Ależ to się potrafi ułożyć w piękną historię. Weźmy Franka Lamparda: nie pierwszy raz w tym sezonie 33-letni pomocnik zaczynał mecz na ławce, nie pierwszy raz w tym sezonie był przedmiotem spekulacji mediów: że jest pokłócony z Andre Villas-Boasem, że odejdzie z klubu (co bardziej domyślni widzieli go już w trenowanym przez wujka Tottenhamie, gdzie miałby przejść w ramach wymiany za Modricia) albo wraz z grupą trzymającą dotąd władzę w szatni doprowadzi do odejścia menedżera, że tak czy inaczej w Chelsea nie ma już przyszłości – bo nie te lata, bo młodzi naciskają… I oto proszę. Drużyna rozgrywa jedno z najważniejszych spotkań w sezonie, Lampard pojawia się na boisku w 73. minucie, niecałe 10 minut później Chelsea ma wykonywać rzut karny, do strzelania wyznaczony jest Mata, ale Lampard bierze piłkę w ręce, ustawia ją jedenaście metrów od bramki, bierze rozbieg i jednym kopnięciem unieważnia rozpisane już scenariusze na dalsze miesiące sezonu. Manchester City wreszcie przegrywa, Chelsea zmniejsza dystans do lidera, wszystko zaczyna się od nowa. Dzięki jednemu kopnięciu Franka Lamparda.
No dobra, tak do końca nie kupuję tej historii. Bardziej niż postawa Lamparda, w której Henry Winter widzi Himalaje profesjonalizmu, interesuje mnie sposób, w jaki Andre Villas-Boas radzi sobie zarówno z niezadowolonymi piłkarzami, jak i coraz mniej przychylnymi mediami (gdzieś czytałem w tych dniach, że Portugalczyk nie rozmawia już z trzema kluczowymi zawodnikami – niech zgadnę, że chodzi o trójkę z czwórki Czech-Terry-Lampard-Drogba). Otóż mam poczucie, że radzi sobie bardzo dobrze. Że najpierw, po przegranym meczu z Liverpoolem, potrząsnął szatnią, a potem w dobrym momencie (po zwycięstwie nad Valencią) zamanifestował swoją niezależność wobec dziennikarzy. I że w kilku kolejnych spotkaniach dokonał dobrych ruchów personalnych.
Najlepszym jest oczywiście postawienie na Oriola Romeu, znakomicie asekurującego obronę, świetnie się ustawiającego i bezbłędnie podającego; oto wzór nowoczesnego defensywnego pomocnika, który nie koncentruje się jedynie na uprzykrzaniu gry przeciwnikom. Kolejnym, wystawianie wraz z Romeu albo energicznego Ramiresa, albo walecznego Meirelesa, albo – jak to było wczoraj – obydwu. O ileż szybciej gra teraz środek Chelsea, no i proszę zwrócić uwagę, że gol Meirelesa, po wejściu z drugiej linii, był absolutnie w stylu dawnego Lamparda… Villas-Boas dał sobie spokój z Maloudą, Kalou, Anelką czy Torresem – z przodu wystawia Drogbę, Sturridge’a i Matę, a każdy nich oferuje mu więcej niż tamta czwórka, mimo jej mniej lub bardziej wątpliwych zasług, a zwłaszcza mimo 50 milionów, jakie chimeryczny właściciel wydał na hiszpańskiego napastnika.
Budowa tej drużyny, oczywiście, daleka jest od ukończenia, i prawdę powiedziawszy spodziewam się, że w przyszłym sezonie nie tylko Lampard grał będzie ogony, a Villas-Boas będzie rozglądał się za następcami Terry’ego i Drogby (następca Czecha, Thibaut Courtois, już szlifuje umiejętności w Atletico Madryt, a na swoją szansę w ofensywie czeka Lukaku). Po takim meczu jak wczorajszy (i po zwycięstwach nad Newcastle czy Valencią) pozycja menedżera w klubie wydaje się niepodważalna.
Inna sprawa, że pierwsze dwadzieścia parę minut nie zapowiadało sukcesu Chelsea. Manchester City zaczął imponująco, i nie mam na myśli tylko szybko strzelonej bramki przez Balotellego. Pressing drugiej linii gości, Zabalety, praktycznie wyłączającego z gry w tej fazie spotkania Matę, oraz napastników uganiających się za obrońcami, przypominał początek sobotniego spotkania Realu z Barceloną. Później jednak MC trochę odpuściło, a znów wysoko ustawiona linia obrony Chelsea mogła odetchnąć. Co charakterystyczne: natychmiast kiedy przy Terrym nie było przeszkadzającego mu Aguero, obrońca Chelsea zagrał długą piłkę do najlepszego na boisku (tak, tak…) Sturridge’a, ten dośrodkował do Meirelesa i zrobiło się 1:1.
Niewykluczone zresztą, że tak by się skończyło, gdyby nie czerwona kartka dla kiepsko sobie radzącego ze Sturridge’m i Ramiresem Clichy’ego. Chelsea umiała zagrać w przewadze, cierpliwie rozgrywając piłkę z wykorzystaniem bocznych obrońców i czyhając na błąd coraz głębiej broniących się gości. Ci mogą się oczywiście żalić na sędziego, że przy stanie 0:1 nie podyktował karnego za faul na Silvie, ale przede wszystkim mogą mieć żal do siebie, że dynamiki z początku spotkania nie wystarczyło na jego drugą fazę. Manchester City nie jest już niepokonany, wyścig o mistrzostwo kraju zaczyna się od nowa.
