyci zgodnie sięgnęli po komplet punktów (potknął się jedynie Manchester United, ale i to było do przewidzenia – o czym za chwilę), pozwala postawić ogólne pytanie dotyczące przyszłości. Czy po mistrzostwo kraju albo miejsce premiowane grą w Lidze Mistrzów sięgnie klub mający najlepszych piłkarzy, czy mający najlepszą drużynę? Inaczej mówiąc: czy o finiszu rozgrywek zadecyduje indywidualny potencjał gwiazd (wiemy doskonale, że w każdym z sześciu najlepszych zespołów są zawodnicy zdolni do przesądzenia meczu w pojedynkę, a w takim np. Manchesterze City jest ich co najmniej kilku), czy fakt, że gwiazdy są w stanie poświęcić się dla drużyny?

Bo weźmy np. Balotellego: pojawił się na boisku w 61. minucie i – nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – właśnie to wejście odmieniło losy spotkania między Manchesterem City a mądrze się broniącym Evertonem. Tym razem zadziałało, ale czy krnąbrny Włoch po kilku miesiącach grzania ławy będzie równie zdeterminowany?

Weźmy Manchester United bez Rooneya, Hernandeza i Welbecka. Bez jednego czy dwóch z tej trójki może by się udało, ale trzech nieobecnych oznaczało przekroczenie masy krytycznej – Berbatow i Owen nie wydają się aż tak zdeterminowani jak napastnicy będący przed nimi w klubowej hierarchii. Albo za bardzo chcą się pokazać, co wychodzi na to samo – skutkuje podejmowaniem złych decyzji.

Weźmy Robina van Persiego. Zwycięstwo Arsenalu nad Boltonem było one man show, ale – jak napisał publicysta „Guardiana” – kapitan nie może wiecznie walczyć sam. Problem integrowania indywidualności w drużynę będzie towarzyszył Arsenalowi w kolejnych spotkaniach, nawet jeżeli o wielu z nich przesądzą kapitalne występy jednostek: Wilshere’a, Artety, Szczęsnego czy wczorajszego bohatera, o którym skądinąd również się plotkuje, że jest rozczarowany rozwojem wypadków na Emirates i waha się, czy podpisywać nowy kontrakt (Manchester City czeka ponoć z kolejną ofertą…).

Weźmy Franka Lamparda, który posadzony na ławce i ostatecznie niewykorzystany (Andre Villas-Boas postawił w końcówce na młodego McEachrana), wściekły opuścił Stamford Bridge jeszcze przed zakończeniem meczu ze Swansea. Weźmy też Fernando Torresa, który najwyraźniej nie chce zejść z pierwszych stron gazet – tym razem do bramki dołożył brutalny faul i po czerwonej kartce będzie pauzował trzy mecze, tracąc rozpęd, który wydawał się właśnie zyskiwać.

Weźmy przywoływany tu niemal co tydzień dylemat Harry’ego Redknappa: van der Vaart czy Defoe. Do tej pory za każdym razem w wyborze pomagał stan zdrowia któregoś z nich – a to kontuzjowany był Holender, a to przeziębiony był Anglik. Co się stanie, kiedy dla dobra drużyny trzeba będzie posadzić na ławce van der Vaarta? Obawiam się jego reakcji…

Najmniejsze wątpliwości mam w kwestii Liverpoolu. Tu menedżer ma autorytet wśród piłkarzy, a szatnią rządzą silne osobowości, którym – inaczej niż np. w Chelsea – grzanie ławy raczej nie grozi. To także jeden z powodów, dla których mimo ubiegłotygodniowej klęski z Tottenhamem nadal uważam, że zespół Dalglisha będzie się liczył w walce o tytuł. Dodatkowy argument to fakt, że – w odróżnieniu od wszystkich wymienionych wyżej drużyn – Liverpool nie musi się martwić o godzenie gry w Premier League z występami w Lidze Mistrzów albo Lidze Europejskiej. Potknięcie MC z Fulham można interpretować także „kacem” po debiucie w Champions League – podobne wpadki regularnie zdarzały się w poprzednim sezonie Tottenhamowi.

Żeby zakończyć zdaniem równie oczywistym, co zdania otwierające: Premier League to maraton, nie sprint. Trzeba umieć rozłożyć siły, trzeba umiejętnie rotować piłkarzy – tak, żeby ci będący w wielkiej formie nie tracili jej przez nieoczekiwaną przerwę w grze, i żeby ci z ławki nie czuli się zbyt długo niepotrzebni.

Akurat jeśli idzie o rotację, sir Alex Ferguson nie ma sobie równych.

Futbol przy kielichu

Wiem, późnym popołudniem obejrzeliśmy być może mecz sezonu, ale zaczynam od Tottenhamu – może ze względu na to, jak sam Tottenham zaczął wcześniejsze spotkanie z Liverpoolem. Była zaledwie druga minuta, kiedy prawą stroną przedarł się Krajnczar, zagrał do Adebayora, żeby zobaczyć, jak strzał piłkarza z Togo mija bramkę o kilka centymetrów. Gospodarze narzucili oszałamiające tempo, dobrze grali pressingiem, stwarzali kolejne sytuacje – kiedy w szóstej minucie objęli prowadzenie po fenomenalnym uderzeniu Luki Modricia w okienko miałem wrażenie, że powinni już prowadzić 3:0. Wiem, o ostatecznym wyniku przesądziły przede wszystkim decyzje sędziego (czy nie powinienem aby napisać: faule piłkarzy Liverpoolu, których te decyzje okazały się konsekwencją?), bo w dziesiątkę, a zwłaszcza w dziewiątkę trudno się gra na każdym boisku Premier League, przyznam jednak, że po tym, jak Mike Jones wyrzucił z boiska Charliego Adama, zacząłem się martwić o losy tego pojedynku. Zawsze kiedy gra się w jedenastu na dziesięciu zaczyna się podchodzić do meczu z większą dezynwolturą: nie wykorzystuje się dobrych sytuacji, niepotrzebnie próbując jakichś efektownych sztuczek albo indywidualnych akcji, kiedy prosiłoby się o podanie (dziś także Defoe zepsuł łatwiejszą sytuację od tej, w której strzelił gola, a van der Vaart zmarnował wybitne podanie Parkera próbując lobować Reinę). W tym czasie rywale murują bramkę, pewna swego publiczność przestaje dopingować, czas mija i jeden przypadkowy strzał albo stały fragment gry odwraca losy spotkania, które kończy się remisem… Jak widać, w pewnych kwestiach jestem nieuleczalny: mam wszelkie powody, by cieszyć się rozwojem wypadków, a ja się martwię.

Dziś martwiłem się niepotrzebnie, bo też Tottenham zagrał rzeczywiście wyśmienite spotkanie. Gdybym miał szukać dziury w całym, powiedziałbym, że Gareth Bale był bezproduktywny: za często strzelał z nieprzygotowanych pozycji, niepotrzebnie wdawał się w drybling itd., ale z drugiej strony to jego szybkość zaprowadziła Martela Skrtela pod wcześniejszy prysznic (czerwona kartka dla Słowaka pogrzebała resztki nadziei Liverpoolu na osiągnięcie czegokolwiek w tym meczu). Nie będę więc wybrzydzał: zarówno drużyna jako całość, jak poszczególni piłkarze zasługują na pochwały. Po pierwsze za wspomniane tempo z pierwszych minut, po drugie za pressing, po trzecie za inteligencję podań i grę bez piłki, ten nieustający ruch każdego z graczy. Nawet Adebayor i Defoe ciężko pracowali dla drużyny – napastnik z Togo głównie przy bocznej linii, gdzie wyciągał za sobą środkowych obrońców, Anglik pomiędzy obroną i pomocą Liverpoolu.

Wiele w ciągu ostatnich godzin napisano o tym, że ci dwaj piłkarze doskonale się uzupełniają – dla mnie wszak ważniejsza jest komplementarność Modricia i Parkera. Zaryzykuję tezę, że gdyby ten ostatni mógł wystąpić w dwóch pierwszych spotkaniach sezonu (i gdyby w tym pierwszym, z MU, grał także Modrić…), oba kluby z Manchesteru nie sprawiłyby Tottenhamowi aż takich batów – bo byłby ktoś, kto zapewniłby obrońcom minimum asekuracji. O spokoju, jaki dają drużynie King i Friedel rozpisywać się nie ma co. O wartości Modricia, który znów grał z uśmiechem na ustach, gola świętował pędząc w stronę kibiców, a przez ostatnich 10 minut był kapitanem drużyny – także. Jeszcze raz brawo dla prezesa Levy’ego, że nie zechciał zrobić interesu życia i odrzucił czterdziestomilionową ofertę Chelsea (czuję przez skórę, że Roman Abramowicz spróbuje jeszcze raz – i nie zdziwiłbym się, gdyby próbował zmiękczyć serce menedżera Tottenhamu, oferując w ramach rozliczenia Franka Lamparda)…

Ciekawe, czy Redknapp będzie chciał/musiał rozbić swój duet napastników, żeby znaleźć na boisku miejsce dla van der Vaarta, czy też poświęci Lennona i każe Holendrowi zaczynać mecze na prawym skrzydle. I ciekawe, czy Kenny Dalglish nie przystąpił do tego spotkania z nadmiernym respektem dla swego starego przyjaciela jeszcze z czasów wspólnych występów w West Hamie (doskonałe stosunki Redknapp-Dalglish zaprocentowały przy sprowadzaniu syna Harry’ego do Liverpoolu…). Przed meczem obawiałem się, że piłkarze Liverpoolu w ustawieniu 4-2-3-1 zdominują Tottenham w środku pola, a Downing na lewym skrzydle zrobi młodemu Walkerowi mniej więcej to, co Bale zrobił Skrtelowi. Liverpool tymczasem również wyszedł w systemie zbliżonym do 4-4-2 i nie potrafił zrobić użytku ze swoich skrzydłowych (Downing zaczął zresztą z prawej), którzy ani nie byli w stanie wywrzeć presji na bocznych obrońców gospodarzy, ani nie wspierali własnych bocznych obrońców (żal zwłaszcza Skrtela, który musiał pilnować nie tylko Bale’a: oprócz Walijczyka po lewej stronie operowali Modrić, Adebayor i Assou-Ekotto). Coś tu ewidentnie nie zadziałało – niezależnie od kartek i od kontuzji Aggera, która również skomplikowała plany Dalglisha, no i niezależnie od tego, że Tottenham postawił dziś twarde warunki. Co to było, może dwaj panowie wyjaśnią sobie przy kielichu, na którego byli umówieni na długo przed meczem.

Mam nadzieję, że także Alex Ferguson postawi kielicha Andre Villas-Boasowi: dziś Chelsea zagrała najlepszy mecz w sezonie i zmusiła MU do największego w sezonie wysiłku – zarówno w pierwszej połowie, jak i po świetnej zmianie Lamparda na Anelkę w przerwie. Oglądało się to fantastycznie, choć taki Jose Mourinho kręcił pewnie głową z niedowierzaniem, patrząc, ile wolnego miejsca zostawiają sobie nawzajem piłkarze obu zespołów. Z początku miałem nawet wrażenie, że gospodarze specjalnie oddają inicjatywę, żeby skarcić Chelsea „firmowym” szybkim atakiem, ale przecież taka strategia mogła okazać się samobójcza, bo goście jeszcze w pierwszej połowie mieli doskonałe okazje bramkowe. Statystyki z pierwszych 45 minut: 12 okazji i 5 celnych strzałów gości oraz 4 okazje i 3 celne strzały gospodarzy, i wynik 3:0 dla gospodarzy…

Jakiż ten futbol potrafi być frustrujący z punktu widzenia menedżera: zakłada np. grę na spalonego i jego piłkarze skutecznie tę strategię realizują, tylko sędzia spalonego nie zauważa. Zakłada, że wygra bitwę o środek pola i faktycznie – dwóch środkowych pomocników rywala jest w tym meczu niewidocznych, ale zamiast środkiem przeciwnik przedziera się którymś ze skrzydeł albo komuś znów wychodzi strzał życia – nawet jeśli i tym razem po spalonym… Skądinąd: czy wiecie, że w pierwszych 100 meczach ligowych dla MU Ronaldo miał 31 goli i asyst, zaś Nani 52? Portugalczyk zdaje się być w tym sezonie w życiowej formie.

Można ten mecz opowiedzieć koncentrując się na czterech pudłach, z których każde miało istotne konsekwencje (Ramires w pierwszej połowie, Rooney z karnego, Torres przy stanie 3:1 na kwadrans przed końcem i Berbatow w końcówce), ale w ostatecznym rozrachunku to niewykorzystane sytuacje piłkarzy Chelsea zaważyły na losach spotkania. Zwłaszcza stuprocentowa okazja Torresa zaburzyła ocenę występu Hiszpana, który znów kapitalnie podawał i wreszcie strzelił bramkę, cóż, skoro w kluczowym momencie zachował się fatalnie. Spierajcie się o Hiszpana: czy był dziś świetny, czy podciął skrzydła Chelsea – ja nie podejmuję się ocenić.

Pisałem przed tygodniem o kłopocie z szukaniem superlatyw pod adresem klubów z Manchesteru – dziś mam nieco łatwiej, bo Fulham (pierwszy i ostatni taki przypadek w tym sezonie?) zdołało odrobić dwubramkową stratę do MC, przekonującego się, że niełatwo godzić występy w Lidze Mistrzów i Premier League. Także w MU wirtuozów do wychwalania było jakby mniej. Oprócz niewiarygodnego Naniego, świetnie bijącego stałe fragmenty Younga i pracowitego Rooneya kolejny raz moją uwagę zwrócił Phil Jones, środkowy obrońca, którego rajdy z piłką sieją popłoch wśród rywali, oraz solidny wreszcie David de Gea. Ale wygłaszam komplementy pod ich adresem nie zapominając o kwestii podstawowej: dziś mistrzowie Anglii odnieśli szczęśliwe zwycięstwo. Wznosząc toast „chwała pokonanym” Alex Ferguson z pewnością wyciągnął jedno z lepszych win.

Nie wiem natomiast, jak to było wczoraj z toastami Steve’a Keana, bo menedżerowi Blackburn policja odebrała niedawno prawo jazdy za prowadzenie auta w stanie nietrzeźwym. Trzymając się tej ryzykownej metafory napiszę jednak, że w dniu, który zaczął się od wymierzonej w niego manifestacji kibiców, a skończył się zwycięstwem nad Arsenalem, Kean miał dobre powody, żeby strzelić sobie kielicha. Co do Arsene’a Wengera i jego Arsenalu zaś, cóż… Przykro było patrzeć na tych dziewięciu facetów stojących we własnym polu karnym (plus dwóch tuż przed nim). Prosta rzecz: krycie strefowe, z większym lub mniejszym powodzeniem stosowane od lat nie tylko na angielskich boiskach – problem w tym, że z tych dziewięciu facetów żaden nie wydaje się wiedzieć, co robi, każdy przekazuje odpowiedzialność temu następnemu, choćby i bramkarzowi, który najpierw rusza w kierunku dośrodkowania, a kiedy piłka leci już w kierunku pola karnego nagle zmienia zdanie i wraca na linię, czym z pewnością pogłębia zamieszanie. Albo szybka kontra, z trzema okazjami do jej przerwania – choćby i faulem, zwłaszcza w pierwszej fazie, kiedy akcja rozwija się jeszcze przy linii bocznej.

Nie, tym razem dajmy sobie spokój i nie stawajmy do rywalizacji na najokrutniejsze żarty z Arsenalu. Zdrowie Wengera, przecież cholernie go potrzebuje…

Kilka powodów do niewyłączania telewizora we wtorek, środę i czwartek

Są oczywiście tacy, którzy każdej jesieni narzekają na nudę europejskich pucharów: że wszystko, co najważniejsze, wydarzy się wiosną, a teraz ci najlepsi i tak przeczołgają się dalej, nawet jeśli nie będą grać w najsilniejszych składach i na najwyższych obrotach. Pozwalam sobie być odmiennego zdania, bo:

1. Arsenal powoli się odbudowuje. Kanonierzy strasznie potrzebowali meczu w Dortmundzie, jako kolejnego po Swansea drobnego dowodu, że najgorsze za nimi i że nowi piłkarze wkomponowują się w zespół. Wywieźli remis, choć przez pierwsze pół godziny obrona z Mertesackerem zachowywała się równie skandalicznie jak np. ze Squillacim i choć nowa druga linia rozczarowała – poza wreszcie zdyscyplinowanym i skutecznym w destrukcji Songiem. Arsene Wenger zyskał kolejnych kilka dni spokoju – a spokoju Wengera wszyscy potrzebujemy, żeby tę ligę dało się oglądać…

2. Chelsea nie jest tak wolna, jak się wydaje Fernando Torresowi. A ponieważ sam Hiszpan wciąż nie strzela goli, za to asystuje przy bramkach kolegów, to o sensowności jego transferu będzie można dyskutować przez długie jesienne wieczory.

3. Champions League różni się jednak od Premier League. Tak przynajmniej można sądzić z wymęczonego remisu Manchesteru City z Napoli i z tego, że niezwykle przecież doświadczeni piłkarze wydawali się tym razem nieco spięci… Istnieje sposób na zatrzymanie porażającej siły ofensywnej tej drużyny? Pamiętajmy, że zdołała wyrównać nie z akcji, ale po kapitalnym rzucie wolnym Kolarowa.

4. Manchester United ma kłopot z bramkarzami – kłopot bogactwa. Lindegaard bronił na tyle dobrze, że późniejsze pytania dziennikarzy o jego postawę rozsierdziły Alexa Fergusona, zamierzającego nadal stawiać na de Geę. Ryan Giggs przez kilka miesięcy po wybuchu skandalu obyczajowego pozostawał w cieniu – wyszedł z niego w wielkim stylu i trudno dziś znaleźć angielską gazetę, która nie zachłystywałaby się z uniesienia nad występem – i bramką – 38-latka. Pytanie tylko, czy i kiedy szansę na grę dostanie Berbatow. O „naszym” Tomku Kuszczaku nie pamięta już nawet menedżer MU – mówiąc po meczu, że musi znaleźć czas także dla Amosa…

5. Harry Redknapp idzie na całego: dziś wieczorem wystawi właściwie trzeci skład, jeśli brać pod uwagę liczbę zostawionych w domu oraz leczących kontuzje. Z awizowanej jedenastki: Gomes – Walker, Corluka, Bassong, Townsend – Falque, Livermore, Carroll, Giovani dos Santos – Kane – Pawluczenko, w warunkach Premier League tylko prawy obrońca mógłby myśleć o grze, za to kilku innych ma coś do udowodnienia menedżerowi. Ja tam się cieszę, że będę miał kolejną okazję do obejrzenia dzieciaków, choć… drżę o wynik.

6. Tony Pulis nie wie wprawdzie, że Ukraina leży w Europie (co dziś rano strasznie mnie zdenerwowało), ale mecz niepokonanego w tym sezonie Stoke z Dynamem Kijów to kolejny dowód na to, jak daleką drogę przeszła jego drużyna w ciągu ostatnich dwóch lat. Mam cichą nadzieję, że we wtorek w Pucharze Ligi to on wystawi dzieciaki.

Hiszpański łącznik

Mam nadzieję, że najbliższych trzydziestu tygodni nie będę musiał spędzić na wyszukiwaniu kolejnych epitetów, którymi można by określić kolejne występy dwóch klubów z Manchesteru. Nie żebym miał coś przeciwko któremuś z nich (no, może idea sukcesów za petrodolary wciąż odrobinkę mi przeszkadza, zwłaszcza że ich współautorem przez ostatnie lata był niejaki Garry Cook) – chodzi po prostu o nudę, jaka nieuchronnie unosić się będzie nad takim pisaniem. Już teraz, przyglądając się grze mistrza Anglii kombinuję, jak tu zamiast o Rooneyu pisać raczej o świetnym występie Phila Jonesa na prawej obronie. Tu i ówdzie padały  porównania do ligi hiszpańskiej i tamtejszego wyścigu dwóch koni – paradoksalnie przedwczesne o tyle, że niedościgniona Barcelona straciła właśnie punkty z Realem Sociedad.

A więc oba kluby z Manchesteru, a potem długo nic. Osiemnaście goli MU w czterech meczach przy piętnastu MC (trzecia w tabeli Chelsea strzeliła siedem, czwarte Stoke… trzy). Sergio Aguero i Wayne Rooney notują kolejne hat tricki (będący w życiowej formie Anglik ma już w tym sezonie osiem goli, a wczoraj zdołał przecież także zasłużyć się we własnym polu karnym, wybijając piłkę z linii bramkowej; Argentyńczyk, podobnie jak Bośniak Dżeko – sześć). David Silva, Nasri czy Nani mają kolejne asysty. Oprócz zdobywców trzech goli w obu klubach błyszczeli inni napastnicy: Tevez i Hernandez, którzy weszli do składu za headlinerów z poprzednich kolejek, Dżeko i Welbecka. Jeśli dodamy do tego, że Roberto Mancini całkiem słusznie krytykował po meczu swoich piłkarzy za nieskuteczność, jeśli zauważymy, że do zespołu dołącza powracający po dyskwalifikacji Kolo Toure… Jeśli dodamy, że także Alex Ferguson wciąż może mówić o osłabieniach (rzuca się w oczy zwłaszcza brak Vidicia, w następnych tygodniach z pewnością brakować będzie Cleverleya), że także jego piłkarze mogli strzelić więcej goli, a Bolton powinien kończyć mecz w dziesiątkę po dwóch brutalnych faulach Kevina Daviesa… Zaraz zaraz, w tej fazie sezonu Chelsea przed rokiem też wyglądała na drużynę nie do zatrzymania, a i za Scolariego potrafiła świetnie zacząć.

Wspominam o Chelsea, bo z Raulem Meirelesem i Matą w składzie wygląda nieporównanie lepiej niż na rozpoczęcie sezonu (jeśli idzie o wpływ na grę swojej drużyny we wczorajszych meczach, młodego Hiszpana z pewnością możemy zestawiać ze starszym rodakiem, kolejny raz najlepszym na boisku – najlepszym w lidze? – Davidem Silvą; rzućcie okiem na bramkę Aguero, i rolę, jaką miał w niej Silva, począwszy od odbioru na własnej połowie). A może należałoby powiedzieć, że Chelsea wygląda lepiej bez Torresa? Nie, to ostatnie zdanie będzie dla najdroższego napastnika ligi krzywdzące: w powoli rozkręcającej się drużynie wicemistrza należał w pierwszych kolejkach do jaśniejszych punktów, choć z drugiej strony – nie strzelał… Dobra decyzja Villas Boasa; dobra dla drużyny oczywiście, no i… Sturridge też zasłużył na szansę. W dodatku, w jakim stylu ją wykorzystał…

O Liverpoolu trzeba napisać tyle, że porażka na Britannia Stadium – nie tylko w tym sezonie i nie tylko w związku z transferami, przeprowadzonymi przez Tony’ego Pulisa – nie jest dyshonorem. Poza wszystkim (czyli poza kontrowersją w sprawie karnych, którą rozstrzygam następująco: Liverpoolowi należał się w pierwszej połowie, nie należał się w końcówce, karny za faul na Waltersie słuszny) była wyborna okazja Suareza w ostatnich sekundach, a zwłaszcza akcja z 60. minuty, w której w ciągu dwunastu sekund Henderson i Adam oddali pięć strzałów. Zobaczcie zresztą sami: dla mnie to Premier League w pigułce. Premier League, czyli determinacja, wielce szanowny panie Gyan…

W kwestii Arsenalu: było nerwowo i szczęśliwie. Świetny w poprzednich meczach bramkarz Swansea podarował Arszawinowi gola, ale Walijczycy do końca walczyli o wyrównanie. Z debiutantów najlepiej wypadł technicznie nienaganny Arteta, dobrą zmianę dał w drugiej połowie Benayoun. Mertesacker nieźle się ustawia, ale nieco brakuje mu szybkości – ciekawe, jak to będzie z napastnikami ruchliwszymi od Danny’ego Grahama. Dobry wynik w Dortmundzie może być przełomem w powoli nabierającym tempa sezonie.

Nerwowości nie wyczuwało się natomiast w Tottenhamie. Może dlatego, że na murawę Molineux kolegów wyprowadzał Ledley King? Pisałem już o tym parę razy, ale muszę kolejny raz: jak to możliwe, że facet, który ostatni mecz zagrał w maju, w lipcu przeszedł kolejną operację, a od kilku lat nie jest w stanie normalnie trenować, bo kolano puchnie po 90-minutowym wysiłku i wymaga tygodnia na powrót do w miarę normalnego stanu, potrafi tak znakomicie radzić sobie na boisku? I nie chodzi tu tylko o indywidualne umiejętności Kinga, ale także o wpływ na pozostałych kolegów z defensywy, którzy nagle przestają się gubić? Harry Redknapp porównuje go z Alanem Hansenem i Bobbym Moorem – z kim musiałby go zestawiać, gdyby King mógł przygotowywać się do meczów jak każdy inny piłkarz na świecie?

Oczywiście w grze Tottenhamu zasadniczą różnicę robiło pojawienie się Scotta Parkera: w obu meczach z drużynami z Manchesteru nie było w środku pola piłkarza, który skupiałby się na przerywaniu akcji rywala w jak najwcześniejszej fazie. Parker biegał między pomocnikami Wolves, próbował odbiorów i wślizgów, ale w kluczowym momencie znalazł się także pod bramką rywala, żeby asystować przy golu Adebayora. Luka Modrić może być zadowolony z takiego partnera, zaś jego menedżer podkreśla, że mamy do czynienia nie tylko z profesjonalistą, który znakomicie się prowadzi, jest rodzinnym człowiekiem itd. (Harry wie, co mówi: spotykał Parkera na kolacjach u syna, Jamiego Redknappa, co skądinąd dawało mu niezasłużoną przewagę w negocjacjach transferowych nad każdym innym klubem…), ale także świetnie rozumie piłkę; słowem: sam stanowi materiał na menedżera.

Inny debiutant, Adebayor, nie tylko strzelił gola: popatrzcie na diagram jego podań, oddający mniej więcej to, jak napastnik Tottenhamu potrafił nie tylko siać zamieszanie wśród obrońców i mnóstwo biegać, ale także utrzymywać swój zespół w grze, dobrze przyjmując piłki i sprawnie je rozdzielając. Przed następną niedzielą Harry Redknapp znów będzie miał kłopot – do zdrowia wraca van der Vaart, mimo zaległości treningowych miejsce Adebayora w ataku wydaje się niepodważalne, więc co z Defoem, który również odzyskał formę?

Ale i tak najbardziej mi żal fanów Evertonu – podobnie zresztą jak prezesa klubu, przeciwko któremu manifestację urządzili. Kłopoty finansowe klubu nie są winą Billa Kenwrighta, a decyzje o sprzedaniu kolejnych piłkarzy nie są przejawem jego chciwości. Drużyna walczy w lidze, jakby tego wszystkiego nie było, a prezes w rozmowie z Martinem Samuelem mówi o bólu i dumie – czyli czymś, co jest chlebem powszednim kibica niemal każdego klubu świata. 

Zamykanie okienka – na żywo

No to zaczynamy: najdłuższy dzień w roku. Jest dobrą tradycją tego bloga, że spędzamy go razem, wspólnie obgryzając paznokcie i ściskając kciuki za naszych menedżerów, prezesów i ludzi od cholernej kasy, którą tak niechętnie wydają. Zaraz zaraz, kto niechętnie, ten niechętnie…

Przyznaję, że szukałem na dzisiejszy dzień nieco innej formuły niż dotychczasowa – tak, żeby oprócz dzielenia się emocjami i opiniami dotyczącymi poszczególnych transferów i graczy, spróbować spojrzeć na kończące się okienko bardziej całościowo, uwzględniając perspektywę poszczególnych klubów. Dlatego zaprosiłem do współpracy kilka osób wypowiadających się o angielskiej piłce na tym blogu i w kilku innych miejscach – na własnych blogach i w Ruchu Lewostronnym – internetowej audycji radiowej poświęconej Premier League. Każdą z tych osób poprosiłem o podsumowanie aktywności transferowej klubu, któremu kibicuje.
Oto, co zechcieli napisać (w kolejności miejsc w ligowej tabeli na zakończenie poprzedniego sezonu). Nie wyczerpuje to, rzecz jasna, tematu – mam nadzieję, że w ciągu dnia niejedno uzupełnimy, również jeśli idzie o kluby spoza pierwszej szóstki…

 

Jan Mikoś, Manchester United:

Letnie okienko transferowe na Old Trafford określiłbym jako niezwykle przemyślane, zarówno pod względem sportowym, jak i finansowym. Kiedy większość zespołów Premier League dopiero się zbroiła, Manchester United miał już gotową kadrę. Załatano wszystkie ubytki w składzie, choć w opinii niektórych cały czas istnieje wyrwa w środku pola, która powstała po odejściu Paula Scholesa. Pierwsze trzy kolejki angielskiej ekstraklasy przeczą tej opinii.

Zacznijmy od transferów do klubu. Pieniędzy na transfery w klubie nie brakowało od czasu opuszczenia Anglii przez Cristiano Ronaldo za rekordową kwotę 80 milionów funtów. Zostały wydane idealnie: przyszli piłkarze, którzy mimo młodego wieku są już doświadczeni. De Gea to nie jest transfer marzeń, jeśli chodzi o następcę Edwina van der Sara (takim byłoby ściągnięcie Neuera z Schalke), ma jednak przed sobą nawet dwadzieścia lat gry, a przez najbliższych kilka będzie jeszcze pracował nad wyeliminowaniem zdarzających się mu niedociągnięć. Sir Alex Ferguson i spółka zadecydowali, że będzie to czynił już w Manchesterze, nawet kosztem kilku(nastu) straconych punktów na sezon. Phil Jones to partner Chrisa Smallinga z ostatnich MME w Danii i jego naturalne uzupełnienie na środku obrony (w przyszłości także w reprezentacji Anglii). Ponadto wpisuje się w trend stopera totalnego – oprócz odbioru i gry głową, jest również dobrze wyszkolony technicznie, szybki, umie wyprowadzić piłkę z własnej połowy i wie, kiedy podłączyć się do akcji ofensywnej. Daję mu piętnaście lat gry na światowym poziomie. Ashley Young równa się jakość w najczystszej postaci. Asysty, bramki, bramki, asysty – to jego chleb powszedni. Najstarszy z przybyłych, piłkarz już w pełni ukształtowany – sześć-siedem lat gry na najwyższym poziomie.

Jak się okazuje, równie ważne, jak transfery gotówkowe, stały się powroty z wypożyczeń. Welbeck był jednym z niewielu jasnych punktów w reprezentacji U-21 podczas mistrzostw Europy Danii i miał dobry poprzedni sezon w Sunderlandzie. Jego świetna gra na początku obecnych rozgrywek nie wydaje się być zaskoczeniem dla każdego, kto dokładnie śledził jego poczynania na Stadium of Light. Cleverley zaś grał nijako w Wigan i podczas duńskiego czempionatu, ale Ferguson wiedział, co zrobić, aby ten zawodnik był pożyteczny dla drużyny: trenerskim majstersztykiem okazało się przestawienie go do środka pola . Młody Anglik grał na tej pozycji już podczas przedsezonowego tournee w roku 2010 (i był wyróżniającym się graczem), ale wypożyczenie w Wigan spędził bliżej linii bocznej boiska.

Aby zbalansować budżet płacowy, z klubem musiało pożegnać się kilku zawodników. Odeszli wychowankowie: Scholes, Brown, O’Shea. Dwóch ostatnich miało do wyboru ławkę rezerwowych (choć nie zawsze), lub opuszczenie Old Trafford. Okazali się nieco ambitniejsi niż, nie przymierzając, Daniel Kokosiński. Koniec kariery van der Sara, koniec kredytu zaufania dla Obertana (wieczny talent) i koniec oczekiwania na dojście do pełnej sprawności Hargreavesa to kolejne trzy ubytki. Najbardziej dotkliwym, przynajmniej na dzisiaj, wydaje się być odejście Holendra. Jeśli chodzi o pozostałych, to trzeba przyznać, że nie pozyskano na ich miejsce zastępców – przyszli po prostu ludzie lepsi.

Scenariusz, jaki spotkał już Welbecka i Cleverleya czeka teraz na Kinga (Borussia Moenchengladbach) i Brady’ego (Hull City). Na zsyłkę udali się Bebe (Besiktas Stambuł) i Ritchie De Laet (Norwich City) – Portugalczyk i Belg raczej nie zagoszczą już w pierwszym składzie Czerwonych Diabłów, ale na Manchesterze United świat się nie kończy i mają okazję, aby przekonać do siebie kluby nieco mniej renomowane.

Podsumowując: lato kończymy zdecydowanie na plusie. Zdecydowano się wydać więcej funtów, ale uczyniono to bardzo szybko. Pożegnano się z zawodnikami, którzy mieli niemałe kontrakty, a nie dawali drużynie dostatecznie dużo. Co więcej: całe okienko zespół United spędził na integrowaniu się z nowymi zawodnikami i graniu sparingów w USA, a nie na rozważaniach, kto nowy jutro albo pojutrze stanie w progu szatni. Widzę w tym okienku potencjał, jakie dało okienko w roku 2007 (przyjście Andersona, Hargreavesa i Naniego). Pytanie tylko, czy sir Alex Ferguson będzie równie szczęśliwy jak na mecie sezonu 2007/2008?

 

Michał Zachodny, Chelsea:

Czy Chelsea miała jakikolwiek plan na to letnie okienko transferowe? Z pewnością The Blues nie wszystko wyszło tak, jak chcieli – wszak Ron Gourlay planował nowych zawodników pakować do samolotu do Azji, gdzie tym razem Andre Villas-Boas z zespołem spędzali lato. Zamiast jednak negocjować umowy, odbierać telefony, przyjmować klientów i agentów, aktualny CEO Chelsea bawił razem ze świtą po azjatyckich stadionach. Kibice narzekali, krzywili się, widząc jak ten sam zespół prezentuje się w sparingach z bardzo, bardzo przeciętnymi rywalami, jednak jak miało się dopiero okazać, prawdziwe transferowe show dopiero miało się zacząć.

Show czy walka? By zrozumieć, co Chelsea chciała osiągnąć tego lata na rynku transferowym trzeba także dobrze uargumentować zwolnienie Ancelottiego. Włoch nie był zdolny  wykrzesać z tego składu iskry, która dała dublet w jego pierwszym sezonie – pomni jego przygód z próbami przebudowy w Mediolanie, działacze postanowili, że zmieniać oblicze drużyny będzie kto inny. Tego wyboru kwestionować na razie nie można, choć na pewno Andre Villas-Boas nie domyślał się, że przyjdzie mu tyle czekać na to, by owa przemiana nie była wyłącznie zapowiedzią.

Nigdy nie dowiemy się, czemu transfery tak się opóźniały. Czy w ich przyspieszeniu pomogły kiepskie mecze na starcie sezonu? Wypada tak myśleć – Mata, Lukaku, a nawet niewielu znany Ulises Davila mają dać energii ofensywie Chelsea i choć pewnie trochę czasu to zajmie, Villas-Boas powinien mieć czas na zmiany. Z kolei Romeu to jeden z ulubieńców nowego szkoleniowca, który ma dać więcej na boisku niż Mikel. Courtois to melodia przyszłości – pozycja Petra Cecha jest niepodważalna, ale już jego zastępcy to zagadka i… niepewność. Jedna z prawd piłkarskich mówi, że obrona mająca za sobą ręcznik w bramce gra zupełnie inaczej niż linia defensywy z pewniakiem za plecami.

To jednak nie koniec. Modrić. Luka Modrić. Klucz, który ma otworzyć bramy… worek z bramkami Torresowi. To będzie najdłuższy dzień w życiu kibica Chelsea, ale ja nie mam większych wątpliwości, że koniec końców helikopter z Chorwatem na pokładzie wystartuje z White Hart Lane, by wylądować na Stamford Bridge. Trzy duże walizki pełne pieniędzy udadzą się w drugą stronę, przeliczać je będzie Harry Redknapp, za którym w czarnych okularach stać będzie Daniel Levy z pokerową miną – dokładnie tak sobie wyobrażam największy transfer tego lata w Premier League.

Tylko, że ostatni dzień nie będzie polegał wyłącznie na kupowaniu. Andre Villas-Boas chce również pozbyć się tych, którzy nie pasują do jego planu, a mogliby mieć niekorzystny wpływ na atmosferę w szatni – a ta, jak wiemy, jest dla portugalskiego szkoleniowca absolutną świętością. Kogo więc pożegnamy? Pewnym do opuszczenia Chelsea jest Yossi Benayoun, Kalou na szczęście był ostatnio widziany we Francji, a Alex kupował w księgarni przewodnik po Turynie. Wszystko jednak jak zwykle będzie zależeć od tego jak dobrze działać będzie faks w klubie – rewolucja, ewolucja czy kosmetyka, ale zmiana dokonana będzie. Zobaczycie nową Chelsea – jak nie w następny weekend, to na pewno w maju.

 

Angamoss, Manchester City:

Obserwujący drugie letnie okienko Roberto Mancinego w Manchesterze City nie mogli narzekać na nudę. Sporo się działo: dwie małe sagi (Tevez i Nasri), kilka znaczących transferów z klubu i generalny, dla wielu pewnie zaskakujący, rozsądek w wydawaniu pieniędzy. Nie wszystko jednak zostało zrobione jak należy. Tak, pozbyto się wyśmiewanego po stokroć Jo, tak, Shay Given został sprzedany za rozsądną kwotę (cieszy mnie, iż znów go będziemy oglądać w akcji, choć w obcych barwach), tak, odszedł niezadowolony (pytanie, z czego, pozostanie dla mnie wielką tajemnicą) Jerome Boateng, a kilku młodych zawodników zostało wypożyczonych (Boyata, Weiss). Serce rośnie zwłaszcza na myśl o Michealu Johnsonie, który w Leicester pod okiem Svena-Görana Erikssona ma szansę obudować zatrzymaną przez kontuzje karierę. Ale już wypożyczenie Adebayora czy Santa Cruza średnio mnie usatysfakcjonowało, gdyż wolałbym widzieć okrągłe sumy za transfery definitywne niż, jak w przypadku Togijczyka, dopłacanie do jego pensji. Bilans finansowy wciąż jest niekorzystny nie tylko ze względu na Carlosa Teveza (choć to oczywiście główny powód), niemniej klub postąpił mądrze, sprawdzając karty Corinthiansu i nie godząc się na sprzedaż Carlito bez pokrycia.

Nie zmienia to faktu, że Tevez jest pierwszym piłkarzem do odejścia, co moim zdaniem ze sportowego punktu widzenia może Manchesterowi City tylko pomóc (!). Smutno natomiast robi się na myśl, że dni takich piłkarzy jak Shaun Wright-Phillips czy Nedum Onuoha są na Eastlands policzone. Szkoda wychowanków – czy Nedum jest gorszym piłkarzem od Stefana Savicia? Czy walka na czterech frontach nie daje żadnych szans SWP na występy? A na liście płac pozostają jeszcze Bellamy i Bridge… Zaskakujące rozstrzygnięcia losów wyżej wymienionej czwórki na koniec okienka transferowego? Na to po cichu liczę. Naturalnie, jeśli się kogoś pozbywać, to za gotówkę, więc odpowiedzialni za tę działkę mają jeszcze trochę pracy do wykonania.

Skromne, jak na dotychczasowe praktyki, nabytki City warunkuje oczywiście widmo Financial Fair Play, stąd moje niezadowolenie z opieszałego odchudzania składu. Zakupy się jednak udały. Szczególnie zachwyciło mnie tempo, w jakim Mancini sprowadził na Etihad Stadium następcę Teveza. Żal, że tak szybko nie udało się zakończyć pertraktacji z byłym klubem Samira Nasriego, miało to pewnie wpływ na cenę za Francuza, ale – jak to czasem bywa – chytry w tym wypadku traci osiem razy. Obaj zawodnicy w debiutach potwierdzili wysoką klasę – Kun w pół godziny stał się ulubieńcem kibiców City rozbijając Swansea, Nasri natomiast trzema asystami i celnością podań bliską 100 proc. udowodnił, po co nam jego kreatywna lewa noga.

Mówiąc krótko: dokonaliśmy fantastycznych wzmocnień, wartych każdego funta i na poważnie włączających The Citizens do walki o mistrzostwo. Dodając jeszcze Pantilimona, Clichy’ego i Savicia bez wahania stwierdzam, iż kadra City nie wymaga żadnych nerwowych wzmocnień. Błękitną stronę Manchesteru czeka więc niezwykle ekscytujący sezon, do którego podchodzimy z wielkimi ambicjami, bez kompleksów czy przygotowanego wcześniej pęczka wymówek. Dziś zaś usiądziemy w tylnym rzędzie i będziemy ze spokojem obserwować transferowe show, jakie zgotują nam inne kluby, na gwałt łatające braki w swoich zespołach.

 

Mariusz_AFC, Arsenal:

Arsenal przymiarki do letniego okna transferowego rozpoczynał wraz z ostatnimi spotkaniami ligowymi poprzedniego sezonu. Sądzę, że już wtedy (w trakcie fatalnej serii meczów) Wenger zdawał sobie sprawę z faktu, że z kilku graczy będzie musiał zrezygnować. I faktycznie, rozczarowujący sezon sprawił, że w zespole nastąpiły spore ruchy kadrowe. Do dziś klub opuścili: Gael Clichy (sprzedany do MC), Denilson (wypożyczony do Sao Paulo), Vela (wypożyczony do Real Sociedad), Fabregas (do Barcelony), Nasri (do MC), Eboue (do Galatasaray), Traore (do QPR).
Jeszcze w lipcu Arsenal zdążył sprowadzić do drużyny Gervinho (z Lille) oraz Jenkinsona (z Charltonu). W sierpniu dołączyli: Chamberlain (z Southampton) i Campbell (z Deportivo Saprissa). W chwili gdy piszę te słowa, oficjalnie potwierdzony został zakup Chu Young Parka (z Monaco).

Bilansując powyższą listę „do/z” łatwo zauważyć, że Arsene Wenger nie ma innego wyjścia, jak potraktować ostatnią dobę okienka nadzwyczaj poważnie. Nad Francuzem wiszą ciężkie ciemne chmury, które są wyrazem nastrojów kibiców Arsenalu. Fani nie mogą zrozumieć, w jaki sposób Wenger nie poczynił znaczących wzmocnień aż do czasu klęski na Old Trafford. Niedzielny mecz z Manchesterem United dał jednoznaczną odpowiedź na pytania: ilu oraz jakich zakupów potrzeba drużynie.

Jeśli spekulacje (które z każdą godziną zakreślają coraz szersze kręgi) okazałyby się prawdą, wtedy Arsene ogromnie zaskoczyłby nie tylko własnych krytyków (opowiadających głównie o jego dziwactwach), ale także wiernych fanów Arsenalu. W moim odczuciu niezbędne są nam transfery na pozycjach: środkowego obrońcy, lewego obrońcy oraz kreatywnego pomocnika. Do dziś zastanawiała mnie również pozycja napastnika, na którą moglibyśmy desygnować godnego zastępcę dla van Persiego (Chamakh takim nie jest). Wraz ze sprowadzeniem Parka Chu Younga, problem ten został rozwiązany.

W niemałych emocjach wyczekuję potwierdzenia krążących w sieci plotek, jakoby Arsenal dogadał się już z reprezentantem Niemiec – Perem Mertesackerem oraz reprezentantem Brazylii, grającym na pozycji lewego obrońcy Andre Santosem z Fenerbahce. Gdyby oba transfery zostały dopięte, wtedy pozostaje Wengerowi ostatnia misja, będąca zarazem chyba najtrudniejszą – zastąpienie Fabregasa w środku pomocy. Znalezienie kreatywnego pomocnika, spełniającego niemałe oczekiwania w wymagającej lidze nie jest zadaniem prostym. Zakładając, że na pozostałe transfery ostatnich dni wydalibyśmy kwoty skromne (precyzyjniej: atrakcyjne), to śmiem wierzyć, że Francuz nie skąpiłby grosza na upolowanie kogoś naprawdę wyjątkowego, kto byłby silnikiem tej drużyny, ale też personą godną naśladowania dla wschodzących gwiazd Arsenalu: Wilshere’a i Ramseya.

Kibice Arsenalu od dawna nie czuli takich emocji związanych z ostatnim dniem okna transferowego. Pamiętamy błędy Wengera popełnione w ostatnich tygodniach (zwlekanie z zakupami, kiedy jasne już było, że klub opuszczą Fabregas i Nasri). Całe szczęście pojawiają się coraz to nowe informacje, świadczące o dużej aktywności Arsenalu na rynku. Żywię nadzieję, że z pierwszym września samopoczucie naszych kibiców będzie zgoła inne. Wenger posiada wszelkie narzędzia, dzięki którym jest w stanie odbudować swoje zaufanie pośród fanów. Kto wie, czy to Arsenal nie popisze się najlepszym finiszem tego okienka…

Michał Okoński, Tottenham:

To, że o transferach Tottenhamu nie można prawie nic powiedzieć, mimo iż do zakończenia okienka transferowego zostało kilkanaście godzin, najlepiej opisuje strategię, z jaką chodzi na zakupy Daniel Levy. Prezes klubu uchodzi za twardego negocjatora, wręcz pokerzystę – i ma w związku z tym na koncie zarówno ogromne sukcesy biznesowe (sprowadzenie w ciągu kilku zaledwie godzin Rafaela van der Vaarta przed rokiem – kilka dni wcześniej cena Holendra była wyższa o jakieś 10 milionów), sukcesy biznesowe, które okazywały się porażkami sportowymi (rekordowe pieniądze za Berbatowa, uzyskane jednak na tyle późno, że nie zdążono sprowadzić klasowego następcy Bułgara), jak i ewidentne porażki (przez cały ostatni dzień zimowego okienka Levy usiłował kupić napastnika, który mógłby wzmocnić drużynę występującą w Lidze Mistrzów – padały nazwiska Rossiego, Forlana czy Llorente, a skończyło się na niczym; do sfinalizowania transferu Charliego Adama z Blackpool zabrakło kilkudziesięciu minut).

To jeden z problemów: brak strategii transferowej, tylko czekanie do końca i polowanie na okazje. Inny: klub musi równoważyć budżet i nie stać go na płacenie piłkarzom bajońskich sum (niejednego chcielibyśmy widzieć na White Hart Lane i niejeden nie miałby pewnie nic przeciwko temu, żeby grać w Tottenhamie, ale doprawdy: nie za tych marnych kilkadziesiąt tysięcy funtów). Jeszcze inny, najważniejszy może: trwająca całe lato niepewność co do losu Luki Modricia – trudno mówić o strategii transferowej, skoro się nie wie, czy kluczowy dla drużyny zawodnik będzie w niej grał po pierwszym września. I problem ostatni: limit 25 piłkarzy powyżej 21. roku życia, których można zarejestrować do rozgrywek – dziś w Tottenhamie jest takich 28, co oznacza konieczność przewietrzenia szatni.

Coś jednak udało się zrobić przed 31 sierpnia: sprowadzono na zasadzie wolnego transferu 40-letniego Brada Friedela, który już w pierwszych dwóch meczach udowodnił kibicom i kolegom z drużyny, że mogą się z nim czuć bezpiecznie (nie to co z Gomesem), z wypożyczenia do AV powrócił, by zająć miejsce na prawej obronie, Kyle Walker, sprowadzono też genialnego młodzieńca z Wybrzeża Kości Słoniowej, Coulibaly’ego, i nieco mniej genialnych wychowanków Barcelony, Ceballosa i Falque. Z klubem trenują inni wypożyczani dotąd regularnie, Giovani dos Santos i David Bentley – menedżer marzy o oddaniu ich gdziekolwiek, a jeśli potwierdzą się plotki o przejściu dos Santosa do Wigan, będzie to dla wszystkich stron świetna wiadomość: Meksykanin tak naprawdę nie dostał na WHL szansy wykazania się, a jestem przekonany, że umiejętności ma gigantyczne.

Na razie odeszli: Robbie Keane do L.A. Galaxy i Jamie O’Hara do Wolves, nie przedłużono kontraktu z Jonathanem Woodgatem, wypożyczono m.in. Bonganiego Khumalo do Reading i – warto na nich zwrócić uwagę – Stevena Caulkera do Swansea i Kyle’a Naughtona do Norwich. Oprócz wspomnianych już wzmocnień przyszedł wypożyczony na rok Adebayor, z którym wiążemy wielkie nadzieje, co dalej: zobaczymy jutro. Pewne wydają się odejścia Huttona do AV i Palaciosa do Stoke – to piłkarze z długiej listy niepotrzebnych klubowi, a nieźle opłacanych (są na niej także Gomes, Bassong, Jenas, Giovani, Bentley i ktoś z duetu Crouch-Pawluczenko), pewne wydaje się również przyjście Scotta Parkera, którego wyczekuję z utęsknieniem. W świetle kontuzji Kinga i Gallasa przydałby się jeszcze jeden naprawdę dobry środkowy obrońca – nie śmiem marzyć, że będzie nim Gary Cahill, choć to transfer w stylu Levy’ego: młody Anglik z dużym potencjałem odzyskania pieniędzy przy następnej transakcji. Poza tym pozostaje nam kolejny dzień polowania na okazje (hej, nie macie tam w Realu czy Barcelonie jakiegoś gwiazdora, który nie mieści się w składzie, jakiegoś, powiedzmy, Kaki?), no i nerwowe oczekiwanie na faks z Chelsea.

 

Roger_Kint, Liverpool:

Ten rok nie będzie dobrze wspominany przez naszych kibiców, jeśli chodzi o wyniki sportowe: nie zakwalifikowaliśmy się do rozgrywek europejskich, nie zgarnęliśmy żadnego trofeum, a Manchester United zdobył 19 mistrzostwo. Zapewne nie będzie też wspominany ze względu na wspaniałą atmosferę na Anfield – trudno jest odtworzyć klimat zniszczony przez poprzednich „właścicieli” klubu.

Myślę jednak, że z czasem uznamy go za jeden z najlepszych w historii klubu od czasu założenia Premier League. A stanie się tak ze względu na naszą aktywność na rynku transferowym: nie pamiętam, by kiedykolwiek poszło nam lepiej. W porównaniu z zeszłym rokiem jesteśmy znacznie silniejsi w każdej formacji. Każdej.

Rok 2010 kończyliśmy z atakiem: wypalony, podatny na kontuzje Fernando Torres/niezbyt przydatny David Ngog. W zeszłym sezonie nie mieliśmy ani jednego zawodnika, który mógłby grać na lewej pomocy. W zeszłym sezonie mieliśmy tylko dwóch zawodników (Gerrard i Johnson) potrafiących regularnie dośrodkować piłkę. W zeszłym sezonie nie mieliśmy ani jednego rzetelnego lewego obrońcy. W zeszłym sezonie nie mieliśmy dobrego zastępcy dla Reiny. Zeszły rok kończyliśmy jako jedna z najgorszych drużyn jeśli chodzi o stałefragmenty gry. Tak było. A jak jest?

Sezon zaczęliśmy z rewelacyjnym Luisem Suarezem i potencjalnie bardzo dobrym Andym Carrollem. Może jeszcze kogoś sprowadzimy w ostatniej chwili – na giełdzie wymieniane są różne nazwiska – ale nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, to nasz atak wygląda o niebo lepiej. Tę poprawę udało się uzyskać za 2-3 mln funtów netto. Tak, wiem: sen z oczu różnym „przyjaciołom” Liverpoolu spędza kwota zapłacona za kontrakt Carrolla. Cóż, pieniądze faktycznie duże – zapewne zbyt duże, jeśli weźmiemy pod uwagę umiejętności i doświadczenie Carrolla – ale po pierwsze: fundował Roman Abramowicz, a po drugie zapłaciliśmy za wiele innych atutów tego zawodnika.

Sezon zaczęliśmy z dobrym, a może nawet bardzo dobrym, lewym pomocnikiem/skrzydłowym: Stewartem Downingiem. Oprócz Gerrarda i Johnsona mamy jeszcze 4 zawodników umiejących dośrodkować piłkę: wspomniany Downing, Charlie Adam, Jordan Henderson i Jose Enrique. Pierwszy raz od bardzo dawna mamy klasowego lewego obrońcę, który nie jest zrobiony ze szkła. Wreszcie mamy dobrego, sprawdzonego zastępcę dla bramkarza. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów kontuzja pierwszego bramkarza nie grozi mi zawałem. W tym roku będziemy jedną z najlepszych drużyn jeśli chodzi o ofensywne stałe fragmenty gry. Jeśli dodać przyjście urugwajskiego obrońcy Coatesa – maponoć niesamowity potencjał – to po raz pierwszy w życiu będę mógł uczciwie stwierdzić, że wszystkie moje przedsezonowe życzenia zostały spełnione.

Te wszystkie zmiany udało się uzyskać za ok 60-70 mln netto. Jeśli weźmiemy pod uwagę generalną sytuację klubu (m.in brak Ligi Mistrzów i średnio niższe zarobki niż u konkurencji) to  suma summarum nie wyszło to tak drogo, jak można się było obawiać… Jeśli zaś w przyszłym sezonie zagramy w Lidze Mistrzów, będziemy mogli uzupełnić braki – a te na pewno się pojawią, bo przecież nikt się nie spodziewa 100% skuteczności transferowej –  zawodnikami najwyższej klasy.

Zamykane właśnie okienko transferowe nie oznacza końca drogi, jeśli chodzi o
budowanie mistrzowskiej drużyny. Zapewne nie jest to nawet początek końca. Ale na moje oko mamy za sobą koniec początku.

Ciąg dalszy nastąpi. I potrwa cały dzień…

 

13.20

Trochę mnie nie było, poszedłem na wywiad o zupełnie innych sprawach, a tu proszę: nic kompletnie się przez ten czas nie wydarzyło. Joe Cole ani w Lille, ani w AV (ale raczej w Lille…), Bendtner ponoć zmierza do Stoke, Giovani dos Santos do Wigan, Ngog do Boltonu, Bellamy do QPR, Scott Dann do Blackburn (w takim razie zbyt długo w tej Premier League nie pogra…), Peter Crouch w parę miejsc, itd., itp. Być może Hargreaves do MC, być może Modrić do Chelsea (ale Harry Redknapp jest na milion procent pewny, że do tego transferu nie dojdzie), raczej na pewno Santos i Mertesacker do Arsenalu, a Parker do Tottenhamu… Dobrze w ciągu takiego dnia mieć kilka godzin przymusowej przerwy: od razu widać, że emocje, którymi żywią nas portale informacyjne, telewizje, fora i serwisy społecznościowe, są w większości budowane na plotkach.

Oczywiście wydarzenia przyspieszą. Już za pięć minut, kwadrans, godzinę, nadleci helikopter, przyjdzie faks, lekarz zrobi badania krwi, agent uściśnie dłoń menedżera, piłkarz zrobi sobie zdjęcie z koszulką nowego klubu. Na pewno się doczekamy.

 

13.40

Joe Cole wypożyczony do Lille. Niezwykłe, jak załamała się kariera tego zawodnika w Liverpoolu. Debiut, czerwona kartka, nie ten trener, kontuzje, i zamiast w czołowym klubie na Wyspach piłkarz, który jeszcze niedawno był podstawowym graczem reprezentacji, opuszcza wyspy i ląduje w nienajmocniejszej przecież lidze Europy (choć z perspektywą gry w Lidze Mistrzów). Czy może się tam odbudować? Wciąż jest młody, z drugiej strony to, co najlepsze w jego karierze wydarzyło się ponad dwa i pół roku temu, przed poważną kontuzją. Kibice Tottenhamu cieszą się z pewnością, że Harry Redknapp nie sięgnął jednak po dawnego wychowanka, kibice Arsenalu mają nadzieję, że ten transfer otworzy możliwość sprowadzenia na Emirates Edena Hazarda z Lille. Przy Mertesackerze i Santosie ofensywny pomocnik byłby niewątpliwie brakującym ogniwem, tylko czy Wenger zdąży?

 

13.50

Nadrabiamy lekturowe zaległości. W dzisiejszej prasówce zwraca uwagę tekst Martina Samuela, którego streścić można zdaniem tytułowym: wytrzymaj nerwowo, Daniel, bo nigdy więcej ci nie uwierzymy. Mowa oczywiście o walce prezesa Tottenhamu o zatrzymanie w klubie Luki Modricia, w tle jest casus Berbatowa. Z punktu widzenia kibica od wiarygodności prezesa ważniejsza jest atmosfera w zespole, którego kluczowy zawodnik marzy o odejściu. Ale kibice wierzą, że akurat Chorwat nie należy do ludzi, którzy rozwalą atmosferę w szatni, zwłaszcza jak będzie już po wszystkim i znów zacznie grać, w dodatku w towarzystwie Parkera czy Adebayora (Cahilla?). Nieśmiało zaryzykuję zdanie, że jutro Tottenham będzie znacznie mocniejszy niż był w ostatnich tygodniach i że dystans do najlepszych, tak drastycznie unaoczniony w manchesterskim dwumeczu, zmniejszy się na tyle, że Modrić znów będzie mógł poważnie myśleć o zaspokojeniu swoich ambicji na White Hart Lane. Paradoksalnie zwłaszcza Chelsea wydaje się w zasięgu.

 

14.00

Zostało 10 godzin i coraz wyraźniej wygląda na to, że najciekawsze w tym dniu będą transfery, do których nie dojdzie. Modrić, Sneijder, Tevez to przykłady najgłośniejsze, ale znalazłyby się pewnie inne, na skalę każdego klubu. Mimo wszystko kryzys finansowy, skoro Chelsea nie chce dać za Modricia tyle, ile jest wart, skoro nie ma biznesmenów, zdolnych sfinansować transfer Teveza i skoro nawet MU nie stać na płacenie Sneijderowi ponad 200 tysięcy tygodniowo?

Urok blogowania w takim dniu: powyższe słowa mogą zostać unieważnione w ciągu najbliższych godzin. Ale raczej nie będą.

 

15.10

Scott Parker piłkarzem Tottenhamu. Wreszcie, bo przymiarki do tego transferu miały miejsce już w czasach, gdy grał w Charltonie: najpierw wybrał Chelsea, potem Newcastle, a wreszcie West Ham. Bardzo kogoś takiego potrzebujemy: umiejącego i odebrać piłkę (jedna z najlepszych statystyk skutecznych wślizgów w Premier League za ubiegły sezon), i podciągnąć ją do przodu, i celnie strzelić. Idealne dopełnienie Modricia, kiedy niezdolny do gry jest Sandro. I dowód determinacji prezesa w poszukiwaniu wzmocnień: jeszcze kilka tygodni temu Harry Redknapp wykluczał ten transfer, mówiąc, że w tym wieku, bez perspektywy odsprzedania komukolwiek i z wysoką pensją jest wydanie kilku milionów rocznie, które nigdy się nie zwrócą. Cóż: zwrócą się na boisku, można by odpowiedzieć, zacierając ręce i czekając jeszcze na Gary’ego Cahilla.

 

16.10

Jest wreszcie pierwszy dziś (i ponoć nieostatni) transfer Arsenalu. O lewego obrońcę Santosa spierali się przez kilka ostatnich dni angielscy dziennikarze, dochodząc w końcu do wniosku, że choć zdarzają mu się błędy w grze obronnej, to ma fantastyczny ciąg na bramkę, dobrze dośrodkowuje itd. Coś jak ze spodziewanym lada godzina nadejściem Mertesackera: obrońca Werderu nie jest może najszybszy, ale jego wzrost, doświadczenie, zdolności przywódcze dają mieszankę, której w linii defensywnej szalenie brakowało. Oczywiście w świetle odejść Clichy’ego i Traore przyjście Santosa było oczywistością; z Mertesackerem co innego: to raczej przyznanie się do pomyłki przy kupnie Squillaciego czy Koscielnego. Tak czy inaczej, Arsene Wenger sięga wreszcie po zawodników doświadczonych i z autorytetem (Santos również bywał kapitanem swoich drużyn). Jeżeli w klubie pojawi się jeszcze jeden pomocnik, to może także Kanonierzy zakończą to okienko na plusie – choć musiałby to być nie byle kto, żeby zrównoważyć stratę Nasriego i Fabregasa.

 

16.20

Wytęż wzrok i znajdź klub Premier League, o którym nie mówi się w kontekście przejścia Craiga Bellamy’ego. I znajdź klub, dla którego nie byłoby to wzmocnienie.

Z innej perspektywy: wytęż wzrok i znajdź piłkarza, którego sprowadzeniem nie byłyby zainteresowane Stoke i QPR. Przed nami długi wieczór.

 

16.40

Z braku kolejnych pewnych wiadomości, słówko o spodziewanym przejściu Owena Hargraevesa do MC. Po pierwsze, dziwne, że miałoby do niego dojść koniecznie dziś – jako wolny piłkarz były pomocnik MU może podpisać kontrakt w dowolnym momencie roku. Po drugie, nie kwestionując klasy zawodnika, akurat defensywnych pomocników Manciniemu nie brakuje. Po trzecie, ryzyko kontuzji, nad czym szerzej rozwodzić się nie trzeba. Po czwarte, kwestia skompletowania 25-osobowego składu. W sumie: same znaki zapytania. Nie przekonują mnie argumenty pozapiłkarskie (i MC, i sam Hargreaves chętnie udowodnią sąsiadom, że podjęli złą decyzję…) i nie bardzo wierzę, że po trzech latach przerwy można jeszcze wrócić na szczyt. Jasne: właśnie ze względu na te lata przerwy mamy wszelkie powody, by ściskać za Hargraevesa kciuki.  I jasne: z góry można założyć, że w MC, gdzie z pewnością pozostanie rezerwowym,  będzie mniej narażony na kolejne kontuzje niż np. w WBA, które natychmiast wrzuciłoby go do pierwszego składu. Mimo wszystko jednak… nie przestaję się dziwić.

 

18.20

To jednak wciąż może być pasjonujące okienko. Mertesacker potwierdzony, ale tymczasem okazuje się, że Arsenal rozmawia z Evertonem o kupnie Artety, czyli odrabia straty w środku pola. Jeśli zdąży, znów będzie miał kreatywnego i bramkostrzelnego pomocnika, a zarazem twardziela, prawdziwy boiskowy charakter. Dodajmy do tego oczekiwanie na transfer Gary’ego Cahilla z Boltonu do Tottenhamu (który w tzw. międzyczasie opuścił na rok, ku zadowoleniu menedżera i kibiców, David Bentley, przenoszący się na Upton Park) i Craiga Bellamy’ego do Liverpoolu. Oraz wyczekiwane transfery Stoke, QPR i AV…

Zaraz wracam. Tymczasem zauważę jeszcze, że decyzja o skupieniu się na pierwszej szóstce okazała się słuszna: wygląda na to, że wszystkie te drużyny mają szansę na wyjście z tego okienka wzmocnione – i że pozostałym trudno będzie je dogonić.

 

19.40

Ano właśnie. Czy, jak pisze Garfield, zamiast Wielkiej Czwórki będziemy mieli Wielką Szóstkę? Wiele zależy od tych dwóch transferów: Cahilla do Tottenhamu i Artety lub Benayouna do Arsenalu, bo też oba kluby z północnego Londynu wydają się na razie odstawać od pozostałych i naprawdę wciąż jeszcze potrzebują wzmocnień. Charakterystyczne, że w całym tym szaleństwie nie uczestniczy Alex Ferguson, a Kenny Dalglish rozgląda się za ewentualną wisienką na tort (Bellamy). Andre Villas-Boas wolałby pewnie jeszcze jednego-dwóch piłkarzy sprowadzić, mówiło się zresztą poza Modriciem o Meirelesu i o Alvaro Pareirze z Porto. Pewnie za wcześnie na te podsumowania, bo wciąż zostały ponad cztery godziny, ale patrząc teraz, kilkanaście minut przed ósmą, na składy drużyn Premier League, wygląda na to, że MU, MC i Liverpool odskakują, Chelsea, a za nią Arsenal i Tottenham gonią, potem długo, długo nic i pojawia się Aston Villa, walcząca o wzmocnienie niezłego składu (są Bent, Agbonglahor i Given) Jenasem i Huttonem; Tottenham z pewnością chętnie ich odda, podobnie jak Bassonga do QPR, a Palaciosa i Croucha do Stoke. No proszę: gdziekolwiek nie spojrzeć, wyrastają interesy z udziałem Tottenhamu, mam nadzieję, że w klubie jest wystarczająco dużo faksów.

 

20.45

Sam się zastanawiam, czy kolportować te wszystkie wiadomości. Gdyby Stoke wypożyczyło Adama Johnsona z MC to w połączeniu z przyjściem Palaciosa i Croucha byłoby to gigantyczne wzmocnienie. Ale czy nie mamy do czynienia z piętnastominutowym rumorem, takim samym, jakim najprawdopodobniej okazało się mówienie o transferze Artety na Emirates (zdesperowany Arsene Wenger – wheeler dealer, jak powiedzieli o nim wczoraj w Ruchu Lewostronnym – walczy teraz ponoć o Benayouna, co też byłoby jakąś wartością dodaną w drugiej linii Arsenalu)? Na pewno potwierdzono roczny kontrakt Hargreavesa z MC, na pewno odejście z klubu negocjują Bellamy i Shaun Wright-Philips – ten ostatni do QPR, którego aktywności spodziewano się dziś na skalę większą niż dotychczasowa. Zostało niewiele ponad trzy godziny.

 

22.00

Do piłkarzy wypożyczanych, którzy z pewnością wrócą z wypożyczeń lepsi, dopisujemy Kakutę i van Aanholta z Chelsea. Do piłkarzy, którzy obniżali średnią w dotychczasowych klubach i znaleźli sobie bardziej adekwatnego pracodawcę, dopisujemy Ngoga. Zaś do numerów absolutnie w stylu prezesa Tottenhamu dopisujemy plotkę o sprowadzaniu Kaki. Wielki marketing plus pewnie pokrywanie tylko części tygodniówki przemawiałyby za, przeciw jest brak czasu i fakt, że ta tygodniówka i tak pozostaje porażająco wysoka. A więc nie wierzę, że rzecz dojdzie do skutku, choć wierzę w to, że Daniel Levy próbuje przynajmniej zorientować się, na ile to realne – i nie stara się przy tym o dyskrecję.

Na razie AV potwierdziła, że testy medyczne przechodzą Jenas i Hutton – ten pierwszy przed wypożyczeniem, drugi przed transferem permanentnym. Sprawa Cahilla niestety padła, a w związku z tym padł transfer Bassonga do QPR. Szkoda, bo przy kontuzjach Kinga i Gallasa, środek obrony Dawson-Kaboul wygląda tak, jak napastnicy z Manchesteru wiedzą najlepiej.

 

22.10

Kakę zresztą Redknapp już zdementował. Dziesięciominutowa sensacja.

I potwierdził, że była oferta Chelsea za Modricia, 40 milionów, WCZORAJ. Odrzucona.

 

22.30

Jako kibic Tottenhamu mógłbym pewnie pójść spać, gdyby nie fakt, że raz już tak poszedłem, a następnego dnia obudziłem się z Rasiakiem na środku ataku. Jako kronikarz tego dnia muszę odnotować pogłoski o wznowieniu negocjacji między Arsenalem i Evertonem w sprawie Artety: zam zainteresowany ponoć bardzo chciałby tego transferu. Biednemu Evertonowi wiatr w oczy, natomiast kibice Arsenalu siedzą jak na szpilkach – i słusznie, bo warto (zwłaszcza, że sprawa Benayouna toczy się niezależnie).

 

22.40

No dobra, Peterowi Crouchowi należy się osobne pożegnanie. Za gola w meczu z MC, który dał Ligę Mistrzów, pamiętanego lepiej niż samobója z tymże MC rok później, który Ligę Mistrzów odebrał i lepiej niż czerwoną kartkę w meczu z Realem. Plus za kilka innych meczów w Europie, kiedy strzelał jak na zawołanie. Nawet jeśli Adebayor jest lepszym piłkarzem, to Crouch jest sympatyczniejszy, ot co. Wszystkiego najlepszego.

 

23.00

I brawa dla Stoke. Wraz z Palaciosem, Cameronem Jerome i tymi, co w klubie zostali, robi się drużyna czołówki, do wskoczenia akurat tam, skąd zeskakuje pogrążony w tarapatach finansowych Everton.

 

23.15

45 minut zostało Artecie i Benayounowi na przejście do Arsenalu, Bellamy’emu na przejście do Liverpoolu, Ruizowi na przejście do Fulham (Newcastle próbowało podebrać piłkarza, ale odpadło). Jenas i Hutton to formalność, a tym, którym nie udało się kupić Gary’ego Cahilla polecamy Scotta Danna, który wciąż nie przeszedł do Blackburn. O kimś zapomniałem?

 

23.30

Nie idziemy spać, blogujemy! Yossi Benayoun ćwierknął, że został piłkarzem Arsenalu, co naprawdę nie jest złym rozwiązaniem. Izraelczyk spędził prawie rok na leczeniu kontuzji, ale wcześniej w West Hamie i Liverpoolu imponował kreatywnością i pracowitością. Jak się musi wystawiać Rosicky’ego czy Arszawina w obecnej formie, to się przyjmuje Benayouna z otwartymi rękami i ściska kciuki, żeby jeszcze Arteta.

Sensacją tych chwil jest jednak informacja z Liverpoolu: że Raoul Meireles poprosił o wystawienie na listę transferową, spodziewając się, jak mniemam, oferty Chelsea. Czy takie rzeczy da się zrobić w 20 minut, jest absolutnie wykluczone, a więc: nie idziemy spać, blogujemy!

 

23.40

Nie idziemy spać, blogujemy. Scott Dann w duecie z Sambą to wreszcie jakaś asekuracja dla Paula Robinsona w bramce Blackburn, choć wciąż uważam, że do utrzymania w Premier League nie wystarczy.

Meireles ma coraz mniejsze szanse na grę, zwłaszcza, że Liverpool ogłosił podpisanie dwuletniej umowy z Craigiem Bellamym. Nie to samo miejsce na boisku, rzecz jasna, ale w szatni robi się ciasno. A Bellamy, piłkarz w typie Dalglisha i znający już ten klub całkiem nieźle, będzie świetnym zmiennikiem dla Suareza i Kuyta. Brawo duet Dalglish-Comoli, który to już raz w tym okienku?

A ponieważ erictheking87 wychwalał dotychczasowe transfery QPR, dorzućmy: na Loftus Road pojawia się Shaun Wright-Philips. Jeszcze jeden argument za pozostaniem beniaminka w ekstraklasie (najsilniejszym jest oczywiście Joey Barton).

 

00.00

Niby już po wszystkim, a przecież wszyscy wiemy, że nie. Jeszcze słychać modły fanów Arsenalu o Artetę, a choćby o odejście Almunii czy Bendtnera (fani Chelsea wołają o pozbycie się Kalou, itd., itp.). Jeszcze pracują nad transferem Meirelesa. Croucha. Huttona. Jenasa. Camerona Jerome. Jakiegoś Wielkiego Nazwiska do Tottenhamu (żartowałem). Nie mogę w tym momencie nie przypomnieć, że taki Alex Ferguson poszedł spać pewnie ze trzy godziny temu. On swoje już zrobił na długo przedtem, jak Arsene Wenger zaczynał.

 

00.10

Zaryzykuję zdanie, że chyba już można pójść spać. Bendtner w Sunderlandzie ogłoszony, Meireles w Chelsea ogłoszony (trzeźwe pytanie: czy on aby na pewno lepszy niż Benayoun?), Arteta w Arsenalu będzie ogłoszony za chwil kilka, podobnie jak Crouch w Stoke, a Jenas i Hutton w AV.

Zaryzykuję też zdanie, że niektórym puściły jednak nerwy. Zwłaszcza zakup Meirelesa nie wydaje się elementem jakiejś strategii Villas-Boasa, który skądinąd bez żalu żegnał się z tym piłkarzem w Porto, a i Arsene Wenger w ostatnich godzinach szukał pomocnika po omacku (miał być ponoć M’Villa, nieprawdaż?). Oczywiście taki dzień jest polowaniem na okazje, więc może nie ma co robić obu menedżerom zarzutów, że poddali się atmosferze. W sumie przecież ich kluby wychodzą z tego dnia wzmocnione. Czy wzmocnione wystarczająco, to zupełnie inna kwestia.

Ostatnie dwa zdania można spokojnie odnieść do Tottenhamu. Chciałoby się Gary’ego Cahilla, bo teraz pozostaje ściskać kciuki, że ktoś z duetu King-Gallas wykuruje się w ciągu najbliższych kilkunastu dni. Parker i Adebayor z pewnością są lepszymi piłkarzami niż ci, którzy z klubu odchodzą. Budżet zrównoważony, Bale i Modrić wciąż na White Hart Lane, mimo braku Ligi Mistrzów itd… (Daniel Levy dotrzymał słowa, co w tym świecie nie zdarza się często). Wzmocniony na pewno, czy wzmocniony wystarczająco, to zupełnie inna kwestia: rywale postawili poprzeczkę naprawdę bardzo wysoko.

 

00.25

Przeklejam z Twittera zdanie bywającego tu czasem Marcina W.: „Jest 1 września 2011. I to jest już zupełnie inny Arsenal”. Końcówka rzeczywiście należała – musiała należeć – do nich. Po odejściu Nasriego i Fabregasa słabsi nieco, ale przecież sprawdzeni w tej lidze Arteta i Benayoun, których już Arsene Wenger w aniołów przerobi. Jest koreański napastnik i brazylijski lewy obrońca, jest wreszcie Mertesacker na stoperze. Z tymi piłkarzami nie przegraliby 8:2, więc powtórzę tylko pytanie: dlaczego tak późno?

 

00.30

A propos późno: postanawiam na tym poprzestać. Dziękuję za dziś, współautorom i komentatorom. Za pół roku znów coś wymyślimy. No i ciekawe, kogo wówczas nie kupi Tottenham i gdzie nie odejdą Modrić, Sneijder i Tevex…

Trzynaście do trzech

Miałem tu dać akapit o Liverpoolu: że z meczu na mecz wygląda na coraz bardziej poukładany, że Adam z Hendersonem rozumieją się coraz lepiej, że kilkudziesięciometrowe podania tego pierwszego coraz bardziej przypominają podania Xabiego Alonso, a jego umiejętność bicia rzutów rożnych przewyższa jeszcze dośrodkowania Hiszpana (ale też że Stewart Downing nadzwyczajnie radzi sobie na lewym skrzydle, co skądinąd świetnie wypunktowano we wczorajszym Match of the Day, a Lucas umożliwia tamtym zapędzanie się pod bramkę), no i że chłopaki lepiej kombinują bez Carrolla. Miałem również przygotowanych kilka zdań o Chelsea, gdzie Torres z Drogbą kolejny raz udowodnili, że dobrze współpracującego duetu z nich nie będzie, ale gdzie wciąż jest ta stara mistrzowska umiejętność zwyciężania nawet wtedy, kiedy nie gra się najlepiej… Miałem wreszcie dać akapit o Blackburn, w którym bałagan na szczytach klubowej hierarchii jest bodaj boleśniejszy od faktu, że zespół nie potrafi wykorzystać dwóch rzutów karnych. Kto jednak zawracałby sobie głowę jakimś Blackburn, a nawet Liverpoolem czy Chelsea, po takiej niedzieli?

Statystycy wyliczyli: podobnego lania Arsenal nie dostał od 1896 r. Co jednak gorsze od wyniku: że mecz z Manchesterem United zakończy się przesławnym laniem wydawało się pewne niemal od pierwszej minuty, bo w zasadzie każda akcja gospodarzy siała popłoch w obronie Kanonierów. Piłkarze Arsene’a Wengera oglądali się na siebie bezradnie albo się kłócili i nie było wśród nich nikogo, kto mógłby poderwać zespół do walki. Nawet Wojciech Szczęsny, choć przy każdym golu wydawało się, że jest o palec od obrony, powinien czuć się zakłopotany faktem, że zawodnicy MU świetnie wiedzą, iż trochę za często opuszcza linię bramkową i potrafią z tej wiedzy robić użytek.

Oglądam piłkę na tyle długo, żeby zdawać sobie sprawę, że czasem świetnym drużynom zdarza się po prostu nie mieć swojego dnia, albo że są piłkarze, którzy kiedy wynik jest przesądzony, powiedzmy przy stanie 3:0, po prostu spuszczają głowy i przestają grać. Szczerze mówiąc patrząc na dzisiejszy Arsenal miałem wrażenie, że chodzi o coś więcej. Za dużo osłabień, to jasne, bo oprócz odejścia Nasriego i Fabregasa mieliśmy dyskwalifikacje i kontuzje Wilshere’a, Songa, Vermaelena, Sagny, Gibbsa, Gervinho, Frimponga itd., ale podobnych usprawiedliwień można by przecież szukać dla Tottenhamu, który jednak przez ponad godzinę walczył na Old Trafford jak równy z równym.

Problemem numer jeden był brak jakiegokolwiek pomyślunku i organizacji w grze obronnej, problemem numer dwa – dyscyplina: trzecia czerwona kartka w tym sezonie, a przecież Howard Webb i tak był Kanonierom przychylny, bo już w pierwszej połowie śmiało mógł wyrzucić Arszawina (co się stało z Rosjaninem, który z objawienia tej ligi zamienił się w zawodnika, który nie potrafi przyjąć piłki, o celnym strzale nawet nie wspominając?). Problemem numer trzy: kondycja, której wyraźnie brakowało, zwłaszcza tym najmłodszym (Jenkinson, niezły debiutant Coquelin) – że też kondycji nigdy nie brakuje Czerwonym Diabłom…

Krążę i krążę wokół problemu najistotniejszego: wiary piłkarzy gości w siebie i w swojego menedżera. Pisałem już o tym raz czy drugi, że bijąca z Wengera nerwowość, to rzucanie butelkami w ziemię, nerwowe czochranie grzywki itd., musi mieć przełożenie na nastrój piłkarzy: czy aby na pewno facet wie, co robi? Z drugiej strony to przecież nie jest tak, że Arsene Wenger popełnił jakieś błędy w przygotowaniu taktyki na ten mecz, że powinien inaczej swoich piłkarzy ustawić (choć tak wysoko ustawiona linia obrony przy tak szybko biegających i zmieniających pozycje rywalach od początku nie wróżyła dobrze…) – nie, po prostu w tym składzie personalnym ta drużyna nie ma już szans w starciu z największymi. Można grać dobrze i odwracać losy pojedynku w Udine, ale na Old Trafford to już nie przejdzie: myliłem się w środowy wieczór, ćwierkając, że może od tej obronionej przez Szczęsnego jedenastki zacznie się odrodzenie Kanonierów. Wydaj te cholerne pieniądze, Arsene, jak śpiewają kibice na Emirates, ale wydaj je do sensu: na ludzi wyposażonych w umiejętności przywódcze i wolę walki nieprzemieniającą się wszak w niekontrolowaną agresję, ludzi, którzy potrafią się koncentrować przez 90 minut. Nazwiska takich ludzi padają przecież od miesięcy… Wydaj pieniądze, zanim wydadzą je na twojego następcę (przyznaję: na dopuszczenie do siebie myśli o zmianie menedżera Arsenalu wciąż jestem niegotowy).

O Manchesterze United dziś rozpisywał się nie będę, tym bardziej że widzę, jak stali komentatorzy szaleją pod poprzednim wpisem: naprawdę wydaje mi się, że wynik więcej mówi o piłkarzach Wengera niż Fergusona (ależ będzie miał dziś wieczór powrót do BBC, po siedmioletnim bojkocie…). Już lepiej powiedzieć parę słów o rywalach zza miedzy, przy których, co tu dużo gadać: Tottenham wyglądał dziś jak Bolton, z całym szacunkiem dla tej drużyny, oni zaś wyglądali jak… Niezwyciężony Arsenal – ten, który oprócz Henry’ego w ataku miał jeszcze Vieirę w drugiej linii. Trudno ująć w słowa zmianę, jaką widać w grze piłkarzy Roberto Manciniego, kiedy w wyjściowej jedenastce tego klubu są już nie tylko Silva i Dżeko, ale też Aguero i Nasri. Z tamtego nudnego, murującego bramkę MC sprzed roku nic nie zostało, podobnie jak nic nie zostało z tamtego statycznego, zagubionego w polu karnym rywali napastnika, jakim w ciągu pierwszego półrocza na Wyspach wydawał się Bośniak. Oto, jaką różnicę dla zawodnika czyhającego na ostatnie podanie sprawia posiadanie za plecami kilku zawodników aż w nadmiarze wyposażonych w umiejętność ostatniego podania (biedny van Persie, pozbawiony takiego wsparcia…).

Jednak mimo fenomenalnych goli Dżeko (głową, obiema nogami, z pola karnego i spoza szesnastki!), dalece nie na nim powinna się koncentrować nasza uwaga. Samir Nasri po zaledwie kilku dniach treningu z nowymi kolegami zdawał się rozumieć z nimi bez słów i zaliczył trzy asysty. Aguero i Silva nieustannie zmieniali pozycje, uwijając się między obrońcami a pomocnikami Tottenhamu (na ich tle Nasri wyglądał jednak dość konserwatywnie, pilnując lewej strony boiska), Barry i Yaya Toure czyścili przedpole, Zabaleta wyłączył z gry Bale’a, Hart bronił to, co do niego należało… W sumie drużyna bez słabych punktów, od numeru pierwszego do jedenastego i z porażającą ławką rezerwowych, na której Carlos Tevez tkwił jak najbardziej zasłużenie, bo też i kogo miałby zmienić (kibice Arsenalu są dziś wystarczająco sfrustrowani, żeby kazać im porównywać dzisiejsze ławki ich zespołu i trzeciej drużyny Anglii…).

Oczywiście jest tak, że Manchester City grający w tym ustawieniu miał z Tottenhamem grającym w tym ustawieniu ułatwione zadanie: Scott Parker, będący ponoć o włos od transferu na White Hart Lane przydałby się dziś sto razy bardziej od Krajnczara i niebędącego w pełni sił Huddlestone’a, który zastąpił Chorwata w drugiej połowie. Z drużyną grającą w systemie 4-3-3 i mającą tak ruchliwych kreatywnych zawodników z przodu, niewystawienie defensywnego pomocnika stwarza gigantyczną przestrzeń do eksploracji między twoją linią obrony a pomocnikami. W tym sensie nie ma co narzekać na zmarnowaną sytuację Bale’a przy stanie 0:0, na niepodyktowanego karnego za rękę tuż przed zdobyciem pierwszej bramki przez MC, i na pudło Croucha po genialnym dośrodkowaniu Bale’a już przy stanie 0:1 – nie w pierwszej połowie, to w drugiej City i tak wykorzystałoby swoje atuty i skończyłoby się tak jak w poniedziałek na Old Trafford. Ileż się zmieniło w ciągu dwunastu miesięcy: od czasu kiedy na inaugurację poprzedniego sezonu Tottenham omal nie rozstrzelał Manchesteru City, a właściwie: rozgrywającego wówczas mecz życia Joe Harta.

W kwestii Tottenhamu pozostają dwie niewiadome: Luka Modrić, który na dwie godziny przed meczem poprosił Harry’ego Redknappa o niewstawianie do składu, i Rafael van der Vaart, którego na dwie godziny przed meczem Redknapp powinien poprosić o niewychodzenie na boisko. Niewiadoma pierwsza: czy Chelsea zgłosi się w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin z jakimiś 40 milionami, i czy prezes Levy ulegnie takiej ofercie (Redknapp sugerował, że w głowie Chorwata znów coś się stało tej nocy, kiedy do prasy poszedł przeciek o nowej ofercie ze Stamford Bridge, bo wczoraj na treningu Modrić spisywał się bez zarzutu). Niewiadoma druga: czy menedżer zdecyduje się posadzić Holendra na ławce, już nie tylko w związku z kiepską formą (van der Vaart wciąż nie wydaje się zdolny do gry przez 90 minut) i przerażającym wprost egoizmem przed polem karnym, ale także w związku z zachowaniem w drugiej połowie spotkania, kiedy po nieudanym wślizgu złapał kontuzję uda, ale wiedząc, że drużyna wykorzystała już komplet zmian nie został na boisku, żeby choć markować wsparcie dla kolegów, tylko zszedł prosto do szatni, kopiąc jeszcze z wściekłością futbolówkę w tunelu. Paradoksalnie w dziesiątkę bez van der Vaarta raz czy drugi pomiędzy piłkarzami Tottenhamu coś zaiskrzyło.

W sumie: świetne nastroje w Manchesterze i fatalne w północnym Londynie. Święty spokój przed zamykaniem okienka w jednym mieście i niewiarygodna nerwowość w drugim. Żeby tę nerwowość jakoś spacyfikować, zapraszam na środę, na blogowanie non stop. Będą niespodzianki, nie tylko transferowe.

Zwycięstwo narracji

„Są równania z dwiema czy trzema niewiadomymi, ale nasza piłka ma tyle niewiadomych, że nawet szkoła polskich matematyków nie poradziłaby sobie – mówił mi wiosną Mariusz Walter w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”. Po czym dodawał, mając zapewne w pamięci mecz Legii z Widzewem, z 1997 r.: „A jednak się udaje i czasem potrafimy obejrzeć mecz, w którym ktoś prowadzi 2:0, żeby w końcówce stracić trzy gole i mistrzostwo kraju. Pełny Szekspir, z tragicznymi bohaterami”.

Dziś bohaterowie Warszawy nie są tragicznymi bohaterami, choć scenariusz był jakże podobny. Ktoś – dodajmy: będący sto kilkadziesiąt miejsc wyżej w rankingu UEFA, murowany faworyt, z piłkarzami o większych nazwiskach, z dużo większym budżetem, z doświadczeniem gry w Lidze Mistrzów itd. – prowadzi 2:0, żeby następnie stracić trzy gole, w tym jednego w 92. minucie. Do zwycięstwa skazywanych na porażkę prowadzi trener, który całkiem niedawno był na wylocie, a który dwa lata temu nie potrafił przygotować kondycyjnie innego zespołu do rozgrywanego przed rozpoczęciem sezonu ligowego dwumeczu z estońskimi słabeuszami. O historycznym triumfie decydują piłkarze, którzy gdyby nie kartkowe osłabienia najprawdopodobniej nie wyszliby na boisko. W bramce staje debiutant, lewonożny Rybus strzela prawą nogą, Janusz Gol trafia do siatki, choć wcześniej w barwach Legii mu się to nie zdarzało, Kucharczyk i Wawrzyniak rehabilitują się golem i asystą za wcześniejsze błędy przy bramkach rywala… Wszystko to dzieje się na stadionie pamiętającym Władysława Kozakiewicza i – co może najważniejsze – po walce, jakiej nie powstydziłby się zadziorny mistrz olimpijski.

O takich meczach nie pisze się, analizując taktykę czy wytykając błędy. O takich meczach pisze się budując narrację – i ja także na własny użytek składam sobie tutaj jej drobne elementy. Równania z wieloma niewiadomymi pewnie trzeba będzie rozwiązywać bardzo szybko, może już w niedzielę w Łodzi, a i o dalsze sukcesy w Europie będzie ciężko (piszę to jeszcze przed losowaniem grup…). Pal jednak licho myślenie o przyszłości: mam czterdzieści lat i takie mecze, które za mojej pamięci stały się udziałem polskich klubów, potrafię policzyć na palcach jednej ręki. Toast rosyjskim szampanem byłby tu nie od rzeczy.

Młodość mistrzów

Asystę za najlepszą rolę drugoplanową otrzymuje najstarszy debiutant w historii Premier League, Brad Friedel. Gdyby nie Amerykanin, śrubujący rekord nieprzerwanych kolejnych występów w angielskiej ekstraklasie do poziomu 276 spotkań, Manchester United strzeliłby jeszcze, niech policzę… cztery? pięć bramek?

Oczywiście można ten wynik przypisać decyzji Harry’ego Redknappa, który po zdobyciu przez mistrzów Anglii pierwszego gola zdecydował o zdjęciu z boiska nieźle radzących sobie Krajnczara i Livermore’a i powierzenia ich obowiązków nie tylko wchodzącemu z ławki Huddlestone’owi, ale słabnącemu z każdą minutą i myślącemu wyłącznie o grze do przodu van der Vaartowi. To po tej zmianie wyrwa w środku pola zaczęła robić się rażąca, a Cleverley, Anderson, Young czy Rooney mieli przed sobą dobre trzydzieści metrów do tego, żeby się rozpędzić. Rozumiem oczywiście, że menedżerowi Tottenhamu jest wszystko jedno, czy przegrywa jedną bramką, czy trzema, i że w takiej sytuacji czasem warto zaryzykować (zważmy zresztą: gdyby po błędzie de Gei w 80. minucie Defoe zmieścił piłkę pod poprzeczką, zamiast w nią trafić, kolejne dziesięć minut z pewnością wyglądałoby inaczej), ale… i z własnego doświadczenia, i z niezliczonych lekcji historii swojego obecnego klubu powienien wiedzieć, co to znaczy ryzykować na Old Trafford.

Za chwilkę będę się zachwycać Manchesterem United – pozwólcie jeszcze na słówko o Tottenhamie. Myślę zresztą, że zasłużyli tymi pięćdziesięcioma paroma minutami wyrównanej walki, toczonej – przypomnijmy – bez Luki Modricia (ależ brakowało jego umiejętności utrzymania się przy piłce, podholowania jej przed pole karne rywala, zastawienia się w poszukiwaniu faulu itd.), z wielką koncentracją w grze obronnej (Nani nie pograł sobie przy Assou-Ekotto), z przyzwoitymi statystykami posiadania piłki i z niezłym występem młodego Livermore’a. Problem, jaki widziałem w ciągu tej blisko godziny, można by streścić angielskim zwrotem decision making: kiedy już dwa czy trzy razy gościom udało się przedostać w okolice bramki de Gei, podejmowali złe decyzje – czy to holując piłkę za długo (zwłaszcza Lennon), czy próbując strzelać z nieprzygotowanej pozycji (zwłaszcza van der Vaart). Wymieniłem Lennona i van der Vaarta, bo to pomiędzy nimi doszło do dramatycznej wymiany zdań na chwilę przed golem Welbecka – kiedy skrzydłowy Tottenhamu oszukał Evrę, wdarł się w pole karne, miał czas i miejsce, żeby celniej podać, niechby i do Holendra… Przypuszczam jednak, że w tej konkretnej sytuacji każdy z ofensywnych graczy z Londynu zachowałby się podobnie: nie znoszę usprawiedliwiać porażek psychologią, ale wydaje mi się oczywiste, że podopieczni Harry’ego Redknappa po prostu nie wierzyli w zwycięstwo.

A w tej sytuacji wygrać mogła tylko jedna drużyna – ta, która nie zraża się, jeśli natrafia na opór, tylko konsekwentnie prze do przodu, jeśli nie udaje się środkiem, to skrzydłami, a jeśli nie udaje się skrzydłami, to środkiem. Niewiarygodne możliwości ma w ofensywie Alex Ferguson, jeżeli do grających dziś od pierwszej minuty piłkarzy doliczyć Hernandeza i Berbatowa. Po takim występie Danny Welbeck nie odda łatwo miejsca w wyjściowej jedenastce: młody Anglik może zbyt często się cofał w pierwszej połowie, ale później nie tylko strzelił gola, nie tylko fenomenalnie asystował przy drugim i nie tylko próbował strzelić trzeciego przewrotką, ale biegał od skrzydła do skrzydła, wyciągając za sobą obu stoperów gości, a nade wszystko: znakomicie współpracował z Rooneyem. A cóż powiedzieć o oddawaniu miejsca przez Toma Cleverleya, dośrodkowującego przy kluczowym pierwszym golu i kontrolującego grę w drugiej linii? A o fenomenalnym Philu Jonesie, dyrygującym obroną jakby już teraz był kapitanem drużyny? Podobno Rio Ferdinand ma być gotów na niedzielny mecz z Arsenalem – nie widzę potrzeby. Doprawdy: w tej młodej, sprawiającej wrażenie niewiarygodnie głodnej sukcesów drużynie (są w niej jeszcze Rooney, nieustannie operujący między liniami czy – jak przy akcji na 2:0, gdy odbierał piłkę van der Vaartowi – wręcz przed własnym polem karnym, oraz Young, który zamienił w piekło życie dwóch kolejnych prawych obrońców Tottenhamu), jedynym słabym punktem jest bramkarz. David de Gea także dziś boleśnie pomylił się wychodząc do dośrodkowania (to wtedy Defoe trafił w poprzeczkę) i kilkakrotnie wypuszczał niegroźne strzały, narażając się czy to na dośrodkowania z rzutów rożnych, czy na ostre wejście Defoe’a w ostatniej minucie.

Poza tym jednak, mimo pokoleniowej zmiany, to wciąż ten sam Manchester United, przy wyrównanej wydawałoby się grze uparcie dążący do zdobycia pierwszego gola, a potem miażdżący rywala falą szybkich ataków. No mistrzowie, po prostu – ci sami, co zawsze, tylko… młodsi.

Szklanka w połowie pełna

Jeśli zważyć, że skład wyglądający jak szykowany na Carling Cup walczy jak równy z równym z drużyną pretendenta do tytułu, a o porażce decyduje jedynie niezdyscyplinowanie jednego z debiutantów i pechowy rykoszet (może też: błąd sędziego przy spalonym…), Arsene Wenger może mieć powody do zadowolenia. Oto kolejne pokolenie jego podopiecznych ewidentnie ma papiery do bycia wśród najlepszych – nawet przypominający Essiena Frimpong, który mimo gorącej głowy imponował w roli defensywnego pomocnika (na prawej obronie podobał się Jenkinson, choć w końcówce dopadły go skurcze, przyzwoicie zastąpił Koscielnego Miquel, witany po wejściu na boisko entuzjastycznymi ćwierknięciami Fabregasa)…

Szklanka w połowie pełna, można by powiedzieć, gdyby nie to, że punkty pojechały na Anfield i że w przypadku Arsenalu nawet w obecnej sytuacji kadrowej i, by tak rzec, emocjonalnej, nie można przyjmować założenia, że remis na własnym boisku jest sukcesem. A więc szklanka w połowie pusta, tym bardziej że także gra Arsenalu – uczciwie będzie zauważyć: gra obu drużyn – odbiegała od standardów, do jakich przywykliśmy: szybkiej, technicznej, nieograniczonej jedynie do strzałów z daleka czy stałych fragmentów gry. Wenger z pewnością będzie miał pożytek ze Szczęsnego, Jenkinsona, Frimponga i Ramseya, do których możemy doliczyć Wilshere’a, van Persiego czy Walcotta (nawet jeśli Jose Enrique całkowicie wyłączył z gry tego ostatniego), ale to wciąż za mało, by myśleć o tym, o czym coraz głośniej i bardziej niecierpliwie mówią kibice Arsenalu i piszący o nim dziennikarze. Środowy pojedynek z Udinese, w którym przyjdzie bronić minimalnej przewagi z pierwszego spotkania, będzie dla Arsenalu najważniejszy od lat, a spowijającą go aurę niepewności wyczuć można nawet z Krakowa. Jeśli Arsene i jego Arsenal nie zakwalifikują się do Ligi Mistrzów, jeśli przegrają w weekend z Manchesterem United, jeśli odejdzie Nasri, jeśli nie odbuduje się fatalny wczoraj Arszawin (pamiętacie, jak w kwietniu 2009 strzelił Liverpoolowi cztery gole – co się z nim stało od tamtej pory?), jeśli nerwy piłkarzy i menedżera nadal będą tak dawać znać o sobie (drugi mecz – druga czerwona kartka, a przecież za kadencji Wengera Kanonierzy zebrali ich bodaj 90)… Menedżer Arsenalu ma świętą rację, mówiąc, że można wydać kupę kasy i nadal mieć kiepską drużynę – wiem coś o tym, jako kibic Tottenhamu od 25 lat… – ale tym razem bez wzmocnień nie da sobie rady. Na liście gotowych do gry w tej drużynie piłkarzy z drygiem do gry obronnej są Chris Samba, Gary Cahill, Phil Jagielka, Per Mertesacker i wreszcie Scott Parker – wydaj wreszcie te cholerne pieniądze, Arsene.

Czy to musiało się tak potoczyć? Jak wielu niespełnionych prozaików, kibicujących w dodatku niespełnionym drużynom, mam skłonność do snucia historii alternatywnych. Kwestię, co by było, gdyby Szczęsny z Koscielnym do spółki nie zawalili bramki w finale Pucharu Ligi, rozważał już niejeden, ale po wczorajszym meczu istotniejsze wydaje mi się pytanie, co by było, gdyby we wrześniu 2010 kontuzja nie wyłączyła z gry niemal do końca sezonu Tomasa Vermaelena. Przeciwko Carrollowi obrońca Arsenalu grał znakomicie, znakomicie też dyrygował młodszymi kolegami, nawet gdy po zejściu Koscielnego musiał grać bliżej prawej strony. Gdyby zamiast spędzić dziewięć miesięcy u lekarzy i fizjoterapeutów, Belg tydzień w tydzień mógł grać, kto wie… może Arsenal nie zająłby drugiego miejsca w grupie Ligi Mistrzów i nie trafiłby na Barcelonę tak wcześnie, może powalczyłby o tytuł mistrza Anglii, miałby Puchar Ligi, może Fabregas i Nasri nie myśleliby o odejściu…

Słówko o Liverpoolu, kolejny raz nieefektownym jak za czasów Hodgsona, ale jak nie za Hodgsona efektywnym. Uznanie za grę pressingiem, krytyka za niecelne tym razem dogrania Downinga, zachowawczą postawę Hendersona (podania zazwyczaj celne, ale bez ryzyka), nade wszystko jednak pochwały za zmiany: Meireles świetnie odnalazł się między liniami, czyli tam, gdzie zabrakło Frimponga, a ruchliwość Suareza znakomicie zrównoważyła fizyczne walory Carrolla. Ten zespół wciąż jeszcze wygląda na niezgrany, ale patrząc na jego potencjał kadrowy podtrzymuję przedsezonowe prognozy: zajdą daleko, nawet jeśli nie będą nas przy tym – poza Suarezem – zachwycać.

Skoro o zachwytach mowa: drugi mecz Andre Villas-Boasa w Chelsea i wciąż te same problemy, które trapiły tę drużynę także w czasach Carlo Ancelottiego. Szczęśliwie coraz więcej ekspertów uważa, że ich rozwiązanie nie leży w środku pola (a więc nie o sprowadzenie Modricia chodzi), ale na skrzydłach, skąd zdecydowanie więcej wsparcia powinno płynąć dla Torresa (a więc chodzi o sprowadzenie Maty, który zresztą także w środku da sobie radę). Już zdecydowanie najlepiej ze wszystkich tzw. pretendentów wypada Manchester City, którego menedżer wreszcie zdecydował się na grę dwójką napastników, poświęcając w pierwszym składzie Nigela de Jonga. Gra bez piłki Silvy i głęboko cofającego się po nią Aguero, finezja tych dwóch uzupełniona siłą wszędzie indziej na boisku – także wreszcie będącego w świetnej formie Dżeko… Pytanie dnia zadał dziś mój Naczelny: czy w takiej drużynie Samir Nasri będzie kimś więcej niż rezerwowym, bo że Mancini poświęci któregoś z defensywnych pomocników, żeby znaleźć miejsce dla Francuza wydaje mu się nieprawdopodobne. Nawet on jednak, przy całym swoim sceptycyzmie przyznać musiał, że solidność w tej drużynie wreszcie zaczyna dopełniać styl. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że David Silva wyrasta na najlepszego piłkarza tej ligi…