Upierałem się przed sezonem, że Chelsea pod Jose Mourinho powinna zostać mistrzem Anglii już w tym sezonie i mimo czarów, odprawianych coraz częściej przez Manchester City, i mimo imponującej wciąż regularności Arsenalu (z Newcastle zdołali wygrać bez Ozila i Ramseya…), zamierzam upierać się nadal. Niby jej obrońcom ciągle zdarza się popełniać błędy, niby jej napastnicy rzadko strzelają bramki, niby podczas wyjazdowych meczów z najgroźniejszymi rywalami grają na asekuranckie 0:0, niby wiele jej spotkań kończy się zwycięstwami wymęczonymi, z jednobramkową przewagą, ale zważywszy na szerokość składu (genialny w poprzednich sezonach Mata wciąż na ławce…), idealną proporcję rutyny i młodości, głodu wygrywania i wiedzy, jak to się robi, a także ze względu na skalę niekwestionowanych kompetencji trenera, niewygranie ligi w maju 2014 uznam za porażkę. Zwiększająca się z każdym tygodniem ostrość języka Jose Mourinho zdaje się mówić, że i on poczuł krew rywali…
Składając sobie i Wam życzenia świąteczne wspomniałem o trenerze Chelsea w kontekście klasy podejmowanych przezeń polemik, a ten i ów z uczestników blogowej dyskusji poczuł się tym dotknięty. Chcę więc przypomnieć, że po meczu z Arsenalem Mourinho mówił o „płaczących” obcokrajowcach, a dziś także strzelał z podobnych armat (zawsze trafiających do przekonania angielskich mediów), mówiąc o swoim poczuciu odpowiedzialności za brytyjskie cnoty i niechęci, jaką żywi do symulantów. Do tej ostatniej kategorii zaliczył rzecz jasna Luisa Suareza, który po wejściu Eto’o padał na murawę „jakby go ktoś zastrzelił” albo jakby uprawiał „akrobatyczne skoki do wody”.
Powiedzmy więc od razu, że faul na Urugwajczyku był ewidentny, a niepodyktowania jedenastki nie sposób usprawiedliwiać tym, że akcja wychodziła już z pola karnego i nie było bezpośredniego zagrożenia bramki (serio: spotkałem takie wpisy na Twitterze, i to pochodzące od wybitnych skądinąd dziennikarzy). Powiedzmy też, że Eto’o mógł wylecieć już w pierwszej połowie za ostre wejście w Hendersona, a w drugiej połowie czerwone kartki mogli obejrzeć zarówno faulujący Lucasa Oscar, jak samemu wymierzający sprawiedliwość Oscarowi Lucas. Jakimikolwiek kaskadami słów próbowałby to przykryć Jose Mourinho, decyzje Howarda Webba pomogły jego drużynie.
A przecież po zwycięstwie nad Liverpoolem mógłby po prostu chwalić swoich piłkarzy. Tak dobrze grającej Chelsea jak dziś w pierwszej połowie jeszcze w tym sezonie nie oglądaliśmy: właściwie to niewiarygodne, że w takim momencie roku, w samym środku świątecznej zgęstki spotkań, stać ją było na taką intensywność walki o piłkę. Druga linia Liverpoolu, niedawno masakrująca Tottenham i walcząca jak równa z równą z Manchesterem City, praktycznie nie istniała w zderzeniu z pressingiem, w którym pracowali nie tylko Lampard i Luiz, ale także świetny dziś Willian i tradycyjnie świetny Oscar (zobaczcie, ile piłek odebrali). Nawet Eto’o tym wejściem w Hendersona pokazał, że próba odbioru i uprzykrzenia życia rywalowi była zadaniem wszystkich członków drużyny; zadaniem, z którego świetnie się wywiązali. Suarez prawie nie otrzymywał podań, a jeśli już, to z dala od bramki i bez szans na rozpędzenie się, podobnie odcinani i osaczani byli Sterling i Coutinho. Obrazek, ilustrujący przejęcia piłki w wykonaniu zawodników Chelsea, zdaje się przedstawiać mur, ustawiony jeszcze na połowie rywala. Charakterystyczne, że po szybkim objęciu prowadzenia Liverpool nie był w stanie spokojnie rozgrywać piłki, czyhając na okazję do kontry. Bramka wyrównująca była może dziełem przypadku – Hazard doskoczył do piłki odbitej od Sakho, ale też: nikt z pomocników gości za Belgiem nie nadążył. Gol numer dwa to już piękna zespołowa akcja z udziałem Luiza, Azplicuety i Oscara, nawet jeśli można dyskutować, czy Mignoletowi nie zabrakło siły w rękach, by wypchnąć na róg uderzenie Eto’o.
Po przerwie Liverpool wrócił do gry, ale do wyrównania nie doszło: Chelsea broniła się umiejętnie (te wszystkie rzuty wolne, zdobywane w końcówce daleko na połowie Liverpoolu…) i miała większe możliwości manewru przy wykruszających się z powodu kontuzji zawodnikach (nie żebym chciał w tym momencie otwierać kolejną jałową dyskusję na temat konieczności przerwy zimowej w Premier League, ale policzcie, ilu piłkarzy z drużyn, którym kibicujecie, kontuzjowało się właśnie w ciągu ostatnich kilkunastu dni…). Lampard zmieniony przez Mikela, Ivanović przez Cole’a, Eto’o przez Torresa – wszystko to brzmi dużo lepiej, niż wymiana Allena na młodego Brada Smitha z Australii…
Wiele słów wypowiedziano w ostatnich miesiącach o bajecznym Arsenalu i bajecznym MC, sporo napisano także o przełomowym sezonie Liverpoolu i głęboko rozczarowującym Tottenhamu i MU (zabawne, że drużyny z Old Trafford i White Hart Lane dzielą w tabeli zaledwie dwa punkty do piłkarzy z Anfield Road…). Gra Chelsea do zachwytów nie skłaniała, o przełomie mówić nie pozwalała, choć oczywiście o głębokim rozczarowaniu nie mogło być mowy. Po prostu: Jose Mourinho robił swoje i jestem dziwnie spokojny, że będzie robił swoje do maja.