Z punktu widzenia kibica Tottenhamu, który skądinąd również szykuje się na odpadnięcie swojej drużyny z rozgrywek europejskich, nie są to dobre wiadomości. Niegrające wiosną w Lidze Mistrzów kluby z Manchesteru skoncentrują się na Premier League, ich menedżerowie nie będą więc w kwietniu przeżywali żadnych bolesnych dylematów z cyklu, kogo oszczędzić na mecz decydujący o mistrzostwie, a kogo na półfinał Ligi Mistrzów. Boleśnie zranione zespoły Fergusona i Manciniego odpuszczą sobie oczywiście (przynajmniej ich pierwsze składy) Ligę Europejską, a każde kolejne spotkanie na angielskich boiskach zyska dla nich rangę meczu o wszystko.
Z tego samego powodu kibic Tottenhamu cieszy się oczywiście z awansu do dalszych gier Arsenalu i Chelsea – zwłaszcza że pozostające w tyle wyścigu o mistrzostwo Anglii drużyny z Londynu raczej nie odpuszczą sobie Ligi Mistrzów (w pierwszym rzędzie dotyczyć to będzie Chelsea, dla której właściciela triumf w tych rozgrywkach od dawna pozostaje czymś w rodzaju świętego Graala). Zostawmy jednak kibica Tottenhamu i kalkulacje, co wtorkowe i środowe wyniki oznaczają dla szans jego piłkarzy na zajęcie miejsca w pierwszej czwórce angielskiej ekstraklasy. Zajmijmy się tymi, którymi zająć się wypada w pierwszym rzędzie.
Manchester United, hmm… Może zmylił nas styl, w jakim odrobili straty w meczu o Tarczę Dobroczynności albo złomotali Arsenal na Old Trafford? Może zbyt wiele odpowiedzialności składaliśmy na barki bardzo młodych piłkarzy i może borykający się z kontuzjami starsi koledzy (Vidić, Ferdinand…) nie byli w stanie zapewnić im odpowiedniego wsparcia? Może to jednak będzie sezon przejściowy nie tylko, jak się ostatnio mówiło, na Stamford Bridge, ale i – jak przecież mówiło się latem – na Old Trafford (tylko czy wielkie drużyny mogą sobie pozwolić na sezony przejściowe, czy może raczej mówić należy o niezapewnieniu ciągłości pomiędzy poszczególnymi pokoleniami zawodników?). Kolejne wyniki idą w świat: baty w lidze od Manchesteru City, odpadnięcie z Pucharu Ligi z Crystal Palace, porażka z FC Basel, pieczętująca nieudane rozgrywki grupowe w Lidze Mistrzów… W świat idzie też opinia o jeszcze jednym nieprzekonującym występie Davida de Gei (wiem, że Wojciech Szczęsny bronił go na twitterze, a i ja winiłbym za stracone bramki całą formację defensywną, ale w oczywisty sposób pewności siebie Hiszpana wczorajszy występ nie podbudowuje). Nad Manchesterem coraz głośniej unoszą się pytania, czy zbliżający się do 70. urodzin Alex Ferguson będzie w stanie jeszcze raz użyć swojego legendarnego talentu do podnoszenia drużyny w trudnych chwilach (prasa przypomina, że od odpadnięcia z LM w 2006 r. sir Alex rozpoczął budowę swojego czwartego wielkiego zespołu) i dlaczego właściwie nie kupił latem klasowego ofensywnego pomocnika, jeśli nie Sneijdera, to chociaż Modricia…
Zdaję sobie sprawę, że wygłaszanie opinii o kolejnych występach MU w tym sezonie przypomina taniec od ściany do ściany, ale patrząc na powtórkę wczorajszego nie znajduję innych słów niż słaby, przeciętny, nieprzekonujący, ociężały, anemiczny, niecelny, nieskuteczny, statyczny czy mało kreatywny (no zgoda: także pechowy, kiedy mowa o Vidiciu, ale także – jak mówił Patrice Evra – „nieprofesjonalny”). Rzadko używane określenia w kontekście Czerwonych Diabłów, czyż nie? Wspominam także poprzedni mecz ze Szwajcarami na Old Trafford, z wypuszczoną pewną wygraną, i oba remisy z Benficą. Żałuję, że Vidić złapał kontuzję i że przed bramką Szwajcarów brakowało Hernandeza – ten wiedziałby, jak przewagę w posiadaniu piłki zamienić na gole. Ale z drugiej strony, nawet jeśli Bazylea grała w koszulkach przypominających Barcelonę, to Barceloną nie była. Właściwie to chciałbym wiedzieć, skąd kibice MU czerpią dziś nadzieję – bez zaklinania rzeczywistości, rzecz jasna.
To, co w przypadku United jest traumą, w przypadku City jest raczej rozczarowaniem: klub debiutował w rozgrywkach (choć poszczególni piłkarze dobrze znali ich smak, więc to usprawiedliwienie mocno niepełne…), miał trudniejszych rywali niż sąsiedzi (choć w ostatnim meczu pokonywał raczej rezerwy pewnego awansu Bayernu, niż „właściwy” Bayern…), no i 10 punktów zazwyczaj wystarcza do awansu. MC chciałbym jednak zostawić na boku, podobnie jak wcześniej pewny awansu Arsenal, i powiedzieć jeszcze słówko o Chelsea, która w ostatniej chwili uciekła spod topora wygrywając z Valencią. Jeśli wierzyć temu, co napisał o wydarzeniach w klubie powołujący się, a jakże, na anonimowego informatora „The Sun”, i jeśli zestawić to z relacją z pomeczowej konferencji prasowej menedżera, nowym pomysłem Andre Villas-Boasa na budowanie zespołu jest żonglowanie dwoma komunikatami: „ja tu rządzę” i „cały świat jest przeciwko nam”. Tylko, hmm, czy wśród portugalskich menedżerów jest to naprawdę nowy pomysł?