Archiwa tagu: Arsenal

Tisze jediesz, dalsze budiesz

Stare rosyjskie przysłowie pasuje jak ulał do tego, co dzieje w dzielnicy Merseyside, przede wszystkim na Goodison Park. O Evertonie w ciągu tego roku pisywałem rzadko, właściwie do większego tekstu zebrałem się tylko raz, przed derbami, które zresztą dla piłkarzy Roberto Martineza zakończyły się fatalnie. Może przystopował mnie tamten wynik, a może po prostu w pewnym momencie sezonu uznałem, że losy rywalizacji o pierwsze cztery miejsca są już rozstrzygnięte?

Myliłem się, do diabła. Związek z Tottenhamem i pragnienie bycia zawsze obiektywnym w opisywaniu największego rywala tej drużyny, prowadził do zaślepienia. Mówili koledzy, że Arsenal się wywróci, a ja nie wierzyłem, i powtarzałem, że jeszcze nie wiadomo. No i faktycznie nie było wiadomo, przynajmniej do czasu masakry, jaką tej drużynie urządziła Chelsea, i późniejszych remisów ze Swansea i MC, a już z pewnością do chwili dzisiejszej klęski z Evertonem. „Puchar Anglii i miejsce w pierwszej trójce byłyby zwieńczeniem świetnego sezonu” – pisałem tak niedawno, a teraz nawet czwarte miejsce jest zagrożone. W kwestii Arsenalu nie możecie mi wierzyć.

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nawet dzisiejszej klęski nie próbował racjonalizować: tłumaczyć jej już nie absencją Ramseya i Özila, Wilshere’a czy Walcotta, ale Koscielnego i Gibbsa. Wszystkie najgroźniejsze akcje Evertonu szły wszak stroną, na której operowali zmiennicy tych dwóch ostatnich: Vermaelen i Monreal. To tam przede wszystkim zbiegał Lukaku, ustawiony początkowo na prawej stronie trzyosobowego ataku i szukający miejsca za plecami lewego obrońcy gości (środkowym atakującym Evertonu był odgrywający rolę „fałszywej dziewiątki” Naismith). Arsenal tym razem nie dał się wprawdzie zmiażdżyć w ciągu pierwszych minut, ale to dlatego, że strategia Evertonu była inna niż Chelsea czy Manchesteru City. Gospodarze, choć walczyli o odbiór równie ostro, jak piłkarze Pellegriniego czy Mourinho (ostre wślizgi Osmana, Bainesa czy Naismitha…), robili to jednak głównie na własnej połowie. To Arsenal miał przewagę, z której jednak niewiele wynikało, skoro przed polem karnym rywali natrafiał na mur: piłka, w stylu, który znamy od lat, krążyła po obwodzie, ale nie było ani komu przyspieszyć, ani do kogo zagrać w obrębie szesnastki. Kiedy zaś następowało przerwanie akcji, to jedno błyskawiczne podanie do Lukaku, jeden drybling Mirallasa czy Barkleya, robił gościom potworny kłopot. Everton wyszedł w ustawieniu 4-3-3, zamiast 4-2-3-1, trójka atakujących konfundowała obronę Kanonierów – cofający się Naismith wyciągał stoperów, Lukaku i Mirallas szukali miejsca na skrzydłach, Cazorla i Podolski nie wracali wspierać bocznych obrońców: problem, z którym Arsenal boryka się w trakcie wszystkich nieudanych meczów od 7 lutego, kiedy to – przypomnijmy – byli na pierwszym miejscu w tabeli.

No dobrze, racjonalizacje racjonalizacjami, ale jak zrozumieć akcję, po której padł trzeci gol dla Evertonu? Sagna przyciskany przez rywali traci piłkę i zostaje leżąc na połowie boiska, Naismith się rozpędza, a wszyscy piłkarze Arsenalu zdają się przy nim ruszać jak muchy w smole – najbardziej spóźnia się Arteta, który ostatecznie wpycha piłkę do bramki Szczęsnego. Szczerze: mam już dosyć słuchania zafrasowanego Arsene’a Wengera, rozważającego psychologiczne implikacje wcześniejszych klęsk. Może gdyby mniej uwagi poświęcał głowom swoich podopiecznych, a więcej pracy nad taktyką, jego drużyna nie sprawiałaby wrażenia tak nieprzygotowanej? Może gdyby zareagował w ciągu pierwszego kwadransa, więcej uwagi poświęcając Lukaku i Naismithowi? Oczywiście seria spotkań, jakie pozostały do końca sezonu, zdaje się wskazywać, że i tym razem Kanonierzy zdołają się wywinąć, broniąc miejsce w pierwszej czwórce, ale i tym razem sezon, który zaczął się tak dobrze, zostanie uznany za rozczarowujący.

Całkiem inaczej rzecz się ma z Evertonem. Lubię tę historię: facet, który chwilę temu spadł z Wigan do Championship, pojawia się u zatrudniającego go Billa Kenwrighta i składa mu deklarację, że wprowadzi Everton do Ligi Mistrzów. Lubię też to, w jaki sposób nad tym pracuje: cytowany przez BBC Kevin Kilbane daje obraz Roberto Martineza jako perfekcjonisty, nawet terminy rozpoczęcia treningów uzależniającego od terminów meczów i pilnującego również tego, by jego zawodnicy sypiali minimum osiem godzin na dobę. Autor tekstu, Phil McNulty, dodaje, że trener Evertonu jest mistrzem w dokonywaniu zmian (patrz niedawny mecz z Fulham) i podkręcania tempa (zobaczcie statystykę goli strzelanych w ciągu ostatniego kwadransa). Niewątpliwie 40-letni zaledwie Hiszpan nie pozbawił swojej nowej drużyny żadnej z dotychczasowych zalet, a więc solidności w obronie, nieustępliwości w walce o piłkę, kapitalnych stałych fragmentów gry Leightona Bainesa, ale zespół zdecydowanie urozmaicił akcje ofensywne. Dla Sport.pl pisałem, że jak na drużynę Martineza przystało (tak grały jego Swansea i Wigan), Everton dużo utrzymuje się przy piłce, jednak kiedy trzeba, błyskawicznie przechodzi do ataku, opierając grę już nie tylko na dośrodkowaniach ze skrzydeł, którymi rozpędzają się boczni obrońcy, albo na długich piłkach do wysokiego i silnego napastnika, ale także na kreatywności i dryblingu szukającego sobie miejsca między liniami rywali 20-letniego Rossa Barkleya – jednej z rewelacji sezonu, typowanej do wyjazdu z reprezentacją Anglii na mundial w Brazylii.

Dobrze dziś być Liverpoolczykiem – wszak sąsiedzi z Anfield Road też zdołali wygrać i wrócić na pierwsze miejsce w tabeli. Dobrze kibicować drużynom trenowanym przez Brendana Rodgersa i Roberto Martineza. Angielskie media już piszą o zmianie warty i nawet sprowadzenie do Evertonu Barry’ego i McCarthy’ego zestawiają z transferami Vieiry i Petita do Arsenalu. Ja zaś myślę nad relatywnością pojęcia „młody trener”, skoro i Rodgers, i Martinez są o parę lat młodsi od Tima Sherwooda.

Kult jednostki

Są i takie weekendy, podczas których zamiast o drużynach, trenerach i sędziach, najpierw chce się mówić o piłkarzach. To znaczy oczywiście tamte tematy nie tracą na znaczeniu, ba: wręcz się narzucają, skoro Arsenal pod Wengerem zagrał właśnie tysięczny mecz, Chelsea Mourinho kompletnie go rozgromiła, a sędzia w trakcie tego spotkania wyrzucił z boiska Gibbsa zamiast Oxlade-Chamberlaina. Zapewne do wszystkich tych kwestii warto wrócić – także do czerwonej kartki, co do której sensowności można mieć także i tę wątpliwość, że piłka po uderzeniu Hazarda mijała bramkę i karny byłby karą w zupełności wystarczającą. Zacznijmy jednak od jednostek.

1. O tym, jak źle idzie w tym sezonie Manchesterowi United, napisano dziesiątki tekstów. We środę, mając nóż na gardle zdołali wygrać z Olympiakosem i awansować do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, ale stracili van Persiego – w meczu z West Hamem nie mogli zagrać również kontuzjowany Ferdinand i zawieszony Vidić. Niejeden kibic Czerwonych Diabłów bał się więc spotkania na Upton Park: żeby nie skończyło się tak, jak wiele pozornych odrodzeń w tym sezonie. Odpowiedzią na długie piłki do Andy’ego Carrolla było – jak zapowiadał przed meczem David Moyes – wystawienie na środku obrony Carricka, którego miał wspierać (czy wręcz się z nim zmieniać) Fellaini. Trudno się dziwić nerwom fanów. I to jest właśnie moment na rozmowę o indywidualnym geniuszu. W ósmej minucie znajdujący się wówczas tuż przy linii środkowej Wayne Rooney dostrzegł źle ustawionego bramkarza gospodarzy, przepchnął obrońcę, podciął piłkę, która pofrunęła te kilkadziesiąt metrów w powietrzu, ominęła cofającego się Adriana i wpadła do bramki. David Beckham, który kilkanaście lat wcześniej strzelił podobną bramkę Wimbledonowi, bił brawo z trybun, co ważniejsze jednak: dzięki tej cudownej bramce piłkarze MU poczuli, że nic złego w tym meczu stać im się nie może. Po to są właśnie supergwiazdy: na moment biorą losy meczu w swoje ręce, podnosząc morale pozostałych, którzy od tej pory grają zdecydowanie lepiej. Po drugiej bramce Rooney został trzecim najlepszym strzelcem w historii MU; wszystko wskazuje na to, że ustanowi kolejne rekordy, zwłaszcza że pod nieobecność van Persiego David Moyes znalazł miejsce w drużynie i dla Maty (wreszcie „na dziesiątce”), i dla Kagawy. Obaj zagrali dobrze, obaj jeszcze w tym sezonie niejedną bramkę dla Rooneya mogą wypracować.

2. Do bicia liverpoolskich rekordów wszechczasów Luisowi Suarezowi wprawdzie sporo brakuje, ale jego bieżące wyniki – zwłaszcza po kontuzji Sergio Aguero – nie zostawiają wątpliwości: oglądamy piłkarza roku; zawodnika, który już – strzelając 28 bramek w jednym sezonie Premier League, w dwudziestu pięciu zaledwie spotkaniach – wyrównał klubowy rekord Robbie Fowlera. A dopiszmy do tego dziesięć asyst i zważmy, że bynajmniej nie zawsze jest tym najbardziej wysuniętym, służącym do wykańczania akcji zawodnikiem Liverpoolu. Jego współpraca ze Sturridgem jest czymś niebywałym: przypomnijcie sobie telepatię, której wymagało odegranie piętą w ciemno od Anglika do wbiegającego w pole karne Urugwajczyka… Do końca osiem spotkań, a oni z 47 bramkami już są na trzeciem miejscu wśród najlepszych snajperskich duetów Premier League, za Beardsleyem i Colem z sezonu 1993/94 (55 goli) oraz Suttonem i Sherarem z sezonu kolejnego (49 bramek). W połowie drugiej dekady XXI wieku, kiedy wszyscy grywali już jednym napastnikiem, o ile kompletnie z niego nie rezygnowali, to niebywały zwrot. Liverpool, powtórzmy to po raz kolejny, ma słabe punkty – i licznie tracone bramki to pokazują. Zachowanie pomocników i obrońców, zwłaszcza Allena i Flanagana przy golu Mutcha oraz Aggera i Flanagana przy bramce Campbella, wymagałyby analizy Alana Hansena, z nieśmiertelnymi frazami „shambolic” oraz „all over the place” – Cardiff, mające skądinąd kłopoty ze skutecznością, zdołało zdobyć aż trzy gole, a Liverpool „krył na radar”. Cóż z tego, chciałoby się powiedzieć, skoro i tym razem bez żadnych problemów strzelił dwa razy więcej goli od przeciwnika? Ręka w górę, kto spośród niezaangażowanych fanów angielskiej piłki, mając do wyboru jeden z zestawu meczów przeciętnej kolejki Premier League, nie będzie szukał spotkania Liverpoolu, licząc nie tylko na bramki duetu SAS, ale także klasę dograń Coutinho, Gerrarda czy Hendersona (ach, ta jego piłka do Glenna Johnsona na sekundę przed pierwszym golem Suareza…).

3. Kiedy zaś mówimy o grze zespołowej, nieuchronnie musimy wrócić do meczu, który rozpoczął tę kolejkę, i lania, jakie na Stamford Bridge otrzymał Arsenal. Lania niepierwszego w tym sezonie, bo z MC i z Liverpoolem Kanonierzy polegli w sposób nieco tylko mniej upokarzający. Jak i dlaczego było to możliwe? Czym usprawiedliwić bezwarunkowość tej kapitulacji albo gdzie leży sposób na Arsenal? Zauważmy: zanim rozpoczęła się masakra, Kanonierzy zdołali przeprowadzić składną akcję, Gibbs podał do Rosicky’ego, ten wypuścił w uliczkę Giroud, którego strzał zatrzymał Czech. Kluczowy moment? Gdyby Francuz trafił, Arsenal zamurowałby bramkę, jak przed tygodniem na White Hart Lane? Wolne żarty. Kiedy 38 sekund później Oxlade-Chamberlain stracił piłkę na połowie gospodarzy, ruszyła druga już w tym spotkaniu kontra Chelsea. Odtwarzam ją sobie teraz, pauzując co pół sekundy. Widzę rozpędzonego Schürlle, przed nim schodzącego do boku Eto’o, a między nimi a bramką jedynie, cofających się pospiesznie, Mertesackera i Koscielnego (Arteta jest dobry metr za Schürrlem, a winowajca, Oxlade-Chamberlain, na równi z Oscarem). Później Koscielny niemrawo próbuje przeciąć podanie – strzał jest oczywiście niezwykłej urody, podobnie jak kolejny, Schürrlego, dwie minuty później, ale także i tym razem katastrofa zaczyna się od straty w okolicy połowy boiska: Matić odbiera piłkę Cazorli. Niezwykłe: było dokładnie tak samo, jak podczas spotkania z Liverpoolem. Zderzenie z pressingiem przeciwnika, strata piłki, szybkie wyjście rywali, gol, potem drugi. „Zjawiliśmy się tu, żeby zabijać” – podsumował nastawienie swoich podopiecznych Jose Mourinho. Nie, tak naprawdę nie ma sensu mówić o czerwonej kartce, pomyłce sędziego itd. Tak naprawdę mecz został przegrany wcześniej – być może zanim Arsenal i Chelsea wyszły na boisko, a na pewno w ciągu pierwszych dziesięciu minut (Mourinho mówił potem, że jego analiza spotkania właśnie do dziesięciu minut się ogranicza). Dlaczego został przegrany? Dlaczego Arsene Wenger nie wyciągnął wniosków z liverpoolskiej lekcji, skoro mógł się spodziewać rywala zdolnego do równie szybkich kontr, a jeszcze bardziej bezwzględnego w walce o piłkę? Dlaczego nie wybrał strategii, która przyniosła sukces przed tygodniem, albo jesienią w meczu z Borussią w Dortmundzie? Dlaczego nie kazał swoim piłkarzom cofnąć się i samemu kontratakować? Dlaczego nie miał odpowiedzi na wysoki pressing, dlaczego jego piłkarze nie zaczęli ostrożniej, dlaczego w środku pola z Artetą nie zagrał Flamini? Jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy, brzmi banalnie: on naprawdę bardzo wierzy w swoich chłopców. Być może miał w tyle głowy początek meczu z Bayernem, kiedy gości udało się kompletnie zdominować – być może myślał, że skoro ma walczyć o mistrzostwo kraju, nie powinien się chować, zwłaszcza że miał się skonfrontować ze szkoleniowcem, który niedawno podważył jego kompetencje na całej linii („fear of failure”). Szkoda, że sam nam tego nie wyjaśni, przeżuwając porażkę w samotności. Niby żadnego z komplementów, którymi obficie obdarowałem Arsene’a Wengera w Sport.pl, mu ona nie odbiera, niby szans na sukces w tym sezonie jeszcze nie przekreśla, ale… kiedy frazę „kult jednostki” odnosimy do trenerów, ma ona w Londynie tylko jeden obiekt: Jose Mourinho.

4. Wróćmy do piłkarzy. Gdzieś na samym początku sezonu popełniłem tekst zestawiający ze sobą Mesuta Özila i Christiana Eriksena, z każdym miesiącem jednak porównanie wydawało się coraz bardziej absurdalne. Niemiec wprawdzie po genialnym początku stopniowo przygasał, ale Duńczyk, w pogrążonym w chaosie Tottenhamie, wypadał jeszcze gorzej. Kontuzja, zmiana trenera, nieustanne żonglowanie przez Tima Sherwooda ustawieniami i składem, trzymanie Eriskena na ławce albo ustawianie go nie jako „dziesiątkę”, ale np. na lewej pomocy (choć oczywiście z prawem szukania sobie miejsca w środku pola), długo sprowadzonemu z Ajaksu piłkarzowi nie służyły. Do tego sposób, w jaki przegrano mecz z Chelsea, błędy w kolejnych spotkaniach, każące myśleć o tym, że ten sezon dla Tottenhamu jest skończony… Stać go na więcej i zasługuje na więcej – potwarzałem sobie – więcej uwagi ze strony trenera, więcej zaufania kolegów, więcej czasu przy piłce. Aż tu nagle zaczęło działać. Z tygodnia na tydzień i z meczu na mecz Eriksen stopniowo powiększa liczbę goli, już nie tylko dzięki cudownym rzutom wolnym, asyst i kluczowych podań. W całym otaczającym go chaosie, on jeden wydaje się zachowywać spokój. Nie robię sobie wielu nadziei przed następnym sezonem Tottenhamu, ale tę jedną chciałbym zachować: że zostanie i że kolejny trener będzie organizował grę drużyny wokół niego.

Osiem dni i osiem tygodni

Idąc od ogółu do szczegółu: wypłaszczenie czuba tabeli na osiem do jedenastu kolejek przed końcem rozgrywek (prowadząca Chelsea rozegrała trzy mecze więcej do Manchesteru City, nad którym ma sześciopunktową przewagę) jest dla kibiców Premier League arcyprzyjemną wiadomością, gwarantującą emocje do ostatnich minut sezonu. Arcyprzyjemną wiadomością jest kapitalna forma Davida Silvy, którego piękny gol, asysta i kilka innych cieszących oko podań pozwoliły Manchesterowi City wygrać w dziesiątkę z Hull. Arcyprzyjemną wiadomością jest kolejna porcja fochów Jose Mourinho, tak pożądanych przez osoby przekonane, że do ekscytowania się widowiskiem piłkarskim samo widowisko piłkarskie nie wystarczy.

Nieco gorszą wiadomością jest postawa sędziów, mająca wpływ na przebieg trzech z czterech najważniejszych meczów weekendu. Lee Mason pogubił się ewidentnie, może nawet nie tyle przy kartce dla Kompany’ego (choć Belg z Jelaviciem nie pozostawali sobie dłużni w tym, kto kogo wywróci), co później przy próbie zapanowania nad starciem Hart-Boyd i z niepodyktowaniem karnego za faul Fernardinho. Chris Foy być może mógł wyrzucić Bennetta za wejście w wychodzącego na czystą pozycję Ramiresa, zapewne nie musiał dawać Willianowi drugiej żółtej kartki, ale warto pamiętać, że już pierwszy faul Brazylijczyka, na el Ahmadim, był niebezpiecznie blisko usunięcia z boiska; później Foy słusznie wyrzucił Ramiresa, ale w przypadku Mourinho niepotrzebnie chyba podgrzał atmosferę najbliższych dni: jeśli wyrzucił menedżera Chelsea za to, że ten wszedł na murawę, mógł równie dobrze usunąć Paula Lamberta i połowę sztabów szkoleniowych. Zawsze, kiedy widzę podobnie żołądkującego się trenera Chelsea, myślę, że chodzi mu o coś zupełnie innego – np. o odwrócenie uwagi od pytań o łatwość, z jaką Delph wymanewrował Maticia, albo o formę Torresa – zwłaszcza kiedy porównać ją z Bentekem. Mark Clattenburg, sędziujący spotkanie MU-Liverpool, był po prostu niekonsekwentny. OK: za pierwszy faul Rafaela na Gerrardzie tylko żółta kartka, żeby nie zabijać meczu znajdującego się na wczesnym etapie, ale potem powstrzymanie się od wyrzucenia Brazylijczyka za umyślne zagranie ręką w polu karnym, było już nadmiarem uprzejmości – Clattenburg mógł zresztą pokazać Rafaelowi drugą żółtą kartkę jeszcze kilka minut później, za faul na Suarezie. Jasne, że arbiter nie chciał przejść do historii jako człowiek, który dyktuje na Old Trafford CZTERY rzuty karne przeciwko gospodarzom, ale przecież notoryczne spóźnienia zawodników gospodarzy do szybko grających gości nie były jego winą: Carrick przewrócił w polu karnym Sturridge’a dokładnie tak samo jak wcześniej Vidić.

Jako kibic Tottenhamu nie mam oczywiście powodów do zadowolenia po ostatnich ośmiu dniach, ale i tak nie chciałbym być w skórze fanów Manchesteru United. Tottenham przynajmniej podjął walkę z Arsenalem, otrząsnął się po straconym (pięknym!) golu i zdominował gości do tego stopnia, że kończyli mecz z trójką środkowych i dwoma lewymi obrońcami, a wśród dokonywanych przez Wengera zmian było jeszcze wejście defensywnego pomocnika Flaminiego. Klęska MU była równie bezapelacyjna, jak przepaść w tabeli oddzielająca drużyny Davida Moyesa i Brendana Rodgersa. Trener mistrzów Anglii (ależ dziwnie się czuję, sięgając po tę frazę w celu opisania wielkiej przeciętności) teoretycznie rzucił do boju wszystko, co miał najlepszego – Rooneya, van Persiego, Januzaja i Matę, za nimi zaś Fellainiego i Carricka – ale nic z tego nie wynikało. Niespodziewanie blady Januzaj tracił piłkę w nieudanych próbach dryblingu, na Matę, przez długie minuty błąkającego się gdzieś przy prawej linii, żal było patrzeć, podobnie jak na marnującego dobre okazje van Persiego. Rooney mówił później o koszmarze, jakim było uczestnictwo w tym spotkaniu – ale koszmarny był nie tyle wynik, co panująca w drużynie dezorganizacja. Zanotowałem sobie taki moment z pierwszej połowy, kiedy Fellaini zszedł na lewe skrzydło, gdzie niemal zderzył się z Januzajem, po czym odegrał piłkę na prawo, gdzie w jej przyjęciu przeszkodził Macie nie żaden obrońca Liverpoolu, tylko van Persie. Dlaczego wszyscy czterej znaleźli się na miejscach, które powinny zostać zajęte przez dwóch, dlaczego dwóch nie wchodziło wówczas w pole karne – „takich pytań sto”, jak śpiewał Wiesław Michnikowski w „Kabarecie Starszych Panów”.

Nie, nie będę teraz pogłębiał dyskomfortu fanów MU, ciągnąc dalej metaforykę kabaretową – zwłaszcza że zasługują na podziw za konsekwentne wspieranie swojego menedżera; menedżera, który nie potrafi przekonująco wytłumaczyć, dlaczego przegrywa. Sezon Manchesteru United – w odróżnieniu akurat od sezonu Tottenhamu – jeszcze się nie skończył, jeszcze jest mecz z Olympiakosem i nadzieja, że przynajmniej ćwierćfinał Ligi Mistrzów uda się Czerwonym Diabłom osiągnąć. Mając w tyle głowy statyczność ofensywnej czwórki MU (tylko Rooney co jakiś czas starał się szarpnąć), pozachwycam się raczej szybkością i płynnością gry Suareza, Sterlinga, a w pierwszej kolejności długo niedocenianego Sturridge’a (pamiętacie jeszcze, kibice Chelsea?). Oraz kunsztem mikrozarządzania zespołem przez Brendana Rodgersa, który tym razem swój ofensywny tercet uformował w ten sposób, że Suarez i Sturridge po staremu operowali z przodu, a Sterling zajął miejsce u szczytu „diamentu”, w który zorganizowana była druga linia Liverpoolu. Podania za plecy obrońców MU, do rozpędzających się napastników gości, przechodziły z łatwością – o tym, że Liverpool mógł mieć cztery karne już wspominałem.

Z Tottenhamem rozliczałem się dziś rano, w ogromnym wypracowaniu dla Sport.pl, i mam poczucie, że żadne z napisanych tam zdań w ciągu minionych godzin się nie zdezaktualizowało. Co się zdezaktualizowało natomiast – i zostało boleśnie wypomniane przez prasę – to słowa Andre Villas-Boasa, który niemal równo rok temu wygrał tu z Arsenalem i wspomniał coś potem o „negatywnej spirali”, na której rzekomo mieli znaleźć się Kanonierzy. Bez Özila, Walcotta, Wilshere’a, z Flaminim na ławce i z Cazorlą w słabszej formie, goście wygrali na White Hart Lane nie tyle z łatwością – bo w tym sezonie nigdy dotąd nie byli przy piłce zaledwie 41 proc. czasu i momentami musieli bronić rezultatu desperacko, zwłaszcza wówczas, gdy po dośrodkowaniach Naughtona gubił się Szczęsny – ale wygrali. Skończyło się 0:1, jak kończyło się ponad tysiąc meczów Arsenalu wcześniej, za czasów George’a Grahama, jednak bramek dla gości mogło paść więcej. Indywidualne błędy poszczególnych piłkarzy Tottenhamu wciąż są, niestety, tematem do dyskusji – w drugiej połowie kolejny raz pogubił się Vertonghen, w pierwszej Oxlade-Chamberlain z łatwością ograł Bentaleba, wyszedł sam na sam z Llorisem i spudłował – to wtedy, po błędzie młodego pomocnika gospodarzy Tim Sherwood cisnął z furią swoim bezrękawnikiem w stronę ławki rezerwowych. Panowanie nad sobą menedżera Tottenhamu również pozostaje tematem: w samej końcówce meczu dwukrotnie rzucił piłką w mającego wznowić grę Bacary’ego Sagnę, a zamieszanie, które tym gestem wywołał, pozwoliło zarobić Arsenalowi kilkadziesiąt sekund. Tematem pozostaje wreszcie styl gry: w przedmeczowym wywiadzie dla „Guardiana” Christian Eriksen mówił o tym, jak bardzo chce podczas meczu mieć piłkę i grać piłką, więc ucieszyłem się, kiedy ogłoszono skład Tottenhamu, sądząc, że Duńczyk zajmie miejsce za plecami Adebayora i będzie w centrum akcji ofensywnych gospodarzy. Nic z tego: za Adebayorem biegał Chadli, Eriksen znów pozostawał bliżej lewej flanki, a głównym pomysłem na dostarczenie piłki do napastnika były długaśne podania, przerywające co jakiś czas niegroźne z perspektywy gości rozgrywanie piłki na własnej połowie. Braku serca do walki odmówić Tottenhamowi nie możemy, kreatywności niestety – jak najbardziej.

„Miało być tak pięknie i tak się wszystko popsuło” – jeszcze raz zacytuję Witkacowskiego Jęzorego Pasiukowskiego. Po tych ośmiu dniach, z pewnością nienajlepszych w życiu kibica Tottenhamu, będzie o czym rozmyślać przez następnych osiem tygodni. Dzięki Bogu to tylko osiem tygodni – żeby sparafrazować jeden z klasycznych cytatów Nicka Hornby’ego, „w tym sezonie Tottenham zaprzepaścił wszystkie szanse na grę w Lidze Mistrzów w połowie marca, nieco później niż zwykle”. Szanse na mistrzostwo Anglii mają wciąż cztery drużyny – że znajdą się wśród nich Arsenal i Liverpool, w pierwszych dniach sezonu nikt się nie spodziewał.

Książka kucharska kibica Premier League

Jakiś czas temu zauważyłem, że posiłki, które przygotowuję czekając na mecze, mają związek z tym, kogo będę oglądał. Postanowiłem przyjrzeć się zjawisku uważniej i oto, do czego doszedłem.

Najkosztowniejsze potrawy szykuję przed spotkaniami Manchesteru City oczywiście. Są to dania cudownie wielosmakowe, a zarazem o wielu rzadkich składnikach. Na niektóre muszę czekać, aż ktoś przywiezie je z zagranicy. Jeśli zaplanuję np. curry, będę się rozglądał za okrą, której w naszych sklepach raczej nie uświadczysz. Ostrość świeżych, zielonych papryczek chili, rzuconych na patelnię na bardzo wczesnym etapie, tuż po nasionach gorczycy (chciałoby się powiedzieć: rozpoczęcie akcji przez Yayę Toure zaraz po odbiorze Fernardinho), zrównoważę następnie słodyczą mleczka kokosowego (rozegrania Davida Silvy), ale przecież na tym nie koniec. Danie otrzyma zdecydowaną bazę mieszanki przypraw (kmin rzymski, garam masala, kurkuma, jak Clichy, Zabaleta i Kompany – z kozieradką lepiej uważać, jak z Demichelisem), ale co dodam do niego później, zależy już od mojej fantazji. Warzyw, jakie mam do dyspozycji, jest co najmniej tyle, ile możliwości manewru Manuela Pellegriniego w ofensywie. Raczej niepomijalne są fasolka szparagowa (Navas) i groszek (Nasri), ale w grę wchodzi także solidny ziemniak (Milner), względnie bakłażan (Dżeko), pomidory oczywiście (Negredo), najwięcej czasu poświęcę jednak jagnięcinie, o której cenie, tak samo jak o wysiłku przy krojeniu, zapomnę gdy tylko wezmę do ust pierwszy kęs: uczucie porównywalne z kontemplowaniem bramek Sergio Aguero. Inna potrawa związana z MC to marokański tażin – tu również w składniki trzeba zainwestować, tu również trzeba się nabiegać nad przyprawami, i tu również jagnięcina spisuje się wybornie.

Przed Chelsea mam zwykle ochotę na mięso. Za Rafy Beniteza bywało chude, ale od czasu kiedy drużynę objął Jose Mourinho, jak Roman Abramowicz nie żałuję pieniędzy i kupuję polędwicę wołową. Lubię, kiedy jest krwista, jak John Terry, niechby nawet lekko poprzerastana (Frank Lampard), i tak po krótkim przysmażeniu poleję ją alkoholem (czasem zapłonie na patelni, jak Eden Hazard), rzucę garść zielonego pieprzu (Oscar) i odrobinę musztardy (Ramires). Kluczowym momentem będzie znalezienie proporcji ze śmietaną – żeby sos nie okazał się blady, jak napastnicy, których ma dziś do dyspozycji Mourinho. Jednak nawet jeśli sos do polędwicy wyjdzie mało wyrazisty, a wrażenia kulinarne, które pozostawiły po sobie curry czy tażin – nieporównanie bogatsze, efekt satysfakcji z solidnego posiłku będzie zagwarantowany w stopniu bodaj czy nie większym; resztki sosu pomoże sprzątnąć z talerza i patelni czerstwy chleb (David Luiz).

Przygotowywania sufletów boję się tak samo, jak oglądania Arsenalu. Są przepyszne, są lekkie, potrafią być cudownie puszyste, okres ich pieczenia jest jednak długi, a patrząc jak wyrastają, ani przez moment nie przestaję myśleć, co się stanie w chwili próby – kiedy podejdę do piekarnika. Czy nie opadną, czy w środku nie staną się zbyt suche albo zbyt wilgotne, słowem: czy długo planowana francuska uczta znów nie okaże się klapą. Inna sprawa, że ostatnio się udaje: nawet jeśli musiałem ograniczyć dodawanie do środka niemieckiej szynki (Mesut Özil), walijski por (Aaron Ramsey) pozostaje tegorocznym odkryciem.

Żyć nie mogę bez makaronu. Na dobre i złe: gotuję go przed Tottenhamem od tylu lat, że już dobrze nie pamiętam, co było pierwsze. Największą ochotę na eksperymenty miałem w czasach Andre Villas-Boasa (do podstawowego sosu pomidorowego potrafiłem dodawać wtedy cytrynę, orzechy i miętę, osiągając efekt ustawienia 4-3-3, albo rezygnowałem w ogóle z pomidorów, rzucając na oliwę np. czosnek, czarne oliwki, skórki z cytryny i peperoncino, na koniec zaś, już do gotowej potrawy wprowadzając z ławki rukolę). Przed meczami Tottenhamu Sherwooda moja fantazja kulinarna znacznie spadła; najczęściej wchodzę w trywialny sos boloński, z mięsem mielonym, który niekiedy tylko uszlachetniam czerwonym winem albo gałązką rozmarynu. Za kadencji George’a Grahama w moich makaronach często gościło lekko podśmierdłe (strach powiedzieć głośno, skąd je wziąłem) anchois, przy Juande Ramosie wybierałem zmiksowane i bezbarwne w sumie pesto, w epoce Harry’ego Redknappa sięgałem po przepis na amatricianę, z boczkiem i peperoncino. Jeszcze w czasach Martina Jola przestałem robić lazanię. Po odejściu Modricia na stałe wyeliminowałem pomidorki koktajlowe, po odejściu Bale’a – fenkuła (po paru lepszych meczach Eriksena odważyłem się stosować go na nowo, koniecznie z nasionami, na których Sherwood się ponoć zna, ale znów trafił do rezerw). Zdaję sobie sprawę, że z makaronu nigdy nie zrezygnuję, widzę jednak, że zamiast się rozwijać, niepokojąco zmierzam w stronę aglio olio.

Potrawy związane z Liverpoolem mają coś wspólnego z tymi szykowanymi na okoliczność Manchesteru City: są wielosmakowe i gwarantują nadzwyczajne przeżycia. Problem w tym, że gorzej wyglądają: atakując kubki smakowe z intensywnością akcji Suareza, Sturridge’a, Coutinho i Sterlinga, mają dość niechlujną bazę – bywa, że wyglądają jak linia obrony zespołu z Anfield Road. Mówię oczywiście o moich risottach, z rosołowatymi Skrtelem i Kolo Toure (dlatego zwykle próbuję ograniczyć rosół na korzyść białego wina, czyli Daniela Aggera), i o tym, że już Alan Hansen tłumaczył, jak ważne w przygotywaniu tego dania jest sofritto. Jedną z możliwości jest risotto przygotowywane w ostatnich tygodniach, na pohybel zimie, w którym lekko przechodzone (Steven Gerrard) gruszki zderzam z pikantną (Luis Suarez) gorgonzolą. Kiedy gorgonzoli zabraknie (zostanie zdyskwalifikowana…), mogę liczyć na lokalne (Sturridge, Flanagan, Henderson, Johnson) grzyby i koniecznie doprawić je jeśli nie zielonym tymiankiem (Sterling), to na pewno zieloną pietruszką (Coutinho); najlepiej dorzucić oba składniki.

Fundamentalna zmiana moich przyzwyczajeń kulinarnych wiąże się ze zmianą menedżera Manchesteru United. Kiedy na Old Trafford pracował sir Alex Ferguson, traktowałem sprawę uroczyście: szykowałem pełny obiad z zupą, drugim daniem i najmocniejszym akcentem na deser (czytaj: w doliczonym czasie gry); kimkolwiek byłby rywal, nie zasługiwał na więcej niż przystawkę. Co gotować przed Manchesterem United Davida Moyesa, wciąż pozostaje dla mnie niewiadomą, ale desery odpuściłem, a i o przystawkach nie może być mowy. Lubię zupy i mało ich tu wymieniłem, może więc, bo ja wiem, ribollitę? Nazwa tej pożywnej potrawy oznacza przecież „ugotowana na nowo”, jest fasolowa jak Wayne Rooney, może zawierać kapustę i lekko starawy chleb (Nemanja Vidić i Rio Ferdinand), można ją jeść na zimno, jak na zimno gole zdobywa Robin van Persie, nade wszystko zaś: powinno się ją posypać świeżo startym serem pecorino (zmieniający cały smak Januzaj!). Może wszystko to jeszcze bez błysku, może nie na Ligę Mistrzów, ale pozwala się najeść na poziomie górnej połówki tabeli – po wakacjach dołożę drugie danie.

Przed Evertonem robię sałatki: efektowne wizualnie, smaczne, ale odkąd pamiętam, nigdy się nimi porządnie nie najadłem. Southampton pod Mauricio Pochettino jest jak sushi: świeży, czysty, wyrafinowany, wymagający cierpliwości i precyzji w spożywaniu (czytaj: utrzymywaniu się przy piłce), no i na bramce mający zawodnika ostrego jak wasabi. Newcastle raz wychodzi, raz nie wychodzi – coś jak potrawa z ryby, która nie zawsze okazuje się dostatecznie świeża. West Ham, i w ogóle drużyny Sama Allardyce’a, wiążę z bigosem, zaś Stoke z pierogami; obu dań staram się nie jeść zbyt często. Przy Hull szykuję kociołek z fondue i mnóstwo białego pieczywa, z nadzieją, że kiedyś zaokrąglę się jak Steve Bruce, albo chociaż Tom Huddlestone. Wino do posiłków? O winie opowiem innym razem; zresztą po alkohole sięgam zwykle po meczu, bo Premier League wymaga oglądania na trzeźwo.

No tak, wiem

1. No tak, wiem, że mówienie o wygrywaniu meczów w ostatnich minutach jako zjawisku cechującym mistrzów to jeden z piłkarskich komunałów, ale jeśli na koniec sezonu rzeczywiście zdarzy się tak, iż Chelsea sięgnie po mistrzostwo Anglii, to analizując przyczyny, będziemy wspominać raczej takie mecze jak wczorajszy z Evertonem, niż wszystkie te piękne pogromy Manchesteru City. Przy nieustających komplementach dla Evertonu, stanowiącego twardy orzech do zgryzienia dla każdego kolejnego rywala (czy z Tottenhamem np. nie było podobnie?), częściej utrzymującego się przy piłce i może nawet ładniej się prezentującego –  stara gwardia Chelsea wie, jak wygrywać. Myślę, że to nie przypadek, iż zwycięski gol był efektem podania Lamparda i wykończenia Terry’ego. Oni wiedzą.

2. No tak, wiem, że wielu z Was odlicza dni do momentu, w którym Arsenal spektakularnie się wywróci. Cierpliwie zauważę, że mamy koniec lutego, a nic podobnego się nie wydarzyło. „To tylko Sunderland”, powiecie, ale ja Wam przypomnę, jak dobrze radził sobie ten Sunderland w ostatnich tygodniach, zostając m.in. finalistą Pucharu Ligi. Lekko odświeżona przez Arsene’a Wengera drużyna w porównaniu do tej, która prawie godzinę musiała grać w dziesiątkę przeciwko Bayernowi, zagrała z rozmachem i na ludzie, odpoczynek od futbolu ewidentnie dobrze zrobił Olivierowi Giroud – może i Mesut Özil, dzięki odsunięciu od składu na to spotkanie, lepiej zniesie trudy kolejnych?

3. No tak, wiem, że Wayne Rooney zarabia skandaliczną kupę forsy (pisałem o tym dopiero co dla Sport.pl), ale czym innym są rozważania na temat klubowej polityki, a czym innym proste stwierdzenie faktu, iż kiedy gra, zwłaszcza w tym sezonie, jest zazwyczaj najlepszym piłkarzem Manchesteru United. Wczorajsza bramka na uczczenie nowego kontraktu i generalnie: bieganie po całym boisku Crystal Palace, znów pozwoliły Davidowi Moyesowi odetchnąć pełną piersią, zwłaszcza że po raz chyba pierwszy w tym sezonie mógł wystawić tak silną drużynę: obok Rooneya i van Persiego grali Mata i Januzaj, a za nimi Fellaini i Carrick. Przyznacie, że nie wyglądało to najgorzej.

4. No tak, wiem, że Liverpool ma fenomenalną ofensywę. To teraz wyobraźcie sobie, ile bramek ta ofensywa mogłaby strzelić… defensywie Liverpoolu. Żart zaczerpnięty z Twittera (jego autorem jest Graham MacAree) moim zdaniem podsumowuje kwestię rozmowy o ewentualnych mistrzowskich aspiracjach zespołu z Anfield Road. Choć oglądanie ich meczów bywa doświadczeniem orgiastycznym; choć kiedy mniej skuteczny jest Suarez, jego obowiązki z wielką swobodą przejmuje Sturridge (zaraz, ale przecież przejmuje je dlatego, że to on teraz gra na szpicy ofensywnego tercetu z Anfield Road – Suarez nie strzela, ale asystuje…); choć Jordan Henderson wreszcie uzasadnia nasze dawne zachwyty – to, co wyrabiają obrońcy, a czasem również bramkarz Liverpoolu, nakazuje być ostrożnym. Trzy gole wpuszczone ze Stoke, dwa z Aston Villą, trzy ze Swansea (podaję tylko wyniki tegoroczne)… Ciekawe, co na to Alan Hansen.

5. No tak, wiem, że Felix Magath uchodzi za tyrana, słyszałem wszystkie anegdotki o treningach z piłkami lekarskimi itd. Może dlatego na nowo zacząłem wierzyć w utrzymanie Fulham, a może zacząłem w nie wierzyć na nowo już w ostatnich tygodniach pracy Rene Meulensteena, zwłaszcza po wypożyczeniu do klubu Lewisa Holtby’ego. W żenujących okolicznościach Fulham żegnało się z poprzednikiem Magatha (a właściwie poprzednikami, bo polecieli także współpracownicy Meulensteena, w tym Ray Wilkins, oraz dyrektor Alan Curbishley), ale na boisku nie było znać śladów rzezi na klubowych szczytach. Walczyli, innymi słowy, i będą walczyć nadal.

6. No tak, wiem, że kibicuję Tottenhamowi dwudziesty siódmy sezon i takich meczów, jak dzisiejszy z Norwich, obejrzałem już pewnie koło setki, o ile nie więcej. Powinienem się przyzwyczaić, przywdziać skorupę ironisty, przypomnieć, że nigdy w tego Sherwooda nie wierzyłem. Za każdym razem boli jednak, cholera: dziś np. sadzanie na ławce najbardziej kreatywnego pomocnika (Eriksena), nadmierne eksploatowanie młodzieńca, który był autorskim pomysłem trenera (Bentaleba, który z meczu na mecz jest coraz słabszy – dziś po jego stracie poszła kontra Norwich), wprowadzenie Chadliego zamiast Townsenda, kiedy kontuzji doznał Capoue, i w ogóle fakt, że drużyna niemal nie grała z pierwszej piłki, gremialnie zwalniając akcje, robiąc kółeczka, podając na boki i do tyłu. Walka o czwarte miejsce w Premier League? Państwo raczą żartować, widziałem niedawno mecz grającego w Championship Queens Park Rangers: poziom był zdecydowanie wyższy.

7. No tak, wiem, że po łebkach to wszystko zapisuję. Pewnie nie wypada tłumaczyć się na piłkarskim blogu okolicznościami niepiłkarskimi, ale jeżeli we środę zajrzycie do nowego numeru „Tygodnika Powszechnego”, może jednak uznacie mnie za usprawiedliwionego.

Arsenal i stereotypy

Był to weekend niepotwierdzonych stereotypów; weekend udanych rewanżów i weekend, o którym można opowiadać rozwijając właściwie poprzedni wpis o wojnach psychologicznych Jose Mourinho i o tym, kto jest specjalistą od porażki, a kto od sukcesu. Zostawmy jednak Mourinho, żeby przez chwilę poprzeżuwał dzisiejszą frazę Arsene’a Wengera, która w czterech słowach znakomicie streściła naszą piątkową pisaninę („wstyd mi za niego” – powiedział po prostu menedżer Arsenalu), pamiętając jednakże o ponownym oddaniu szkoleniowcowi Chelsea sprawiedliwości za to, za co sprawiedliwość mu się należy: moim zdaniem porażka z Manchesterem City w Pucharze Anglii tylko uwypukliła kunszt, z jakim przygotował swoją drużynę do zwycięstwa ligowego na Etihad. Dużo bardziej interesuje mnie Arsenal – drużyna, która miała ponoć odczuwać psychologiczne skutki niedawnego lania na Anfield, która we środę bezbramkowym remisem z MU rozpoczęła swój arcytrudny maraton i którą o tej mniej więcej porze roku zaczynaliśmy w ciągu ostatniej dekady skreślać jako liczącą się w rywalizacji o mistrzostwo i puchar kraju, o Lidze Mistrzów nie wspominając.

Oczywiście trudno przesądzać, jak potoczy się starcie w Champions League z najlepszą dziś klubową drużyną świata – ale z racji na taki właśnie status Bayernu ewentualnej porażki z Monachijczykami nie uznamy przecież za wydarzenie apokaliptyczne. Odnotujmy więc: Kanonierzy maszerują nadal, wnioski z ich ligowej porażki z Liverpoolem zostały wyciągnięte, organizacja w defensywie przywrócona – i to pomimo zmiany Szczęsnego na Fabiańskiego, Sagni na Jenkinsona i Gibbsa na Monreala. Rotacja składem w Arsenalu poszła zresztą dużo dalej: na ławce zaczęli Cazorla i Giroud (w jego miejsce po raz pierwszy od początku spotkania oglądaliśmy Sanogo, dużo biegającego i niebojącego się walki wręcz, co przydało się w zamieszaniu przed pierwszą bramką dla gospodarzy, ale z dalece nieprzekonującym przyjęciem piłki), odpoczywali także Wilshere i Rosicky. Wypada to zauważyć, skoro mówimy o drużynie wciąż walczącej na trzech frontach: mimo kontuzji Walcotta i Ramseya, i mimo styczniowych niepowodzeń na rynku transferowym, na rezerwowych w tej drużynie również można liczyć.

Co jednak ważniejsze: zmiany dotyczyły stylu gry. Arsenal tym razem poradził sobie ze stałymi fragmentami, które rozpoczęły tamto lanie, przed linią obrony ustawił skuteczne zasieki z Flaminiego i Artety, a Podolskiemu i Oxlade-Chamberlainowi nakazał wracanie za Suarezem i Sterlingiem. Prostopadłe podania od Coutinho czy Gerrarda do wybiegającego na pozycję Sturridge’a dziś niemal nie dochodziły, boczni atakujący Liverpoolu byli pilnowani znacznie precyzyjniej. Oczywiście piszę to ze świadomością, że we własnym polu karnym Podolski sfaulował Sterlinga, a Oxlade-Chamberlain Suareza (ten drugi incydent zignorował generalnie kiepsko sędziujący Howard Webb), pamiętam również obie sytuacje napastnika Liverpoolu stworzone w pierwszych pięciu minutach meczu: przy jednej świetnie bronił Fabiański, w drugiej Anglik spudłował. Gdyby Sturridge którąś wykorzystał, dużo trudniej komplementowałoby się teraz szczelność defensywy, koncentrację i odporność psychiczną Kanonierów.

Mniejsza jednak o szczegóły: Arsenal kolejny raz po prostu zrobił to, co do niego należało. Pilnując się z tyłu udanie kontratakował, także dzięki lepszemu tym razem odgadywaniu intencji Mesuta Özila przez Podolskiego i najlepszego na boisku Oxlade’a-Chamberlaina. Dobrze wykonywał stałe fragmenty gry: swoboda, jaką cieszył się strzelec pierwszego gola w tym meczu, niemający żadnego z rywali w promieniu trzech metrów, była bodaj czy nie gorszym przestępstwem niż te obrońców Arsenalu przy bramkach Skrtela w spotkaniu ligowym. A w końcówce zażarcie się bronił, co ponoć nie leży w naturze (ach, te stereotypy…) mających mleko pod nosem wengerowskich wrażliwców. Sukces Kanonierów miał nieogoloną twarz skłonnego do konfrontacji z całym światem Flaminiego.

Nad Webbem zapewne będziecie się znęcać w komentarzach – zwracam tylko uwagę, że mylił się solidarnie na niekorzyść obu drużyn (mógł wyrzucić Gerrarda za drugi faul na Oxlade-Chamberlainie; to, że za pyskowanie i gestykulację Sterlinga ograniczył się do upokarzającej młokosa bury w obecności kapitana drużyny, zapisuję akurat na plus). Występ Fabiańskiego należy pochwalić: poza minięciem się z piłką przy wyjściu do Aggera na pięć minut przed końcem, Polakowi udawało się wszystko – zwłaszcza wygarnięcie piłki spod nóg Sturridge’a, już przy stanie 2:1. Należy się spodziewać, że w ćwierćfinale z Evertonem zagra ponownie, co znakomicie wpłynie na szansę znalezienia kolejnego dobrego pracodawcy. Mesut Özil? Zmęczony czy nie, biegający za Gerrardem czy nie (raczej nie, w związku z czym kapitan gości kilkakrotnie rzucił te swoje świetne piłki do biegnących na pozycję kolegów), i tak był jednym z najlepszych zawodników Arsenalu. A Wenger? Na ogłaszanie go „specjalistą od klęsk” kolejny raz musicie trochę poczekać.

Wyjątkowy specjalista

Oto jeden z tych dni, w których życie dziennikarza piszącego o futbolu okazuje się naprawdę nieskomplikowane. Najpierw ogląda konferencję prasową Jose Mourinho, podczas której ten – zapytany o wypowiedziane nie całkiem serio i dość niewinne w sumie zdanie Arsene’a Wengera, że niewygranie ligi będzie porażką Chelsea, skoro to Chelsea jest liderem tabeli – odpowiedział tyradą pod adresem menedżera Kanonierów, nazywając go „specjalistą od porażek”. Potem wyciąga z archiwum zestawienie wszystkich prowokacji portugalskiego trenera wobec Wengera (a jeśli ma więcej miejsca: także wobec Beniteza, Guardioli czy Pellegriniego) i nabija kolejną wierszówkę spokojnie je przytaczając, w dodatku ze świadomością, że jego tekst będzie należał do najbardziej wyczytanych w gazecie, bo nic tak nie nakręca czyteników jak dobra pyskówka. Nie musi dywagować np., jak Jose Mourinho zestawi obronę na zbliżający się mecz z Manchesterem City pod nieobecność Terry’ego i Cahilla. Nie stawia kłopotliwych pytań o wypuszczone w ostatnich minutach prowadzenie Chelsea w meczu z West Bromwich. Nie mówi o formie napastników, których w tamtym spotkaniu kolejny raz musiał zastąpić Branislav Ivanović. Po prostu wypakowuje tekst smacznymi cytatami, w dodatku korzystając z tekstów, które już kiedyś napisał. W końcu jeśli idzie o meritum, czyli rolę wojen psychologicznych w warsztacie pracy Jose Mourinho, nic się nie zmieniło od lat.

Przyznam, że opierałem się przed dołączeniem do zespołu tańczących tak, jak zagra im portugalski grajek. Przecież cokolwiek zostanie napisane w jutrzejszej prasie, cokolwiek zostanie powiedziane w telewizji czy w radiu, efekt będzie dokładnie taki, jaki sobie zamierzył. Rywal upokorzony, on koncentruje na sobie całą uwagę, a jego piłkarze zyskują chwilę oddechu. Jak to niedawno powiedział? „Wszystko, co mówię i robię, to wojna psychologiczna. Wszystko jest wojną psychologiczną, z wyjątkiem rezultatów”. Tak należy czytać wypowiedź o źrebaku rywalizującym z dwójką koni, tak należy przyjąć frazę o dziewiętnastowiecznym rzekomo futbolu West Hamu, tak należy interpretować również wcześniejszą o parę tygodni tyradę o Wengerze, który „zawsze narzeka”. Nie, to nie jest tak, że Jose Mourinho puszczają nerwy – napięcia, o ile pamiętam, rzeczywiście nie wytrzymał tylko raz, kiedy ograny przez Barcelonę wsadził palec w oko Tito Vilanovy – po prostu ten prywatnie z pewnością ciepły i uroczy pan taką ma metodę pracy. A że ceną za jego „rezultaty” bywają kończący karierę z powodu pogróżek sędziowie? No cóż, z racji takiej błahostki nikt przecież nie uzna go za „specjalistę od porażek”.

Jose Mourinho, nawet jeśli nie zrewolucjonizował myśli taktycznej, nie stworzył autorskiego systemu gry itp., jest jednym z najwybitniejszych trenerów naszego czasu. Wolałbym jednak pisać o tym w kontekście takich spotkań jak to z Manchesterem City na Etihad, niż w kontekście takich konferencji prasowych, jak dzisiejsza. Jeśli się w ogóle odzywam, to po to jedynie, by stanąć w obronie Arsene’a Wengera i w poczuciu, że sukcesu w życiu trenerskim nie mierzy się wyłącznie liczbą medali.

Tak, wiem, o tej argumentacji również można powiedzieć, że jest „dziewiętnastowieczna” (ale czy równie „dziewiętnastowieczni” nie okazali się zwierzchnicy Manchesteru United, a wcześniej Barcelony, rezygnując z zatrudnienia Jose Mourinho na posadzie trenera?). Sięgam po nią jednak w poczuciu, że w łatwiźnie wyliczania lat bez trofeum pewne kwestie mogą umknąć: miarą osiągnięć menedżera Arsenalu nie są jedynie tytuły mistrzowskie i puchary, i tak czyniące go jednym z najbardziej utytułowanych szkoleniowców we współczesnej piłce. Dodajmy do nich styl, w jakim potrafił je osiągnąć – od lat podziwiany przez innych trenerów, piłkarzy i kibiców. Dodajmy oko do ludzi (Anelka, Henry, Vieira, van Persie, Cole, Fabregas i inni, ostatnio np. Aaron Ramsey – wszyscy oni są przecież jednym wielkim sukcesem Wengera). Dodajmy umiejętność stawiania czoła przeciwnościom: odbudowywania drużyny rozbitej przez agresywną politykę transferową rywali, pracującej z ograniczonym budżetem itp. Ileż to razy w ciągu ostatnich lat porównywano inwestycje Arsenalu do zakupów City, Chelsea, MU, Liverpoolu czy Tottenhamu, z poczuciem, że tym razem na pewno się nie uda i Kanonierzy skończą sezon poza pierwszą czwórką. Iluż to ekspertów przed rozpoczęciem tego sezonu położyło krzyżyk na Kanonierach. Iluż to fachowców wróżyło, że Arsenal wywróci się w trakcie rywalizacji w „grupie śmierci” Ligi Mistrzów, zwłaszcza po porażce u siebie z Borussią Dortmund, że straci nerwy po klęsce z Manchesterem City, że nie podniesie się po przegranej z Liverpoolem itd. W gruncie rzeczy także to, że Mourinho nazwał go „specjalistą od porażek”, można uznać za sukces Wengera: gdyby trener Chelsea nie uważał go za groźnego rywala, nie traciłby dziś czasu na całą tę przemowę.

Szanujmy wspomnienia

Za moich czasów, panie, to były mecze z Arsenalem – mógłby powiedzieć sir Alex Ferguson. Zresztą właściwie powiedział – w autobiografii, gdzie rywalizacji z Arsenem Wengerem poświęcił cały rozdział. Siedzący w loży na Emirates obok m.in. Darrena Fletchera i Danny’ego Welbecka emerytowany menedżer MU po raz kolejny musiał cierpieć w milczeniu, patrząc jak spotkanie będące niegdyś klasykiem osuwa się w przeciętność.

Nie to, że nie miał tym razem choć kilku powodów do zadowolenia: wymieńmy przede wszystkim czyste konto bramkarza i defensywy United, dobry występ zaciągającej hamulce w środku pola dwójki Carrick-Cleverley, długie minuty udanego pressingu na połowie Kanonierów i ewidentnie lepsze okazje do strzelenia bramki: ta z pierwszej minuty wprawdzie po błędzie Artety, niewykorzystana przez van Persiego, druga zakończona uderzeniem Holendra, kapitalnie sparowanym przez Szczęsnego na poprzeczkę. W normalnych okolicznościach z punktu na Emirates można by pewnie być zadowolonym, gdyby nie fakt, że po dzisiejszym spotkaniu strata do czwartego miejsca wynosi już jedenaście punktów, które trzeba by odrobić w trakcie dwunastu spotkań. Dobry moment, żeby to powiedzieć publicznie: dzisiejszej nocy straciłem wiarę w awans MU do Ligi Mistrzów; wiarę podtrzymywaną jeszcze przez jakiś czas po transferze Maty.

Kusi mnie, żeby zamiast opowiadać to spotkanie, odprawić dziady po wielkich przecież piłkarzach. Nemanja Vidić przegrywający kolejne pojedynki w powietrzu z Olivierem Giroud (jeden, po rzucie rożnym w pierwszej połowie, powinien przynieść gola gospodarzom). Wspomniany Juan Mata plątający się bezproduktywnie gdzieś na lewym skrzydle. Niemal niewspółpracujący z van Persiem Rooney, widoczny tylko podczas pyskówek z arbitrem. Ponure to w sumie, jeśli dodać ewidentnie tkwiące gdzieś w głowach przykazanie: po pierwsze, nie przegrać. Z punktu widzenia gospodarzy wyglądało to zresztą podobnie, co szczerze po meczu przyznał Arsene Wenger, mówiący o nerwowości, jaka wkradła się w drużynę po klęsce z Liverpoolem. Ale że temat Arsenalu załatwiam gruntownie na portalu Sport.pl, gdzie przyglądałem się grze Mesuta Özila, tu pozwolę sobie postawić kropkę i pójść spać.

Owszem, coś zapamiętamy z tego wieczora. Podanie Gerrarda, błędy obrońców Liverpoolu i kopniak Suareza w twarz Sketelenburga podczas meczu z Fulham. Bramkę Chadliego dla Tottenhamu i statystyki Adebayora (dziesięć meczów przyniosło osiem goli i dwie asysty) po meczu z Newcastle. Ulewę i wichurę w Manchesterze. Wszystko to z dala od Emirates – jeśli chodzi o rywalizację MU z Arsenalem pozostają wspomnienia.

Kogo się boi Jose Mourinho

Jeśli oglądaliście ostatnią przedmeczową konferencję prasową Jose Mourinho (dość wiernie streszcza ją Henry Winter) wiecie już: czas uprzejmości się skończył, wrócił czas rywalizacji. Menedżer Chelsea uznał, że Arsenal trzeba traktować poważnie i po dłuższym okresie rozejmu przystąpił do ponownego wbijania szpil w Arsene’a Wengera. Nie sądzę zresztą, by wyprowadził w ten sposób rywala z równowagi: szkoleniowiec Kanonierów zdaje sobie sprawę, że podobne zachowania Mourinho można uznać poniekąd za komplement pod własnym adresem. Milczy, nie dokucza, co gorsza: jest uprzejmy – ergo patrzy na ciebie z góry.

Inna sprawa, że kalendarz gier lidera angielskiej ekstraklasy na najbliższe dwa miesiące jest zaiste przerażający (ciekawe, jak interepretowałby go Jose Mourinho, gdyby tak wyglądał kalendarz jego drużyny): dwanaście spotkań w osiem tygodni, a przecież trudno wykluczyć, że będzie ich więcej w przypadku powtórki meczu Pucharu Anglii lub awansu do kolejnej rundy; spekulacje na temat dalszych gier w Lidze Mistrzów chwilowo odłóżmy. Wśród rywali, oprócz Bayernu, są lutym i marcu Liverpool (dwa razy), MU, Tottenham, MC i Chelsea – wszyscy najgroźniejsi rywale. W dodatku kontuzjowani są przecież Walcott (już w tym sezonie nie zagra), Arteta, Vermaelen, Ramsey i Diaby – pole manewru przed kluczową serią spotkań z pewnością mogłoby być większe i na środku obrony, i w ofensywie. O Julianie Draxlerze media spekulują na potęgę, ale przede wszystkim na podstawie lisiego uśmiechu Wengera po pucharowym zwycięstwie z Coventry, ale najnowsze wieści z Schalke nie wskazują, by transfer młodego Niemca miał dojść do skutku. Oczywiście w piątkowym meczu wrócili Oxlade-Chamberlain i Podolski, ale generalnie poza Szczęsnym, Sagną, Giroud i Cazorlą Wenger nie dał odpocząć nikomu z podstawowych zawodników (dwaj ostatni weszli zresztą na końcówkę – podobnie jak debiutant Gedion Zelalem, pierwszy spośród grających w pierwszym składzie zawodników Arsenalu urodzony już po tym, jak Arsene Wenger rozpoczął pracę w tym klubie). Oczywiście widzę, jak francuski menedżer rotuje piątkę zawodników grających za napastnikiem (w lidze tylko dwukrotnie zagrali w niezmienionym ustawieniu: Flamini, Wilshere, Gnabry, Ozil i Ramsey przeciwko Stoke i Swansea we wrześniu, oraz Wilshere, Cazorla, Arteta, Ramsey i Ozil przeciwko Southamptonowi i Cardiff w listopadzie), ale w innych sektorach boiska nie ma aż takiego luksusu.

Notujemy: 26 stycznia późnym wieczorem Arsenal jest liderem tabeli Premier League. Czy będzie nim w maju? To pytanie, po pierwsze, o zdrowie Oliviera Giroud i fenomenalnie radzącej sobie w tym roku pary Mertesacker-Kościelny, po drugie zaś, o aktywność na rynku transferowym w ciągu najbliższych pięciu dni. We wszystkich innych kwestiach, które rozważaliśmy tu w ostatnich latach – kruchości psychicznej, niepewnej defensywy, regularnych strat na rynku transferowym itd. – Arsenal wydaje się być po przełomie, nawet jeśli ogrywał go MC na Etihad i MU na Old Trafford, a Chelsea zdołała wywieźć remis z Emirates. Reakcja Jose Mourinho na wypowiedź Wengera o transferze Maty pokazała więcej, niż Portugalczyk by chciał.

Miejsce w szeregu

Weekend zaczął się dobrze i dobrze się skończył, choć nie dla kibiców z północnego Londynu. W przypadku Arsenalu kryzys jest jednak urojony, inaczej niż w Tottenhamie, gdzie projekt Andre Villas-Boasa wydaje się dobiegać końca.

Manchester City na wyjeździe: co było do przegrania. Z cyklu „historie o angielskich mediach”: wiele z nich rozpisuje się właśnie o minikryzysie czy wręcz regularnym kryzysie Arsenalu, no bo w końcu porażka z City przyszła kilka dni po przegranej w Neapolu, a i sześć dni wcześniej nie udało się wygrać z Evertonem. Co jest bzdurą rzecz jasna: gdyby spotkania z Napoli i MC rozdzielało kilka tygodni, w których Kanonierzy graliby tak, jak grali ostatnio, nikt o kryzysie by nie wspominał. Po mistrzostwo kraju nie idzie się tylko dzięki efektownym zwycięstwom w meczach z bezpośrednimi rywalami – jakże często bój toczy się korespondencyjnie. Ot, choćby na boisku Cardiff, gdzie Arsenal wygrał, a City przegrało. Taka Chelsea np. męczy się z tygodnia na tydzień, ale punktów nazbierała o jeden więcej niż MC.

Co powiedziawszy, nie sposób nie zachwycać się potęgą City w ofensywie, bo przecież mają nie tylko Aguero (19 gol w 20 meczach tego sezonu!), ale i Negredo czy Dżeko, za nimi świetnego wczoraj Nasriego i Silvę, Jesusa Navasa, Yaya Toure (zdobył dziesiątą bramkę w sezonie; odpuśćmy mu stratę przy pierwszym golu Walcotta, bo poza tym harował na boisku jak żaden z Kanonierów), a nawet kolejny w tej drużynie „box-to-box midfielder” Fernardinho, który zdobył właśnie swoje dwa pierwsze gole w Premier League. Zapowiadał Manuel Pellegrini, że drużyna będzie grała ofensywniej niż w czasach Roberto Manciniego i Bóg świadkiem, że dotrzymał słowa. Technika, szybkość i siła, a do tego urozmaicone formy atakowania (pamiętacie jakieś szarże skrzydłowych za czasów poprzedniego trenera?) i zrozumienie w wymianach Aguero-Negredo czy Toure-Silva… Sześć goli strzelonych Tottenhamowi, sześć Arsenalowi (mogło być więcej, a przecież Kanonierzy, jak wcześniej sąsiedzi z dzielnicy, cieszyli się dotąd mianem zespołu o najlepszej defensywie w lidze…), cztery Manchesterowi United… w sumie u siebie w ośmiu spotkaniach zdobyli 35 goli. Jeśli tylko poprawią grę obronną i wyprowadzą z kłopotów Joe Harta, będą potęgą i basta. Tylko co z tymi punktami na wyjazdach?

Amatorom oglądało się to świetnie, nie tylko ze względu na liczbę bramek, ale także ze względu na przestrzeń, na której toczyła się gra. Ten i ów mówił po meczu, że goście byli naiwni, próbując grać swoją piłkę – podobnie zresztą, jak dążący do odrobienia strat, a później zdobycia choć honorowej bramki zawodnicy Tottenhamu na tym samym stadionie przed miesiącem; że roztropniejsze byłoby nieco bardziej gruntowne zastawienie szyków obronnych, np. dzięki wprowadzeniu na boisko Artety, a nie taka hasanka od szesnastki do szesnastki. Wciąż mam przed oczami kilka takich momentów, w których David Silva albo Nasri znajdują się trzydzieści kilka metrów od Szczęsnego, za chwilę dostaną piłkę i będą szukać podaniem wybiegającego za plecy obrońców Negredo, a w promieniu pięciu metrów nie widać żadnego z rywali…

Dalej jest oczywiście katalog błędów indywidualnych. Arsene Wenger mówił po meczu, że po zejściu Flaminiego na ostatnie 20 minut jego piłkarze stracili kompletnie dyscyplinę, i trudno z tym polemizować, ale pierwsza bramka dla City była tyleż efektem geniuszu Aguero, co gapiostwa gości podczas krycia strefowego przy rzucie rożnym: nikt nie wziął odpowiedzialności za wbiegającego na przedłużenie piłki Demichelisa, a Kościelny nie zauważył, że argentyński napastnik go wyprzedza. Gol numer dwa i wahanie Wilshere’a, nie pierwszy i nieostatni raz w tym meczu próbującego nadążyć za Zabaletą. Gol numer trzy i przejęcie przez Fernardinho piłki adresowanej od Ozila do Flaminiego. A potem to już szło: Monreal nie nadążający za Navasem i Mertseacker spóźniony przy Silvie, straty Wilshere’a i Gnabry’ego (dodajmy jeszcze nieskuteczność Negredo, zwłaszcza w pierwszej połowie, po znakomitym wyjściu i podaniu Kompany’ego).

Dla porządku: sędzia Atkinson nie miał oczywiście dobrego dnia, a jego asystenci mylili się na niekorzyść Arsenalu podczas pułapek ofsajdowych. Zaryzykuję jednak zdanie, że większego wpływu na wynik to nie miało: karnego za rękę Zabalety się nie doczekaliśmy, ale chwilę później Walcott strzelił na 3:2, a City i tak odskoczyło po raz kolejny. Wygrało, pokazało piękną piłkę, ale filozofii Arsene’a Wengera przecież nie zburzyło i nie strąciło Arsenalu ze szczytu Premier League. Losy mistrzostwa rozstrzygną się gdzie indziej.

***

A Tottenham i jego miejsce w szeregu? Jest taki moment, w którym nikomu nie chce się już szukać usprawiedliwień. Że plaga kontuzji, zwłaszcza w środku obrony, zestawionym na spotkanie z Liverpoolem z najwolniejszego stopera i defensywnego pomocnika, kompletnie się nierozumiejących i przy pułapkach ofsajdowych, i przy wzajemnym zabezpieczaniu? Że bez czerwonej kartki nie byłoby aż takiego pogromu? Że jeszcze przy stanie 0:1 musiał zejść Sandro? Że – tak jak z Newcastle np. mieliśmy do czynienia z meczem życia Tima Krula, tak tym razem był to bez wątpienia najlepszy mecz Liverpoolu pod Brendanem Rodgersem (to chyba nie przypadek, że w składzie zabrakło Stevena Gerrarda)?

Nie, jest taki moment, w którym żadne usprawiedliwienia nie przekonują, a zaczynają krzyczeć fakty. 0:3 z West Hamem – AVB wystrychnięty na dudka przez równie zagrożonego zwolnieniem Sama Allardyce’a. Pamiętne 6:0 z Manchesterem City, niedługo później 0:5 z Liverpoolem. I za każdym razem te same problemy. Druga linia pozbawiona kreatywności, niezdolna do przyspieszenia gry, rozegrania z pierwszej piłki (starający się Holtby dziś, podobnie jak na Etihad, wszedł dopiero w drugiej połowie), zbyt długo holująca piłkę i w konsekwencji łatwo jej pozbawiana przez naciskających bez przerwy pomocników Liverpoolu. Brak pressingu, który wydaje się warunkiem niezbędnym przy grze wysoko ustawioną linią obrony. Wysoka linia właśnie, będąca przekleństwem Villas-Boasa już w Chelsea, gdzie daremnie próbował nauczyć jej organizowania wolnego Johna Terry’ego, tu zaś stała się utrapieniem Michaela Dawsona. Brendan Rodgers już przed meczem dawał do zrozumienia, że pracuje nad obnażeniem tego właśnie aspektu gry Tottenhamu – i trudno było się spodziewać czegokolwiek innego, przy piłkarzu tak szybkim i tak szybko myślącym jak Luis Suarez.

Atakujący z połowy boiska Urugwajczyk strzelił dziś dwa gole i wypracował dwa kolejne, ale za linią obrony gospodarzy – fatalnie zastawiającej pułapki ofsajdowe – notorycznie znajdowali się też Sterling i Coutinho, i w gruncie rzeczy okazji do podwyższenia wyniku było jeszcze parę, w tym dwa strzały w słupek. Czego nie można powiedzieć o Tottenhamie; najbardziej upokarzająca z upokarzających statystyk, z którymi zapoznawaliśmy się po meczu, mówiła o tym, że piłkarze Villas-Boasa nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę Liverpoolu. Już nie mówię o tym, jak dużo bym dał, żeby zobaczyć pomocników Tottenhamu tak znakomicie grających pressingiem, z taką prostotą i wizją równocześnie podających piłkę, jak dziś Joe Allen, Lucas Leiva, a zwłaszcza Jordan Henderson.

Jestem, jak wiecie, wysoce niechętny zarówno pochopnemu zwalnianiu trenerów (fatalny błąd WBA ze zwolnieniem Clarke’a, zwłaszcza jeżeli się go nie wsparło latem na rynku transferowym…), jak medialnym kampaniom wyszydzającym tychże i siłą rzeczy prowadzącym właścicieli klubów do decyzji o dymisji. Nie napiszę więc i tym razem, że AVB musi odejść. Napiszę, choć w poczuciu, że będzie to rozważanie akademickie, że AVB musi się zmienić: być bardziej pragmatyczny, choćby czasem miało to oznaczać trzymanie gardy, ustawienie bardziej defensywne, oddanie rywalom inicjatywy i grę z kontrataku. Wydawałoby się, że po łomocie, jaki sprawił im MC, Tottenham tak właśnie wyszedł na mecz z MU: nieco bardziej cofnięty, z pomocnikami – także bocznymi – nie zostawiającymi obrońców aż tak osamotnionych, świadomy, że to prawdziwy mecz, a nie „Football Manager”.

„Będzie to rozważanie akademickie”, napisałem. No bo myślę, że cierpliwość prezesa – a także przyglądającego się rozwojowi wypadków z Bahamów właściciela – właśnie się wyczerpały. Myślę, że dawno nie oglądali piłkarzy, za których zapłacili niemałe pieniądze i którym płacą niemałe przecież pensje, grających aż tak źle. Wniosek? Zegar zaczął tykać. Nawet gdyby AVB właśnie w tej chwili wymyślał taktykę, która mogłaby odmienić historię piłki nożnej (zostając na noc, jak w czasach Chelsea, w ośrodku treningowym?), nie dostanie już czasu, żeby wprowadzić ją w życie. Następna wpadka będzie wpadką ostatnią.