Archiwum kategorii: Champions League

Manchester jak Everton

Trochę więcej argumentów w ostatnich tygodniach przemawia za Davidem Moyesem, nieprawdaż? Owszem, pogromy z Liverpoolem i Manchesterem City przydarzyły się właśnie w tym czasie, ale przeplecione zwycięstwami nad Aston Villą, West Hamem, a zwłaszcza Olympiakosem. Owszem, gol Schweinsteigera nadal czyni Bayern faworytem dwumeczu, ale w starciu z Bawarczykami spodziewano się raczej miazgi i upokorzenia podobnego do tych, które stały się udziałem Czerwonych Diabłów w starciu z najlepszymi drużynami Premier League; tego, że goście zabiorą gospodarzy na karuzelę (żeby użyć słów sir Aleksa Fergusona po jednym z finałów Ligi Mistrzów z Barceloną), a nie w pełni honorowego remisu po popisie wreszcie zorganizowanej gry obronnej.

Momentami było to jak oglądanie Evertonu Moyesa, ale przecież nie jest to żadna wada: groźnie kontratakujący i twardy w obronie tamten Everton jak mało która drużyna angielskiej ekstraklasy potrafił wsadzać kije w szprychy silniejszych rywali (zresztą i MU za czasów Fergusona potrafiło to zrobić, ścierając się z Barceloną w półfinale Ligi Mistrzów, w 2008 r.). Momentami było to też jak oglądanie pamiętnych starć Chelsea z Barceloną, szczęśliwie zakończonych dla angielskiej drużyny – również dlatego, że twarzami tamtego sukcesu były starzejące się gwiazdy drużyny spisywanej na straty. Tyle razy narzekaliśmy ostatnio na Rio Ferdinanda, a dziś zagrał niemal perfekcyjnie – tylko raz jeden dając się zgubić Mandżukiciowi zgrywającemu piłkę do wchodzącego w głębi pola Schweinsteigera. Po prostu perfekcyjnie zagrał Namanja Vidić.

Decyzja o wzmocnieniu drugiej linii (przed własnym polem karnym biegali Carrick, Fellaini i Giggs, potem Walijczyka zmienił Kagawa, ale także Rooney i Valencia cofali się w okolice bramki de Gei) była słuszna. Bayern, zgodnie z oczekiwaniami, zdominował ten mecz, momentami będąc prawie 80 proc. czasu przy piłce. Posiadanie piłki to jednak nie wszystko. Piłkarze Guardioli pięknie operowali futbolówką po tym, jak odbierali ją gospodarzom jeszcze na ich połowie, cudnie wychodzili na pozycje, fantastycznie wymieniali się między sobą rolami, słowem: robili to, czego od nich oczekiwaliśmy, tyle że mało która ich akcja kończyła się strzałem. Strzelali gospodarze – dwie wyborne okazje, na początku meczu i w końcówce pierwszej połowy miał Danny Welbeck (kolejny raz wypada wyrazić szacunek Michaelowi Coxowi, który przewidywał taki właśnie scenariusz, ataków na początku i na końcu, przywołując starą marketingową strategię emitowania tej samej reklamy w pierwszej i ostatniej fazie bloku ogłoszeniowego, żeby skuteczniej dotrzeć do głów klientów). Jedną sytuację Anglik wywalczył sobie sam, przyjmując trudne podanie od Valencii, mijając Javiego Martineza i strzelając bramkę – nie wiem nadal, czy nieuznaną z powodu ręki, czy z powodu zbyt wysoko uniesionej nogi, bo oba powody były tyleż do uwzględnienia, co do niezauważenia przez sędziego – jak zauważył Graham Poll, sędzia zachował się dobrze, choć jego angielscy koledzy w Premier League pewnie puściliby grę. Drugą sytuację Welbeck zawdzięczał podaniu Rooneya i błędowi Boatenga (pisywaliśmy tu i ówdzie, że Bayern ma słabe punkty, zwłaszcza kiedy jego obrońcy znajdą się pod presją), ale – będąc sam na sam i mając za dużo czasu na decyzję, został zatrzymany przez Neuera. Moyes na pomeczowej konferencji twierdził wprawdzie, że w meczu o taką rangę podobne sytuacje trzeba wykorzystywać, ale ja grę Welbecka chciałbym pochwalić – jego ruchliwość, zdolność do ucieczki spod krycia i zmuszenia rywala do błędu. Podobnie zresztą chciałbym pochwalić Thomasa Müllera, nawet jeśli dopiero jego zejście – zmiana „fałszywej dziewiątki” na prawdziwą – zaowocowała bramką dla Bayernu.

Z wyborów Moeyesa na ten mecz nie bronił się właściwie tylko Fellaini – a dlaczego, pisze osobno na Sport.pl Michał Zachodny. W kluczowym momencie Belg odpuścił Schweinsteigera, wbrew oczekiwaniom nie wygrywał pojedynków główkowych, był chaotyczny. Fantastycznie grał za to Phil Jones, najpierw na prawej, potem na lewej obronie, nie zawiódł de Gea, raz czy drugi przydał się Valencia, Carrick po nerwowym początku odzyskał spokój, a o seniorach ze środka obrony już wspominałem. Oczywiście cud w Monachium zapewne się nie wydarzy, piłkarze Guardioli – nawet bez Martineza i Schweinsteigera – pozostaną nadludźmi, ale w najbliższy weekend samolotu z antymoeysowskim banerem nad Old Trafford raczej bym się nie spodziewał. Czasem warto być cierpliwym: tak dobrze przygotowanego Manchesteru United jeszcze w tym sezonie nie oglądaliśmy.

Cień Wielkiego Szkota

Gdybym był jednym z tych młodych, łatwo się rumieniących publicystów zajmujących się na co dzień komentowaniem polskiej polityki, napisałbym pewnie, że lektura dzisiejszej porannej prasy była „porażająca”. Manchester United odniósł najważniejsze zwycięstwo pod wodzą Davida Moyesa, a z nagłówków, leadów i śródtytułów kolejnych tekstów bije nazwisko Aleksa Fergusona. To było podobno w jego stylu, przy użyciu jego taktyki i jego piłkarzy – czytam peany pod adresem poprzednika i robi mi się zwyczajnie żal następcy. Ma chłop sukces, rzeczywiście jak dotąd największy, bo odniesiony z nożem na gardle (mecz z Bayerem Leverkusen w fazie grupowej nie odbywał się pod aż taką presją), awansował do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, i co? I wszystko to zasługa tego czerwononosego pryka wpatrującego się weń w milczeniu z dyrektorskiej loży? Naprawdę?

Czytam jeszcze raz teksty z ostatnich paru dni. Czego w nich nie znajduję… Rzekomą awanturę Moyes-Giggs. Pogłoski o zdejmowaniu przez kibiców transparentu „Wybrany”. Szeroko omawianą wypowiedź trenera juniorów Evertonu Kevina Sheedy’ego, że obecny trener MU na Goodison Park nie interesował się młodymi piłkarzami. Plotki o zainteresowaniu prezesów klubu Luisem van Gaalem. Nawet poniedziałkowe relacje z konferencji prasowej Davida Moyesa hojnie ilustrowano – odpowiednio komentując – zdjęciem, na którym za plecami menedżera MU jest fotografia drużyny triumfującej pod wodzą jego poprzednika.

Zwyczajnie nie kupuję tej narracji. Jasne: pierwszy sezon Davida Moyesa należy uznać za spisany na straty, między jego MU a Liverpoolem Brendana Rodgersa ziała w niedzielę przepaść, a spośród wszystkich ćwierćfinalistów Ligi Mistrzów to drużyna mistrza Anglii wydaje się rywalem najbardziej pożądanym. Powodów, dla których tak to wygląda, jest jednak mnóstwo – nie sposób sprowadzić ich do formuły, że ten wiatr okazał się zbyt silny na Moyesowską wełnę. Część z nich wiąże się, niestety, ze spadkiem po Fergusonie, część z tym, że w trakcie, gdy Moyes i dyrektor Woodward mościli się dopiero w nowych fotelach, wszyscy rywale na potęgę się zbroili – o tych i innych powodach obecnych kłopotów MU pisałem już wielokrotnie, więc nie będę się powtarzał. Wczoraj zresztą, przygotowując po meczu tekst dla Sport.pl, sięgnąłem po inne porównanie: pierwszych miesięcy Davida Moyesa na Old Trafford z pierwszymi miesiącami Brendana Rodgersa na Anfield. On również nie od razu dopracował się dzisiejszej zwycięskiej formuły, a zanim ją znalazł, próbował wielu ustawień i piłkarzy. Chłoszcze się Moyesa za transfer Fellainiego (tu również warto się wstrzymać z oceną, skoro przez wiele miesięcy Belg leczył kontuzję), ale przecież Rodgers nabywał m.in. – oddanego już do Sunderlandu – Fabio Boriniego albo Luisa Alberto czy Iago Aspasa.

Mój problem polega pewnie na tym, że nie lubię skrajnych sądów i pozornie łatwych rozwiązań. Moja rzeczywistość rzadko okazuje się „porażająca”, odcienie szarości wolę od czerni i bieli. We wczorajszym meczu MU widziałem tyleż energię ofensywy, co defensywne rozchełstanie – i wcale nie uważam, że oglądaliśmy jakiś przełomowy mecz w najnowszych dziejach drużyny z Old Trafford. Uważam natomiast, że także w jego świetle winni jesteśmy Davidowi Moyesowi dwie rzeczy: powstrzymanie się z bilansem co najmniej do jesieni, kiedy po kolejnym okienku transferowym będzie można powiedzieć „sprawdzam” deklaracjom o tym, że wie, co zamierza (i tak jestem minimalistą, skoro w przypadku Fergusona czekano prawie cztery lata…), oraz nienadużywanie nazwiska poprzednika, kiedy taktykę na wygrany mecz opracował ktoś inny.

Ten nieszczęsny przepis

O obu meczach Ligi Mistrzów pisałem dla Sport.pl – osobno o starciu Manchester City-Barcelona, osobno o Arsenal-Bayern. Wpadam jednak na chwilę, poruszony informacją, że przepis, który odmienił losy obu spotkań – nakazujący sędziemu pokazanie czerwonej kartki piłkarzowi, który będąc ostatnią instancją udaremnia za pomocą faulu oczywistą okazję bramkową – zostanie najprawdopodobniej zmieniony podczas obrad futbolowego Sanhedrynu już za nieco ponad tydzień. Wpadam, bo choć jestem ogromnie przywiązany do idei poszanowania prawa (nie tylko na boisku zresztą) jako porządkującej nasz świat – z tym akurat przepisem zawsze miałem problem. Rzut karny był przecież w przypadku obu tych spotkań karą potężną (niezależnie od tego, czy Alaba strzelił, czy nie), podobnie jak potężną karą w innej sytuacji mógłby być rzut wolny i żółta kartka dla winowajcy. Można się zresztą zastanawiać – i zapewne w tę stronę pójdą refleksje decydentów – czy z pokazywania czerwonej kartki nie zrezygnować tylko w przypadku faulu w polu karnym.

Faktem jest, że ani Manchester City, ani (zwłaszcza) Arsenal nie miały grając w dziesiątkę najmniejszych szans. Że ani Szczęsny, ani Demichelis nie faulowali z premedytacją. I że w jakimś sensie decyzje sędziów – jakkolwiek niewątpliwie zgodne z przepisami – zabiły widowisko. Tylko czy „argument z widowiska” powinien w reformowaniu piłki być brany pod uwagę? A nie bywał już, na przykład wtedy, gdy zakazywano bramkarzom łapania piłki w ręce po podaniu od obrońcy?

Niniejszym otwieram dyskusję. A jak w marcu przepisy zostaną zmienione, piłkarzy MC i Arsenalu będzie mi żal jeszcze bardziej.

Dyrygent się znalazł

Wyrafinowany dyrygent, jedynie przebrany za barbarzyńcę – może to jeszcze chciałbym dopowiedzieć do tych paru akapitów, które wrzuciłem przed chwilą na Sport.pl po meczu Borussii z Arsenalem. Tam było głównie o tym, jak poniedziałkowy wywiad Jürgena Kloppa dla „Guardiana”, zawierający porównanie Arsenalu do orkiestry („lubią mieć piłkę, rozgrywać, podawać, ale w sumie brzmi to dość cicho, nieprawdaż?”) i wyznanie, że on sam preferuje heavy metal, zawładnęły medialną narracją. Tu chciałbym jeszcze wyznać, że na metaforę zespołu heavy metalowego kompletnie się nie nabieram. Wszystko, co robią piłkarze Kloppa, jest przecież starannie skomponowane i perefekcyjnie zorkiestrowane. Pressing i czyhanie na kontratak w meczach z Arsenalem tak samo, jak – powiedzmy – ustawienie 3-3-1-3 w meczu z Napoli. Miguel Delaney, w którego dzisiejszym wpisie na blogu ESPNpotwierdziłem wiele swoich intuicji, pisze o doskonałym zrównoważeniu między „reaktywnym” stylem Jose Mourinho, a „proaktywnym” stylem hiszpańsko-katalońskim. I nawet jeśli triumf Arsenalu na Westfalenstadion oraz skomplikowana sytuacja Borussii w grupie Ligi Mistrzów osłabiają nieco moc tej opinii, z pewnością jesteśmy daleko od nieskoordynowanego hałasu.

Zgoda, Jürgen Klopp nie przypomina, jak Arsene Wenger, Philippe’a Herreweghe, wyrafinowanego dyrygenta przybliżającego światu bachowskie arcydzieła. Widziałem jednak przed rokiem podczas festiwalu Misteria Paschalia, jak Stefano Montanari prowadził Accademię Bizantina. Miał, owszem, wojskowe buty, był niezbyt starannie ubrany i zachowywał się jak chuligan, ale z całą pewnością dynamiczny, dziki i nieokiełznany w jego interpretacji utwór był dziełem Antonio Vivaldiego. Klasyka, pozostając klasyką, ma wiele oblicz. Żadne nie jest nudne, mało które bywa ciche. Zobaczcie zresztą sami, jak można ją traktować:

Teologia futbolu

Tak, odebrałem religijne wychowanie. Owszem, jestem redaktorem pisma, które sprawom wiary i duchowości poświęca wiele miejsca. To już coś tłumaczy, ale nie tłumaczy wszystkiego. Po prostu: do opisania intensywności przeżyć związanych z oglądaniem drużyn Pepa Guardioli język świeckiego świata wydaje się kompletnie nieadekwatny. Tylko odwołując się do pojęć z dziedziny teologii potrafię uchwycić różnicę między Barceloną a Bayernem nauczyciela z Katalonii.

W Barcelonie Guardiola był ewangelistą, a świat, w którym obracali się jego zawodnicy, był światem Nowego Testamentu. Świętość, z jaką obcowaliśmy, była ludzka, krucha jak Urodzony w stajence, dawała się dotknąć. Traktowaliśmy ją z czułością, baliśmy się o nią troszeczkę, wiedzieliśmy, że nie jest dana raz na zawsze, że „maluczko, a nie ujrzycie mnie”, ale choć na podstawowym poziomie nie z tego świata, była w tym świecie zanurzona. Bliska.

W Bayernie Pep jest starotestamentowym prorokiem, a patrząc na grę jego drużyny spuszczamy wzrok, bojąc się oślepienia. Tu nie ma nic ludzkiego, nic na naszą miarę. Siła i potęga tej rzeczywistości budzi grozę, jak głos gromu. Ogień szerzy się przed nią i spala wkoło jej przeciwników, a Joe Hart okrywa się wstydem (por. Ps 97). Musimy się jej bać, jak sądu ostatecznego z jego zastępami aniołów. Aniołów – dodajmy – nieoswojonych barokowym obrazkiem, może więc bardziej jeźdźców apokalipsy o dürerowskich twarzach Ribery’ego, Müllera, Robbena i Kroosa. Miłosierdzie? Nadzieja? Czy nie lepiej ją porzucić, zwłaszcza że jeden z piłkarzy nazywa się Dante?

Zaryzykuję: oglądałem wczoraj najlepszy futbol w życiu. Po czymś takim można milczeć albo popaść w bełkot.

Koniec miesiąca miodowego

Za Rafy Beniteza wyglądało to lepiej. Głęboko heretyckie zdanie, ale trudno go nie wygłosić po świadkowaniu, nie pierwszy już raz w tym sezonie, męczarniom Chelsea. Równocześnie trudno nie uznawać wszelkich narzucających się wniosków za przedwczesne. Że dwie porażki z rzędu, a wcześniej remisy? Że Mata wciąż na ławce lub z ławki? Że żaden z napastników nie przekonuje, a ten, który ewentualnie mógłby przekonać – został oddany do Evertonu? Że kiedy trzeba płynnie rozgrywać akcję, idzie to zaskakująco źle, jeśli zsumować kreatywność zawodników tej klasy, co Hazard, Oscar czy Willian?

Angielska prasa bywa w takich sytuacjach bezlitosna: zaczyna wyliczanie, kiedy to mianowicie ostatni raz tak słabo wystartowali, porównuje wczorajszą porażkę do ostatniego meczu Chelsea pod Mourinho przed TAMTYM zwolnieniem z pracy, przypomina, że kiedy gospodarze poprzedni raz przegrali u siebie w fazie grupowej Ligi Mistrzów, to Wyjątkowy był jeszcze szkoleniowcem Porto, zauważa sporadyczne gwizdy i buczenia, a w końcu wytyka menedżerowi, że przy całej narracji o „jajkach, które musi wysiadywać”, średnia wieku drużyny wynosiła w tym meczu prawie 28 lat. Oczywiście Mourinho jest wystarczająco szczwany, żeby nie ulec presji, zwłaszcza że zwycięstwo w zbliżającym się meczu z Fulham wydaje się formalnością. Ma również (początek meczu w wykonaniu Williana, ruch bez piłki Eto’o, a zwłaszcza kolejne świetne spotkanie Oscara) powody do zadowolenia. Gdyby tylko raz na zawsze zdołał nam wytłumaczyć, dlaczego najwybitniejszego zawodnika Chelsea Przed Jego Ery, Juana Matę, niewątpliwie najlepszego z grających „między liniami” (co wczoraj okazało się kluczem do sukcesu), uporczywie traktuje jako rezerwowego…

Każdy, kto widział męczarnie Tottenhamu z FC Basel w ubiegłym sezonie Ligi Europejskiej, i kto pamiętał, jakie warunki Szwajcarzy postawili Chelsea w półfinale tamtych rozgrywek, nie powinien być zdziwiony, że podopiecznym Mourinho grało się wczoraj trudno. Z moich fiszek wynika, że Strellerem, Salahem i Stockerem zachwycałem się już w kwietniu, zwłaszcza pierwszej dwójce wróżąc nieodległą przyszłość w Premier League. Teraz dodałbym pewnie zdanie, że w zimowym okienku transferowym niechybnie ktoś się zgłosi po Salaha – dodałbym, gdyby nie przeczucie, że wiosną jego drużyna może jeszcze grać w Lidze Mistrzów. Zaiste: Chelsea nie trafiła na łatwych rywali, a trener Yakim adaptował się do zmieniających warunków (głęboko heretyckie zdanie numer dwa) szybciej niż Jose Mourinho. Początkowo przynajmniej na skrzydłach gospodarze znajdowali nieco miejsca na rozegranie – to wtedy Willian raz czy drugi zamieszał Behrangiem Safarim, później jednak skończyło się i to. W dodatku nie sposób powiedzieć, że goście „zaparkowali autobus” przed własnym polem karnym: owszem było gęsto, ale natychmiast kiedy Stocker zdołał odebrać piłkę któremuś z rywali błyskawicznie adresował ją do Salaha, a ten jeszcze szybciej przenosił akcję w okolice pola karnego Chelsea. Był taki moment, we względnie wczesnej fazie meczu, gdy rozpędzony skrzydłowy z Egiptu założył siatkę trzem kolejnym piłkarzom gospodarzy i dopiero ten trzeci musiał ratować się faulem.

Gospodarze znaleźli właściwy rytm tylko na kilka minut po przerwie. W większości przypadków kiedy udawało im się odebrać piłkę Szwajcarom, zamiast spodziewanego podkręcenia tempa, szybkiego znalezienia podaniem Hazarda czy Williana, a potem wykorzystania inteligentnych ruchów bez piłki Samuela Eto’o, wszystko zaczynało buksować – po części z powodu kłopotów van Ginkela z przyjęciem piłki. Piłkarze Basel – przyznajmy to – byli jednak zbyt cwani, żeby samemu atakować dużą liczbą zawodników i odsłonić z tyłu więcej wolnej przestrzeni. Oscar owszem, dwoił się i troił, żeby jakoś ją wytworzyć, ale kiedy zdobył wreszcie gola, był to zaledwie pierwszy celny strzał na bramkę Sommera. Prowadzenie objęte w idealnym momencie, na puentę niesatysfakcjonującej pierwszej połowy, nie wystarczyło jednak do zbudowania czegokolwiek w drugich 45 minutach. Bazylea w tym czasie cierpliwie grała swoje, aż w końcu udało jej się przeprowadzić zdecydowanie najładniejszą akcję meczu, zakończoną golem Salaha (w niewiele brzydszej próbie z pierwszej połowy strzał Egipcjanina udało się jeszcze zablokować). Druga bramka dla gości, z punktu widzenia perfekcyjnie przygotowującego sesje treningowe Jose Mourinho była kompromitująca: niepilnowany krótki słupek, odpuszczone krycie przy rzucie rożnym w strefie, za którą odpowiadali Cahill i Demba Ba –  to nie tak miało wyglądać.

Cokolwiek sądzić o Benitezie, chyba nigdy podczas pobytu w Chelsea nie mówił o swojej drużynie, że brakuje jej dojrzałości i osobowości. Cokolwiek sądzić o mnie, nie zamierzam jednak dołączać do tych, którzy produkują teraz kaskady dowcipów na temat „jajek Mourinho”. Oczywiście jak na standardy Wengera, a ostatnio też Villas-Boasa, trener Chelsea wystawił drużynę wyjątkowo dojrzałą, poza van Ginkelem wszyscy jej członkowie zdążyli już zdobyć doświadczenie w meczach Champions League, o wygrywaniu tych rozgrywek nie wspominając. Z drugiej strony: to dopiero pierwszy mecz w Lidze Mistrzów, Eto’o zacznie w końcu strzelać, a Mourinho dobierze mu najlepszych partnerów. Owszem, skończył się miesiąc miodowy, ale – jak niektórzy z nas wiedzą – koniec miesiąca miodowego nie oznacza rozpadu małżeństwa.

Arcyfinał

To teraz pomyślcie sobie, że przed wami jakieś dwa i pół miesiąca bez poważnej piłki. Owszem, jutro obejrzycie może powtórkę dzisiejszego spotkania (ja obejrzę na pewno), pojutrze włączycie może dla równowagi finał Pucharu Niemiec sprzed roku, wygrany przez Borussię 5:2 (po raz pierwszy zobaczyłem go dopiero dziś rano i mam wielką pokusę, żeby sobie utrwalić), za tydzień będziecie jeszcze patrzeć na finał Pucharu Niemiec między Bayernem a Stuttgartem, ale potem? Czym wypełnić pustkę następnych dni i tygodni? Może, ekhm, czas na przeczytanie jakiejś dobrej książki?

W zasadzie ktoś mógłby napisać dobrą książkę o dzisiejszym meczu. Najpierw na poziomie najprostszym, trywialnego opisu wydarzeń, z pierwszym rozdziałem o sztuce pressingu w wydaniu Borussii, realizowanej wysoko i znakomitej zwłaszcza w ciągu pierwszych dwudziestu minut (jedyne, co byli w stanie zrobić w tym czasie środkowi obrońcy Bayernu, to wykopywać piłki daleko przed siebie). Z rozdziałem drugim o bramkarzach – zwłaszcza o kapitalnym Weidenfellerze, broniącym kolejne strzały Bayernu końcami palców, pięściami, czubkiem buta, a nawet twarzą. Z rozdziałem trzecim o „sektorze Piszczka”, gdzie Bayern nader chętnie przenosił swoje akcje – gdzie ściągali nie tylko Ribery, ale także Müller, Mandżukić czy Robben, i gdzie Holender psujący wcześniej niemiłosiernie wypracował w końcu bramkę Mandżukiciowi. Z rozdziałem czwartym o kontrowersjach: o chwili szaleństwa Dantego, która nie tylko dała Borussii wyrównującą bramkę, ale mogła skłonić sędziego do usunięcia go z boiska, zachwycającym uderzeniu Lewandowskiego z powietrza po zagraniu piłki ręką i zawstydzającym nadepnięciu przez Polaka na nogę Boatenga. Z rozdziałem piątym o perełkach, jak akcja Bayernu prawą stroną, zakończona przepuszczeniem piłki przez Müllera i uderzeniu z drugiej linii Schweinsteigera, albo odegranie piętą Ribery’ego do Robbena czy desperacka interwencja Suboticia na linii bramkowej. Z rozdziałem szóstym o nieoczywistych bohaterach, jak Gundogan w Borussii i lepszy od niego jednak Martinez w Bayernie (gdyby jeszcze trafił po rogu w pierwszej połowie…). Z rozdziałem siódmym, o szybkości zawodników grających dobrze ponad pięćdziesiąty mecz w sezonie; szybkości, którą podziwiać musieliśmy od pierwszej do ostatniej minuty, a z której ogarnięciem kłopoty miewał nawet arbiter (gdy raz nie zdążył uchylić się przed piłką, jego niezamierzone przerwanie akcji Borussii zainicjowało groźną kontrę Bayernu).

Zwróćcie uwagę: cały czas jesteśmy na poziomie prostego opisu. Prawdziwa narracja zaczyna się przecież w momencie, gdy jakiś erudyta postanawia ni stąd, ni zowąd ogrywać nazwisko Dante i konstruować swój wywód na cytatach z „Boskiej komedii”. Albo gdy pisarz o temperamencie historyka decyduje się na solidną retrospekcję i rozpoczyna snucie opowieści w momencie, gdy Juup Heynckes dowiaduje się od Beckenbauera, Hoennesa i Sammera, że powinien udać się na emeryturę po sezonie. 68-letni szkoleniowiec, który musiał zrobić miejsce dla Guardioli, od czasu tamtej rozmowy sięgnął w fenomenalnym stylu po mistrzostwo Niemiec (przewaga nad Borussią w Bundeslidze okazała się miażdżąca: 25 punktów; Bawarczycy strzelili 98 bramek tracąc zaledwie 18), zmiótł z powierzchni ziemi dawnych podopiecznych Katalończyka w drodze po triumf w Lidze Mistrzów, a za tydzień może sięgnąć po trzecie trofeum w sezonie: Puchar Niemiec. Doprawdy, Roman Abramowicz powinien ogłaszać decyzje o wyrzucaniu swoich trenerów o pół roku wcześniej, niż zwykł to czynić.

Jest oczywiście do napisania książka o niemieckim sukcesie: o gruntownej reformie tamtejszej piłki, powiązanej z udziałem kibiców we władzy nad klubami, radykalnej poprawie systemu pracy z młodzieżą i efektach, jakie widać w wychowaniu nowego pokolenia piłkarzy. I wreszcie ta najważniejsza opowieść – dla biografa, o Jednonogim Holendrze, który dotąd zwykł przynosić swoim drużynom pecha. Finał Mundialu, dwa finały Ligi Mistrzów, finał Pucharu Niemiec – trochę się tego zebrało. Dodajmy niewykorzystanego karnego w ubiegłorocznym pojedynku z Borussią, przesądzającego w zasadzie, że zwycięscy wówczas piłkarze Kloppa sięgną po mistrzostwo Niemiec (Subotić, który triumfalnie wrzeszczał wówczas w twarz Robbena, oskarżając go o wymuszenie karnego, tym razem padł na kolana, wymijany przez rywala) i tę cholerną samotność, kiedy żaden z kolegów nie ruszył, by go pocieszyć. Dodajmy pudło z jedenastu metrów w dogrywce ubiegłorocznego finału Ligi Mistrzów i buczących na niego kilka dni później kibiców podczas sparingu Bayernu z reprezentacją Holandii, zorganizowanego jako rekompensata za półroczną absencję Robbena po kontuzji na Mundialu w RPA. Dodajmy, że w swoim trzecim finale Ligi Mistrzów trafił do bramki dopiero za dwudziestą piątą próbą, i postawmy kropkę przy pogłoskach, że niekoleżeński rzekomo skrzydłowy wyleci z klubu po przyjściu Guardioli, obsesyjnie pilnującego zasad „team spirit” (o tę niekoleżeńskość można by się zresztą pospierać: Heynckes nauczył go współpracy z Lahmem w grze obronnej, a dziś w końcu prócz gola zanotował również asystę). Niezła historia.

A przecież można jeszcze pobawić się rozważaniami o przyszłości: co w tej doskonałej („Jesteśmy Bayernem, my nie mamy słabych punktów, o słabe punkty pytajcie Borussię” – mówił przed meczem Thomas Müller), zasłużenie zwycięskiej drużynie Bayernu miałby jeszcze poprawić Pep Guardiola (spokojna głowa, znajdzie się, i to nie tylko na poziomie pierwszej drużyny, ale w funkcjonowaniu klubowego zaplecza, drużyn młodzieżowych etc.). Albo raczej, w moim ulubionym elegijnym tonie, pisać o błyskawicznych końcach epok. Zanim się do tej Borussii tak naprawdę przyzwyczailiśmy, musimy się żegnać: z Goetzem już, z Lewandowskim za chwilę, a to pewnie jeszcze nie koniec, bo i Jürgena Kloppa pilnie będą obserwowały kluby z bogatszych (bo nie lepszych przecież), klubów Europy. Doprawdy, żeby nauczyć się cenić ten klub i tego szkoleniowca (nawet o brak drugiej kartki dla Dantego nie zgłaszał po meczu pretensji), nie trzeba było popadać w patriotyczne uniesienia. Ojczyzną moją jest futbol, napiszę więc na koniec, prześpię się parę godzin, a rano obejrzę powtórkę. Cóż to był za mecz, u licha, chyba nigdy jeszcze 93 minuty nie minęły mi w kwadrans.

PS Po lekturze pierwszego akapitu nieoceniony Marcin Napiórkowski zwraca mi uwagę, że do obejrzenia jest jeszcze finał play off o awans do Premier League. No rzeczywiście, na blogu poświęconym głównie angielskiej piłce wstyd takie rzeczy pomijać.

PS 2. Konkurs „dortmundzki” rozwiązany! Prawidłowa odpowiedź na pytanie zadane na blogu (zatrudnienie w jakim klubie uniemożliwił Jürgenowi Kloppowi t-shirt) brzmi: HSV. Trener Borussii opowiada w licznych wywiadach, że prezesi klubu z Hamburga wybrali Martina Jola, który przyszedł na rozmowę w garniturze. Książki wydawnictwa Vesper otrzymują Magdalena Król z Bełchatowa, Tomasz Lojtek z Częstochowy i Marek Mizgała z Myszkowa. Gratulacje dla zwycięzców; pozostałych wypada zaprosić do lektury nowego numeru „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pytanie konkursowe związane jest z książką „Futbol jest okrutny”.

Trener przyszłości

Wszyscy dookoła piszą o Jürgenie Kloppie i jego „najbardziej intrygującym projekcie we współczesnym futbolu”. Finał Ligi Mistrzów, wiadomo. Trzech Polaków, no jasne. Fantastyczny, oparty na szybkości, płynności i pressingu futbol, owszem. Pokonany Mourinho, phi. Ale jest jeszcze coś, co odsłania się podczas lektury arcywywiadu z trenerem, który na naszych oczach wyrasta, zapewne obok Pepa Guardioli, na wzór trenera przyszłości.

Najpierw miejsce, które współtworzy. „U nas się mawia, że nie potrzeba piłkarzy, można nawet zgasić na stadionie światło, a i tak przyjdzie 30 tys. ludzi” – opowiadał Rafałowi Stecowi Ulrich Köpitz, 65-letni emerytowany szkoleniowiec, związany ze sportem w regionie od dziesięcioleci. W opublikowanym nieco ponad miesiąc temu na łamach „Gazety Wyborczej” tekście Rafała najważniejsze było nie to, czy w Dortmundzie szaleją za Polakami, ale obraz klubu promującego wychowanków i dbającego o lokalną tożsamość. „Każdy, kto pracuje dla Borussii, jest kibicem klubu” – tłumaczy to „Guardianowi” trener Piszczka, Lewandowskiego i Błaszczykowskiego, wzbogacając opis własnymi wspomnieniami z Moguncji. „Kiedy tam grałem, w deszczowe sobotnie popołudnia przychodziło ośmiuset kibiców – mówi. – Gdybyśmy umarli, nikt by się nie zorientował, nikt by nie przyszedł na pogrzeb. Ale kochaliśmy ten klub i w Dortmundzie czuję tego samego ducha. To nadzwyczajny klub, klub robotniczy, klub zwykłych ludzi”; w innym miejscu dodaje: klub, nie przedsiębiorstwo. Zabawne, bo kiedy opuszczał Moguncję, obiecywał sobie, że następna praca nie będzie się wiązała z aż tak wielkim nakładem uczuć. Za dużo emocji, łzy i impreza pożegnalna, która trwa tydzień – ale po tygodniu w Dortmundzie okazało się, że wpadł z deszczu pod rynnę, tylko kibiców na stadionie nie jest 800, ale 80 tysięcy.

Oczywiście nie ma co przesadzać: „robotniczy klub” jest tuż za pierwszą dziesiątką najpotężniejszych klubów świata, w ubiegłym roku zarobił blisko 190 mln euro. Przed ośmioma laty na skraju bankructwa i nadal spłacający stare zobowiązania, po pięciu sezonach pracy Kloppa ma jednak na koncie dwa mistrzostwa i Puchar Niemiec, a teraz wicemistrzostwo kraju i finał Ligi Mistrzów. Tym razem nie traci kontaktu z rzeczywistością: jego budżet płacowy wciąż lokuje się gdzieś między Tottenhamem i Aston Villą, więc nic dziwnego, że nie jest w stanie finansowo rywalizować z największymi, także z Bayernem, który już podkupił im Goetzego, a za chwilę sięgnie pewnie po Lewandowskiego (albo z MU, który rok wcześniej zabrał im Kagawę, Realem, który sięgnął po Sahina itd.). „Nie będziemy działać tak jak Real czy Bayern, nie myśleć o podatkach i zostawiać problemy następnym pokoleniom – mówi Klopp. – Musimy działać poważnie i odpowiedzialnie”. Kibice, także dzięki tanim biletom, odpowiedzialność tę mogą jedynie chwalić.

Historia transferu Kagawy jest zresztą niezła, a obrazek jego dawnego szkoleniowca łkającego na widok genialnego rozgrywającego wchodzącego z ławki, by tułać się gdzieś po lewym skrzydle MU, zostaje w pamięci. Podobnie jak jego samotnie odprawiona żałoba na wieść o tym, że Goetze odchodzi do Bayernu. Cóż zrobić, braliśmy to wiele razy, skądinąd nie tylko w świecie piłki: „Spójrz, pracujesz dla »Guardiana«, przychodzisz do redakcji, gdzie patrzysz w kółko na tych samych kolegów i myślisz »O nie, wciąż to samo«… Może chciałbyś się przenieść do »The Sun«? Więcej pieniędzy, mniej pracy, więcej zdjęć, mniej słów” – opowiada trener Borussii Donaldowi McRae, a niejeden z nas cholernie dobrze wie, o czym mowa. Okazuje się, że można myśleć o kibicowaniu Borussii jak o kibicowaniu inteligenckiej gazecie w starciu z tabloidem, albo w ogóle przyjąć założenie, że trawa na innych pastwiskach nie jest bardziej zielona niż na naszym.

Można też zrozumieć, w jaki sposób Klopp ogrywał Mourinho – kiedy trenował jeszcze w Moguncji, jego ówczesny szkoleniowiec, Wolfgang Frank, zmuszał drużynę do oglądania setek „cholernie nudnych wideo” z meczami i treningami Milanu Arrigo Sacchiego, bo chciał wdrożyć (na poziomie drugiej ligi niemieckiej, trenerze Smuda!) podobny system gry. „Wcześniej myśleliśmy, że jeśli tamci mają lepszych piłkarzy, musimy przegrać – opowiada dzisiejszy „czarodziej z Dortmundu”. – Teraz zrozumieliśmy, że wszystko jest możliwe: można wygrywać z silniejszymi za pomocą taktyki”. To, jak Borussia radziła sobie z Realem jeszcze na etapie fazy grupowej Ligi Mistrzów, koncentrując swoją uwagę nie tyle na Ronaldo, co na podającym mu piłki Xabim Alonso, stało się już jednym z gorętszych tematów debat trenerskich w całej Europie.

I można zrozumieć, jak tworzył atmosferę w drużynie, zabierając ją na surwiwalową wyprawę do Szwecji, z dala od cywilizacji, gdzie zamiast trenować czy choćby biegać po lesie, piłkarze przez pięć dni mieszkali w namiotach, jedli to, co uda się im złowić lub upolować, rozpalali ognisko w deszczu, zmagali się z plagą komarów… Albo pokazując jej zdjęcia kolejnych „cieszynek” po golach strzelanych przez Barcelonę (nie chodzi o to, by kopiować kataloński styl, chodzi o to, by umieć się wspólnie radować nawet po bramce numer 5868, tak jakby była bramką numer 1 – wyjaśnia; skądinąd sir Alex Ferguson, pytany, do czego trudno mu było przywyknąć wraz z nadchodzeniem nowych czasów, mówił, że właśnie do tych wszystkich indywidualnych choreografii po strzeleniu gola, które zastąpiły wspólną frajdę całej ekipy). Budując bliską relację z zawodnikami (tu, jak słusznie podkreśla Rafał Stec, zestawiać go można raczej z Mourinho, niż z sir Aleksem; odejście Kagawy opłakiwali ponoć wspólnie z Japończykiem dobrych kilkanaście minut). Umiejętnie wymieniając jej ogniwa lub budując od nowa na odejściach, których wolałby uniknąć – to też fragment warsztatu przynależnego wielkim trenerom, jak wspomniany Ferguson, nawet ze zwycięskiej ekipy potrafiący usunąć jednego czy dwóch zawodników, żeby w pozostałych utrzymać głód zwyciężania.

Można też zrozumieć, dlaczego uwielbiają go media. Nie tylko podczas rozmowy z „Guardianem” prezentuje się znakomicie, otwarty, swobodny i, co tu kryć, cholernie fotogeniczny. Podczas meczów kamera po prostu go kocha: tańczącego przy linii bocznej, karanego finansowo za awantury z sędziami czy wręcz… skakanie po krzesełkach. Na konferencjach prasowych, znów jak Mourinho, odwraca uwagę od swoich piłkarzy, zdejmuje z nich presję, dyskretnie albo i niedyskretnie wbija szpile rywalom albo to na nich składa obowiązek wygranej („Jeśli wygramy na Wembley, nie będziemy najlepszą drużyną świata, ale najlepszą drużynę świata pokonamy…”). Dodając do siebie ten świat poukładanego klubu, zżytej drużyny, szkoleniowca będącego za pan brat i z kibicami, i z piłkarzami, i z taktyką, i z mediami, otrzymujemy mieszankę rzeczywiście czarodziejską.

Wiem, że z polskiej perspektywy wybór Borussii jako drużyny do kibicowania w finale Ligi Mistrzów urasta do rangi niemalże obowiązku patriotycznego. Problem w tym, że w kwestii obowiązków patriotycznych pozostaję nieufny, a nawet rodzi się we mnie pokusa pójścia pod prąd. Wyobrażam sobie jednak tę drużynę bez Lewandowskiego, Piszczka i Błaszczykowskiego, za to z moim ulubionym ostatnio Gundoganem i z Jürgenem Kloppem, przynajmniej na razie odrzucającym oferty najsłynniejszych klubów świata. Nawet jeśli nie wygra w sobotę, już jest wielki.

PS O „Czarodzieju z Dortmundu” ukazała się niedawno książka Elmara Nevelinga, dostępna także po polsku. Dla tych, którzy odpowiedzą poprawnie na pytanie, zatrudnienie w jakim klubie uniemożliwił Jürgenowi Kloppowi t-shirt, mam kilka jej egzemplarzy, ufundowanych przez wydawcę. Na prawidłowe odpowiedzi czekam do soboty, do momentu ogłoszenia składów na finał Ligi Mistrzów pod mailem futboljestokrutny@gmail.com. Dla tych, którym się nie powiedzie, pozostaje możliwość kupienia książki taniej bezpośrednio u wydawcy pod numerem telefonu 61 867 46 00 oraz na allegro u użytkownika vesper_pl.

Koniec i początek

Bez serc, bez ducha, bez przyspieszenia i bez zaskoczenia, a nade wszystko bez wolnego miejsca na boisku – doprawdy, można opowiedzieć o dzisiejszym meczu Barcelony z Bayernem pomijając frazę „bez Messiego”. Nie tylko dlatego, że jednym z dogmatów mojej wiary w futbol jest to, że nie ma „drużyn jednego piłkarza” i że lista nieobecnych była dłuższa (Alba, Busquets, Puyol, Mascherano). Przede wszystkim dlatego, że na taki Bayern nawet Messi nie mógł pomóc.

Jaki Bayern? Wiele rzeczy powiedzieliśmy już przed tygodniem, wskazując na siłę i szybkość, na fenomenalną grę pressingiem – rozpoczynającym się już od Mandżukicia (wtedy był to Gomez), a zwłaszcza Mullera, Ribery’ego i Robbena, na odcinanie Iniesty od podań i zagęszczanie pola gry. Nieczęsto się zdarza tyle razy w ciągu jednego spotkania widzieć, jak w telewizyjnym kadrze mieści się cała dziesiątka graczy z pola jakiejś drużyny.

A ponieważ wiele rzeczy powiedzieliśmy przed tygodniem i ponieważ tym razem grzeszyliśmy niewiarą w cud odrobienia czterobramkowej straty, pozostały detale: obserwowanie sposobu, w jaki Schweinsteiger i Martinez wymieniają się przy Inieście, patrzenie, jak Mandżukić walczy o odzyskanie piłki, podziwianie spokoju (chciałoby się napisać: katalońskiego), z jakim Bayern serią krótkich podań wyprowadza piłkę z własnego pola karnego, nic sobie nie robiąc z również usiłujących założyć pressing gospodarzy.

Trudno nie podziwiać Bawarczyków. Trudno jednak również, zwłaszcza jeśli się odebrało katolickie wychowanie, nie zmagać się z poczuciem winy, że nie dość się przez te lata kochało Barcelonę. Trudno nie parafrazować frazy czytanego w dzieciństwie księdza-poety, np. w stylu: „spieszmy się kochać drużyny, tak szybko przemijają”. Trudno nie przywołać jeszcze raz frazy o tym, że jednym z najbardziej dojmujących rysów okrucieństwa futbolu jest jego przemijalność właśnie. Trudno nie zasygnalizować rozwijanego w książce (trafiliśmy z okładką, czyż nie?) wyznania, że dla mojego pokolenia, wczesnych roczników siedemdziesiątych, Barcelona Guardioli była najwspanialszą drużyną w historii piłki nożnej. Dwunastu apostołów Ajaxu z Cryuffem, Krolem czy Neeskensem głosiło swoją dobrą nowinę akurat wtedy, gdy przychodziliśmy na świat. O dziesięć lat wcześniejszą historię Realu Puskasa i di Stefano poznawaliśmy z wyblakłych książeczek zarysowanych kredkami przez naszych wujków i starszych braci. Zespoły, których wzrost i zmierzch obserwowaliśmy już na własne oczy: Milan Sacchiego, a potem Capello, Bayern Hitzfelda, Manchester United Fergusona (ten z końca lat dziewięćdziesiątych), Ajax van Gaala, także Barcelona Cruyffa nie sięgnęły jednak tego poziomu.

Zdaje się, że brzmi to jak nekrolog. W sumie nic dziwnego: jestem już w wieku, w którym coraz częściej zaczyna się chodzić na pogrzeby. Ostatni akapit zamykam jednak z poczuciem, że przed tygodniem w Monachium i dziś w Barcelonie obserwowaliśmy nie tylko zmierzch i koniec, ale także ewolucję i rozwinięcie. Wszystkich opinii o tym, że Barcelona zabrnęła w ślepą uliczkę, że fetyszyzowała posiadanie piłki, że tiki-taka była irytującą sztuką dla sztuki itd., oczywiście nie kupuję. Nieodłącznym elementem katalońskiego stylu – tego, który nauczyliśmy się kochać i podziwiać, a jeśli nasze drużyny grały przeciwko Barcelonie, także się lękać – był przecież pressing. Pressing, którego w starciach z Bayernem dramatycznie brakowało i którego fenomenalny popis dali właśnie przyszli podopieczni szkoleniowca, który był w ciągu ostatnich dwóch dekad symbolem tej drużyny – na boisku i na ławce.

Piłka nożna nieustannie się rozwija. Strasznie jestem ciekaw, jak będzie wyglądał Bayern Pepa Guardioli – nawet jeśli także jego za kilka lat ktoś (Barcelona?) równie brutalnie będzie detronizował.

Rozchełstany Real

Może gdyby Higuain trafił w trzeciej minucie… Może gdyby zamiast niego od początku zagrał Benzema, autor gola i asysty, zmuszający po drodze Weidenfellera do kapitalnej interwencji… Może gdyby po kilku minutach nadmiernej swobody zostawianej Ozilowi, Borussia się nie ogarnęła, a Gundogan nie wrócił do poziomu wyznaczonego w trakcie pierwszego spotkania… Może gdyby Hummels stracił raz czy drugi koncentrację, co ostatnio zaczęło mu się zdarzać (nie tylko w pierwszym półfinale)… Może gdyby Jose Mourinho nie wydawał się już spakowany…

Futbol, jasna cholera. Mam nieodparte poczucie, że ostatnie minuty spotkania (zobaczcie, w jakich miejscach operowali wówczas zawodnicy gospodarzy) fałszują jego obraz. Że gdzieś tak od sześćdziesiątej minuty mecz zaczął się obu drużynom dłużyć. Że Borussia czekała na awans, a Real na to, by móc zacząć wszystko od nowa, pod nowym – jak wszystko na to wskazuje – szkoleniowcem. Nic się nie udawało: ani gra skrzydłami, zwłaszcza lewym, gdzie najlepszego z Polaków Piszczka udanie asekurował Błaszczykowski, ani próby rozegrania akcji środkiem, z prostopadłym podaniem do Ronaldo czy któregoś z dwójki Higuain lub wprowadzony w jego miejsce Benzema. Wcześnie wykartkowani Gundogan i Bendner trzymali nerwy na wodzy. Reus pracował za siebie i kontuzjowanego w pierwszej połowie Goetzego. W końcu ten jeden jedyny raz Ozilowi udało się przedrzeć prawą flanką i znaleźć wbiegającego w pole karne Benzemę. To, co działo się potem, nie miało nic wspólnego z taktyką – padł drugi gol, było blisko trzeciego i kolejnego dowodu potwierdzającego tezę, że w piłce nożnej możliwe jest absolutnie wszystko.

Potrzebowaliśmy tego skoku adrenaliny, skoro nie dostarczył nam jej nieskuteczny dziś Lewandowski, ale skoro już emocje opadły, zauważmy, że Real grał bardzo słabo. Xabi Alonso? Mesut Ozil? Angel di Maria? Cristiano Ronaldo? Gonzalo Higuain? Trudno wskazać zwycięzcę rywalizacji na najbardziej niewidoczną z kastylijskich gwiazd. Trudno nie zauważyć rozchełstania w rozegraniu: nie było to z pewnością kopiowanie Barcelony, polegające na próbie zdominowania rywali w posiadaniu piłki. Co to było? Zapewne fakt, że ostatnie dziesięć minut meczu wyglądało tak, jak wyglądało (zobaczcie strzały na bramkę gości, do 80. minuty i po niej), spowoduje, że pytanie to nie wybrzmi z taką siłą. Co do mnie powiem tylko, że z graczy Realu podobali mi się wyłącznie Diego Lopez i elegancki jak w londyńskich czasach Luka Modrić. Mało.

Niemcy ponad wszystko? Tych statystyk jeszcze nie podawałem: z 18 klubów Bundesligi 14 przynosi zyski, trzymając w ryzach zarówno budżety płacowe, jak ceny biletów na mecze. Stadiony pękają w szwach, sztaby szkoleniowe emanują świeżością myśli, piłkarze są dodawani do ulubionych przez media i kluby z całej Europy. Wiem, że medialne narracje z tego spotkania zdominuje spodziewany powrót Jose Mourinho na Stamford Bridge, ale jeśli Roman Abramowicz oglądał starcia Realu z Borussią Dortmund – nie tylko w półfinale, również podczas rozgrywek grupowych – powinien się zastanowić, czy nie lepiej zadzwonić do Dortmundu. Czar prysł, Jose. Nie jesteś już taki znów wyjątkowy. Nie jesteś już zwycięzcą. Narzekając na sędziów i dziennikarzy, nieznośnie się powtarzasz. Zaczynasz nas nudzić, po prostu. Tym bardziej, że owszem: jest trener, który czaruje Europę tak jak ty w czasach Porto.

Nazywa się Jurgen Klopp.