Sezon przejściowy

Z punktu widzenia kibica Tottenhamu, który skądinąd również szykuje się na odpadnięcie swojej drużyny z rozgrywek europejskich, nie są to dobre wiadomości. Niegrające wiosną w Lidze Mistrzów kluby z Manchesteru skoncentrują się na Premier League, ich menedżerowie nie będą więc w kwietniu przeżywali żadnych bolesnych dylematów z cyklu, kogo oszczędzić na mecz decydujący o mistrzostwie, a kogo na półfinał Ligi Mistrzów. Boleśnie zranione zespoły Fergusona i Manciniego odpuszczą sobie oczywiście (przynajmniej ich pierwsze składy) Ligę Europejską, a każde kolejne spotkanie na angielskich boiskach zyska dla nich rangę meczu o wszystko.

Z tego samego powodu kibic Tottenhamu cieszy się oczywiście z awansu do dalszych gier Arsenalu i Chelsea – zwłaszcza że pozostające w tyle wyścigu o mistrzostwo Anglii drużyny z Londynu raczej nie odpuszczą sobie Ligi Mistrzów (w pierwszym rzędzie dotyczyć to będzie Chelsea, dla której właściciela triumf w tych rozgrywkach od dawna pozostaje czymś w rodzaju świętego Graala). Zostawmy jednak kibica Tottenhamu i kalkulacje, co wtorkowe i środowe wyniki oznaczają dla szans jego piłkarzy na zajęcie miejsca w pierwszej czwórce angielskiej ekstraklasy. Zajmijmy się tymi, którymi zająć się wypada w pierwszym rzędzie.

Manchester United, hmm… Może zmylił nas styl, w jakim odrobili straty w meczu o Tarczę Dobroczynności albo złomotali Arsenal na Old Trafford? Może zbyt wiele odpowiedzialności składaliśmy na barki bardzo młodych piłkarzy i może borykający się z kontuzjami starsi koledzy (Vidić, Ferdinand…) nie byli w stanie zapewnić im odpowiedniego wsparcia? Może to jednak będzie sezon przejściowy nie tylko, jak się ostatnio mówiło, na Stamford Bridge, ale i – jak przecież mówiło się latem – na Old Trafford (tylko czy wielkie drużyny mogą sobie pozwolić na sezony przejściowe, czy może raczej mówić należy o niezapewnieniu ciągłości pomiędzy poszczególnymi pokoleniami zawodników?). Kolejne wyniki idą w świat: baty w lidze od Manchesteru City, odpadnięcie z Pucharu Ligi z Crystal Palace, porażka z FC Basel, pieczętująca nieudane rozgrywki grupowe w Lidze Mistrzów… W świat idzie też opinia o jeszcze jednym nieprzekonującym występie Davida de Gei (wiem, że Wojciech Szczęsny bronił go na twitterze, a i ja winiłbym za stracone bramki całą formację defensywną, ale w oczywisty sposób pewności siebie Hiszpana wczorajszy występ nie podbudowuje). Nad Manchesterem coraz głośniej unoszą się pytania, czy zbliżający się do 70. urodzin Alex Ferguson będzie w stanie jeszcze raz użyć swojego legendarnego talentu do podnoszenia drużyny w trudnych chwilach (prasa przypomina, że od odpadnięcia z LM w 2006 r. sir Alex rozpoczął budowę swojego czwartego wielkiego zespołu) i dlaczego właściwie nie kupił latem klasowego ofensywnego pomocnika, jeśli nie Sneijdera, to chociaż Modricia…

Zdaję sobie sprawę, że wygłaszanie opinii o kolejnych występach MU w tym sezonie przypomina taniec od ściany do ściany, ale patrząc na powtórkę wczorajszego nie znajduję innych słów niż słaby, przeciętny, nieprzekonujący, ociężały, anemiczny, niecelny, nieskuteczny, statyczny czy mało kreatywny (no zgoda: także pechowy, kiedy mowa o Vidiciu, ale także – jak mówił Patrice Evra – „nieprofesjonalny”). Rzadko używane określenia w kontekście Czerwonych Diabłów, czyż nie? Wspominam także poprzedni mecz ze Szwajcarami na Old Trafford, z wypuszczoną pewną wygraną, i oba remisy z Benficą. Żałuję, że Vidić złapał kontuzję i że przed bramką Szwajcarów brakowało Hernandeza – ten wiedziałby, jak przewagę w posiadaniu piłki zamienić na gole. Ale z drugiej strony, nawet jeśli Bazylea grała w koszulkach przypominających Barcelonę, to Barceloną nie była. Właściwie to chciałbym wiedzieć, skąd kibice MU czerpią dziś nadzieję – bez zaklinania rzeczywistości, rzecz jasna.

To, co w przypadku United jest traumą, w przypadku City jest raczej rozczarowaniem: klub debiutował w rozgrywkach (choć poszczególni piłkarze dobrze znali ich smak, więc to usprawiedliwienie mocno niepełne…), miał trudniejszych rywali niż sąsiedzi (choć w ostatnim meczu pokonywał raczej rezerwy pewnego awansu Bayernu, niż „właściwy” Bayern…), no i 10 punktów zazwyczaj wystarcza do awansu. MC chciałbym jednak zostawić na boku, podobnie jak wcześniej pewny awansu Arsenal, i powiedzieć jeszcze słówko o Chelsea, która w ostatniej chwili uciekła spod topora wygrywając z Valencią. Jeśli wierzyć temu, co napisał o wydarzeniach w klubie powołujący się, a jakże, na anonimowego informatora „The Sun”, i jeśli zestawić to z relacją z pomeczowej konferencji prasowej menedżera, nowym pomysłem Andre Villas-Boasa na budowanie zespołu jest żonglowanie dwoma komunikatami: „ja tu rządzę” i „cały świat jest przeciwko nam”. Tylko, hmm, czy wśród portugalskich menedżerów jest to naprawdę nowy pomysł?

Spóźniony nekrolog

Długo nie mogłem się zabrać za pisanie o tej śmierci. I wygląda na to, że zabieram się dopiero teraz, skoro kończąca się właśnie kolejka Premier League nie przynosi żadnego zaskakującego rozstrzygnięcia, pozwalając w gruncie rzeczy na ograniczenie się jedynie do obszernego post scriptum.
Inna sprawa, że nie bardzo wiedziałem, jak. Rozpocząć wspomnieniem lirycznym? Jest, powiedzmy, połowa lat 90., w którejś z pierwszych edycji Championship Managera kupuję do Tottenhamu Gary’ego Speeda i świetnie na tym wychodzę.
Mógłbym też rozpocząć wspomnieniem dramatycznym. Tottenham po długiej podróży na północ przybywa na Reebok Stadium, jak zwykle pełen nadziei na korzystny rezultat, i jak zwykle dostaje baty od drużyny, której kapitanem jest Gary Speed.
Mógłbym sięgnąć po wspomnienie całkiem niedawne. Reprezentacja Walii, której kibicowałem od czasu, gdy debiutował w niej młodziutki Ryan Giggs, i która przez wszystkie te lata przegrywała kolejne eliminacje do mistrzostw świata czy Europy, pod nowym menedżerem znów zaczęła grać fajny futbol, wygrywać, zdobywać punkty… Gary Speed objął ją zbyt późno, by wywalczyć awans do Euro 2012, ale następne eliminacje, do mundialu tym razem, zapowiadały się fantastycznie.
Mógłbym wreszcie sięgnąć po wspomnienia sprzed kilku dni. Spróbować opisać płaczącego w studiu BBC Robbiego Savage’a – tak tak, Savage’a, jednego z największych boiskowych twardzieli i prowokatorów ostatnich lat. Albo Shaya Givena, ocierającego łzy w bramce Aston Villi.
Mógłbym dać tu życiorys Gary’ego Speeda. Mógłbym przywołać jedno z niezliczonych wspomnień, od których zaroiły się gazety z tego tygodnia, a w których słowo „dżentelmen” było jednym z pojawiających się najczęściej. Albo podkreślić, że był wzorem profesjonalizmu, zawdzięczającym swoje osiągnięcia (tak mówił) bardziej ciężkiej pracy niż talentowi. Że dbał o siebie, uważał na dietę, nie nadużywał alkoholu…
Mógłbym, opisując zakończoną właśnie kolejkę Premier League, uwypuklić atmosferę wytworzoną przez dziesiątki tysięcy fanów, klaszczących dla upamiętnienia walijskiego menedżera, albo skoncentrować się na geście Garetha Bale’a, dedykującego mu swoją bramkę w meczu z Boltonem (gest skrzydłowego Tottenhamu docenili nawet kibice gości).
Nie zrobię żadnej z tych rzeczy. Tajemnica cudzej śmierci średnio się rymuje ze stylistycznymi popisami, tym bardziej, że tak naprawdę nie wiadomo, dlaczego jeden z najbardziej zasłużonych piłkarzy w historii angielskiej ekstraklasy, niezwykle obiecujący menedżer, człowiek o udanym ponoć życiu rodzinnym, który jeszcze dwa tygodnie temu planował z żoną i dwójką małych synków wyjazd na Boże Narodzenie do Dubaju, odebrał sobie życie. Pamiętajmy o jego życiu, zadumajmy się nad jego śmiercią (może także – ci, którzy potrafią – pomódlmy się za jego duszę). I postawmy tu kropkę.

PS Co się zaś tyczy wyścigu sześciu koni (Newcastle, spodziewam się, w najbliższych tygodniach odstanie jednak od stawki…), zwróciło moją uwagę zwycięstwo Chelsea, odniesione z trudem większym, niż sugerowałby wynik. Oczywiście kluczowym momentem meczu na, ehm, St. James’ Park było niewyrzucenie z boiska Davida Luiza (ta wysoko ustawiona linia obrony Chelsea…), szczególnie absurdalne przy czerwonej kartce dla Gary’ego Cahilla w meczu Tottenham-Bolton; kilka świetnych okazji dla Newcastle mogło/powinno zakończyć się bramką, a gdyby mógł grać Gutierrez, Sturridge na prawej stronie nie miałby tyle swobody. Niemniej Villas-Boasa za kilka decyzji z ostatniego czasu należałoby pochwalić – przede wszystkim za coraz odważniejsze stawianie na Orieu (kolejny świetny mecz), za nieprzejmowanie się Torresem czy fochami Anelki i wybór Drogby czy Sturridge’a, za zdjęcie bezproduktywnego Lamparda wreszcie. Mówcie, co chcecie – mnie, jak do tej pory, przekonuje praca portugalskiego menedżera, a kłopoty, z którymi musi się borykać, uważam raczej za odziedziczone. Czy to on kupował Torresa? Czy jego winą jest kontuzja Essiena, napyskowanie przez Terry’ego Antonowi Ferdinandowi albo upór prezesa Levy’ego, żeby nie oddawać Chelsea Modricia?
Napisałem przed kilkoma tygodniami tekst „Cierpliwości” – i choć wiem, że od tamtej pory topór nad Villas-Boasem obniżył się o parę centymetrów (porażki w Lidze Mistrzów i Pucharze Ligi), a chwila spokoju po zwycięstwie nad Newcastle potrwa pewnie zaledwie tydzień, skoro Chelsea czeka mecz z Manchesterem City, to miałbym ochotę tamten tytuł powtórzyć. Podoba mi się twarda decyzja o odsunięciu ze składu chcących odejść Anelki i Alexa, no i czekam na styczeń, a w nim – kolejne transfery nowego wciąż menedżera Chelsea. Siedmiu piłkarzy, którzy wystąpili niedawno w przegranym meczu z Liverpoolem, stanowiło trzon drużyny Jose Mourinho…

Kwestia balansu

No trudno, zacznę jednak od Tottenhamu, bo jak żyję takiej serii nie widziałem. W dziesięciu meczach dziewięć zwycięstw i remis, w dodatku wydarty w ostatniej minucie wyjazdowego meczu z rewelacyjnym w tym sezonie Newcastle (będzie i o nim, w jednym z kolejnych akapitów…). Wszystko to uzyskane ze składem, którego przecież nie nazwałbym najlepszym za mojej pamięci – fantastycznych piłkarzy to dopiero miał David Pleat w sezonie 1986/87, a i Osvaldo Ardiles w 1994 r. zmarnował znakomitą kadrę. Wspominam argentyńskiego menedżera nie bez przyczyny, bo dylemat, jaki był wówczas jego udziałem (nadmiar utalentowanych piłkarzy ofensywnych), musi rozstrzygać co tydzień również Harry Redknapp. Wszystko jest kwestią balansu: Ardiles potrafił wystawiać w meczu czwórkę napastników i kończyć porażką w hokejowym stylu, np. 4:5, Redknapp zaś… sprowadził na White Hart Lane Scotta Parkera, żeby zabezpieczyć tyły w przypadku kawaleryjskich szarż Bale’a, Lennona, van der Vaarta, Adebayora czy Modricia. Zwracam uwagę, że w pierwszych dwóch meczach sezonu, przegranych z obiema drużynami z Manchesteru, Parker jeszcze nie grał.

Tak, wiem, wychwalam angielskiego piłkarza niemal przy każdej okazji pisania o Tottenhamie, ale nie jest przecież kwestią przypadku, że zwycięska seria rozpoczęła się właśnie po wzmocnieniu drużyny o niego i Adebayora. Zawodnika tego typu – defensywnego pomocnika, nieustannie biegającego między rywalami i nieustannie próbującego odebrać im piłkę, ale potrafiącego także tę piłkę przytrzymać i celnie odegrać, a nade wszystko: lidera, podrywającego słowem i postawą kolegów do walki – nie było w tej drużynie od bardzo dawna. Oczywiście można dodać, że od bardzo dawna nie było tu bramkarza, który nie popełniałby głupich błędów. Od dawna nie było Ledleya Kinga, grającego z taką regularnością i bez kontuzji (nie, to nie Dawson czy Kaboul są doskonałymi obrońcami – oni potrafią grać doskonale właśnie pod skrzydłami Kinga). Od dawna nie było menedżera, za którego piłkarze daliby się pokroić. Od dawna nie zdarzyło się, by klub oparł się pokusie zarobienia grubych pieniędzy za swojego najlepszego piłkarza. „Wszystko jest kwestią balansu”, napisałem wcześniej, ale wygląda na to, że suma czynników, które składają się na sukces, wydłuża się w nieskończoność.

Wczoraj nie było tak łatwo, jak w poniedziałek, kiedy zawodnicy Aston Villi praktycznie nie zobaczyli na White Hart Lane futbolówki. Po pierwsze, trzeba było grać bez dwóch najlepszych piłkarzy: chorego Modricia i kontuzjowanego van der Vaarta. Po drugie, z dwójką piłkarzy przeciwko trójce w drugiej linii i z występującym przez godzinę z żółtą kartką Sandro. Po trzecie, z dobrze zorganizowanym West Bromwich, na wyjeździe, od dziewiątej minuty goniąc wynik. Redknapp mówił, że w przerwie musiał piłkarzami solidniej potrząsnąć i… podziałało. Nieoglądający piłki w pierwszych 45 minutach Defoe zaczął częściej po nią wracać. Sandro uważał ze wślizgami. Bale i coraz lepszy w tym sezonie Lennon wyprowadzali szybkie kontry. Napastnicy psuli, jak zwykle ostatnio (z Aston Villą Adebayor śmiało mógł strzelić pięć goli, tutaj pewnie jeszcze dwa), ale cała drużyna wierzyła w zwycięstwo – cała drużyna parła do niego, i cała drużyna broniła się, kiedy było trzeba. Kwestia balansu…

Tabela wygląda fantastycznie i, odpukać, wiele wskazuje, że jeszcze jakiś czas będzie tak wyglądała. Dopowiedzmy, że gdyby Tottenham wygrał jeszcze zaległy mecz z Evertonem, zepchnąłby z drugiego miejsca Manchester United. Co oczywiście nie powinno kibiców MU przesadnie denerwować. Mimo wszystko remis u siebie z Newcastle – choć dla drużyny Srok może oznaczać przekroczenie psychologicznego Rubikonu; przekonanie, że miejsce zajmowane dziś w tabeli nie jest wynikiem tylko względnie łatwej serii spotkań na początku sezonu, integrację drużyny – jest z perspektywy mistrzów Anglii „jednym z tych dni”, z którego żadnych uogólniających wniosków wyciągnąć się nie da. To już nie tylko karny z kapelusza i nieuznana bramka w ostatniej minucie (spalony był minimalny, jeśli był), ale także popis niewiarygodnych umiejętności bramkarskich Tima Krula oraz serie niesamowitych interwencji jego kolegów z obrony (Simpson, wybijający piłkę z pustej bramki!). Zaiste: United stworzyło wystarczającą liczbę sytuacji, by wygrać ten mecz w cuglach i następnym razem z pewnością wygra. Oczywiście, inaczej niż w takim np. Tottenhamie, w MU brakuje kreatywnego rozgrywającego, a kontuzje Cleverleya i Andersona nie ułatwiają sir Alexowi złożenia jakiejś sensownie zbalansowanej drugiej linii. Czy oznacza to styczniowe zakupy, czy oddanie pola hałaśliwym sąsiadom, którzy – jeśli już jesteśmy przy transferach – myśląc o oddaniu do Włoch Teveza zaginają ponoć parol na van Persiego? To ostatnie nie byłoby od rzeczy, jeśli zważyć na dzisiejsze zachowanie Balotellego. Owszem, to świetny napastnik, ale momenty szaleństwa zdarzają mu się niemal równie często jak fenomenalne zagrania. O ileż lepiej dla kandydatów na mistrza Anglii byłoby mieć z przodu zawodnika bardziej obliczalnego? Już nie mówię o tym, jak ucieszyliby się Clichy, Nasri i Kolo Toure, z których każdy nieco z innych powodów, ale w sumie dosyć powoli rozkręca się w Manchesterze.

O zakończonym przed chwilą meczu napiszę tyle, że już dawno nie widziałem Manchesteru City pod taką presją jak dziś na Anfield, z grającym prostą w sumie piłkę Liverpoolem. Co  i tak pozwala mi wyciągnąć wniosek, że mamy do czynienia z materiałem na mistrzów: nawet jeśli słabszy dzień mają napastnicy i piłkarze drugiej linii (powstrzymywani przez fenomenalnego Lucasa; pierwszy raz w tym sezonie Silva był niemal niewidoczny), nawet jeśli obrońcy dają się zaskoczyć, zostaje jeszcze bramkarz. Seria niewiarygodnych interwencji Joe Harta pozwoliła drużynie Manciniego obronić pięciopunktową przewagę nad MU. Inna sprawa, że menedżer MC podszedł do meczu w swoim starym stylu, wystawiając tylko jednego, dość przy tym niskiego napastnika, i że naprawdę widać poprawę w grze Liverpoolu: najpierw głęboko cofnięci, później skuteczni w pressingu, zamykający wolne sektory boiska i odcinający Silvę czy Nasriego od możliwości „firmowych” wymian w trójkątach, potrafili również atakować (kwestia balansu…). Inaczej niż z Chelsea, tutaj Jose Enrique często zapuszczał się pod bramkę MC, zasilany długimi podaniami Charliego Adama. Z drugiej strony próbował Kuyt, heroiczną walkę z obrońcami toczył Suarez – o ileż bardziej widoczny niż Aguero… W sumie zabawne, że mecz, o którego wyniku przesądziły rzut rożny i rykoszet po mocno niecelnym strzale, mógł być aż tak zajmujący.

Cierpliwości

Zrobiłem sobie przerwę od angielskich gazet, i dobrze – nie wiem teraz, od jak dawna pompują one temat rzekomego niezadowolenia Romana Abramowicza z przekazania Chelsea w ręce Andre Villas-Boasa. Czy Rosjanin jest zadowolony z Portugalczyka, nie wiem oczywiście również (choć mam poczucie, że jak na 12 meczów w lidze 4 porażki to trochę za dużo, zwłaszcza jeśli dwie z nich, i to z rzędu, poniósł na własnym stadionie), choć nie sądzę, by cokolwiek wiedzieli o tym nawet najlepsi tropiciele z Fleet Street. Przypominam tylko: tym razem to miała być inwestycja na trzy lata, a nie na trzy miesiące, z wkalkulowanymi kosztami, wśród których była zarówno adaptacja młodego menedżera w Premier League, jak transformacja starzejącej się drużyny. Jedyne, co w tym punkcie mnie zastanawia, to konsekwencja transformacji (z Liverpoolem, w porównaniu z kadrą ubiegłoroczną, w pierwszym składzie wybiegł jedynie Mata, a Meireles i Sturridge usiedli na ławce). Ach tak, pamiętam, miał tu grać niejaki Modrić…

Paradoksalne zresztą z tymi transferami. Miał Fernando Torres odmienić oblicze Chelsea, miał Andy Carroll godnie zastąpić go w Liverpoolu, a obaj jeden z ważniejszych meczów sezonu zaczynali jako rezerwowi, zaś statystyki, które przy okazji przypomniano, kwestionowały sensowność zainwestowanych w obu milionów (już najbardziej cieszy się Mike Ashley z Newcastle…). Tak czy inaczej o niezadowoleniu Abramowicza raczej będzie teraz głośniej (menedżer Chelsea już powiedział, że nie po to właściciel wydał fortunę na jego sprowadzenie, by teraz wydawać kolejną na jego wyrzucanie…), a kibicom Chelsea przyjdzie się pocieszać, że dwa miesiące temu dokładnie tak jak Villas-Boasa przypiekano Wengera.

Paradoksalne zresztą także z tymi porażkami. Druga połowa meczu z Liverpoolem była w wydaniu Chelsea bardzo dobra. Wprowadzenie Sturridge’a na prawe skrzydło i zmiana ustawienia na 4-2-3-1 natychmiast pozwoliły odzyskać inicjatywę, przyniosły wyrównanie, a w ślad za nim – szanse na kolejne gole. Przyciskana wreszcie obrona Liverpoolu gubiła się tak, jak obrona Chelsea w pierwszych 45 minutach. Do honorowego remisu, pozostawiającego w dziennikarzach i fanach wrażenie, że drużyna ma potencjał, a menedżer wie, co robi, zostały trzy minuty…

A może to lepiej, że w 88. minucie Ashley Cole (a po nim, czy też wraz z nim Malouda) zagapił się po raz kolejny (zwróćcie uwagę, że większość akcji Liverpoolu szła właśnie prawą stroną – to jeden z elementów dobrze odrobionej lekcji przez Kenny’ego Dalglisha)? Może będzie okazja solidnie popracować nad organizacją gry obronnej: nad koncentracją Terry’ego i Cole’a czy nad ustawianiem się Luiza i Ivanovicia. Wśród rozlicznych problemów, jakie się z tym wiążą, jest i forma Mikela, który zawalił pierwszą bramkę: porównajcie jego występ z występem Lucasa i doceńcie, jaką asekurację może dać swojej linii klasowy defensywny pomocnik.

O Davidzie Luizie trudno powiedzieć więcej, niż zrobił to kilka tygodni temu Alan Hansen, punktując w Match of the Day wszystkie momenty nieuwagi, brawury czy zwyczajnego szaleństwa, jakie przydarzyły się Brazylijczykowi w jednym tylko meczu (dawny legendarny obrońca Liverpoolu docenił, owszem, Luiza, za rajdy z piłką i strzały na bramkę – proponował więc szkoleniowcom Chelsea przekwalifikowanie go na ofensywnego pomocnika, he, he). Pytanie brzmi, co powiedzieć o Terrym: czy przyczyną obniżki formy kapitana Chelsea są jakieś kłopoty pozaboiskowe, czy Anglik zwyczajnie nie stanie się już młodszy, czy może właśnie szwankuje praca sztabu szkoleniowego. Jeśli ta ostatnia odpowiedź jest prawdziwa, to jest ktoś, kto zna klub i piłkarzy, i mógłby zrobić z tym porządek. Problem w tym, że jest asystentem menedżera Liverpoolu…

O przygotowaniu szkoleniowców gości do tego meczu wypadałoby zresztą napisać kilka słów: za odświeżenie przewidywalnego ostatnio składu, posadzenie na ławce zarówno Hendersona, jak i Downinga, wyjęcie z zamrażarki rewelacyjnego w końcówce poprzedniego sezonu Maxiego Rodrigueza oraz szybkiego i pracowitego Craiga Bellamy’ego. Liverpool grał szybciej i szerzej niż ostatnio, nawet jeśli ta szybkość przejawiała się głównie w kontratakach, a ataki pozycyjne Chelsea niwelował dzięki Lucasowi i Adamowi (ocenę występu tego drugiego obniżają jedynie fatalnie wykonywane stałe fragmenty gry). Wymiana podań przed golem Maxiego była przedniej urody, podobnie jak podanie Adama i szarża Johnsona przy golu numer dwa.

Wiem, zabrzmi to okropnie staroświecko, ale będę konsekwentny: szukanie teraz nowego menedżera Chelsea jest równie bez sensu jak szukanie nowego menedżera Arsenalu. Albo jak szukanie nowego menedżera Blackburn czy Wigan. Żebyż to było takie proste.

Serce Harry’ego

Będę z Wami najzupełniej szczery: na skutek głośnej w tych dniach decyzji prowincjała Zgromadzenia Księży Marianów, nakładającej na mojego redaktora seniora zakaz wystąpień publicznych poza łamami macierzystego pisma, zdołałem obejrzeć w ten weekend zaledwie jedno spotkanie. W niedzielę o siedemnastej, po zamknięciu przyspieszonego o jeden dzień wydania „Tygodnika Powszechnego”, zasiadłem przed monitorem, by popatrzeć, jak Tottenham radzi sobie bez Harry’ego Redknappa w starciu z drużyną prowadzoną przez menedżera, który zostawił na White Hart Lane kawał zdrowia – Fulham Martina Jola.

Zwycięstwo Tottenhamu było tak niesprawiedliwe, jak niesprawiedliwy potrafi być tylko futbol (i władze marianów). To Fulham w tym meczu grało w piłkę (i piłką), to Fulham bombardowało pole karne gości niezliczoną ilością dośrodkowań, to Fulham zagrażało ze stałych fragmentów gry (każdy rzut rożny powodował panikę), to Fulham zmusiło Brada Friedela do wielu znakomitych interwencji, a jakby tego było mało Luka Modrić wybijał piłkę z pustej bramki, zaś Ledley King desperackim wślizgiem blokował zmierzający do siatki strzał Dempseya. Pomijając statystyki (23 sytuacje bramkowe Fulham tylko w drugiej połowie, w tym 13 celnych strzałów), najlepszym podsumowaniem rozpaczliwej obrony Częstochowy, jaka stała się udziałem gości w tym meczu, była sytuacja z 91. minuty, gdy w potwornym chaosie piłkarze Tottenhamu bodaj sześciokrotnie blokowali strzały gospodarzy, a leżący już na ziemi Kyle Walker objął piłkę dwoma rękami (tak jest, Fulham należał się rzut karny). No i dawno nie widziałem meczu, w którym duet Modrić-Parker byłby równie nieefektywny.

Są oczywiście pozytywy. Siedem zwycięstw i remis w ośmiu ostatnich meczach ligowych umocniło Tottenham na piątej pozycji, z tą samą liczbą punktów co czwarta Chelsea i trzema punktami straty do trzeciego Newcastle, ale z jednym meczem rozegranym mniej. Wracający po kontuzji Aaron Lennon po dwóch meczach ligowych ma na koncie gola i trzy asysty, a jego wymienność pozycji z Bale’m okazuje się jedną z najskuteczniejszych broni Tottenhamu. Owszem, już po raz czwarty zespół nie potrafił utrzymać dwubramkowej przewagi, ale po raz trzeci potrafił w takim przypadku obronić zwycięstwo. Owszem, nie grał dobrze, ale i tak wygrał – co ponoć zdarza się jedynie klasowym drużynom. No i owszem, walczył o komplet punktów heroicznie, czego złamany nos Parkera może być najlepszym dowodem.

Są i kwestie, które martwią. Wspomniana nieumiejętność bronienia bezpiecznego rezultatu, oddanie inicjatywy po przerwie w kolejnym już meczu z pewnością nie zrobiły dobrze mojemu sercu – a cóż dopiero mówić o wracającym do zdrowia po operacji serca właśnie Harrym Redknappie. Frustrowała bierność ławki trenerskiej: to, że na boisko powinien wejść Sandro, było oczywiste od 50. minuty, a zastępujący Redknappa Joe Jordan i Kevin Bond czekali jeszcze ponad 20 minut. Frustrowała nieefektywność znakomitego ostatnio (zwracam honor!) van der Vaarta.

No dobra, dłużej nie będę narzekać. Tabela wygląda fantastycznie, rywale w walce o pierwszą czwórkę przeżywają swoje dołki (tym razem nieprzyjemnie zaskoczył Liverpool), a Newcastle zacznie w końcu grać z mocniejszymi rywalami. Luka Modrić znów gra z uśmiechem na ustach, Parker wzorowo asekuruje defensywę kierowaną przez niezawodnego Kinga, Friedel jest tak solidny, jak niesolidny bywał Gomes, Adebayor jak nie strzela, to świetnie podaje, van der Vaart świetnie podaje i jeszcze lepiej strzela, na skrzydłach błyszczą Lennon i Bale, przed nami przerwa na reprezentację, podczas której kolejni kontuzjowani mają szansę wrócić do zdrowia. Tylko co z Redknappem, o którym mówi się, że musi odpocząć od piłki co najmniej miesiąc? Jak patrzyłem dziś na jego współpracowników, to pomyślałem, że dla serca Harry’ego najzdrowiej byłoby wrócić jak najszybciej.

Sztuka defensywy

Ciekawe, czy ci spośród nas, którzy jeszcze parę tygodni temu wieszczyli ostateczny koniec Arsenalu, będą dziś wieszczyć ostateczny koniec Chelsea. Co do mnie, tak jak wtedy broniłem się przed dopuszczeniem do siebie obrazów Apokalipsy, unoszącej się rzekomo nad Emirates Stadium, tak teraz również nie uderzę w katastroficzne tony, mimo iż Andre Villas-Boas poniósł właśnie drugą ligową porażkę z rzędu. Za wcześnie na mówienie o kryzysie Chelsea i odrodzeniu Arsenalu – problemy, jakie obie drużyny przeżywają od początku sezonu, na jakiś czas przesłaniane fenomenalnymi występami Szczęsnego czy van Persiego, Lamparda czy Maty, nie chcą ustąpić na dobre.

Henry’ego Wintera cenię za to, że umie odpowiednie dać rzeczy słowo: wczoraj napisał, że mecz Chelsea-Arsenal nie powinien się skończyć gwizdkiem sędziego, tylko szkolnym dzwonkiem – tyle w nim było sztubackich zaiste błędów linii defensywnych. Obie drużyny próbowały wysoko się bronić, co zwłaszcza w przypadku Chelsea, z wolnymi środkowymi obrońcami (Terry!) naprzeciwko niezwykle szybkich graczy ofensywnych Arsenalu (van Persie, Gervinho i Walcott) musiało się skończyć katastrofą. Ale Mertesacker był przecież jeszcze wolniejszy niż Terry, a choć Santosa można chwalić za ciąg na bramkę rywali, to nie sposób nie być przerażonym jego postawą pod bramką własną.

Co powiedziawszy, może wypada postawić (w tym przypadku za Winterem, ale w ubiegłym sezonie trochę już o tym dyskutowaliśmy) pytanie szersze: o zanik sztuki defensywnej w klubach Premier League. To chyba nie przypadek, że wyjąwszy Manchester City każda z drużyn czołówki przegrywała już w tym sezonie tracąc cztery, pięć, nawet osiem bramek, a wśród zagapiających się obrońców byli piłkarze tej miary, co dwaj kolejni kapitanowie reprezentacji Anglii. Nad taką kwestią rozmawia się chyba ciekawiej niż nad poszczególnymi przypadkami. Angielska prasa, szukająca łatwej narracji, uczepiła się dziś stopera Chelsea, którego kryzys formy miałby się wiązać z ubiegłotygodniowym incydentem o rasistowskim ponoć podtekście podczas meczu z QPR. Na podobnej zasadzie bohaterem mediów jest fenomenalny zaiste Robin van Persie. Jednak mówienie o Arsenalu, że to drużyna jednego piłkarza, jest w kontekście wczorajszego występu kompletnym nieporozumieniem: obok Holendra w ataku świetnie wypadli Gervinho i Walcott, w pomocy zaś  Ramsey, dzielnie wspierany przez Songa. No i był chwalebny wyjątek wśród obrońców, Koscielny, o którym myślę, że po powrocie Vermaelena utrzyma miejsce w pierwszej jedenastce, spychając na ławkę Mertesackera…

Mam jednak problem z Arsenalem, zarówno kiedy wygrywa 3:5 z Chelsea, jak kiedy przegrywa 8:2 z MU. Problem ów polega na tym, że bardzo wielu piłkarzy (wyliczmy pierwszych z brzegu: Arszawina, Walcotta, Songa, Koscielnego) potrafi mecze znakomite przeplatać z beznadziejnymi i chyba nawet Arsene Wenger nie wie, od czego to zależy. I może także na tym, że zaskakująco wielu Kanonierów ma kłopoty z dyscypliną – wczoraj Wojciech Szczęsny mógł mówić o wielkim szczęściu, bo większość sędziów pewnie wyrzuciłaby go z boiska.

Przede wszystkim interesuje mnie jednak sztuka defensywy. Także dlatego, że dziś w meczu Tottenhamu z QPR kolejny raz w tym sezonie zobaczyłem przykład wzorowy: Scotta Parkera. Jeżeli piłkarzom Harry’ego Redknappa uda się odwojowanie miejsca w pierwszej czwórce, to dzięki temu, że za plecami całej tej bajecznej kombinacji ofensywnej wypluwa płuca i rzuca się pod nogi rywali ten niewysoki facet z idiotycznym przedziałkiem. Naprawdę, gdyby grał w tym sezonie dla Arsenalu, wszystko byłoby prostsze.

Sześć w wielkim mieście

Od czego zacząć? Jak nie ugrzęznąć w łatwych uogólnieniach? Jak nie ukryć własnego pomieszania w mnożeniu retorycznych pytań, a o to o zmianę hierarchii manchesterskich potęg, a to o schyłek Alexa Fergusona, który nie pierwszy chyba raz w tym sezonie popełnił błędy przy doborze zawodników i który nigdy w życiu nie przegrał meczu tak wysoko? Jak napisać tekst, który sprosta wydarzeniom historycznego popołudnia, 23 października 2011 roku?

Statystycy już policzyli: takiej klęski na własnym stadionie MU nie doznał od ponad pół wieku, od równie bolesnej porażki w derbach minęło 85 lat. Żeby jednak zachować trzeźwość umysłu, nie sposób nie zauważyć, że ostatnie trzy gole padły w końcówce i że City całą drugą połowę grało w przewadze jednego zawodnika – zasadnie można więc powiedzieć, iż szokujący wynik 1:6 jest bardziej efektem tych dwóch okoliczności (a także tej, że i tak ofensywnie ustawione MU otworzyło się jeszcze po golu Fletchera) niż rzeczywistej różnicy poziomów między dwoma drużynami. Chociaż…

Dzisiaj i tylko dzisiaj (pamiętamy mecz o Tarczę Wspólnoty…) praktycznie w każdej piłkarskiej kategorii różnica klas między MU i MC była uderzająca, może poza pierwszym kwadransem, kiedy gospodarze zdobyli przewagę w posiadaniu piłki, ale przewagi tej nie potrafili przełożyć na  akcję zakończoną celnym strzałem. Świetna organizacja gry obronnej, ogromna koncentracja, pressing tam, gdzie pressingu MU nie było, zabójczy szybki atak, chirurgiczna precyzja podań, zwłaszcza wyrastającego o dwie głowy nad rywali i kolegów z zespołu Davida Silvy, bijąca z piłkarzy pewność siebie, mówiąca że tym razem po objęciu prowadzenia może być tylko jeden zwycięzca, strzelecka skuteczność wreszcie – doprawdy nie wiadomo, gdzie skończyć tę wyliczankę.

Można też porównywać poszczególnych piłkarzy, np. Richardsa i Smallinga, Kompany’ego i Evansa (nigdy nie miałem zaufania do tego ostatniego; jeśli myślę o jakichś błędach personalnych sir Alexa w tym meczu, to wystawienie Evansa zamiast Jonesa było jednym z nich), Milnera i Andersona (tu już była prawdziwa przepaść…), pracowitego, ale nieotrzymującego podań Welbecka i Balotellego czy Dżeko… Wyliczać dalej nie ma sensu, choć na pewno warto zwrócić uwagę na znakomity występ Milnera (nie chodzi tylko o udział przy najważniejszych, bo pierwszych dwóch bramkach, ale o statystyki podań, odbiorów itd.) i równie dobry – Richardsa. Czasem bywa tak, że mecze wygrywa jeden piłkarz, powiedzmy jak ostatnio van Persie w Arsenalu, ale przeważnie rozstrzygają bohaterowie drugiego planu – nawet Clichy, który w zasadzie wyłączył Naniego, przyczynił się do tego historycznego triumfu.

Co będzie dalej? MU zapewnie odbije sobie tę porażkę przy najbliższej sposobności, a MC potknie się w Lidze Mistrzów. W styczniu zapewne sir Alex zrobi to, czego nie zrobił w sierpniu: rozejrzy się za kreatywnym środkowym pomocnikiem. A Roberto Mancini będzie się rozglądał za kimś, kto uwolni go od Carlosa Teveza. To niezwykłe, oglądać zespół, w którym piłkarz tej klasy wydaje się całkowicie niepotrzebny. Najważniejsza przeszkoda, która miała powstrzymywać MC w drodze po tytuł, wiązała się właśnie z nadmiernym ego poszczególnych gwiazd i gwiazdeczek. Tyle że Adebayor i Bellamy odeszli,  Tevez zapewne pójdzie ich śladem, a wśród pozostałych szacunek dla Roberto Manciniego znacznie się po takim dniu zwiększy. Z pewnością Włoch nie wygrał dziś mistrzostwa, ale może wygrał coś, co w perspektywie może mu przynieść także mistrzostwo – spokój, szacunek i niepodważalną pozycję w klubowej hierarchii.

Nieobecny usprawiedliwiony

A gdyby ktoś pytał, dlaczego ani przedwczoraj, ani wczoraj nie kwitowałem angielskich sukcesów w Lidze Mistrzów (sukcesów, może poza Arsenalem, spodziewanych, choć pewnie nie w tak dramatycznych okolicznościach, jak podczas meczu MC z Villarealem), tu znajdzie odpowiedź. Dla „Gazety w Krakowie” napisałem krótką historię dzisiejszego rywala Wisły, potem zaś, zamiast siedzieć w domu i patrzeć na Arsenal albo na Chelsea, wybrałem się na konferencję prasową Martina Jola, a zaraz po niej patrzyłem, jak piłkarze Fulham biegają sobie dookoła boiska przy Reymonta. Co gorsza, choć na mecz Londyńczyków z Wisłą się wybieram, nie zapowiada się, żebym mógł napisać o nim jeszcze dzisiejszego wieczora. Podobnie zresztą o meczu Tottenhamu, co do którego – od razu mówię – pełen jestem jak najgorszych przeczuć (Rubin Kazań to najmocniejszy z dotychczasowych rywali zespołu Redknappa w Lidze Europejskiej, a wystawienie przeciwko niemu eksperymentalnie zestawionej defensywy – na środku obrony zagra prawdopodobnie występujący dotąd jedynie w pomocy Jake Livermore – wróży bardzo źle). I o skandalicznym zaiste pomyśle szybkiej ścieżki, jaką zapewniły sobie kluby Premier League w wyścigu po zdolną młodzież.

Pozwólcie, że wytłumaczę, bo sprawa dotyczy naszego blogowania. W styczniu 2010, zaraz po porażce Liverpoolu z Reading w Pucharze Anglii, założyłem się z Rafałem Stecem, że Rafa Benitez nie będzie pracował na Anfield Road w sierpniu 2010, kiedy rozpocznie się kolejny sezon Premier League. Zakład – o dobre wino – oczywiście wygrałem, a następnych kilkanaście miesięcy upłynęło nam z Rafałem na poszukiwaniu nie tylko odpowiedniego szczepu i rocznika, ale także odpowiedniej okazji. Wizyta w Krakowie angielskiej drużyny, prowadzonej w dodatku przez trenera, do którego mam zadawnioną słabość, przyszła w samą porę, proszę więc dzisiejszego wieczora uznać mnie za nieobecnego usprawiedliwionego.

Szkoła rzutów wolnych

Menedżerowie nie znoszą przerw na reprezentację. Bo zważmy: drużyna była w gazie, wygrywała mecz za meczem, a tu nagłe wyrwanie z rutyny. Albo przeciwnie: drużynie nie szło, przegrywała kolejne spotkania, i okazja do jak najszybszego odegrania się została odsunięta w czasie. Wszyscy najlepsi wyjechali, a czy wrócą cali i zdrowi – tego nie dowiesz się do ostatniej chwili. Ktoś podróżował przez ocean, bolą go kości po kilkunastogodzinnym locie albo nie potrafi się przestawić po zmianie czasu. Ktoś dostał czerwoną kartkę i znów jest na ustach wszystkich. Ktoś nie strzelił karnego, decydującego o awansie na Euro i stał się kozłem ofiarnym w swoim kraju. Przed wyjazdem na mecz można przeprowadzić jeden, góra dwa wspólne treningi, równocześnie weryfikując plan gry, układany zwykle przy założeniu, że wszyscy najlepsi nadają się do gry.

Rozumiecie już, dlaczego Rooney, Hernandez czy Nani zaczęli spotkanie z Liverpoolem na ławce rezerwowych, a Phil Jones występował teoretycznie w roli defensywnego pomocnika (napisałem teoretycznie, bo wiele było takich akcji, w których Giggs i Fletcher asekurowali obronę, a Jones zapędzał się pod bramkę Reiny)? Sytuacja raczej niewyobrażalna, skoro chodzi o mecz z jednym z największych rywali – nawet jeśli zważyć, że w tyle głowy menedżera United musi być również wtorkowy mecz w Lidze Mistrzów, a zwłaszcza przypadające w przyszły weekend derby Manchesteru.

Tyle tytułem usprawiedliwienia Alexa Fergusona za zostawienie gwiazd na ławce (ale też Roberto Manciniego, który zostawił w rezerwie Silvę i Dżeko) i „negatywną” taktykę. Mecz faktycznie nie zachwycił, przynajmniej do momentu, w którym goście stracili bramkę (co ciekawe: po błędach dwóch najbardziej doświadczonych zawodników tej drużyny: Ferdinanda, który przejechał końcem buta po kostce szarżującego Adama, i Giggsa, który fatalnie zagapił się w murze przy rzucie wolnym Gerrarda). Niemal lustrzane ustawienie obu drużyn powodowało, że poszczególni piłkarze pilnowali się nawzajem, żaden z zespołów nie forsował tempa, gole padły po stałych fragmentach, a jedyne momenty prawdziwej ekscytacji wiązały się z udanymi interwencjami de Gei. Zdumiewała liczba niecelnych podań – zwłaszcza przy wspomnianym wolnym tempie gry. W sumie: rozczarowanie hitem, w którym tak naprawdę zabłysnął wyłącznie hiszpański bramkarz i którego pomeczowe komentarze zdominowała sprawa mniemanych rasistowskich odzywek Suareza pod adresem Evry. Alex Ferguson, owszem, ma zdolną młodzież, od bramki i obrony (Smalling) po atak (Welbeck), ale po tym meczu rozczarowany musi być Kenny Dalglish – zwłaszcza że MU zwykł ostatnio na tym stadionie przegrywać.

Inna rzecz, że Czerwone Diabły mają już poważniejszego rywala, nie tylko, by tak rzec, historycznie i nie tylko lokalnie. Od czasu monachijskiego skandalu z Tevezem Manchester City, który wczoraj przeskoczył MU w tabeli, grał dwa razy i strzelił osiem bramek, a kolejnym napastnikiem przypominającym menedżerowi o swoim istnieniu – tym razem również w aspekcie sportowym – został Mario Balotelli. Tu także menedżer miał niezły orzech do zgryzienia (derby za tydzień, kluczowy mecz w Lidze Mistrzów w tygodniu), ale wybrnął wzorowo i spotkanie z niezłą przecież – i groźną w pierwszej fazie meczu, kiedy okazje mieli Agbonglahor i dobijający jego strzał Warnock – Aston Villą okazało się jeszcze jednym spacerkiem.

Niewiele bardziej namęczyła się Chelsea, w której forma Juana Maty budzi we mnie nadzieję, że w styczniu klub nie wróci do pomysłu odkupywania z Tottenhamu Modricia. David Moyes ma zupełną rację, kiedy mówi, że Mata odmienił Chelsea, jak Silva odmienił MC: w sobotę był wszędzie, asystował, strzelał, podawał, dryblował, a nam ręce składały się do oklasków. Ani słowa więcej o starzejącej sie drużynie.

Nieoczekiwanie natomiast – zwłaszcza w kontekście bramki zdobytej już w pierwszej minucie gry – namęczył się Arsenal. Choć może należałoby powiedzieć: w tym sezonie Kanonierów nic już nie będzie niespodziewane. Spodobało mi się ćwierknięcie jednego z dziennikarzy po tym, jak Szczęsny obronił strzał Cattermole’a, że Polak jest za dobry dla tej drużyny i że lepiej do jej obecnego profilu pasowałby Almunia. Tym razem jednak Arsenal miał innego niiż bramkarz bohatera: rzadko się zdarza z pełnym przekonaniem powiedzieć, że o losach spotkania przesądził jeden piłkarz. A kibice Arsenalu równie jak formą van Persiego zachwyceni być muszą jego deklaracjami przywiązania do klubu – zwłaszcza że o zainteresowaniu MC coraz głośniej. Przy rzutach wolnych, jakie obejrzeliśmy w meczu na Emirates nie sposób dyskutować o ustawieniu muru…

Remis Tottenhamu na St. James’ Park wziąłbym przed meczem w ciemno, więc także teraz nie zamierzam narzekać – zwłaszcza po tym, jak już w pierwszej połowie z kolejną kontuzją boisko opuszczał Ledley King. Zwrócę tylko uwagę, że w silnym kadrowo Newcastle (brawa dla szefa skautów, Grahama Carra, którego francuskie kontakty są ponoć lepsze od kontaktów Wengera i którego kolejne ciche transfery przynoszą narodziny kolejnych gwiazd) znów rewelacyjne spotkanie rozegrał Cheikh Tiote. Do tej pory Sroki nie miały przesadnie mocnych rywali, ale z meczu na mecz prezentują się coraz solidniej, tworząc bardzo angielską mimo tylu obcokrajowców mieszankę techniki z siłą. Jeśli Mike’owi Ashleyowi kolejny raz nie odbije i ni stąd, ni zowąd nie wyrzuci z pracy Alana Pardew tak samo jak zrobił to z Chrisem Hughtonem – nad rzeką Tyne znów zaświeci słońce.

Głos futbolu

Na wiadomość o czterdziestoleciu pracy Johna Motsona w Match of the Day kolejny raz przeglądam umieszczane w internecie zbiory powiedzonek czy wpadek najsłynniejszych komentatorów piłkarskich. Skromność tych przy nazwisku legendarnego dziennikarza BBC wiele mówi o zawodowej klasie człowieka, słynącego raczej z precyzyjnych informacji statystycznych niż z kwiecistego języka. Zresztą czy zdanie „To nasze największe zwycięstwo nad Niemcami od czasów II wojny światowej” jest tak naprawdę lapsusem? Albo pamiętna, z pełnym przekonaniem wypowiedziana kwestia: „Żaden bramkarz na świecie by tego nie obronił” po tym, jak Ronnie Radford z amatorskiego Hereford United zdobył wyrównującą bramkę w meczu pucharowym z Newcastle w 1972 r. Oraz moje ukochane „Wciąż Ricky Villa! Co za fantastyczny rajd!! Gol!!!”, po solowej akcji Argentyńczyka przynoszącej Tottenhamowi zwycięstwo w powtórzonym finale Pucharu Anglii w 1981 r. (to na pamiątkę tamtej frazy jedna ze stron, na które czasem zaglądam, nosi nazwę „Co za fantastyczny rajd!”). I wreszcie dwa tylko słowa, dwa nazwiska „Arconada, Armstrong!”, wykrzyczane po tym, jak Gerry Armstrong z Irlandii Północnej uciszył stadion podczas mistrzostw świata w Hiszpanii, strzelając gola bramkarzowi gospodarzy… I nieprzetłumaczalne „It’s delirious! It’s delightful! It’s DENMARK!”, gdy Duńczycy wygrali mistrzostwa Europy w 1992 roku…

Co ja tu robię, próbuję przełożyć nieprzekładalne – nie tylko nieprzekładalne z obcego języka, ale także z emocji, która stała się kiedyś naszym udziałem, a która nierozerwalnie związała się z głosem sprawozdawcy. Może zresztą na tym polega szczęście komentatora, kimkolwiek by nie był: chwila, która stała się dla nas najwspanialszą w życiu, nigdy już nie da się oddzielić od jego wołania, nawet jeśli w tamtym momencie był w stanie wykrzyczeć tylko nazwisko strzelca i nawet jeśli – to raczej polskie przypadki, nie angielskie – kompletnie nie zna się na piłce. To prawda, John Motson powiedział kiedyś: „Po bezbramkowej pierwszej połowie, wynik do przerwy brzmi 0:0”, ale i tak zawsze będziemy go kochali. To jak z własną matką. Pamiętam, jak przed laty wróciłem do domu, by obejrzeć retransmisję meczu rozegranego kilka godzin wcześniej. „Nie podam ci wyniku, ale nie spodziewaj się bramek” – powiedziała, przynosząc mi herbatę.