Smutny jak kibic

Najpierw myślałem, że z klasyka ten mecz będzie miał tylko konieczność gry w ulewnym deszczu: Szwajcarzy pokazali się z tak dobrej strony w pierwszym spotkaniu, że nie chciałem sobie robić złudzeń. Potem, w miarę jak Tottenham obejmował prowadzenie, tracił je, przegrywał i doprowadzał do wyrównania, w miarę, jak musiał się rozpaczliwie bronić po czerwonej kartce Vertonghena, żeby doprowadzić do rzutów karnych, niechętnie, ale jednak dawałem się ponieść atmosferze. Zapominałem o wszystkich pretensjach, jakie miałem do Andre Villasa-Boasa po przeczytaniu składu na ten mecz i w jego trakcie. Zapominałem o wszystkich poprzednich doświadczeniach klubu z rzutami karnymi – sześć kolejnych podejść było wszak nieudanych, a ostatni raz powiodło się 19 lat temu. Zaczynałem fantazjować: o ataku w ostatniej minucie, uderzeniu Huddlestone’a zza pola karnego, dobitce i hat-tricku Dempseya…

Teraz jednak muszę napisać, że nie wszystko to było potrzebne. Że gdyby w bramce zagrał obdarzony lepszym refleksem, a nade wszystko szybciej ruszający z linii Lloris, oba gole dla Bazylei zapewne by nie padły, a być może nie byłoby również faulu Vertonghena i aż tylu trafień Szwajcarów w serii jedenastek. Że współodpowiedzialny za utratę pierwszej bramki Dembele ewidentnie powinien w tym meczu odpoczywać, a znakomicie podający dwaj Tomowie, Carroll i Huddlestone, powinni pojawić się na boisku wcześniej. Że za mało, jak na mokrą nawierzchnię i umiejętności zawodników drugiej linii, próbowano strzałów z dystansu…

Owszem, były też w meczu pozytywy. Dobrze operujący piłką Lewis Holtby – konsekwentnie przyspieszający grę, szukający klepki, widzący kolegów i widziany przez nich (93 proc. celnych podań, trzy wykreowane szanse, a do tego sześć udanych wślizgów i sześć przechwytów!). Skuteczny znów Dempsey. Heroiczny Dawson (wybicie w 113. minucie, ratujące drużynę w beznadziejnej sytuacji, było jednym z wielu – spójrzcie na obrazek). Opanowany Carroll, w którego przypadku na wyróżnienie zasługuje nie tylko precyzja podań, ale także wślizgów (trzy w wykonaniu młodego rezerwowego, dodajmy dwa przechwyty). Świetne momenty gry w osłabieniu, kiedy udawało się przetrzymać piłką na połowie Szwajcarów i niepokoić ich stałymi fragmentami gry. Czy tak hartowała się stal, pytałem sam siebie, nieszczęsne dziecko PRL-u, w połowie dogrywki i potem – patrząc na wypluwającego sobie płuca Sigurdssona, który w sto dziewiętnastej minucie próbował jeszcze raz pociągnąć do przodu? Typowy ze mnie kibic, pełen nadziei i złudzeń, później zaś smutny i wyrzucający sobie, że kolejny raz dał się nabrać.

Jeśli nawet stal się hartowała, to okoliczności jej rozhartowania były wyjątkowo bolesne. Żal zwłaszcza czekającego na przełamanie Huddlestone’a, który podczas wielomiesięcznego leczenia kontuzji rozpoczął zbiórkę pieniędzy na cele dobroczynne, deklarując równocześnie, że do chwili, gdy strzeli następnego gola dla Tottenhamu, nie będzie się strzygł, i którego rola na boisku zmieniła się dramatycznie po wyrzuceniu Vertonghena, bo zamiast rozdzielać piłki musiał teraz stanąć na środku obrony. Dlaczego podczas serii jedenastek nie zdecydował się na uderzenie z całej siły?

W przypadku Adebayora żal nie tyle jego samego, co drużyny, która przecież w najbliższych tygodniach będzie potrzebowała napastników zdrowych i pewnych siebie. W ostatnich tygodniach piłkarz z Togo zaczął wreszcie trafiać, uciszając krytyków – ale nonszalanckie wykonanie jedenastki w ćwierćfinale Ligi Europejskiej krytyków pobudzi do ataków jeszcze gwałtowniejszych.

I co teraz? Miałem robić korektę książki, ale… oglądałem mecz. Drużyna pokazała charakter, ale… przegrała. W gruncie rzeczy pogodziłem się już z piątym miejscem na koniec sezonu, ale… ostatnią nadzieję pokładam w kalendarzu gier Chelsea. Wolałbym, żeby w tym pucharze ogrywali się rezerwowi, ale… miło mi czytać komplementy pod adresem AVB za to, że zdecydował inaczej. Jestem jak typowy kibic, głupi i smutny.

PS Od przedwczoraj można mnie znaleźć także na profilu FB książki i bloga „Futbol jest okrutny”. Lubcie, czytajcie i dyskutujcie – zapraszam.

Cud? Jaki cud?

W koszykówce na przykład, albo w rugby, lepszy zespół prawie zawsze wygrywa. To po prostu niemożliwe, żeby przez cały mecz się bronić, a potem nagle rzucić do kosza albo zdobyć przyłożenie po jednej kontrze.” (Jonathan Wilson, „Blizzard”)
To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach.” (Mariusz Czubaj, Jacek Drozda i Jakub Myszkorowski, „Postfutbol”)
Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon.” (Michał Okoński, „Futbol jest okrutny”)

W gruncie rzeczy nie rozumiem, skąd wzięła się ta ekscytacja – przecież mecz, który oglądaliśmy wczoraj w Dortmundzie, nie miał w sobie nic z cudowności. Fakt, że drużyna będąca do 91. minuty poza burtą europejskich rozgrywek zdobyła dwa gole w doliczonym czasie gry, należy do futbolowej normy dokładnie tak samo jak to, że człowiekiem, który dał Borussi awans, był może najsłabszy w drużynie Santana. A przede wszystkim to, że jego gol padł po podwójnym spalonym. Pamiętacie Drogbę, wrzeszczącego coś o „pieprzonej hańbie”? Mówią wam coś nazwiska Ovrebo, Stark czy Frisk?. „Wielka Malaga cierpi. To okrutny cios, sędziowska kradzież. Ta porażka jest gorzka, okrutna i niesprawiedliwa. Po zagraniu znakomitego meczu na obcym stadionie przeciwko wielkiemu zespołowi zostaliśmy pokonani w doliczonym czasie gry, a druga bramka padła po ewidentnym spalonym. To żałosne, niewiarygodne, okrutne, niesprawiedliwe, a nawet nieludzkie” – czytam w prasówce lamentację lokalnego „Diaro Sur”, i mam wrażenie, że wystarczy podmienić klub i tytuł prasowy, żeby mieć jedną z najbardziej uniwersalnych fraz w – cokolwiek emocjonalnym, zgoda – sportowym dziennikarstwie. Sam piszę tego bloga zaledwie pięć lat, jako człowiek oglądający głównie Premier League mam ograniczone pole obserwacji, a wydaje mi się, że podobne scenariusze opisywałem kilkadziesiąt razy.

Pamiętacie oczywiście Manchester United z Bayernem w 1999 roku. A Bayern z Getafe w 2008? Manchester City z QPR w 2012? Błędy sędziów, gole w końcówkach albo zwariowane pościgi, w których drużyna prowadząca 4:0, trwoni przewagę w kilkanaście minut (Arsenal-Newcastle, Niemcy-Szwecja)? Z najnowszej historii Tottenhamu wyjmuję pierwsze z brzegu porażki z Kaiserslautern, MU (z 3:0 na 3:5), MC (z 3:0 na 3:4, w dodatku goście grali w dziesiątkę), ale też zwycięstwo 3:4 z West Hamem, z gradem bramek dla obu drużyn w końcówce – na minutę przed końcem „Młoty” prowadziły 3:2, albo mecz z Chelsea, wyprowadzony z wyniku 1:4 na 4:4. Z dziejów MU, oprócz pamiętnego finału Ligi Mistrzów, choćby pojedynek z MC, z września 2009 (gol Owena na 4:3 w 96. minucie), albo mecz z Sheffield Wednesday, z kwietnia 1993 (Bruce na 2:1, również w 96. minucie) czy z Aston Villą, z kwietnia 2009 (Macheda na 3:2, w 93. minucie), ale też ubiegłoroczne spotkanie z Evertonem, gdzie z 4:2 dla Czerwonych Diabłów w ostatnich minutach zrobiło się 4:4, a i tak Ferdinand miał jeszcze szansę na zwycięskiego gola. Nawet Arsenal ograł niedawno Reading w Pucharze Ligi 5:7, strzelając bramki w 47. minucie pierwszej połowy, 89. i 95. minucie spotkania (na 3:4 i 4:4), a potem – już w dogrywce – w 121. i 122. minucie (na 5:6 i 5:7)…

Całą książkę o tym napisałem. „Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon. Nawet kiedy klasowa drużyna prowadzi 3:0, ostateczny wynik nie jest przesądzony. Owszem, finały Champions League ze Stambułu, kiedy Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce przegrywał z Milanem właśnie trzema bramkami, czy z Monachium, kiedy MU odrobił straty w starciu z Bayernem, przeszły do historii, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, lecz dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Kibice wiedzą, że podobnie może być w każdym meczu. »Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0« – mówią między sobą, zagrzewając drużynę do strzelenia trzeciej bramki. Kiedy udaje się strzelić trzecią, modlą się, by w ciągu paru następujących po niej minut nie stracić gola, bo wtedy już na pewno rywale złapią wiatr w żagle i zacznie się wielka gonitwa. A jeśli nawet ten scenariusz się nie spełni, z łatwością potrafią się wczuć w fanów przegrywającego zespołu, gorzko wyrzekających, że ich ulubieńcy, uczciwszy uszy, nie mają jaj. Przecież przy spełnieniu odpowiednich warunków, leżących skądinąd poza sferą techniki indywidualnej piłkarzy czy strategii trenerów, a zamykających się w trójkącie: odporność psychiczna – wiara w siebie – wola zwyciężania, odwrócenie każdego wyniku w piłce jest możliwe nawet w ekstremalnie krótkim czasie”.

Nie, na cytowaniu samego siebie nie poprzestanę. Przeczytałem bloga Michała Pola, w kontekście sędziowskich błędów (puszczenie tego spalonego nie było jedyną grubą pomyłką w tym spotkaniu) apelującego do UEFA o „ogarnięcie się”, przeprowadzenie śledztwa itd. Moją uwagę zwróciła jednak przede wszystkim obserwacja, że odkąd pojawili się sędziowie zabramkowi prowadzenie spotkań jest gorsze, bo główny spycha na nich część odpowiedzialności i gorzej ustawia się na boisku. Zamiast ekscytować się „cudem”, który okazał się jeszcze jednym przykładem futbolowej normy, porozmawiajmy o sędziowaniu.

PS Jest jednak jeszcze post scriptum: na 10 minut przed końcem spotkania Bayern-MU w 1999 r. Hitzfeld zdejmuje z boiska najbardziej doświadczonego w drużynie Matthäusa. Wcześniej, przy rzutach rożnych Manchesteru, to Matthäus stoi przy słupku bramki Kahna i organizuje pułapki ofsajdowe. W końcówce miejsce przy słupku zajmuje rezerwowy Scholl; zagapia się i strzelający wyrównującego gola Sheringham nie jest na spalonym. Ściągając Matthäusa, Hitzfeld popełnia błąd, który kosztuje go zwycięstwo (podobny błąd popełniają piłkarze QPR w meczu z MC, w ostatniej kolejce sezonu 2011/12 – po utracie gola i rozpoczęciu gry od środka wykopują piłkę w aut, zamiast próbować wymiany kilku podań i zarobienia parunastu sekund).

Na 5 minut przed końcem spotkania Borussia-Malaga Klopp zdejmuje z boiska grającego w pomocy Gundogana, wprowadza jego miejsce obrońcę Hummelsa i deleguje Santanę do gry z przodu. Hummels zaczyna zagrywać długie piłki w pole karne Malagi (zobaczcie na załączony obrazek), świetna do tej pory defensywa – siedem udanych pułapek ofsajdowych – zaczyna się gubić się pod naciskiem gospodarzy. W 91. minucie podanie Hummelsa znajduje Suboticia, jest zamieszanie, w którym uczestniczy także Santana, a w końcu piłkę do siatki wpycha Reus. Gospodarze łapią wiatr w żagle, goście panikują, sędzia się myli, co już powiedzieliśmy powyżej, ale Łukasz Godlewski ma rację: nie sposób rozmawiać wyłącznie o błędach sędziów.

Agueroooooo!

Tak, oczywiście, Manchester United praktycznie jest już mistrzem Anglii. Tak, oczywiście, równie słabego mistrza Anglia dawno nie miała. Ilustracji tez tezy znalazłoby się dużo więcej niż tylko dzisiejsza, i nawet nie trzeba sięgać aż do Ligi Mistrzów – także w Premier League meczów, w których sir Alex Ferguson dawał się przechytrzyć rywalom, znalazłoby się trochę, o czym jako kibic drużyny, która zdobyła w dwumeczu z MU aż cztery punkty, mogę zaświadczyć z łatwością.

Najprościej symbolem tej słabości uczynić Wayne’a Rooneya i zapytać dlaczego piłkarz ten od tak dawna nie strzelił gola rangi dzisiejszego trafienia Sergio Aguero. Nie klasy tego trafienia (i poprzedzającego je biegu, z przyklejoną do nogi piłką i trzema zamachami, na które nabierali się mijani po drodze gracze gospodarzy) – tej mógłby Argentyńczykowi pozazdrościć jego najgalaktyczniejszy kolega z reprezentacji – ale znaczenia właśnie. Mamy oto mecz, w którym drużyna potrzebuje błysku geniuszu jednej ze swoich ikon… Gdybyż tylko ta ikona nie była tak cholernie ociężała…

Akurat Rooney wróci do formy po wakacjach, nie mam co do tego wątpliwości – tak samo jak nie mam wątpliwości co do tego, że jutrzejsze media nie zostawią na nim suchej nitki. I chyba także co do tego, że Roberto Mancini pozostanie trenerem Manchesteru City również w kolejnym sezonie – bo jak już wspomnieliśmy angielską prasę, to wypada powiedzieć, że w tych dniach wyssała z palca m.in. tezę, iż jeśli menedżer MC przegra te derby, będzie musiał odejść. Jasne, że skala wydatków, które wiązały się z wygraniem przez ten klub mistrzostwa Anglii, jest na tyle bulwersująca, iż trudno myśleć o jego właścicielach z sympatią. A przecież akurat w kwestii polityki personalnej nie sposób odmówić szejkom zdrowego rozsądku: kiedy już komuś powierzyli drużynę, są cierpliwi i konsekwentni, nawet Marka Hughesa trzymali dłużej, niż było trzeba.

Dziś Roberto Mancini dał radę po raz kolejny. Już w pierwszej połowie – niezwykle otwartej, co jednak nie dziwiło, zważywszy na tendencje MU do gry z kontrataku, podobieństwo ustawienia obu drużyn i inteligencję, z jaką tacy Silva czy Welbeck potrafili uwalniać się spod opieki kryjących ich zawodników (czasami wyglądało to jak starcie drużyn grających w ustawieniu 4-2-4) – piłkarze MC grali szybciej i podawali celniej, parę razy pozostając tak naprawdę o centymetry w skuteczności ostatniego podania. W drugiej połowie podkręcili jeszcze tempo, zmusili Ryana Giggsa do błędu i wyszli na prowadzenie do uderzeniu niezłego skądinąd Milnera. United wprawdzie szczęśliwie wyrównało, po rzucie wolnym van Persiego, samobójczym trafieniu naciskanego przez Jonesa Kompany’ego i przy nadmiernej chyba bierności Harta. Później jednak… Zachwycaliśmy się ostatnio fenomenalną postawą Carricka w tym sezonie, ale przyznacie chyba, że ani on, ani Giggs nie byli w stanie narzucić rytmu gry, a przestrzeń, jaka otwierała się za ich plecami dla Silvy, Nasriego, a w końcu Aguero, prosiła się o nieszczęście. Dlaczego Giggsa nie zastąpił Cleverley, póki jeszcze nie było za późno?

Od analizy taktycznej mamy Michaela Coxa. To, co wydarzyło się na 12 minut przed końcem meczu, wybiło się wszakże ponad strategiczne niuanse: było błyskiem geniuszu. Oto Yaya Toure znalazł w końcu przed polem karnym Sergio Aguero – będącego ponoć nie w pełni sił i dlatego zaczynającego na ławce zawodnika, którego podobny gol, choć strzelony innemu rywalowi, strącił MU w otchłań w ostatniej minucie ostatniej kolejki ostatniego sezonu. Później zaś… nic się nie stało. Żadnego Fergie Time, żadnego szalonego pościgu Czerwonych Diabłów. Mancini miał rację, kiedy mówił przed meczem, że problem z MU to problem ze strachem, jaki się odczuwa grając przeciwko tej drużynie, i że jeśli ów strach uda się opanować, to…

Nie taki Diabeł straszny, jak go malują.

PS Zapraszam na profil facebookowy mojego bloga i mojej książki. Tam też, mam nadzieję, będzie się dało podyskutować, wrzucić ciekawego linka, podzielić się informacją. Nie tylko dla piłkoholików, mam nadzieję.

Precz z piłką nożną

Do premiery książki miesiąc, więc liczę na Waszą wyrozumiałość: powoli wszystko zaczyna mi się z nią kojarzyć. Inna sprawa, że promowana jest m.in. frazą: „Wiecie, jak to jest żyć z perspektywą wykitowania podczas meczu, w dodatku perspektywą naukowo potwierdzoną? Dlaczego ministerstwo zdrowia, a niechby nawet ministerstwo sportu nie informuje, że oglądanie Tottenhamu może być przyczyną wielu groźnych chorób?”. Kiedy ćwierknąłem po meczu, że jestem umęczony kibicowaniem tej drużynie, mój tajmlajn zaczął się uginać od podobnych wyznań fanów Liverpoolu, Newcastle, Reading, a nawet Chelsea i Arsenalu. „Ja się dzisiaj tyle nacierpiałem, że nie zauważyłem słońca, które ponoć wylazło, jak ludzie wkoło gadają. Precz z piłką nożną” – dopisał się Rafał Stec. „Naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku meczu” – to niezawodny w tym kontekście Nick Hornby. Spotykałem wiecznie sfrustrowanych kibiców Barcy i Realu, MU i MC, Chelsea i Arsenalu (choć dziś przede wszystkim nie chciałbym być w skórze fanów QPR, które przez dobrą godzinę grało w dziesiątkę, wyszło na prowadzenie na pięć minut przed końcem po pięknym golu Remy’ego i straciło zwycięstwo w 94. minucie; o tym, co się wydarza w „Fergie Time”, też nastukałem całkiem sporo). Za każdym razem kontekst był zapewne inny – gdzieś niewygrana drugi raz z rzędu Liga Mistrzów, gdzieś przedwczesne odpadnięcie z tejże, gdzieś wypuszczona szansa na mistrzostwo, gdzieś zastąpienie wystarczająco dobrego trenera trenerem, który okazał się beznadziejny, itd., itp. – samą wyliczanką powodów do utyskiwania na pieski los kibica mógłbym zająć Wam resztę wieczora.

Może zresztą nie ma powodów do aż takiego desperowania. Tottenham grający z Evertonem bez Bale’a, Lennona i Defoe’a; grający kilkadziesiąt godzin po wyczerpującym spotkaniu z FC Basel, w którym również trzeba było gonić wynik, zdołał zremisować mecz, o którego wynik drżałbym także przed rozpoczęciem sezonu. Owszem: żegnam się od jakiegoś czasu z marzeniami o powrocie do Ligi Mistrzów, ale nie z powodu remisu z Evertonem. Punkty, których zabraknie, potracono już na starcie rozgrywek – zwłaszcza w ostatnich minutach meczów z Newcastle, WBA, Norwich… Jeżeli z czegoś się składa klubowe DNA, to właśnie z trwonienia ciężko zazwyczaj wypracowywanej przewagi i wywracania się na ostatniej prostej. „Okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna obejmuje prowadzenie – zapisałem w innym miejscu książki – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało”. Nic dziwnego więc, że gdy dzisiejszego popołudnia Adebayor wyprowadził drużynę na prowadzenie już w 34. sekundzie, strzelając najszybszego gola w tym sezonie Premier League, moje nienajlepsze przeczucia co do wyniku końcowego jeszcze się pogorszyły. „Oczywiście za wcześnie”, pomyślałem…

Miałem jednak nie desperować. Miałem zauważyć np., że mimo wspomnianych wyżej nieobecności i zmęczenia, drużyna radziła sobie nieźle. Że Adebayor – wreszcie! – zaczął trafiać i generalnie grać coraz lepiej. Że za jego plecami bardzo przyzwoicie radzili sobie również skuteczny ostatnio Sigurdsson, a zwłaszcza Lewis Holtby, którego skuteczność podań – 92 proc. – musiała imponować, zważywszy na fakt, ile z nich służyło przyspieszaniu gry i było odgrywanych bez przyjęcia. Że w ogóle statystyki wyglądały nieźle: posiadanie piłki 62-38, podania: 516-309, precyzja tychże: 87-69, strzały 20 (w tym celnych 7) do 9 (celnych 4). Ależ te statystyki potrafią kłamać… Jeśliby je pominąć, należałoby z tego spotkania zapamiętać ledwo zipiących Dembele i Parkera – niby starających się jak zawsze, ale tym razem o ułamek sekundy spóźnionych z próbą strzału czy podaniem, czego efektem były – również do zapamiętania – te wszystkie malownicze przejawy irytacji Kyle’a Walkera, ganiającego wzdłuż linii bocznej, żeby złapać niecelnie zagrywane piłki, albo rozkładającego bezradnie ręce, bo się podania nie doczekał. Zresztą wśród statystyk należałoby również uwzględnić fatalne rzuty rożne gospodarzy, wyłapywane z jednym wyjątkiem przez Tima Howarda albo wybijane przez obrońców. Jeśli o rzutach rożnych mowa: czyżby Tottenham przestał ćwiczyć obronę przed nimi na treningach? W ostatnim czasie traci w ten sposób gola za golem.

Ach prawda, miałem nie desperować. Wypada docenić walkę do końca. Wypada pochwalić zmiany, których dokonał AVB – ja wiem, że Huddlestone jest wolny i do gry pressingiem nie bardzo się nadaje, ale jeśli chodzi o wizję i zasięg jego podań wciąż pozostaje wśród najlepszych graczy Premier League (a i Tom Carroll nie traci głowy, kiedy ma futbolówkę przy nodze). Ci, którzy buczeli, kiedy Portugalczyk zdejmował Moussę Dembele i wprowadzał na jego miejsce grzejącego ostatnio ławę Anglika, powinni się przyznać do błędu.

Miałem nie desperować także dlatego, że graliśmy z Evertonem – drużyną, która nawet bez Fellainiego i Pienaara potrafi uprzykrzyć życie każdemu. Niezrażeni fatalnym początkiem, wślizg za wślizgiem i podanie za podaniem goście byli jak to zwykle oni: szybsi, agresywniejsi w walce o piłkę, operujący prostszymi środkami. Bramka dla nich wisiała w powietrzu jak Jagielka na ramionach Vertonghena. Mirallas, kolejny, cholera, znakomity Belg, tuż po przerwie strzelił drugą – chciałoby się rzec – w stylu nieobecnego Bale’a. Nieźle radził sobie młody Barkley, asekurowany w drugiej linii przez Heitingę, David Moyes zaimponował wprowadzeniem na drugą połowę Jelavicia, a Anichebe nie odpuścił Dawsonowi ani przez moment (gdyby lepiej strzelał, albo gdyby Lloris nie wykazał się w końcówce klasą, Nigeryjczyk byłby bohaterem meczu).

Że niby miałem nie desperować? Sprawozdawca „Independenta”, jakbyście nie wiedzieli, uznał to spotkanie za jeden z meczów sezonu, ze wszystkim, co najatrakcyjniejsze w Premier League: „Był szybki gol, kontrowersyjny gol, piękny gol i gol w końcówce – pisał. – Obie strony wychodziły na prowadzenie. Futbol był szybki, zacięty, siłowy i waleczny. Było nawet furiackie rzucanie piłką” – to ostatnie w wykonaniu wspomnianego Walkera, po niecelnym podaniu Holtby’ego. Jako arcymistrz złudnych pocieszeń znajduję jednak coś lepszego niż zdania Jacka Pitta-Brooke’a: jak już Arsenal zagra ten mecz zaległy i przeskoczy nas w tabeli – powiadam sobie – to on będzie w mniej komfortowej psychicznie sytuacji ściganego.

Tak czy inaczej, to jeszcze trochę potrwa. Jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że ciągu minionych dwudziestu pięciu lat, ze dwadzieścia trzy razy nie miałem naprawdę udanej końcówki sezonu. Przywykłem, jednym słowem, a jutro – podczas derbów Manchesteru – nie będę musiał o tym myśleć. „Precz z piłką nożną”, dałem tytuł. Najgorsze w kibicowaniu jest to, że nie przetrwa doby.

Pożegnanie z Gallasem

Jednym słowem: koszmar. Nawet nie wynik, który udało się doprowadzić do przyzwoitego, ale jego konsekwencje, które odczujemy w ciągu najbliższych kilkunastu dni. Fakt, że przygoda z Ligą Europejską wciąż się nie skończyła, a przecież i tak się skończy – rozczarowaniem, bo taką przebodli mnie drużyną. Że po odrodzeniu, o jakim mówiło się przy okazji zwycięstwa w Swansea, nie został ślad. Że w obronie wyglądało to tragicznie. Że przed ostatnią batalią o awans do Ligi Mistrzów kluczowi zawodnicy są kontuzjowani.

Tak, wiem: wszyscy rozpisują się teraz o stanie kostki Garetha Bale’a, koszmarnie skręconej podczas jednego z licznych bezproduktywnych zrywów tego zawodnika w trakcie dzisiejszego spotkania; podczas zrywu szczególnie absurdalnego, bo podjętego w 92. minucie, kiedy Tottenham po kontuzji Gallasa grał już w dziesiątkę, a Walijczyk pełnił rolę lewego obrońcy. Łatwo sobie wyobrazić, jak strasznym ciosem dla drużyny i samego piłkarza może być ta kontuzja – w takim momencie sezonu, w życiowej formie, kiedy strzelał gola za golem… Zacznę jednak od Lennona, w poczuciu, że zawodnik ten niesłusznie pozostaje w cieniu słynnego kolegi, a jego praca – także w pressingu i defensywie – wciąż pozostaje niedoceniana. Niewykluczone, że gdyby przy stanie 0:0 Anglik nie zgłosił kłopotów z kolanem, ten mecz wyglądałby inaczej, a gra ofensywna gospodarzy nie opierałaby się wyłącznie na lewej stronie…

Inna sprawa, że nie ofensywa, albo nie wyłącznie ofensywa była dziś problemem. Zazwyczaj nie lubię zbyt prostych odpowiedzi i łatwego zwalania winy za kiepską postawę całej formacji na jednego piłkarza, ale dziś nie potrafię znaleźć innego wytłumaczenia: przyczyną totalnego chaosu w grze obronnej, nieudanych pułapek ofsajdowych, niedogadania, kto kogo kryje podczas akcji i w trakcie rzutów rożnych, był William Gallas. Po piłkarzu tak rutynowanym oczekiwalibyśmy komunikowania się z kolegami, uprzedzania i doradzania, a nie powiększania bałaganu. Znamienne, że pierwsza – po wymuszonym kontuzją zejściu Lennona – zmiana Andre Villas-Boasa polegała na wprowadzeniu Dawsona, który bałagan ten opanował przynajmniej w stopniu podstawowym. Znamienne też, że w końcówce sam Gallas uznał, iż nagrał się już w tym spotkaniu i mimo że limit zmian był wykorzystany, poszedł sobie do szatni zamiast chociaż asystować kolegom. Nie będę płakał, jeśli się okaże, że był to jego ostatni mecz w Tottenhamie.

Kolejny już raz w Lidze Europy AVB postawił na rotację w defensywie, a nie z przodu. Kolejny raz (patrz inny koszmar – rewanżowego meczu z Interem) z opłakanym skutkiem. Naprawdę nic a nic nie przesadzam: gdyby nie kiepska skuteczność Szwajcarów i kilka niezłych interwencji Friedela, goście mogli strzelić w Londynie nawet sześć bramek – podczas gdy Tottenham zmarnował tylko jedną naprawdę dobrą okazję, kiedy w 45. minucie uderzenie Scotta Parkera otrzymało nominację do pudła sezonu. Akcje rozwijały się wolno, brakowało przestrzeni między liniami, brakowało ruchu.

Owszem, byli piłkarze, którzy w tym meczu silnie mi zaimponowali. Nazywali się Marco Streller, Mohamed Salah i Valentin Stocker; wcale bym się nie zdziwił, gdyby w przyszłym roku wszyscy trzej zostali ściągnięci do Premier League (szybkiego Salaha, który ośmieszał zarówno Assou-Ekotto, jak później Vertonghena, oglądało już ponoć Newcastle). Wszyscy trzej mieli udział przy pierwszej bramce, wszyscy dawali się we znaki obrońcom i drugiej linii Tottenhamu. Nie oni jedni: mówiąc, że Tottenham jest faworytem, nie doceniliśmy rywala, zapomnieliśmy o jego występach w Lidze Mistrzów i punktach wyrywanych MU czy Bayernowi. Podczas ostatniego pół godziny, kiedy po zmianach w ustawieniu gości Tottenham nie był w stanie wymienić trzech składnych podań, wielu widzów musiało dojść do wniosku, że tak wymagającego rywala jeszcze w tym sezonie na White Hart Lane nie oglądało.

Co się zaś tyczy gospodarzy… Nienawidzę takich alibi. Nie znoszę mówić o zmęczeniu sezonem i grze w systemie czwartek-niedziela, nie lubię zasłaniać się kontuzjami Sandro, Defoe’a, Lennona, Bale’a albo obniżką formy po wielomiesięcznych przerwach w grze Parkera czy Assou-Ekotto. Wyobrażam sobie jednak, że w niedzielę z Evertonem w drugiej linii zagrają Parker i  Livermore, a przed nimi, nie na swoich pozycjach, Dembele, Sigurdsson i Dempsey… Wyobrażam sobie i przeklinam kibicowski los, którzy zmusi mnie do obejrzenia tego meczu. Do niedzieli zatem. To dopiero będzie koszmar.

Ile Messiego w Barcelonie

1. Wszyscy mówią o kontuzji Messiego, a ja sam nie wiem, czy w rewanżu to Javiera Mascherano nie będzie bardziej brakować Barcelonie (wytęż wzrok i znajdź zdrowego środkowego obrońcę Katalończyków; na razie doliczyłem się Pique). Przyznam zresztą, że sama wiadomość o tej kontuzji podziałała na mnie uspokajająco. Trochę tak, jak z niecelnym podaniem Andrei Pirlo, które dało Bayernowi pierwszego gola w meczu z Juventusem – otrzymaliśmy wreszcie dowód na ludzką naturę Argentyńczyka. W kontekście jego niezwykle długiej serii występów, nieprzerywanych w zasadzie od czasu faulu Ujfalusiego z września 2010, naczytałem się tylu zdumiewających teorii spiskowych: że gra na jakimś tajemniczym, niewykrywalnym podczas kontroli dopingowych koksie, że łyka w przerwie pigułki, że jeszcze w czasach szczenięcych faszerowano go hormonem wzrostu…

Niby lubię, jak ludzie bałwanieją do kwadratu, ale lubię też proste wyjaśnienia bałwańskich teorii, np. takie, że od czasu gdy Pep Guardiola zaczął go ustawiać jako „fałszywą dziewiątkę”, Messi jest mniej narażony na grę w sąsiedztwie ostro grających stoperów (zobaczcie na grafice Opty, gdzie operował najczęściej podczas meczu z PSG), albo że nietypowa budowa ciała powoduje, iż lepiej od rywali utrzymuje równowagę, a w końcu: że dieta bez ukochanych dawniej kanapek z chorizo i napojów gazowanych, za to z większą ilością ryb, zwyczajnie mu służy.

2. Niczego nie wiem o paryskiej diecie Beckhama, ale oglądając statystyki z wczorajszego występu muszę przyznać, że jest niezła. W pierwszej połowie 38-latek przebiegł więcej niż ktokolwiek z pozostałych piłkarzy; kłopot w tym, że w zasadzie na bieganiu się skończyło. Nie było asysty, nie było strzału z wolnego, nie było dośrodkowania na główkę, choć było – zwłaszcza w pierwszej fazie meczu – kilka precyzyjnych, zmieniających stronę gry podań do Jalleta i Maxwella. Chyba jednak nieprzypadkowo PSG zaatakowało energiczniej dopiero po zejściu Anglika i wejściu Verrattiego. Przeciwko piłkarzom tej klasy, co Xavi i Iniesta, nawet młodszy Beckham nie wybiegałby wiele; piszę o nim jedynie dlatego, że był ostatnim przedstawicielem piłkarskiej Anglii w Lidze Mistrzów. Nie licząc sędziego Clattenburga oczywiście.

3. A propos arbitrów. Jak zwykle na tym etapie Ligi Mistrzów, sędziowanie wybija się na plan pierwszy. Gol Ibrahimovicia ze spalonego, podobnie jak wcześniejsze puszczenie gry po zderzeniu dwóch piłkarzy Barcelony wypaczyło wynik i musiało zirytować Tito Vilanovę (powrót na ławkę po dwumiesięcznym leczeniu!), Carlo Ancelotti złościł się z kolei po karnym dla gości – ale w tym przypadku Sirigu ewidentnie zahaczał Sancheza. Dobrze, że na żadnej z ławek nie siedział Jose Mourinho, bo tak mówilibyśmy tylko o sędziowaniu.

4. Barcelona nie wygrała, Barcelona nie zdominowała rywala, Barcelona straciła nie tylko kluczowego zawodnika, ale także bramkę w ostatniej akcji meczu, podczas której nie popisał się jej bramkarz, Barcelona miała kłopoty w defensywie (dawno żaden z rywali nie wystawił przeciwko niej tak ofensywnego kwartetu jak Ibrahimović, Pastore, Moura i Lavezzi) i w ataku (obroną PSG znakomicie dyrygował Thiago Silva). Wniosek? Oni ewidentnie są do ogrania – nawet jeśli jeszcze nie w ćwierćfinale i niezależnie od kwestii, czy Leo Messi będzie zdrów jak ryba.

To potrwa

Osiem kolejek, „osiem meczów finałowych”, jak lubią powtarzać na konferencjach prasowych trenerzy drużyn pogrążonych w kryzysie, a przynajmniej próbujących poradzić sobie z narastającą presją. Po wczorajszych wynikach wiemy przynajmniej jedno: że to jeszcze trochę potrwa. Mówiąc precyzyjniej: potrwa do samego końca, do ostatniej minuty ostatniej kolejki. Nie walka o mistrzostwo i o drugie miejsce wprawdzie, ale o awans do Champions League z całą pewnością. Znakomicie operujący liczbami Andre Villas-Boas ogłosił, że do zajęcia miejsca w pierwszej czwórce potrzeba 70 punktów, ale obawiam się, że źle policzył i że akurat teraz 70 punktów nie wystarczy. Nie mając w tym roku zbyt wielu świątecznych przygotowań zrobiłem sobie rozpiskę meczów, które przyjdzie jeszcze rozegrać Chelsea, Tottenhamowi, Arsenalowi, Evertonowi i Liverpoolowi. W pierwszym podejściu wyszło mi, że piłkarze Villas-Boasa, owszem, wywalczą 70 punktów, ale nie zajmą nawet miejsca piątego – będą punkt za Arsenalem, trzy za Chelsea i sześć za… Evertonem. Potem przestraszyłem się własnej śmiałości i zacząłem prognozy korygować, zwłaszcza w przypadku drużyny z Goodison Park. Część zresztą błyskawicznie skorygowała rzeczywistość: ani zwycięstwa Tottenhamu ze Swansea, ani porażki Chelsea z Southamptonem w swojej rozpisce nie przewidywałem.

Wszystko to potrwa więc do samego końca, igrając z naszymi nadziejami, łudząc, śmiesząc, tumaniąc i strasząc. Negatywną aurę wokół Beniteza, fatalną atmosferę i zanik motywacji w szatni, niepewność związaną z następnym menedżerem (byłżeby to Jose Mourinho?) i liderem drużyny (przedłużą kontrakt z Frankiem Lampardem? przypomną Johnowi Terry’emu, że wciąż potrafi dobrze się ustawiać?) równoważąc niewiarygodnym wciąż potencjałem tej drużyny (Oscar, Hazard, Mata…), jakże często marnowanym przy użyciu wulgarnej taktyki „długa piłka na Fernando”. Pozytywną aurę wokół Villas-Boasa, świetną atmosferę w szatni, życiową formę Garetha Bale’a równoważąc najtrudniejszym wśród drużyn czołówki kalendarzem, kryzysem formy obu napastników i wpisanym w klubowe DNA talentem do wywracania się na ostatniej prostej (AVB mówił coś o „winning mentality”? dawno się tak nie śmiałem). Nieoczywistą aurę wokół Arsene’a Wengera (kolejny sezon bez trofeum, z kolejnymi kwestionowanymi transferami i mnóstwem nieoczekiwanych wywrotek) równoważąc tym, że drużyna pozbierała się po raz kolejny (nawet Gervinho zaczął trafiać), od paru tygodni gra dobrze, a i rywali do końca sezonu ma stosunkowo łatwych…

Arsenal miażdżący Reading, Tottenham dowożący wygraną ze Swansea, Chelsea kapitulująca z Southamptonem – nieoczekiwanie meczem dnia stało się jednak spotkanie Sunderlandu z MU. Spotkanie z podtekstami, bo właśnie tu przed rokiem Czerwone Diabły pożegnały się z mistrzostwem Anglii i tu miejscowi kibice boleśnie upokarzali je wówczas ironicznymi przyśpiewkami. Zarazem: spotkanie w zasadzie bez historii, z odniesionym bez najmniejszego wysiłku zwycięstwem grających bez kilku kluczowych piłkarzy przyszłych zwycięzców Premier League, z jednym zaledwie słabym strzałem gospodarzy na bramkę de Gei. Spotkanie, o którym mówimy ze względu na kolejny w tym sezonie popis gry Michaela Carricka (zobaczcie imponujący diagram podań angielskiego pomocnika), oraz z powodu zwolnienia po jego zakończeniu menedżera gospodarzy, Martina O’Neilla.

W dzisiejszej prasie decyzję tę przyjęto ze zdziwieniem: O’Neill jeszcze w czasach Leicester wyrobił sobie mir wśród dziennikarzy, a i za rywala uchodził niewygodnego. Do czasu. Nienajlepsze pod koniec jego pracy wyniki Aston Villi można było wprawdzie tłumaczyć raptownym zakręceniem przez właściciela klubu kurka z pieniędzmi, ale w Sunderlandzie kurek był odkręcony, a wyników – zwłaszcza jeśli je zestawić z inwestycjami – nie było, podobnie jak nie było też stylu gry. Sunderland O’Neilla był jedną z drużyn grających w Premier League najbrzydziej – i mówiąc to nie mam na myśli wszystkich brutalnych wejść Lee Cattermole’a. Kupiony za 10 milionów Adam Johnson obniżył loty, podobnie jak niezły w pierwszej fazie sezonu Steven Fletcher, sytuacji nie ułatwiły kontuzje – nie tylko tego ostatniego, ale także wspomnianego Cattermole’a. Fatalna seria ośmiu meczów bez zwycięstwa prowokowała reakcję zarządu, zwłaszcza w kontekście kolejnych arcytrudnych spotkań: wyjazdów do Chelsea i Newcastle. Znamy ten sposób myślenia klubowych właścicieli: wyrwać zespół z letargu, potrząsnąć nim i wytworzyć wrażenie nowego początku przez zmianę szkoleniowca… Czasem się udaje, a skoro w Sunderlandzie mają już ponoć upatrzonego następcę (Steve’;a McClarena? Gusa Poyeta? Roberto di Matteo?), i w tym przypadku można powiedzieć, że to jeszcze trochę potrwa. A mówiąc precyzyjniej: potrwa do samego końca, do ostatniej minuty ostatniej kolejki.

Nie będziesz legendą, człowieku

Przyznaję: ostrzyłem sobie zęby na film Marcina Koszałki. Świetny operator i dokumentalista, bezlitośnie pokazujący „życie od kuchni”, obnażający domowe traumy – własne i najbliższych, przyglądający się zmaganiom z chorobą i starością wielkiego aktora Jerzego Nowaka, ale także ekstremalnym doświadczeniom wspinaczkowym Piotra Korczaka – towarzyszył z kamerą piłkarskiej reprezentacji Polski podczas przygotowań do Euro 2012 i w trakcie samego turnieju. „Dopuszczono go najbliżej, jak się da” – słyszeliśmy podczas miesięcy oczekiwań na premierę. W wywiadzie dla „Przekroju” Koszałka podgrzewał atmosferę: mówił o „poczuciu obcości, odrzuceniu, wielkiej samotności” Damiena Perquisa i o ściganiu się z czasem, lęku przed starością (która w przypadku piłkarza przychodzi nadspodziewanie szybko) kolejnego z bohaterów filmu – Marcina Wasilewskiego. Opowiadał o atmosferze szatni, afirmacji męskiego ciała i kulturze maczo, o piłkarzach jako „dorosłych dzieciach”, o byciu wyalienowanym wśród kolegów i wśród tłumów na trybunach. Brzmiało to wszystko bardzo dobrze i dotykało kwestii, którymi od lat się tu zajmujemy. „Wszyscy jesteśmy Koszałkami”, chciałoby się strawestować tytuł tamtego wywiadu – w gruncie rzeczy wszyscy chcielibyśmy być na jego miejscu.

Niestety, po obejrzeniu filmu mam wrażenie lizania cukierka przez szybę. Wysmakowane zdjęcia, mocne efekty dźwiękowe i udane animacje przykrywają smutną prawdę: reżyser nie zebrał tak naprawdę materiału, który wystarczyłby do opowiedzenia o kulisach przygody piłkarskiej reprezentacji Polski z mistrzostwami Europy. W mnóstwo miejsc go nie wpuszczono: inaczej niż np. w dokumencie Canal Plus, którego ekipa towarzyszyła reprezentacji Francji podczas mundialu 1998, nie śledzimy wydarzeń z perspektywy ławki rezerwowych, o szatni nie wspominając. Prawie nie słyszymy Franciszka Smudy, Kuby Błaszczykowskiego i innych liderów kadry; nie dowiadujemy się, jak dyskutują o meczach. Nie dostajemy podstaw do zgadywania, czy czerwona kartka Wojciecha Szczęsnego z Grecją leży u podstaw jego późniejszych słabszych występów w Arsenalu. Owszem, coś widzimy: kadrowiczów bawiących się jak dzieci na PlayStation, Perquisa rozmawiającego z córką na Skypie w hotelowym pokoju, miotającego się od ściany do ściany Wasilewskiego i analizujących przyczyny klęski masażystów (to tu pada wybitne zdanie: „ci, co najwięcej przeżywają, to te »farbowane lisy«…”), albo sypiącego anegdotkami Grzegorza Latę. Ciekawe to, dające do myślenia, ale jak na film o polskiej nadziei i klęsce na Euro – stanowczo za mało.

Za mało również, niestety, jak na osobny film o Perquisie – lub o Wasilewskim. W tej pierwszej historii mamy niemal wszystko, co potrzeba: atak Jana Tomaszewskiego, który nazwał ówczesnego zawodnika Sochaux „francuskim śmieciem”, jego mozolną walkę ze sobą, by wrócić do gry po kontuzji łokcia (świetne zdjęcia, przedstawiające zmaganie z bólem, to jedna z najlepszych stron filmu, pokazująca, ile cierpienia wiąże się z drogą na piłkarskie szczyty; podobne rzeczy udały się Koszałce w „Deklaracji nieśmiertelności”), osobność w reprezentacji – podkreśloną niezłymi scenami z udziałem niemówiących po francusku masażystów, a nade wszystko rodzinne napięcie. Mamy tu ojca, który bił małego Damiena i który przez lata nie potrafił mu powiedzieć, że go kocha, a teraz – przyciskany przez polskiego reżysera – zmaga się z poczuciem winy, i syna, dużego Damiena, który próbuje nie iść w jego ślady. Koszałkowy temat, a zarazem próba pokazania nam-kibicom twarzy idola, odartej z piarowskiego makijażu oficjalnych wypowiedzi nadzorowanych przez klubowego czy reprezentacyjnego rzecznika prasowego; twarzy, na której dostrzec można wtedy życiowe dramaty…

„Niemal wszystko”, napisałem, bo nie mogę pozbyć się wrażenia, że „Będziesz legendą, człowieku” to zaledwie szkic do portretu, kilka maźnięć pędzlem, do których musimy sobie dopowiadać możliwe sensy. Podobnie jest w przypadku Marcina Wasilewskiego – tu mamy temat na opowieść o starzejącym się, niepewnym przyszłości zawodniku (świetny fragment z podsłuchaną rozmową o nadziejach na transfer i komplikacjach ze startem w nowym klubie; przełamanie patosu, z jakim się zwykle mówi o uczestnictwie w wielkim turnieju); zawodniku rozsadzanym przez emocje, a zarazem toczącym heroiczny bój z językiem: walczącym o wysłowienie tych emocji i raz po raz potykającym się o kołaczące gdzieś w głowie gotowe klisze. Słucha się tego z napięciem, z zajęciem patrzy się na podwodne zdjęcia ubranego w reprezentacyjny strój obrońcy Anderlechtu, ale na samodzielny film nie wystarcza.

Niedosyt więc. Ani opowieść o nadziejach i klęsce polskiej reprezentacji, ani odsłonięcie napięć związanych z występami w niej „farbowanych lisów” (temat wciąż żywy po ostatniej kuriozalnej wypowiedzi Zbigniewa Bońka, dotykający także atmosfery wokół Ludovica Obraniaka), ani pogłębiony portret piłkarza. Jako człowiek życzliwy światu wyobrażam sobie, że Koszałka padł ofiarą umowy z PZPN i sponsorami: oczekiwano filmu o kadrze, więc robiąc, co może, pozostał przy tej koncepcji, choć zabrakło mu „mięsa”. Szkoda, bo filmu o Perquisie albo Wasilewskim zapewne nikt już nie nakręci. Miało być jak nigdy, a wyszło jak zawsze.

Łzy kibica

ja, owszem, będę płakał po Queens Park Rangers. Inaczej niż Michał Zachodny, choć – o paradoksie – wychodząc z podobnych przesłanek. Nie ze względu na sentyment do Harry’ego Redknappa, który przecież przyjmując propozycję Tony’ego Fernandesa świetnie wiedział, co robi, a i kontrakt, który wynegocjował, z pewnością do skromnych nie należał. Nie ze względu na grupę zawodników, wśród których wielu zdążyło się wypalić w poprzednich klubach, a ze wszystkich umiejętności związanych z profesjonalnym futbolem przy Loftus Road imponowało jedynie pieczołowitością przy podpisywaniu kwitków z wypłatami. Z pewnością także nie ze względu na ekscentrycznego właściciela, szastającego pieniędzmi populistę, wdającego się z kibicami w niepotrzebne dyskusje na Twitterze. Rzecz w tym, że kiedy myślę o losie takich klubów, wciąż odzywa mi się w głowie wyznanie Davida Conna, skądinąd kibica Manchesteru City, o tym, że w chwili sensacyjnego triumfu tej drużyny w ostatniej minucie ostatniego sezonu, ronił łzy nie tyle wzruszenia z powodu jej powrotu na tron, co „w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.
Chodzi mi więc o ludzi na dobre i złe związanych z klubem; ludzi, którzy odwiedzali Loftus Road może nawet na kilkadziesiąt lat przed pojawieniem się tam Tony’ego Fernandesa z jego górą pieniędzy, lokowanych tak absurdalnie w tygodniówce pana Bosingwy. O ludzi, którzy wiedzą równie dobrze jak Michał Zachodny czy ja, że z takim stosunkiem budżetu płacowego do obrotów, przy takich perspektywach dochodów z innych źródeł niż portfel właściciela (maleńki stadion, marne perspektywy globalnej, komercyjnej ofensywy), jedyną szansą na przetrwanie ich ukochanego klubu jest tenże Tony Fernandes. Nawet przy założeniu, że ziści się scenariusz utrzymania w Premier League (dziś równie prawdopodobny jak to, że Manchester United nie zostanie mistrzem Anglii) i pieniądze z nowej umowy telewizyjnej popłyną jeszcze szerszym strumieniem, obecnego Queens Parku po prostu nie da się prowadzić bez nieustającego wsparcia z kieszeni multimilionera. Co będzie, jeśli poirytowany jakąś jedną czy drugą wpadką, rozczarowany brakiem sukcesów albo cierpiący na skutek biznesowych niepowodzeń na innych frontach Malezyjczyk zakręci kurek z pieniędzmi? Porównanie z Chelsea jest o tyle nietrafione, że Chelsea ma już wystarczającą markę, by dać sobie radę bez Romana Abramowicza…
Rzeczywiście QPR ma wszelkie dane, by powtórzyć los Leeds czy Portsmouth, rzeczywiście jest fatalnie zarządzany, a zimowe zakupy były nie pierwszymi w najnowszej historii klubu aktami paniki, dokładanymi do serii błędów popełnionych latem i w trakcie sezonów poprzednich. Problem w tym, że w razie katastrofy ofiarą tych błędów nie padną ani zawodnicy – chronieni kontraktami, gwarantowanymi dodatkowo przez związek zawodowy, ani Harry Redknapp, który od trudnych pytań wykręci się jednym czy dwoma gorzkimi żartami zza szyby samochodu. Ucierpią kibice. Wciąż pamiętam, że w przypadku takiego Accrington Stanley, które na skutek kłopotów finansowych w 1962 roku musiało wycofać się z rozgrywek ligowych, upadło w 1966 i zostało powołane do życia na nowo przez fanów w 1968 – powrót do profesjonalnej Football League zajął prawie pół wieku.
Myślę o kibicach QPR tym bardziej, że wczoraj nie musieli cierpieć. Występ ich ulubieńców w pierwszej połowie meczu z AV nie był występem drużyny pogrążonej w sytym letargu: napędzani przez Loica Remy’ego i Androsa Townsenda (nie przydałby się Tottenhamowi na skrzydle, gdy kontuzjowany jest Aaron Lennon?) goście mieli co najmniej trzy świetne okazje na podwyższenie prowadzenia, ale Brad Guzan bronił jak natchniony. Swój pierwszy groźny atak Villa wyprowadziła dopiero w 46. minucie i… schodziła na przerwę nie pamiętając już o tym, jak wcześniej była łomotana. Przeziębiony Zamora nie wrócił na drugą połowę, a wraz z nim ulotniła się także koncepcja gry, w której będącego na szpicy Anglika wspierała wspomniana dwójka, wraz z resztą drużyny aktywnie angażująca się także w pressing. Teraz Queens Park postawił na grę z kontry, zawodnicy cofnęli się na własną połowę, boczni obrońcy AV zyskali więcej miejsca, z czasem robiło się także coraz bardziej nerwowo… Kiedy się mówi o odpadnięciu angielskich drużyn z Ligi Mistrzów, warto mieć w tyle głowy mecze takie jak ten: emocjonujące do granic możliwości, ale budujące napięcie na kaskadzie pomyłek. Zawodników Aston Villi usprawiedliwia przynajmniej młody iek…
A skoro wspomnieliśmy o Lidze Mistrzów bez Anglików (Beckhama wyjąwszy): to jeden z licznych tematów niepodjętych w ciągu minionego tygodnia. Konklawe i przyspieszony termin druku nowego numeru „TP” kosztowały mnie nienapisane blogi o meczach Barcelony z Milanem i Bayernu z Arsenalem (za nieobejrzane spotkanie Inter-Tottenham jestem właściwie wdzięczny), a stan, w jakim się obecnie znajduję, przypomina nieco stan Tottenhamu po porażce z Fulham na własnym boisku. Muszę się otrząsnąć.

A ja, owszem, będę płakał po Queens Park Rangers. Inaczej niż Michał Zachodny, choć – o paradoksie – wychodząc z podobnych przesłanek. Nie ze względu na sentyment do Harry’ego Redknappa, który przecież przyjmując propozycję Tony’ego Fernandesa świetnie wiedział, co robi, a i kontrakt, który wynegocjował, z pewnością do skromnych nie należał. Nie ze względu na grupę zawodników, wśród których wielu zdążyło się wypalić w poprzednich klubach, a ze wszystkich umiejętności związanych z profesjonalnym futbolem, przy Loftus Road imponowało jedynie pieczołowitością przy podpisywaniu kwitków z wypłatami. Z pewnością także nie ze względu na ekscentrycznego właściciela, szastającego pieniędzmi populistę, wdającego się z kibicami w niepotrzebne dyskusje na Twitterze. Rzecz w tym, że kiedy myślę o losie takich klubów, wciąż odzywa mi się w głowie wyznanie Davida Conna, skądinąd kibica Manchesteru City, o tym, że w chwili sensacyjnego triumfu tej drużyny w ostatniej minucie ostatniego sezonu, ronił łzy nie tyle wzruszenia z powodu jej powrotu na tron, co „w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.

Chodzi mi więc o ludzi na dobre i złe związanych z klubem; ludzi, którzy odwiedzali Loftus Road może nawet na kilkadziesiąt lat przed pojawieniem się tam Tony’ego Fernandesa z jego górą pieniędzy, lokowanych tak absurdalnie w tygodniówce pana Bosingwy. O ludzi, którzy wiedzą równie dobrze jak Michał czy ja, że z takim stosunkiem budżetu płacowego do obrotów, przy takich perspektywach dochodów z innych źródeł niż portfel właściciela (maleńki stadion, marne perspektywy globalnej, komercyjnej ofensywy), jedyną szansą na przetrwanie ich ukochanej drużyny jest tenże Tony Fernandes. Nawet przy założeniu, że ziści się scenariusz utrzymania w Premier League (dziś równie prawdopodobny jak to, że Manchester United nie zostanie mistrzem Anglii) i pieniądze z nowej umowy telewizyjnej popłyną jeszcze szerszym strumieniem, obecnego Queens Parku po prostu nie da się prowadzić bez nieustającego wsparcia z kieszeni multimilionera. Co będzie, jeśli poirytowany jakąś jedną czy drugą wpadką, rozczarowany brakiem sukcesów albo cierpiący na skutek biznesowych niepowodzeń na innych frontach Malezyjczyk zakręci kurek z pieniędzmi? Porównanie z Chelsea jest o tyle nietrafione, że Chelsea ma już wystarczającą markę, by dać sobie radę bez Romana Abramowicza…

Rzeczywiście QPR ma wszelkie dane, by powtórzyć los Leeds czy Portsmouth, rzeczywiście jest fatalnie zarządzany, a zimowe zakupy były nie pierwszymi w najnowszej historii klubu aktami paniki, dokładanymi do serii błędów popełnionych latem i w trakcie sezonów poprzednich. Problem w tym, że w razie katastrofy ofiarą tych błędów nie padną ani zawodnicy – chronieni kontraktami, gwarantowanymi dodatkowo przez związek zawodowy, ani Harry Redknapp, który od trudnych pytań wykręci się jednym czy dwoma gorzkimi żartami zza szyby samochodu. Ucierpią kibice. Wciąż pamiętam, że w przypadku takiego Accrington Stanley, które na skutek kłopotów finansowych w 1962 roku musiało wycofać się z rozgrywek ligowych, upadło w 1966 i zostało powołane do życia na nowo przez fanów w 1968 – powrót do profesjonalnej Football League zajął prawie pół wieku.

Myślę o kibicach QPR tym bardziej, że wczoraj nie musieli cierpieć. Występ ich ulubieńców w pierwszej połowie meczu z AV nie był występem drużyny pogrążonej w sytym letargu: napędzani przez Loica Remy’ego i Androsa Townsenda (nie przydałby się Tottenhamowi na skrzydle, gdy kontuzjowany jest Aaron Lennon?) goście mieli co najmniej trzy świetne okazje na podwyższenie prowadzenia, ale Brad Guzan bronił jak natchniony. Swój pierwszy groźny atak Villa wyprowadziła dopiero w 46. minucie i… schodziła na przerwę nie pamiętając już o tym, jak wcześniej była łomotana. Przeziębiony Zamora nie wrócił na drugie 45 minut, a wraz z nim ulotniła się także koncepcja gry, w której będącego na szpicy Anglika wspierała wspomniana dwójka, wraz z resztą drużyny aktywnie angażująca się także w pressing. Teraz Queens Park postawił na grę z kontry, zawodnicy cofnęli się na własną połowę, boczni obrońcy AV zyskali więcej miejsca, z czasem robiło się także coraz bardziej nerwowo… Kiedy się mówi o odpadnięciu angielskich drużyn z Ligi Mistrzów, warto mieć w tyle głowy mecze takie jak ten: emocjonujące do granic możliwości, ale budujące napięcie na kaskadzie pomyłek. Zawodników Aston Villi usprawiedliwia przynajmniej młody wiek…

A skoro wspomnieliśmy o Lidze Mistrzów bez Anglików (Beckhama wyjąwszy): to jeden z licznych tematów niepodjętych w ciągu minionego tygodnia. Konklawe i przyspieszony termin druku nowego numeru „TP” kosztowały mnie nienapisane blogi o meczach Barcelony z Milanem i Bayernu z Arsenalem (za nieobejrzane spotkanie Inter-Tottenham jestem właściwie wdzięczny), a stan, w jakim się obecnie znajduję, przypomina nieco stan Tottenhamu po porażce z Fulham na własnym boisku. Muszę się otrząsnąć.

Coś pękło, coś się skończyło

Zbyt długo kibicuję tej drużynie, żeby nie wiedzieć, co się teraz może zdarzyć. Zbyt dobrze pamiętam kapitulację, która miała miejsce przed rokiem podczas meczu z Arsenalem i od której zaczęła się długa seria meczów bez zwycięstwa, by odpędzić atak paniki. Zbyt długo przeżywałem aferę z rzekomo nieświeżą lazanią albo majowy triumf Chelsea w Lidze Mistrzów, pozbawiający Tottenham prawa w tegorocznych rozgrywkach tejże. Zbyt długo trwa moja kibicowska przygoda, stanowczo zbyt długo.

Żebyż to jeszcze Tottenham przegrał w stylu, jaki zapowiadał pierwszy kwadrans meczu: dobry pressing Liverpoolu, Lucas pilnujący Bale’a, błędy w ustawieniu prowizorycznie skleconej drugiej linii (Parker i Livermore w środku, zastępujący kontuzjowanego Lennona Dembele po prawej, ale również szukający miejsca w centrum na tyle często, by Jose Enrique i Coutinho robili na skrzydle, co chcieli) i dużo miejsca, jakie wypracowywał sobie Suarez między obroną a nadmiernie zapuszczającym się do przodu Parkerem, w końcu także – jak zawsze w przypadku Tottenhamu – próby prostopadłych zagrań za plecy wysoko ustawionej obrony. Żebyż to jeszcze gospodarze potrafili wykorzystać fakt, że wyszli na prowadzenie, i szybko dobili nas z kontry, wykorzystując szybkość Suareza i Sturridge’a. Nic podobnego się przecież nie stało: to osłabiony kadrowo, grający trzeci arcyważny mecz w ciągu tygodnia Tottenham zaczął kontrolować grę i wypracowywać sobie sytuacje – szkoda, że Sigurdsson nie trafił około trzydziestej minuty, skądinąd po składnej, zespołowej akcji z udziałem Dembele i Bale’a, a nie jakimś tam stałym fragmencie. To Tottenham strzelił gola do szatni, potem wyszedł na prowadzenie wkrótce po rozpoczęciu drugiej połowy i zaczął stwarzać dobre okazje po kontratakach (Sigurdsson nie wykorzystał świetnego podania Bale’a w okolicach 60 minuty, a właściwie piłka po jego uderzeniu i bloku Carraghera trafiła w słupek)…

Mniej więcej w tej fazie spotkania zacząłem redagować esemesa do przyjaciela, że jeśli tym razem nam się uda, to rzeczywiście zacznę wierzyć w odmianę złego losu, zwłaszcza że przyjaciel ów nie mógł się nachwalić ukochanej mej drużyny po czwartkowym meczu z Interem i karcił mnie srodze za dotychczasowe czarnowidztwo. Wymiętolona koperta z zaproszeniem na jakiś wernisaż, której używałem do robienia notatek, pokrywała się uwagami na temat instynktów strzeleckich Vertonghena, dorównujących – jak widać – elegancji w grze obronnej, albo komplementami pod adresem Sigurdssona, który, choć znów pechowy przy wykańczaniu akcji, znakomicie potrafił wychodzić do piłki w każdą dziurę po Lucasie czy Gerrardzie. Owszem, przyznaję: oglądając drugą połowę pojedynku na Anfield byłem bliski zostania optymistą i nawet fakt, że Lennona mógłby w takim meczu zastąpić Andros Townsend (z pewnością widzieliście gola tego chłopaka dla QPR wczoraj – rzecz w tym, że wypożyczając go, zostaliśmy bez rezerwowego skrzydłowego) mnie jakoś nie martwił.

Zabawne, prawda? Szkoda, że nie tak zabawne, jak kilkudziesięciometrowe podanie Kyle’a Walkera w tył, po którym Hugo Lloris musiał popędzić w stronę piłki, by niefortunnie skierować ją pod nogi Stewarta Downinga. I nie tak zabawne, jak kolejne samobójcze zagranie zawodnika Tottenhamu – Jermaina Defoe, po którym Assou-Ekotto sfaulował w polu karnym przejmującego piłkę Suareza. Nie, właściwie w ogóle nie zabawne. Raczej cholernie irytujące. Irytujące, bo to nie Liverpool wygrał ten mecz, tylko piłkarze Tottenhamu sami oddali zwycięstwo.

To była najdłuższa seria bez porażki Tottenhamu w Premier League – poprzednim razem, w okolicznościach niemal równie kuriozalnych, bo tracąc dwa gole w ostatnich kilku minutach, również przegraliśmy nad rzeką Mersey, na Goodison Park. To było zarazem pierwsze zwycięstwo Liverpoolu nad drużyną z czołówki. W obu przypadkach coś pękło, coś się skończyło. Gdyby Sturridge i Coutinho wzmocnili drużynę Brendana Rodgersa pół roku wcześniej, Liverpool miałby coś do powiedzenia w walce o pierwszą czwórkę (wciąż jeszcze ma?). Jeśli idzie o Tottenham, nie mogę nie myśleć o fatalnym kalendarzu – mecze z MC, Chelsea, Evertonem wciąż przed nami, w dodatku taka Chelsea, niezależnie od kibicowskich bluzgów, spadających nieustannie na głowę Rafy Beniteza, musi po remisie na Old Trafford złapać wiatr w żagle.

Jeśli zaś chodzi o mnie – jamnika wychowanego pod szafą i w ostatnich miesiącach nieśmiało wystawiającego spod niej głowę – wracam na swoje miejsce: idę redagować teksty o  konklawe i tragedii na Broad Peak. Jeśli chcecie poczytać coś naprawdę ciekawego, kupcie sobie nowy „Tygodnik”, mnie zaś nie budźcie do czasu, jak Arsenal wróci na czwarte miejsce, a Gareth Bale odejdzie do Realu. Wtedy znowu poczuję się jak prawdziwy kibic.