Football, bloody hell… Wszyscy wiedzieliśmy, że tak to będzie wyglądało. Barcelona wymieniająca podania na połowie Chelsea, pyk, pyk, pyk, próbująca rozciągnąć jej szyki obronne wzdłuż i w poprzek wąskiego skądinąd boiska, szukająca miejsca w tłoku dla Messiego, pyk, pyk, pyk, próbująca zgubić serią zagrań z pierwszej piłki gęsto zastawione szyki obronne gospodarzy. Chelsea nastawiona na kontrataki i stałe fragmenty, grająca długie piłki do samotnie walczącego z przodu Drogby. Teatralne upadki tego ostatniego. Krótko prowadzący piłkę przy nodze i faulowany tuż przed polem karnym Messi. Szokująca dysproporcja w posiadaniu piłki, liczbie podań (Chelsea: 158 celnych z 209, Barcelona: 754 celne z 814; podania Chelsea w strefie obronnej Barcelony: 17, Barcelony w strefie Chelsea – 214) i stwarzanych sytuacji, słowem: różnica klas. Różnica klas, kompletnie nieprzekładająca się na wynik.
Wszyscy wiedzieliśmy, że tak to będzie wyglądało, a jednak wszyscy jesteśmy zaskoczeni. Jeszcze dwa miesiące temu drużyna gospodarzy była w kompletnej rozsypce, bez szans, wydawałoby się, na awans do półfinału Ligi Mistrzów czy odrobienie straty do czołówki Premier League. Jeszcze pół roku temu stara gwardia Chelsea – Czech, Terry, Cole, Lampard, Drogba – stała na straconych pozycjach w konflikcie z Panem Projektem, czyli z obdarzonym misją przebudowy zespołu Andre Villas-Boasem. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu człowiek, który powiódł ją do dzisiejszego zwycięstwa w meczu z Barceloną stracił pracę w słabiutkim West Bromwich Albion, które było wtedy na najlepszej drodze do spadku z Premier League…
Przed meczem Roberto di Matteo mówił, że aby awansować, jego drużyna musi zagrać dwa doskonałe spotkania. Pytanie, oczywiście, jak rozumiał „doskonałość”: sądząc z przetaczającej się właśnie nad moją głową internetowej burzy komentarzy o „parkującej autobus” we własnym polu karnym Chelsea, większość obserwatorów uważa, że to, co dziś zobaczyło, było dalekie od doskonałości. Problem w tym, że inaczej z Barceloną grać nie sposób. Owszem, pomogły słupki, pomogły złe decyzje Fabregasa czy Sancheza w polu karnym, wybijanie z pustej bramki, kapitalnie interweniujący Czech… Owszem, na Camp Nou będzie trudniej nie tylko dlatego, że chodzi o mecz wyjazdowy: murawa w Barcelonie jest o blisko dwa metry szersza od tej w zachodnim Londynie… Mimo wszystko jednak jednobramkowe zwycięstwo bez straty gola było w perspektywie przyszłotygodniowego rewanżu scenariuszem optymalnym.
Dlaczego włoskiemu szkoleniowcowi Chelsea idzie tak dobrze? Zaryzykowałbym tezę, że kluczowy jest brak presji i brak celów o horyzoncie odleglejszym niż najbliższe kilka tygodni. Di Matteo nic nie musi i wszystko może. Nie musi myśleć o przebudowie zespołu, nie musi integrować młodych ze starymi, przeprowadzając w sposób mniej lub bardziej subtelny wymianę pokoleniową, nie musi dbać o kondycję psychiczną Torresa itd., itp. Nawet mimo świetnych statystyk, mimo awansu do finału Pucharu Anglii, wygranych z Napoli czy Barceloną w Lidze Mistrzów, wszystko wskazuje na to, że po wakacjach szkoleniowcem Chelsea będzie już ktoś inny.
Podobnie rzecz ma się z kluczowymi zawodnikami tej drużyny: z Czechem, Terrym, Cole’m, Lampardem czy Drogbą. W niedzielę i wczoraj pokazali wszystkim (z poprzednim szkoleniowcem na czele), że potrafią rozegrać dwa świetne spotkania w ciągu zaledwie kilku dni. Każdy z nich gra w ostatnim czasie tak, jakby mecz, w którym akurat występuje, był tym ostatnim, jakby chciał zostawić po sobie jak najlepsze wspomnienia, a może – kto wie – chciałby po raz ostatni powalczyć o to, czego nie udało się osiągnąć przez wszystkie te złote lata z Jose Mourinho: o zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Czech obronił główkę Puyola. Terry (ale też – oddajmy sprawiedliwość grającemu pierwszy w życiu mecz tej rangi Gary’emu Cahillowi) zaliczał wślizg za wślizgiem i blok za blokiem. Cole (ale też – oddajmy sprawiedliwość grającemu nie po swojej stronie Ramiresowi) wyłączył Daniego Alvesa i dzielnie wspierał stoperów, wybijając piłkę z pustej bramki po strzale Fabregasa. Lampard również nie bał się wślizgów, a jeden – dzięki któremu odebrał piłkę Messiemu – przyniósł w konsekwencji gola. Drogba strzelił bramkę, wybijał z rytmu Barcelonę licznymi symulacjami, ale też wracał do obrony, gdzie już nie wywracał się z taką łatwością. Co ciekawe, nie zawiedli też, często w tym sezonie nierówni, zawodnicy środka pola: Mikel i Meireles.
Wysiłek, dobra organizacja (trzech defensywnych pomocników, no, no), szczęście: wszystko to przemawiało dziś za Chelsea. Barcelona? Może jednak szkoda, że zamiast wyraźnie słabszego Fabregasa nie zagrał któryś z piłkarzy grających bliżej linii (Cuenca?), żebyśmy w środku pola mogli częściej oglądać Iniestę. Może jednak szkoda, że raz czy drugi po polu karnym gospodarzy zanadto kombinowali, zamiast po prostu haratnąć w gałę. W sumie nie moje zmartwienie. Niby byłem w tym meczu doskonale neutralny, ale nie uwolniłem się, jak widać, od poczucia, że coś się tej Chelsea należało za tamten wieczór sprzed trzech lat.
Jeżeli jednak coś się jej należało, to teraz są kwita. Ciąg dalszy na Camp Nou.