Didier, kilka lat później

Football, bloody hell… Wszyscy wiedzieliśmy, że tak to będzie wyglądało. Barcelona wymieniająca podania na połowie Chelsea, pyk, pyk, pyk, próbująca rozciągnąć jej szyki obronne wzdłuż i w poprzek wąskiego skądinąd boiska, szukająca miejsca w tłoku dla Messiego, pyk, pyk, pyk, próbująca zgubić serią zagrań z pierwszej piłki gęsto zastawione szyki obronne gospodarzy. Chelsea nastawiona na kontrataki i stałe fragmenty, grająca długie piłki do samotnie walczącego z przodu Drogby. Teatralne upadki tego ostatniego. Krótko prowadzący piłkę przy nodze i faulowany tuż przed polem karnym Messi. Szokująca dysproporcja w posiadaniu piłki, liczbie podań (Chelsea: 158 celnych z 209, Barcelona: 754  celne z 814; podania Chelsea w strefie obronnej Barcelony: 17, Barcelony w strefie Chelsea – 214) i stwarzanych sytuacji, słowem: różnica klas. Różnica klas, kompletnie nieprzekładająca się na wynik.

Wszyscy wiedzieliśmy, że tak to będzie wyglądało, a jednak wszyscy jesteśmy zaskoczeni. Jeszcze dwa miesiące temu drużyna gospodarzy była w kompletnej rozsypce, bez szans, wydawałoby się, na awans do półfinału Ligi Mistrzów czy odrobienie straty do czołówki Premier League. Jeszcze pół roku temu stara gwardia Chelsea – Czech, Terry, Cole, Lampard, Drogba – stała na straconych pozycjach w konflikcie z Panem Projektem, czyli z obdarzonym misją przebudowy zespołu Andre Villas-Boasem. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu człowiek, który powiódł ją do dzisiejszego zwycięstwa w meczu z Barceloną stracił pracę w słabiutkim West Bromwich Albion, które było wtedy na najlepszej drodze do spadku z Premier League…

Przed meczem Roberto di Matteo mówił, że aby awansować, jego drużyna musi zagrać dwa doskonałe spotkania. Pytanie, oczywiście, jak rozumiał „doskonałość”: sądząc z przetaczającej się właśnie nad moją głową internetowej burzy komentarzy o „parkującej autobus” we własnym polu karnym Chelsea, większość obserwatorów uważa, że to, co dziś zobaczyło, było dalekie od doskonałości. Problem w tym, że inaczej z Barceloną grać nie sposób. Owszem, pomogły słupki, pomogły złe decyzje Fabregasa czy Sancheza w polu karnym, wybijanie z pustej bramki, kapitalnie interweniujący Czech… Owszem, na Camp Nou będzie trudniej nie tylko dlatego, że chodzi o mecz wyjazdowy: murawa w Barcelonie jest o blisko dwa metry szersza od tej w zachodnim Londynie…  Mimo wszystko jednak jednobramkowe zwycięstwo bez straty gola było w perspektywie przyszłotygodniowego rewanżu scenariuszem optymalnym.

Dlaczego włoskiemu szkoleniowcowi Chelsea idzie tak dobrze? Zaryzykowałbym tezę, że kluczowy jest brak presji i brak celów o horyzoncie odleglejszym niż najbliższe kilka tygodni. Di Matteo nic nie musi i wszystko może. Nie musi myśleć o przebudowie zespołu, nie musi integrować młodych ze starymi, przeprowadzając w sposób mniej lub bardziej subtelny wymianę pokoleniową, nie musi dbać o kondycję psychiczną Torresa itd., itp. Nawet mimo świetnych statystyk, mimo awansu do finału Pucharu Anglii, wygranych z Napoli czy Barceloną w Lidze Mistrzów, wszystko wskazuje na to, że po wakacjach szkoleniowcem Chelsea będzie już ktoś inny.

Podobnie rzecz ma się z kluczowymi zawodnikami tej drużyny: z Czechem, Terrym, Cole’m, Lampardem czy Drogbą. W niedzielę i wczoraj pokazali wszystkim (z poprzednim szkoleniowcem na czele), że potrafią rozegrać dwa świetne spotkania w ciągu zaledwie kilku dni. Każdy z nich gra w ostatnim czasie tak, jakby mecz, w którym akurat występuje, był tym ostatnim, jakby chciał zostawić po sobie jak najlepsze wspomnienia, a może – kto wie – chciałby po raz ostatni powalczyć o to, czego nie udało się osiągnąć przez wszystkie te złote lata z Jose Mourinho: o zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Czech obronił główkę Puyola. Terry (ale też – oddajmy sprawiedliwość grającemu pierwszy w życiu mecz tej rangi Gary’emu Cahillowi) zaliczał wślizg za wślizgiem i blok za blokiem. Cole (ale też – oddajmy sprawiedliwość grającemu nie po swojej stronie Ramiresowi) wyłączył Daniego Alvesa i dzielnie wspierał stoperów, wybijając piłkę z pustej bramki po strzale Fabregasa. Lampard również nie bał się wślizgów, a jeden – dzięki któremu odebrał piłkę Messiemu – przyniósł w konsekwencji gola. Drogba strzelił bramkę, wybijał z rytmu Barcelonę licznymi symulacjami, ale też wracał do obrony, gdzie już nie wywracał się z taką łatwością. Co ciekawe, nie zawiedli też, często w tym sezonie nierówni, zawodnicy środka pola: Mikel i Meireles.

Wysiłek, dobra organizacja (trzech defensywnych pomocników, no, no), szczęście: wszystko to przemawiało dziś za Chelsea. Barcelona? Może jednak szkoda, że zamiast wyraźnie słabszego Fabregasa nie zagrał któryś z piłkarzy grających bliżej linii (Cuenca?), żebyśmy w środku pola mogli częściej oglądać Iniestę. Może jednak szkoda, że raz czy drugi po polu karnym gospodarzy zanadto kombinowali, zamiast po prostu haratnąć w gałę. W sumie nie moje zmartwienie. Niby byłem w tym meczu doskonale neutralny, ale nie uwolniłem się, jak widać, od poczucia, że coś się tej Chelsea należało za tamten wieczór sprzed trzech lat.

Jeżeli jednak coś się jej należało, to teraz są kwita. Ciąg dalszy na Camp Nou.

Bez tytułu

Ktoś niedawno na mnie narzekał, że zamiast kibicować, wybrzydzam na swoją drużynę. Że sprawiam wrażenie, jakby futbol mnie już nie cieszył. Że próbuję obiektywizować albo że – co już wydaje się kompletnym skandalem – rozpisuję się o klasie rywala. No więc tym razem niech się nie spodziewa niczego podobnego. Żadnych zachwytów nad wolejem Drogby, precyzją rzutu wolnego Lamparda albo klasą jednego czy drugiego podania Maty. Zamierzam dać upust wściekłości, co gorsza bezsilnej. Może będę miał z tego chociaż tyle, że mi ulży i nie umrę na wrzody.

Nienawidzę być moralnym zwycięzcą – sto razy bardziej wolałbym być po prostu zwycięzcą. I cóż mi z tego, że fani Tottenhamu podczas minuty ciszy nie zachowali się tak haniebnie jak kibice rywala? Co mi po satysfakcji, że w 35. minucie dwukrotnie faulowany w polu karnym Chelsea Lennon utrzymał się na nogach i walczył o piłkę, zamiast spokojnie się przewrócić, czekając na gwizdek Martina Atkinsona? Że zagraliśmy bardzo dobrą pierwszą połowę, w której naszej grze w piłkę i piłką (ta wymiana podań w 36. minucie, po której Terry wybijał z pustej bramki główkę van der Vaarta!) Chelsea potrafiła przeciwstawić jedynie długie wykopy do Drogby? Że cały świat widział, jak w 92. minucie leżący na ziemi Mikel kopał w łydkę Parkera?

Ten mecz przestał dla mnie istnieć w 50. minucie, kiedy sędzia przyznał Chelsea drugiego gola. I nie chce mi się o tym gadać: że nie dość, iż John Terry leżący na linii bramkowej faulował dwóch piłkarzy (w tym bramkarza) Tottenhamu, to jeszcze piłka po strzale Maty zatrzymała się przed bramką. Tak, wiem, że po tej niewiarygodnej pomyłce sędziego piłkarze Redknappa strzelili kontaktowego gola, czyli teoretycznie mogli jeszcze odwrócić losy spotkania, a tymczasem dali sobie wbić kolejne bramki. Ale jak na nich patrzyłem, nawet po golu Bale’a wydawali się kompletnie wytrąceni z równowagi okolicznościami, w jakich kilka minut wcześniej sędzia pokazał na środek boiska. Po czymś takim ten mecz się po prostu nie mógł skończyć dobrze.

Innymi słowy: nie zamierzam tu nic analizować. Ani pomyłek Gallasa, ani decyzji Redknappa, że we wszystkich meczach pucharowych broni Cudicini (Friedel obroniłby strzał Lamparda, o lepszym ustawieniu muru nie wspominając…), ani tego, jak okoliczności tej porażki mogą wpłynąć na formę zespołu w pięciu ostatnich meczach ligowych. Nie będę apelował o wprowadzenie powtórek wideo ani nie będę wyliczał błędów angielskich sędziów – zresztą te z ostatnich tygodni wystarczyłyby na całkiem długi tekst, w którym Martin Atkinson byłby bohaterem szczególnym: w końcu dziś uznał gola, którego nie było, a całkiem niedawno nie uznał QPR bramki, która była, plus nie wyrzucił z boiska Balotellego za wejście w Songa. Nie będę. Jestem wściekły. Nie interesuje mnie, co powiedzieli po meczu Redknapp czy di Matteo, co napisali Winter czy McNulty. Ukochany pamiętniczku, który tyle razy mi pomogłeś w trudnych sytuacjach – dziękuję ci, że jesteś, i wyłączam komputer.

PS No dobra, może najbardziej wścieka mnie to, że drużyna, której kibicuję, tak jawnie skrzywdzona rozsypała się, zamiast zacisnąć zęby i podwójnie walczyć o swoje. Co nie wróży dobrze w końcówce sezonu niestety.

Pardiola

I oto nagle wszystko zrobiło się niezmiernie skomplikowane. Miałem wymyślony tekst o menedżerze roku Brendanie Rodgersie – i Swansea zaczęła przegrywać. Miałem zaczęty kawałek o menedżerze roku Alexie Fergusonie, który w sezonie, wydawałoby się, przejściowym, bo związanym z wielką przebudową MU zdołał sięgnąć po mistrzostwo Anglii (miał to być tekst o ręce Szkota do młodych, ale też o fenomenalnym pociągnięciu, jakim okazało się przekonanie Paula Scholesa do powrotu z emerytury), i Czerwone Diabły w fatalnym stylu przegrały z Wigan. Dawno już zarzuciłem myśl pisania o Harrym Redknappie jako menedżerze roku, a przecież są jeszcze – każdy z sukcesami na swoją miarę – Arsene Wenger, David Moyes, Paul Lambert, Martin Jol czy Martin O’Neill.

W tej sytuacji zostaje Alan Pardew. Przeglądam fiszki z okresu przygotowań do sezonu i te jeszcze dawniejsze, z czasu gdy został zatrudniony przez Newcastle. Otóż nikt, ale to literalnie nikt z ekspertów (a pewnie i z nawet najbardziej optymistycznie nastawionych kibiców Srok) nie spodziewał się, że na pięć kolejek przed końcem ta drużyna nie będzie tracić nawet punktu do miejsca premiowanego grą w Lidze Mistrzów. I jasne: wśród tych pięciu meczów, które jeszcze im zostały, są wyjazdy na Stamford Bridge i Goodison Park oraz spotkanie z MC u siebie, ale nawet jeżeli Newcastle przegra wszystkie trzy i zakończy sezon na miejscu szóstym, będzie to fenomenalne osiągnięcie.

Warto przypomnieć sobie ten moment: niedługo po odejściu Andy’ego Carrolla, pożegnanie z klubem Kevina Nolana, Joeya Bartona i Jose Enrique. Warto odtworzyć komentarze zawodników, sfrustrowanych tymi osłabieniami i brakiem (?) wzmocnień. Warto przywołać notoryczny stan niezadowolenia kibiców – od dobrych paru lat domagających się odejścia kontrowersyjnego właściciela. Warto wspomnieć trenerską karuzelę stanowisk i – całkiem przecież niedawny – spadek z ekstraklasy. Warto wypowiedzieć nazwisko Chrisa Hughtona, bezceremonialnie zwolnionego z pracy, żeby zrobić miejsce Alanowi Pardew – choć wyników Irlandczyk wcale nie miał złych (kiedy otrzymał dymisję, klub był na 11 miejscu w tabeli, jego następca skończył tamten sezon na 12) i choć klub coś był mu winien za przeprowadzenie drużyny przez Morze Czerwone Championship. Warto, żeby pokazać fenomen Newcastle z ostatnich kilku miesięcy.

Elementów, jakie złożyły się na sukces „Pardioli”, jest parę, ale najważniejsze wiążą się z nazwiskiem klubowego szefa skautów, Grahama Carra. Facet, którego – niestety – wypuścił przed laty mój Tottenham, wyszperał i zarekomendował sprowadzenie nad rzekę Tyne m.in. Cheikha Tiote, Hatema ben Arfy czy Yohana Cabaye, doradzał kupno Demba Ba, a zupełnie niedawno – Papissa Cisse. Przy czym warto dodać, że tego ostatniego obserwował przez pięć lat, a Tiote – cztery, w obu przypadkach czekając, aż wzrost umiejętności piłkarza korzystnie zbilansuje się z jego ceną (Cisse wyceniany był na 15 milionów funtów, kiedy pierwszy raz o niego pytali, 12 za drugim razem, a ostatecznie kupili go za 8,5 miliona; wartość Cabaye szacowano na 10 milionów, ale miał klauzulę w kontrakcie, dzięki której Newcastle zapłaciło tylko 4,5 miliona). Wszystkie kluczowe transfery klubu mieszczą się w widełkach 3-10 milionów, co może być memento dla Damiena Comollego, zwolnionego właśnie z pracy na Anfield i  straszliwie przepłacającego dyrektora sportowego Liverpoolu.

Dalej mamy samego Alana Pardew i jego styl prowadzenia drużyny: surowy, jeśli idzie o kwestie pozaboiskowe (w klubie skończyły się problemy dyscyplinarne), choć przecież pozwalający piłkarzom np. na urządzanie w klubowej kantynie dni argentyńskich (Coloccini i Gutierrez cieszą się wtedy narodowymi potrawami) lub afrykańskich (Cisse po transferze witała w Newcastle ukochana Yassa, senegalski kurczak marynowany w przyprawach). Metodyczny i przywiązany do detali podczas treningów, ale zostawiający artystom futbolu, do jakich niewątpliwie należy ben Arfa, swobodę wyrażania się na boisku („Sukces prowadzenia Hatema? Nie wtrącaj się w to, co robi, kiedy ma piłkę” – mówi menedżer Srok). Budujący drużynę w zasadzie na ustawieniu 4-4-2, co bywa czasem źródłem przykrych rozczarowań (patrz lutowy pogrom na White Hart Lane), ale generalnie się sprawdza – głównie dzięki temu, że kiedy przychodzi im walczyć przeciwko zespołowi z trójką środkowych pomocników, biegający za dwóch i przypominający Essiena z najlepszych czasów Tiote niweluje różnicę (akurat tego piłkarza w meczu przeciwko Tottenhamowi zabrakło…).

Taktycznie więc Pardew nie kombinuje. Z przodu ma silnych fizycznie, ruchliwych napastników, do których aż prosi się zagrać długą piłkę, z tyłu – świetnego bramkarza i doświadczonych obrońców, w środku mistrza wślizgów (Tiote) i mistrza podań (Cabaye), pomiędzy nimi zaś – nieprzewidywalnego dla rywali ben Arfę. Na ławce menedżera wspiera znający klub i miasto jak mało kto John Carver – przed laty asystent samego Bobby’ego Robsona. Zespół jest nauczony pressingu i szybkich kontr, ale z miesiąca na miesiąc coraz lepiej kontroluje grę i coraz dłużej utrzymuje się przy piłce. Siła, szybkość, technika, zabójcza skuteczność piłkarzy plus ojcowska (w sensie: opiekuńcza, ale jak trzeba karcąca) dłoń trenera – przepis na piłkę nożną okazuje się niewiarygodnie prosty.

52 tysiące kibiców na pięknym stadionie znów ma się czym zachwycać. Pytanie tylko, jak długo. Czy po udanym sezonie gwiazdy Newcastle nie zostaną wyprzedane? Czy po menedżera nie zgłosi się klub (lub, ehm, reprezentacja) z jeszcze większymi ambicjami? Nie martwmy się na zapas: zanim wszystko znów zrobi się niezmiernie skomplikowane warto docenić chwilę, w której wszystko wydaje się na swoim miejscu. Takie rzeczy nie zdarzają się przecież często – nie tylko w Newcastle.

Dlaczego zawsze ja?

Skoro sprawę pierwszego, drugiego i trzeciego miejsca mamy rozstrzygniętą, skupmy się na walce o czwarte: dajmy tu teraz kilkanaście akapitów gruntownej analizy arcyciekawego meczu Tottenhamu z Sunderlandem… Nie no, zaraz, żartowałem. Jest oczywiście o czym pisać w kontekście walki o miejsce czwarte, i dojdziemy również do tego, najpierw jednak parę zdań o meczu na Emirates, gdzie przed kilkoma godzinami Arsenal zasłużenie zwyciężył Manchester City.

Co i dlaczego stało się w drużynie z Etihad Stadium? Z kwestii, które poruszałem przed tygodniem, dziś najbardziej wróciły do mnie dwie: ewidentne przemęczenie zawodników gości, którzy w okolicy 70. minuty po prostu przestali nadążać za Kanonierami, i równie ewidentny problem we współpracy Roberto Manciniego z piłkarzami – bo chyba nie tylko o kontrolę nad Balotellim idzie. W pierwszym przypadku to naprawdę zdumiewające, jeśli się pamięta, jak błyszczał mniej więcej do połowy sezonu David Silva, albo jak urywał się obrońcom i z jaką siłą uderzał na bramkę Sergio Aguero. W drugim: menedżer MC powinien pamiętać, że wygłaszanie krytycznych (a już tym bardziej ironicznych) uwag wobec swoich piłkarzy powinien ograniczyć do szatni i ośrodka treningowego, a i w tym przypadku raczej nie nadużywać. Co się stało z Dżeko? Dlaczego tak rzadko dostaje szansę Adam Johnson? Jak wpłynął na morale zespołu powrót Teveza (takiego Adebayora Mancini skazał na trenowanie z juniorami – wobec Argentyńczyka okazał bardziej wyrozumiały…)? Oczywiście można się zastanawiać, czy gdyby nie kontuzja Yaya Toure, druga linia Arsenalu zdominowałaby gości z równą łatwością, ale w przypadku zespołu o mistrzowskich ambicjach zasłanianie się urazem jednego zawodnika nie brzmi zbyt poważnie.

Doprawdy, imponuje mi w ostatnich miesiącach zespół Arsene’a Wengera – i to nawet mimo ubiegłotygodniowej porażki z QPR. Imponuje także dlatego, że najwyraźniej radzi sobie również w sytuacjach, kiedy Robin van Persie nie trafia do siatki. Usłyszałem niedawno parę cierpkich słów za użyte niegdyś w tekście o Evertonie zdanie, że Arteta nie stał się na Emirates lepszym piłkarzem niż był na Goodison Park – wyjaśniam więc przy okazji, że jest to jeden z moich ulubionych zawodników Premier League i że widzę, jak wielką robotę wykonuje w drugiej linii swojego nowego zespołu. Może tylko trochę żałuję, że nie jest ustawiany trochę bliżej bramki rywala… A dziś nie tylko Arteta, także Rosicky i stanowczo zbyt rzadko wykorzystywany Benayoun zagrali bardzo dobrze.

A Balotelli? Dlaczego zawsze on? Dlatego, że kompletnie nie umie panować nad sobą. Przy całym niekwestionowanym talencie napastnika MC, dziś myślę, że trudno sobie wyobrazić szkoleniowca, który zdołałby przemówić mu do rozumu, skoro nie udało się ani Mourinho, ani Manciniemu. Włoch z powodu kolejnych kartek opuścił już osiem spotkań i z pewnością opuści następne pięć – także dlatego, że komisja FA rzuci pewnie okiem na brutalne wejście w Alexa Songa z pierwszej połowy meczu z Arsenalem. Wygląda na to, że występy w tym sezonie Balotelli ma już z głowy i nie zdziwiłbym się, gdyby menedżer MC – ktokolwiek nim będzie w przyszłym roku – zażyczyłby sobie usunięcia z szatni tej wiecznie tykającej bomby.

Wróćmy jednak do kwestii walki o czwarte miejsce. Nie lubię nadużywać tytułu mojego bloga, ba: często myślę o jego zmianie. Futbol nie jest okrutny, powtarzam sobie, futbol jest racjonalny, a każdą porażkę czy sukces można uzasadnić: udaną taktyczną innowacją trenera, dobrym pomysłem rozgrywającego, błyskiem instynktu napastnika, chwilą dekoncentracji obrońcy, nagłym przypływem brawury bramkarza. Jeżeli Manchester United wygra ligę, będziemy potrafili powiedzieć, dlaczego. Jeżeli Kenny Dalglish pożegna się z pracą w Liverpoolu – również. W dziesiątkach przypadków po przegranym meczu ukochanej drużyny potrafimy się zdystansować, wzruszyć ramionami i westchnąć coś w stylu „sami się o to prosili” albo „na własne życzenie”, a potem rozwinąć to westchnienie w analizę obejmującą pomyłki trenerów i słabości zawodników.

A jednak są momenty, w których pozostajemy bezradni. Weźmy wczorajszy mecz Chelsea z Wigan, w którym kiepską postawę gospodarzy można próbować właśnie wytłumaczyć wyczerpaniem po angażującym ponadprzeciętne emocje meczu Ligi Mistrzów; kiepską postawę – owszem, ale sukces?! Jeżeli za pięć tygodni będziemy podsumowywać sezon, w którym o awansie obecnych wicemistrzów Anglii do kolejnej edycji Champions League zdecydują dwie skandaliczne decyzje sędziego liniowego Dave’a Bryana; jeżeli te dwie decyzje przesądzą o spadku Wigan z ekstraklasy, trzeba będzie porzucić racjonalne kategorie. Są przecież momenty w historii piłki nożnej (weźmy rękę Henry’ego i awans Francuzów kosztem Irlandczyków na ostatnie mistrzostwa świata; weźmy dzisiejszą kuriozalną decyzję Lee Masona – skądinąd jednego z najsłabszych arbitrów Premier League – o usunięciu z boiska Shauna Derry’ego za dyskusyjny faul na bezdyskusyjnie spalonym Youngu), w których trzeba mówić o okrucieństwie futbolu – okrucieństwie dla jednych albo cholernym szczęściu dla drugich.

Tak, wiem: na czyjś sukces lub klęskę w lidze składa się 38 spotkań (a w tych spotkaniach sędziowie mylili się także w drugą stronę, dając ci jakieś karne z kapelusza albo nieuznając rywalom prawidłowo strzelonych bramek), z drugiej strony jednak jeżeli sprawa zostanie przesądzona tym jednym punktem, którego zabraknie piłkarzom Martineza… Rozumiem wściekłość szkoleniowca Wigan, mówiącego wczoraj, że ten sport nie potrzebuje technologicznego wsparcia – wystarczyliby znający przepisy liniowi. Rozumiem tym bardziej, że wcześniej jego piłkarz został niesłusznie wyrzucony z boiska na Old Trafford, a i z Blackburn Wigan straciło bramkę po rogu, którego nie było. „Dlaczego właśnie ja?” – to pytanie mógłby dziś wygłaszać Roberto Martinez.

Tak, wiem również, że QPR w meczu z MU od pierwszych minut było tłem dla rywala, więc można domniemywać, iż błąd sędziego nie wypaczył aż tak bardzo końcowego wyniku. Problem w tym, że Wigan zagrało na Stamford Bridge bardzo dobre spotkanie. Z wysoko ustawioną piątką obrońców i niezwykle aktywną trójką zawodników przedniej formacji, zagęściło pole gry i rozbijało nieśmiałe próby ataków Chelsea już w środkowej strefie – do jakiego stopnia bramka Al-Habsiego pozostawała niezagrożona, świadczy epizod z gołębiem, który dobre dwie minuty spacerował w polu karnym gości. Pomyśleć, że przy tym wszystkim Chelsea zwyciężyła, zmniejszając do trzech punktów stratę do wymarzonego czwartego miejsca… Futbol jest okrutny.

Ligę wygrywa się w głowie

Dlaczego Manchester City nie zostanie mistrzem Anglii? Powodów znajdą się dziesiątki: a to wyjazdy na Puchar Narodów Afryki, a to przemęczenie Silvy (jak czarował w pierwszych miesiącach rozgrywek, będąc wówczas niewątpliwie najlepszym piłkarzem ligi, tak w kilku ostatnich kolejkach mocno rozczarowuje; wczoraj został zmieniony po 58. minutach), a to kontuzje obrońców czy idiotyczny uraz Aguero (został poparzony… sprayem znieczulającym), a to bunt Teveza, a to fochy Balotellego. Z pewnością osobnym powodem jest nienajszczęśliwsza ręka Manciniego do piłkarzy: nawet nie wchodząc w ekstremalnie trudne przypadki napastników z Argentyny i Włoch (czy historie wcześniejsze: Adebayora czy Bellamy’ego) wypada zauważyć, że taki Edin Dżeko podobnie jak Silva jest cieniem siebie samego sprzed pół roku, ale w tym przypadku nie chodzi o przemęczenie, tylko o utratę rytmu meczowego, a w ślad za nią – utratę wiary we własne siły, związaną z nieoczekiwanymi lądowaniami na ławce właśnie wtedy, gdy Bośniak wydawał się u szczytu formy.

Po lekturze tekstu Gary’ego Neville’a myślę sobie jednak, że nie warto wchodzić w szczegóły; że wszystko można złożyć w jedno ogólne zdanie: ligę wygrywa się w głowie. I głową. Z czterech kluczowych kwestii, stanowiących o sile piłkarza – przygotowanie fizyczne, umiejętności techniczne, świadomość taktyczna i odporność psychiczna – w tym momencie sezonu tak naprawdę rozstrzyga wyłącznie ta ostatnia. Czy zawodnikowi zależy, a jeśli tak, to czy potrafi radzić sobie z presją. Czy jego menedżer potrafi wziąć na siebie ciężar oczekiwań i przynajmniej w części ochronić piłkarzy. Neville arcyciekawie i na własnym przykładzie opowiada, jak pewność siebie potrafi ulecieć nawet po jednym nieudanym spotkaniu. Przywołuje też zdanie Arsene’a Wengera, że jego najważniejsza odprawa dla zawodników nie odbywa się w szatni przed meczem, tylko w stadionowym tunelu po ostatnim gwizdku: chodzi o te wszystkie kilkudziesięciosekundowe wypowiedzi dla telewizji, z których następnego dnia brać się będą prasowe hedlajny i które ustawią tydzień zarówno jego podopiecznym, jak ich rywalom.

„Daję głowę, że jeśli piłkarze przeczytają coś albo usłyszą sto razy, znaczny ich procent zacznie w to wierzyć” – powiada Neville. No więc dziś mogą przeczytać i usłyszeć, że MU wie, jak wygrywać tytuł i że MC kompletnie tego nie potrafi. Nie mówię już, że mogą na własne oczy zobaczyć, jak ich napastnik usiłuje wyszarpnąć piłkę z rąk szykującego się do wykonania rzutu wolnego kolegi z drużyny; że mogą usłyszeć, jak Mancini mówi dziennikarzom, iż nigdy nie ufał Balotellemu, a wczoraj myślał o zmienieniu go już po pięciu minutach; że z pewnością zauważyli, jak zmieniony Milner ignoruje menedżera i klnie bynajmniej nie pod nosem, a menedżer ironicznie się uśmiecha po tym, jak zawalają krycie przy rzucie rożnym, zaś ci obdarzeni lepszą pamięcią umieją przywołać deklarację swojego szefa na temat tego, iż ostatni występ Teveza w błękitnych barwach miał miejsce 27 września 2011 w Monachium.

Najbardziej paradoksalne jest to, że Mancini świetnie wie, jak się wygrywa tytuły – i że wiedzą to także jego piłkarze, z których wielu jest o niebo bardziej doświadczonych od młodego składu MU. Czy wierzą w to, że wiedzą – oto jest pytanie.

 

A poza tym: piłkarze bili się także w drużynie Wolverhampton, której porażka z Boltonem po tym, jak w pierwszej połowie zdominowała rywala, wydaje się czymś nieprawdopodobnym. Bolton wygrał drugi mecz ligowy z rzędu, podobnie zresztą jak Wigan i QPR – walka o utrzymanie zrobiła się równie pasjonująca jak o mistrzostwo i o Ligę Mistrzów. W walkę o tę ostatnią włączyła się właśnie szósta drużyna, czyli Newcastle, której menedżer – sprzedając Carrolla i sprowadzając Ba i Cisse, pokazał, jak się robi interesy. Forma Liverpoolu w 2012 r. jest równie zła jak w 1954 – wtedy również w 12 meczach drużyna zdobyła 8 punktów. Arsenal po siedmiu wygranych z rzędu dał się ograć słabeuszowi – i chyba nikt nie wie, dlaczego. Chelsea wygrała, a co ważniejsze: Torres strzelił wreszcie gola w lidze. Tottenham ma podobne powody do zadowolenia, bo w meczu ze świetną Swansea znów zaczął strzelać Adebayor (jeśli przy drużynie, której kibicuję, miałbym na chwilę opuścić telegraficzną konwencję, powiedziałbym, że w kluczowym momencie sezonu jej najważniejsi piłkarze są zdrowi i w pełni formy, że służy im ustawienie 4-2-3-1, a wchodzący z ławki Aaron Lennon daje ogromne możliwości manewru, odpukać powinno być dobrze).

No i futbolowy świat zjednoczył się po raz kolejny w smutnych okolicznościach: u kapitana Aston Villi Stiljana Petrowa zdiagnozowano białaczkę. Aplauz, z jakim przyjęli go kibice obu zespołów (pojawił się na trybunach w meczu z Chelsea), podobnie jak niedawne wydarzenia wokół Muamby, zadedykowałbym chętnie pani profesor Środzie. Może zresztą napiszę kiedyś o tym osobno, specjalnie dla niej.

Może innym razem

Tak jest, to ja jestem tym frajerem, który osiem miesięcy temu obstawiał, że Liverpool będzie wicemistrzem Anglii. To ja uważałem, że połączenie ambicji (i pieniędzy) nowego amerykańskiego właściciela, kompetencji nowego dyrektora sportowego i speców od marketingu (umowy sponsorskie klubu są nieporównywalnie lepsze niż jego aktualna pozycja w tabeli…), legendy, charyzmy i fachowości menedżera, wspieranego przez wyjątkowo mocny sztab szkoleniowy, z ciekawą, głodną sukcesu i – wydawałoby się – z rozmysłem konstruowaną ekipą zawodników, powinny zapewnić tej drużynie miejsce w ścisłej czołówce tabeli. To ja podziwiałem pierwsze miesiące Suareza na Wyspach, to ja pamiętałem wyczyny Carrolla i Jose Enrique w Newcastle albo Adama w Blackpool, to ja wierzyłem, że pod okiem Kenny’ego Dalglisha Downing się odrodzi, Henderson rozwinie, a Bellamy zabłyśnie po raz ostatni. To ja dostrzegałem potencjał Kelly’ego, Flanagana, Spearinga czy Shelveya, rutynę Reiny, Carraghera czy Kuyta, i to ja doceniałem zalety niebycia rozproszonym przez czwartkowe występy w Lidze Europejskiej.

Dlaczego się myliłem? Zwiodła mnie podszyta bitelsowskimi sympatiami wiara w Kenny’ego Dalglisha, to na pewno. Nie przewidziałem, że aż takim osłabieniem będzie wielomiesięczna nieobecność Gerrarda, a zwłaszcza długo przeze mnie niedocenianego Lucasa oraz, zupełnie ostatnio, Johnsona i Aggera. Nie spodziewałem się – nikt się nie spodziewał – destrukcyjnego wpływu na klub afery Suarez-Evra (dawno Liverpool nie miał tak złej prasy, jak w tym właśnie czasie) i oczywistego osłabienia zespołu związanego z ośmiomeczową karą Urugwajczyka. Słabe wytłumaczenia? Na pewno lepsze niż te, które zaprezentował wczoraj Kenny Dalglish, który za odniesioną na własnym boisku porażkę z Wigan (przychodzącą, przypomnijmy, kilka dni po klęsce z innym kandydatem do spadku, QPR – wtedy Liverpool wypuścił z rąk zwycięstwo, trwoniąc w ostatnich minutach dwubramkową przewagę) winił… zmęczenie piłkarzy. Naprawdę mam policzyć mecze rozegrane w tym sezonie przez Liverpool i zestawić je ze spotkaniami drużyn, które walczyły nie tylko w krajowych, ale i europejskich pucharach?

Porażka z Wigan była dla Liverpoolu piątą w ostatnich sześciu meczach ligowych. Jeśli dodamy, że także Wigan w poprzednich spotkaniach nie wygrywało i że w co najmniej kilku z nich pokazało się z lepszej strony niż wczoraj na Anfield Road – będziemy mieli pojęcie o skali kryzysu, który toczy legendarny klub. Ja w każdym razie tak złego występu piłkarzy Dalglisha na swoim stadionie jeszcze nie widziałem.

Tylko czy na pewno możemy mówić o kryzysie? Podobne serie miały w tym sezonie zarówno Arsenal, jak Tottenham i Chelsea. W dodatku niejeden raz podczas przegrywanych przez Liverpool meczów miałem poczucie, że zespół gra dobrze i jedyny problem, jaki ma, dotyczy skuteczności – weźmy przykładowo niedawne spotkanie z Arsenalem (ale i z MU czy MC radzili sobie nieźle). Żeby to jeszcze ukonkretnić, można powiedzieć, że z całą drużyną jest trochę tak, jak ze Stewartem Downingiem, który bodaj najczęściej ze wszystkich piłkarzy Premier League trafia w słupki i poprzeczki. Kapitalne, zapierające dech w piersiach uderzenia z dystansu – cóż z tego, skoro goli nie przynoszą. W ciekawej analizie Paula Tomkinsa przeczytałem, że Liverpool wykorzystuje o 10 proc. mniej stwarzanych przez siebie okazji niż przeciętna angielskiej ekstraklasy. Że słupki są również przypadłością Suareza i że z Carrollem w pierwszym składzie drużyna zdobywa średnio 2 punkty, podczas gdy bez niego – tylko półtora. Wygląda na to, że jedyne, czego klub potrzebuje, to bramkostrzelnego napastnika, który dobrze rozumiałby się z Suarezem (plus, oczywiście, zdrowych obrońców: Aggera i Johnsona).

W przyszłym sezonie będzie lepiej. A i w tym może być całkiem nieźle, jeśli do wygranego już Pucharu Ligi uda się dołożyć Puchar Anglii. Widzę oczywiście, jak bardzo ulgowo traktują Kenny’ego Dalglisha angielscy dziennikarze (po takich wynikach, jak z QPR czy z Wigan, Arsene Wenger czy Andre Villas-Boas zostaliby przecież przez media zgilotynowani…), ale nie widzę powodu, żeby nie dać mu jeszcze jednego roku. W przyszłorocznym „Przewodniku po Premier League” zamierzam się wygłupić po raz kolejny.

Fabrice Muamba

Oglądałem mecz Tottenham-Bolton z pięcioletnim synkiem. Siedzieliśmy razem w fotelu, wrzeszcząc coś do monitora, kiedy nasi psuli, i poszturchując się nawzajem, kiedy naszym szło dobrze. Inaczej mówiąc, byliśmy jak miliony ojców i synów na świecie w sobotnie popołudnie: cieszyliśmy się własną bliskością i cieszyliśmy się futbolem.

Darujcie ten osobisty ton; chcę po prostu na tym piłkarskim blogu powiedzieć, że są w świecie rzeczy ważniejsze niż piłka nożna. Nie od razu się zorientowałem, że na White Hart Lane mogło się wydarzyć coś poważnego, a kiedy się zorientowałem, nie chciałem, żeby Jerzyk się zorientował. Odeszliśmy na chwilę od ekranu, a potem wróciłem już sam, błogosławiąc w duchu refleks realizatorów transmisji, którzy oszczędzili nam zbliżeń dziejącego się na boisku horroru. Fabrice Muamba, 23-letni piłkarz Boltonu, nagle zasłabł, a po 10 minutach dramatycznej akcji reanimacyjnej – akcji, w której uczestniczyły ekipy medyczne obu drużyn – sędzia zdecydował, że mecz nie zostanie wznowiony. Kiedy piszę te słowa, nic więcej nie wiem : nie wiem, co się dokładnie stało i czy Muamba żyje. Wiem, że odwieziono go do szpitala. Wiem, do którego. Wiem, że są z nim Owen Coyle i Kevin Davies, menedżer i kapitan drużyny Boltonu. Tyle.

Jak miliony kibiców na świecie, próbuję w tej chwili poradzić sobie z traumą. Mam wielką nadzieję, że Muamba wyzdrowieje. Próbuję szukać pocieszenia w fakcie, że po jego wypadku piłkarze, trenerzy, sędziowie, a przede wszystkim kibice zachowali się fantastycznie: że mogliśmy obserwować ludzi modlących się, ludzi wspierających oklaskami wysiłki ekipy ratowniczej, ludzi skandujących nazwisko walczącego o życie zawodnika. Ogłoszony przez megafony komunikat stadionowego spikera o przerwaniu meczu, został przyjęty brawami. Wśród komentarzy na Twitterze szybko postawiono kwestię stosowności rozgrywania jutrzejszych spotkań, jeśli zdrowie pomocnika Boltonu wyraźnie się nie poprawi. Nie było w tym kalkulacji, co i komu jest na rękę, nie było podziałów klubowych, narodowych czy rasowych.

Próbuję poradzić sobie z traumą, wierząc, że z choroby Fabrice’a Muamby futbol może wyjść zdrowszy.

PS Kilkadziesiąt minut po opublikowaniu tego wpisu, SkySports podała, że stan zdrowia przebywającego w szpitalu piłkarza Boltonu jest stabilny. Klub poinformował, że Fabrice Muamba miał atak serca.

Piłkarze są najważniejsi

Czasami trzeba po prostu bić brawo. Brawo, Chelsea. Brawo, jej piłkarze. Brawo, jej tymczasowy trener. Hmm… Czy w tym ostatnim przypadku naprawdę brawo? Pamiętacie tę scenę z 27. minuty dogrywki, w której ubrany już w kurtkę John Terry stojąc przy ławce rezerwowych wrzeszczał na kolegów, przypominając o ustawieniu i o tym, ile jeszcze czasu zostało do końca? Z drugiej strony trzeba Roberto di Matteo oddać przynajmniej to, że umiał się wycofać. Od wtorkowej konferencji prasowej, podczas której pierwsze skrzypce grał właśnie Terry, przez środową decyzję o wyborze pierwszej jedenastki, po kluczową zmianę już w trakcie spotkania (przejście z 4-2-3-1 na 4-4-2: zejście nieefektywnego Maty, wejście Maloudy i przenosiny Ramiresa na prawą stronę) – Włoch wiedział, co robi. Wiedział, że to jest dzień Starej Gwardii, dzień Grupy Trzymającej Władzę, dzień Układu, czy jak tam nazwać tych zawodników, którzy stanowili o obliczu drużyny jeszcze w czasach Jose Mourinho, a których próbował mniej lub bardziej ostrożnie wymieniać – ryzykując śmiertelny konflikt – Andre Villas-Boas. Wiedział, że dla Czecha, Terry’ego, Cole’a, Essiena, Lamparda i Drogby rok 2012 to ostatni dzwonek na wspólne podbijanie Ligi Mistrzów. Nie kombinował więc. Nie szukał innych rozwiązań (Meireles zamiast Lamparda? Torres zamiast Drogby? Bosingwa zamiast Cole’a? Cahill zamiast Terry’ego? Orieu zamiast Essiena?). Dał im możliwość podjęcia walki – nie tylko o przedłużenie nadziei na jakiś sukces w mocno nieudanym, jak dotąd, sezonie, ale także o własne dobre imię (to ostatnie mocno przecież ucierpiało podczas wojny z Villas-Boasem).

To był fantastyczny wieczór. Emocje od pierwszych chwil. Szanse Napoli przed przerwą. Gol Drogby po crossie Ramiresa (oj, słabo się bronili Włosi przed tymi dośrodkowaniami…). Kontuzja jednego z najlepszych w Napoli Maggio (dla mnie jeden z przełomowych momentów meczu). Bramka Terry’ego tuż po przerwie, czyli w najlepszym możliwym terminie, po rzucie rożnym Lamparda oczywiście (ile takich widzieliśmy?). Później gol Włochów, niebędący już jednak w stanie podciąć skrzydeł gospodarzy. Trybuny, witające owacją każdy wślizg, podanie czy strzał. Rzut karny Lamparda (ile takich widzieliśmy?). Pudło Torresa (ile takich widzieliśmy?). Teatrzyk Drogby, zwijającego się z bólu po rzekomym uderzeniu Cannavaro (ile takich widzieliśmy?). Atak za atak (Włosi bynajmniej nie bronili wyniku, kiedy dawał im awans). Bramka Ivanovicia w dogrywce (co on tam robił, skoro di Matteo chwilę wcześniej instruował go, żeby nie przekraczał połowy?). Tytaniczny wysiłek (kiedy ostatni raz widzieliście tak zażarcie walczącego – nie tylko w powietrzu, gdzie wygrywał wszystko – Drogbę?). Zasłużony awans, którego paręnaście dni temu nikt się nie spodziewał. Triumf ducha, którego paręnaście dni temu nie było.

Oczywiście można by w tym momencie gdybać, co by było, gdyby Roman Abramowicz pochopnie nie wyrzucił z pracy Carlo Ancelottiego (sprowadzeni za jego czasów Ramires i Luiz również zagrali świetne spotkanie – ten ostatni wreszcie przestał kombinować i zaczął zachowywać się, jak na odpowiedzialnego obrońcę przystało). Oczywiście można by przypominać, że taka Chelsea nie ma przed sobą przyszłości (średnia wieku strzelców bramek: prawie 32 lata, Drogba z kończącym się kontraktem, Essien i Terry z ciągle odnawiającymi się kontuzjami, Torres jako drugi Szewczenko) i że w tym sensie Villas-Boas musiał robić to, co robił. Oczywiście można by zwrócić uwagę na wizytę rosyjskiego właściciela, wraz z jego zdumiewającym zausznikiem Michaelem Emenalo, w szatni Chelsea po meczu (problem „ręcznego sterowania” nie znika…). Oczywiście można by pytać, dlaczego nie walczyli tak za Villas-Boasa?

Dajmy jednak spokój. Wczoraj piłkarzom Chelsea rzeczywiście udało się cofnąć czas. Doceńmy to, zanim czas znów zacznie biec.

Manifa

1. Chciałbym poznać jakiegoś sędziego (jeśli jest wśród czytelników, ręka do góry!). Chciałbym wiedzieć, co czuł, patrząc na taki błąd, jaki popełnił wczoraj Martin Atkinson (a może bardziej jeszcze jego asystent, Bob Pollock), który w meczu Bolton-QPR nie uznał prawidłowo strzelonej bramki przez Clinta Hilla. Czy jemu też zdarzyło się kiedyś nie zauważyć piłki, która o dobry metr przekroczyła linię bramkową? Jak później żyło mu się w poczuciu, że jego błąd kosztował jakiś zespół może tylko stratę punktów w jednym meczu, a może więcej: odpadnięcie z jakiegoś pucharu czy degradację z ligi? W przypadku QPR jest przecież niewykluczone, że pomyłka sędziów – skądinąd jedna z kilku we wczorajszym meczu, bo drugi liniowy, Jake Collin, puścił dwa gole ze spalonych – będzie warta jakieś 20 milionów funtów, czyli tyle, ile jest warte utrzymanie się w Premier League. Jak się żyje z taką świadomością? Czy marzy się o wsparciu technicznym (dziwnym zbiegiem okoliczności, Football Assotiation właśnie wczoraj wydała apel o jak najszybsze wprowadzenie urządzeń, analizujących czy piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową)? Czy szuka się spokoju wewnętrznego w (słusznym!) przekonaniu, że nieusuwalnym składnikiem piłkarskiego spektaklu są ludzkie błędy – w wykonaniu piłkarzy równie bolesne jak w wykonaniu sędziów? Czy przeklina się telewizję, bezlitośnie te błędy wyłapującą? Nienawidzi się linczujących arbitrów dziennikarzy, z których każdy – postawiony z chorągiewką przy linii, np. w ramach eksperymentu, organizowanego przez wychodzących naprzeciw mediom sędziowskich oficjeli – myliłby się tysiąc razy częściej? Mnożę pytania, unikając łatwych sądów, choć przecież i ja przeżyłem swoją traumę z sędziowaniem po nieuznanym golu Mendesa dla Tottenhamu na Old Trafford w 2005 r. Czy usłyszę od jakiegoś arbitra zdanie: „Tak, gdybym w słuchawce słyszał pisk przekraczającej linię piłki, miałbym o wiele łatwiejszą pracę”?

A może należałoby powiedzieć po prostu, że Martin Atkinson miał pecha, bo na linii zabrakło fachowca klasy Sian Massey? Pamiętacie zapewne (pisałem o tym tu i tu) burzę ze stycznia ubiegłego roku po tym, jak za obrażanie dziewczyny z chorągiewką pracę w Sky Sports stracili Andy Gray i Richard Keys. Wtedy Sian podjęła dobrą decyzję, puszczając grę podczas meczu Liverpoolu z Wolverhampton – dziś zachowała się fantastycznie w ostatniej minucie spotkania Swansea z MC, słusznie podnosząc chorągiewkę przy minimalnym spalonym Richardsa. Przyznam, że zawsze, kiedy ją widzę na linii, mocno jej kibicuję: wyobrażam sobie, że presja, która na niej ciąży w tym męskim świecie jest nieporównanie większa od tej ciążącej na facetach. Już nie mówię o tym, że jej dzisiejszy błąd również mógł być wart wiele milionów funtów – tych, które przypadną mistrzowi Anglii…

 

2. Chciałbym też poznać jakiegoś kibica Evertonu (jeśli jest wśród czytelników, ręka do góry!). Chciałbym wiedzieć, czy jego uczucie frustracji można porównać (Manifa się kłania…) z tym, czego doświadczają kobiety w zderzeniu ze szklanym sufitem. Jak się żyje, od dziesięciu lat patrząc, jak świetny trener stale i wciąż odbudowuje drużynę po kolejnych wymuszonych oszczędnościami wyprzedażach? Jak akceptuje się fakt, że zdolni piłkarze, wychowywani bądź sprowadzani za bezcen (Martyn – 250 tys., Cahill i Pienaar – 2 mln, Lescott – 2,5 mln, Arteta – 2,8 mln, Phil Neville – 3,6 mln, Jagielka – 4 mln, przy czym niejeden raz zaczynało się od wypożyczeń i czasu na sprawdzenie, czy dany transfer „wypali”), odchodzą do innych klubów, gdzie nie zawsze wiedzie im się lepiej (pouczający jest przypadek Pienaara, który już wrócił na Goodison Park, ale i Arteta czy Lescott wcale nie stali się lepszymi piłkarzami w Arsenalu czy MC). Czy kibic Evertonu wyobraża sobie czasem drużynę, której wciąż gra Wayne Rooney? Czy drży z powodu spodziewanego odejścia Jacka Rodwella, np. do Manchesteru United? Czy zna pojęcie „resale value”, kluczowe dla polityki klubowego zarządu? Czy często myśli o tamtym niewiarygodnym wieczorze z sierpnia 2005, w którym jego drużyna grała w eliminacjach Ligi Mistrzów z Villarealem, i po porażce u siebie 1:2, w rewanżu, przy stanie 1:1, zdobyła bramkę mogącą doprowadzić do dogrywki – bramkę, której nie uznał sędziujący swój ostatni mecz w międzynarodowej karierze Pierluigi Collina? Czy gdyby jego klub przedarł się wtedy do fazy grupowej Ligi Mistrzów, szklany sufit zostałby rozbity?

Idźmy dalej: czy kibic Evertonu jest dumny z faktu, że drużyny z czołówki nie znoszą przyjeżdżać na Goodison Park, bo zwykle spotyka je to, co wczoraj Tottenham (inna sprawa, że w tym przypadku zwycięstwo gospodarzy było szczęśliwe, a dominacja gości w drugiej połowie zdumiewająca, jak na normy tego stadionu)? Myśli o tym, że postawa jego piłkarzy jest ucieleśnieniem etosu angielskiej piłki: zawsze nieustępliwa, niebojąca się wślizgów, walcząca do upadłego? Lubi miano „klubu ludowego”? Cieszy się z faktu, że szkockiego szkoleniowca trzykrotnie wybierano menedżerem roku? A może ma tego wszystkiego serdecznie dość, skoro mimo tylu komplementów potencjał klubu pozwala jedynie na walkę o miejsca od szóstego do ósmego? Żeby zacytować samego menedżera Evertonu: „Gonimy ich, czują nasz oddech na plecach, ale nie jesteśmy w stanie mocno ich złapać, przytrzymać chwilę, a potem wyprzedzić” – otóż jak się żyje i kibicuje z taką świadomością?

 

3. Kibica Swansea poznawać nie muszę – sam nim zostałem.

Klaskaniem mając obrzękłe prawice

Z mojej perspektywy najpiękniejsze we wczorajszym wieczorze na Emirates było to, że znów stałem się jak tamten mały chłopiec sprzed trzydziestu lat, siedzący przed telewizorem u stóp dziadka. Tak jak wtedy patrzyłem na bramki Włodzimierza Smolarka w meczu z NRD, szalejąc z niepokoju o awans Polaków na mundial w Hiszpanii, tak wczoraj patrzyłem na pogoń Arsenalu za Milanem. Właściwie bez świadomości, że któraś z drużyn realizuje jakieś założenia taktyczne, że w przerwie trener Allegri próbuje coś pozmieniać, że z minuty na minutę pozbawieni odwodów Kanonierzy z wyjściowej jedenastki opadają z sił: od momentu, w którym Kościelny strzelił pierwszą bramkę, poddałem się nastrojowi, zaciskałem kciuki i pięści, wrzeszczałem, a w 58. minucie, gdy Abiatti zatrzymał van Persiego, byłem bliski rozwalenia ekranu. To była czysta emocja i czysta piłka – taka, którą kochamy najbardziej i w której rzeczy, wydawałoby się, niemożliwe, nagle znajdują się na wyciągnięcie ręki.

Oczywiście teraz, gdy ta czysta emocja opadła, zacząłem sobie przypominać mnóstwo kwestii. Fenomenalny pressing Arsenalu. Odważną grę skrzydłami, z użyciem bocznych obrońców, której zabrakło na San Siro. Koncentrację i dyscyplinę w defensywie. Fakt, że piłkarze Wengera nie zagrali w najsilniejszym składzie, a na ławce brakowało wartościowych zmienników – zapewne mający największe znaczenie, bo faktycznie Kanonierom zabrakło sił na pełne 90 minut (o wiszącej w powietrzu dogrywce nie wspominając). Tu od razu zastrzeżenie: każdemu by zabrakło, przy tej intensywności biegania za gośćmi: już kiedy schodzili na przerwę, mimo owacji z trybun i fantastycznego wyniku, gospodarze ciężko oddychali i mieli spuszczone głowy…

Trzej piłkarze zasługują na szczególne uznanie: Rosicky, który sprawia wrażenie dopiero co sprowadzonego w zimowym okienku transferowym, głodnego sukcesu młodego wilczka, a nie wypalonej eks-gwiazdy z długą historią (także historią kontuzji, niestety…). Rzeczywisty „wilczek”, Oxlade-Chamberlin, który znakomicie sobie poradził ustawiony bliżej środka pola – nie tylko jako szybki drybler, ale odbierający piłkę i podający z wyobraźnią rozgrywający. I Song, ustawiony za wspomnianą dwójką, naprawiający jej rzadkie błędy i asekurujący czwórkę obrońców. Choć właściwie należałoby pochwalić całą drużynę, która – co nie jest przecież w przypadku podopiecznych Arsene’a Wengera normą – funkcjonowała w myśl reguły „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Od dawna nie widzieliśmy takiego Arsenalu, jak w trzech ostatnich spotkaniach – nawet najbardziej zaprzysięgli kibice Kanonierów przyznają chyba, że na San Siro, a później w meczu z Sunderlandem, ich ulubieńcy wyglądali jak drużyna bez charakteru. Co się zmieniło, od czasu meczu z Tottenhamem?

Nie, nie popełnię grzechu głównego angielskich mediów: tak jak nie ogłaszałem nigdy ostatecznego końca projektu Wengera, nie będę teraz ogłaszał jego cudownego odrodzenia. Problemy piętrzące się przed Arsenalem pozostają te same, co zawsze – do znudzenia wyliczane na tym i innych blogach. „Klaskaniem mając obrzękłe prawice” po wczorajszej owacji na stojąco, zostawiam bez odpowiedzi pytanie, czy podmiot liryczny wiersza Norwida można zestawiać z Arsenem Wengerem. Ale nie potrafię nie klaskać i nie cieszyć się tym, że wciąż zdarzają się mecze, które tak przeżywam.