Archiwa tagu: Kibicowanie

W dzień końca świata

Nie znam kibica, który przejmowałby się ideą końca świata – zapewne dlatego, że kibic przeżywa koniec świata bez przerwy. Jednym z najbardziej dojmujących rysów opisywanego tu od paru lat okrucieństwa futbolu jest przecież jego przemijalność. Nie ma czegoś takiego, jak skompletowana drużyna, bo za chwilę jej kluczowy zawodnik zakończy karierę, złapie kontuzję bądź odejdzie do innej. Spróbujcie czasem – ja próbuję często – obejrzeć ponownie mecz sprzed paru miesięcy (o patrzeniu na mecze sprzed lat nawet nie mówię): czy zmiany nie przebiegają tu szybciej i nie są bardziej uderzające niż w zwykłym życiu? Jest, dajmy na to, późna jesień 2012, sięgacie po jeden z pojedynków waszej ukochanej drużyny stoczonych późną wiosną. Na kolanach siedzą wam te same dzieci, ta sama żona zaraz wróci do domu, jutro pójdziecie do tej samej pracy, w której zmiany także przecież następują dynamicznie, ale na ekranie widzicie trenera, który już nie pracuje, wydającego instrukcje zawodnikom grającym już gdzie indziej, emerytowanym albo takim, którzy nie zyskali uznania w oczach nowego szkoleniowca; nawet firma ubierająca drużynę się zmieniła.

Piszę oczywiście o Tottenhamie (moje ulubione końca świata z ostatnich lat to, jak wiadomo, odejście Sola Campbella do Arsenalu i zwolnienie Martina Jola…), a cóż dopiero mówić o Chelsea? Ile końców świata przeżywali jej kibice w ciągu minionego roku? Był Villas-Boas, już go nie ma, był di Matteo, już go nie ma. Był Drogba… Była wygrana w Lidze Mistrzów. Było odpadnięcie z Ligi Mistrzów. Były awantury z Johnem Terrym, rujnujące bezpowrotnie wizerunek kapitana drużyny. A Arsenal, którego menedżer mówi, że kiedy w końcu pójdzie do piekła, to jakoś da sobie radę, bo nauczył się cierpieć patrząc na odejścia kolejnych ulubieńców? A Manchester United, który w maju nie został mistrzem Anglii i z którego za kilka miesięcy mają odejść Ryan Giggs i Paul Scholes? A Barcelona, w której końcem świata było przecież odejście Guardioli i która teraz musi radzić sobie – oby tylko przez parę tygodni – bez walczącego z nowotworem Tito Vilanovy?

Całą książkę o tym napisałem. O tym, że macie mistrzostwo w kieszeni, ale przecież nie graliście nigdy w Lidze Mistrzów. Albo że po latach starań awansujecie do Ligi Mistrzów, ale potem wywracacie się na pierwszej, względnie łatwej przeszkodzie. Albo wygrywacie Ligę Mistrzów, ale nie udaje się wam powtórzyć tego sukcesu w roku następnym, ba: odpadacie na samym początku rozgrywek. Albo wygrywacie w Lidze Mistrzów, tylko mistrzostwo kraju przechodzi wam koło nosa. Przegrywacie derbowy mecz, mimo iż prowadziliście już dwiema bramkami. Spragniony splendorów właściciel klubu wyrzuca wam trenera jako niedostatecznie galaktycznego. Z roku na rok wychowujecie najgenialniejszych piłkarzy Europy, którzy kiedy tylko osiągają pełnię swoich możliwości, odchodzą do innych klubów, zamiast pomóc waszemu wreszcie wrócić na szczyt. W półfinale pucharu, dosłownie na ostatniej prostej, wasz środkowy obrońca strzela gola samobójczego. Przegrywacie spotkanie, w którym w pełni kontrolowaliście wydarzenia na boisku, bo w końcówce wasz niezawodny zwykle bramkarz popełnia dwa kuriozalne błędy. Sędzia nie widzi bramki prawidłowo strzelonej przez wasz zespół albo przeciwnie: uznaje gola rywali, choć piłka po ich strzale nie przekroczyła całym obwodem linii bramkowej. Jedziecie kibicować reprezentacji na mundialu albo na Euro, po czym wracacie – wściekli na trenera, piłkarzy, sędziów i cały świat. Wychodzicie ze stadionu przed ostatnim gwizdkiem, obmyślając decyzję o znalezieniu sobie innego zespołu do kibicowania (żebyż to było takie proste; Nick Hornby zauważa, że lojalność w kwestii futbolu to nie wybór moralny; „przypominało to raczej brodawkę albo garb, coś, co się człowiekowi przytrafiło”) albo wręcz – jak Jerzy Pilch w przypadku Cracovii – podejmujecie ostateczną decyzję o rozstaniu z klubem („olewam ich, olewam mój klub ukochany i czuję się jak prekursor olewania klubu ukochanego” – pisze w pewnym momencie na łamach swojego „Dziennika”), by po niespełna dwóch miesiącach przyznać się do fiaska tego projektu i chyłkiem obejrzeć kolejny mecz…

Przepowiednie Majów? Nie z kibicami takie numery. Pytanie tylko, skąd się bierze ta siła, która każe im rozpoczynać wciąż na nowo, po każdym kolejnym końcu świata.

Kontrakt na dwa sezony

1. Do kogo należą „nasze” kluby? Do nas, którzy na kibicowaniu trwonimy najlepsze – może należałoby powiedzieć raczej: najgorsze – godziny, dni, miesiące i lata naszego życia; którzy zasypiamy i budzimy się z imieniem drużyny na ustach, a czasem w ogóle nie chodzimy spać, tak mocno przejmują nas jej sprawy? Czy może do tych, którzy na to, żeby formalnie wejść w ich posiadanie wydali dziesiątki milionów, a kolejne dziesiątki milionów puszczają z dymem jednej bezsensownej decyzji za drugą – decyzji, wśród których pochopne zwolnienie menedżera (niektórzy twierdzą, że na same odprawy dla wyrzucanych z pracy szkoleniowców Roman Abramowicz wydał ponad 80 milionów funtów) czy nietrafiony transfer wysuwają się oczywiście na plan pierwszy?

Jestem pewien, że zadawaliście sobie takie pytanie nieraz – wszystko jedno, czy kibicujecie Manchesterowi United, Arsenalowi, Chelsea, Liverpoolowi czy Manchesterowi City (ja zadawałem je sobie także, choć kibicuję Tottenhamowi). David Conn w wydanej dopiero co książce „Richer Than God: Manchester City, Modern Football And Growing Up” pisze tak (darujcie amatorskie tłumaczenie; jego fraza jest dalece lepsza niż moje pospieszne spolszczenie): „Przez lata postępował, stopniowo i nieubłaganie, proces mojej separacji z City, klubem, który rozświetlał mroki mojej młodości. Kiedy zrozumiałem, jak nowa generacja »właścicieli« szuka sposobów na wyciąganie pieniędzy z instytucji, które znaliśmy i kochaliśmy jako »kluby«, instynktownie poczułem, że to nie służy futbolowi. Posiadanie takich instytucji przez jednego miliardera-szejka to antyteza naszej więzi z nimi”. A później dopowiada coś, co może być sednem tych rozważań: „Kiedy kupiona przez szejków drużyna grała w ostatnią ligową niedzielę [mowa o legendarnym już finale sezonu 2011/12, kiedy MC sięgnęło po tytuł w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry] piłkarze byli w końcu zmuszeni zmierzyć się z duchami »typowego City«. Po bolesnych 90. minutach, kiedy przegrywali 2:1, a Manchester United czekał na kolejną koronację, Edin Dżeko i Sergio Aguero strzelili dwa gole. Zdruzgotani chwilę wcześniej kibice MC, teraz ronili łzy triumfu i przynależności. Rozglądając się dookoła, sam płakałem, zaciskając pięści w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.

2. Roman Abramowicz jest właścicielem Chelsea. Zapłacił za ten klub sporo pieniędzy i przez lata pompował w niego kolejne. Może ze swoją własnością zrobić wszystko, co chce, choćby najlepsi i najszlachetniejsi kibice płakali zaciskając pięści w nagłym powrocie dzieciństwa. Może to robić i robi: jak piszę tego bloga piąty rok, żegnam już piątego wyrzuconego przezeń menedżera (po Grancie byli wszak Scolari, Ancelotti i Villas-Boas, z Hiddinkiem w międzyczasie). Na rozpisywanie się o tym, że każda z tych decyzji albo była zła, albo była konsekwencją wcześniejszej złej decyzji (problemu z zatrudnieniem i wyrzucaniem AVB nie byłoby np., gdyby nie bezsensowne zwolnienie Ancelottiego), szkoda mojego i waszego czasu. W zasadzie jedyne, co pozostaje w tej sytuacji, to licytacja na dowcipy („Kontrakt na dwa sezony? Proszę bardzo: na zimę i wiosnę” – season oznacza po angielsku także porę roku…).

Racjonalnie przecież potraktować tego nie sposób: żadnej drużyny nie wolno osądzać na podstawie kilkutygodniowej serii słabszych wyników; serii, którą zresztą łatwo usprawiedliwić kontuzjami, pechem, burzą niewywołaną przez menedżera (mam na myśli kryzys wokół Terry’ego i Cole’a), a w ostateczności klasą rywala (ligowy mecz z MU został wypaczony decyzjami sędziego; jak teraz podsumowuję ostatnie wydarzenia, to myślę, że oprócz wtorkowej klęski z Juventusem problem leży w nieprzynoszącej przecież wstydu porażce w Doniecku i przegranej z WBA; remisy ze Swansea czy Liverpoolem trudno uznać za skandal). Jeszcze półtora miesiąca temu Chelsea grała po prostu bajecznie.

Rozmawiając o zwolnieniu Roberto di Matteo nie rozmawiamy o tym, czy był dobrym, czy złym szkoleniowcem – był szkoleniowcem dokładnie takim samym jak w maju, gdy wygrywał Ligę Mistrzów i Puchar Anglii, i jak w pierwszych miesiącach tego sezonu, kiedy kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa: świetnie komunikującym się z piłkarzami, potrafiącym wyzwolić w nich dodatkowe rezerwy, dobrze oceniającym – patrz: urlop Maty czy coraz częstsze sadzanie na ławce Lamparda – kiedy docisnąć śrubę, a kiedy kompletnie odpuścić. Jak na standardy jednej z najtrudniejszych w świecie szatni, zdominowanej przez kliki, szukającej nad głową kolejnych menedżerów dojść do prezesów czy właściciela – Włoch radził sobie znakomicie. Gorzej szło mu, oczywiście, w gabinetach klubowego zarządu, a zwłaszcza na ich zapleczu, gdzie coraz większą rolę odgrywał będący dziś dyrektorem sportowym Michael Emenalo – zły duch już w czasach Awrama Granta. Ale tam, sądząc po sposobie, w jakim Chelsea sknociła historię awantur wokół Terry’ego, nikomu nie idzie dobrze.

Nie rozmawiamy też o tym, czy Roberto di Matteo potrafił przeprowadzić zmianę pokoleniową: to jednak zadanie dłuższe niż kilka miesięcy. Właściciel – mówił o tym także wylany przed nim Villas-Boas – chciał drużyny młodszej i grającej bardziej technicznie – no ale od początku sezonu widać było, że Chelsea gra po nowemu, że jej tercet ofensywny Mata-Oscar-Hazard stanowi może najjaśniejszy punkt tegorocznej ligowej szarówki i że jedyne, co pozostaje, to szlif gry defensywnej – z którą zresztą boryka się cała ekstraklasa. Torres, o którego ponoć poszło? Mimo wszystko nie kupuję prostej interpretacji, w której tata bez pytania dziecka o zdanie sprowadza mu kosztowną maskotkę z Ukrainy (wcześniejszy casus Szewczenki) lub Hiszpanii, a jeśli maskotka dziecku nie pasuje, to tym gorzej dla niego… Inna sprawa, że Torres najlepszy jest wtedy, gdy może się rozpędzić z piłką po prostopadłym podaniu, a nie kiedy czeka, aż koledzy wykombinują coś po wyrafinowanej kombinacji; oto dlaczego także Vicente del Bosque kręcił nosem na myśl o wystawianiu go od pierwszej minuty podczas Euro.

Jasne: można opowiedzieć tę historię kompletnie inaczej. Kiedy Abramowicz zwalniał Villas-Boasa, sezon Chelsea był spisany na straty. Wygrana w Lidze Mistrzów skomplikowała sprawy w tym sensie, że osiągnął ją menedżer niechciany przez właściciela. Kilku komentatorów wspomina dziś scenę z Monachium, podczas której di Matteo wrzeszczał w stronę zachowującego dystans Rosjanina „Zrobiłem to!”; ja pamiętam także dni bezpośrednio po tamtym triumfie – głośnych spekulacji na temat przyszłości „tymczasowego”. Właściciel nie zdobył się na wyrzucenie popularnego podwładnego – był w końcu gwiazdą Chelsea także jako piłkarz – w takich okolicznościach, ale już wtedy chciał, by klub poprowadził ktoś inny. Czy miał to być Rafa Benitez, to osobna sprawa: Abramowicz wolałby Guardiolę, ale ten na razie nie chce przerywać rocznego urlopu (zresztą… o Guardiolę przyjdzie pewnie stoczyć ciężki bój z szejkami z MC). Tak czy inaczej, decyzję o zwolnieniu di Matteo Roman Abramowicz podjął już w momencie jego zatrudnienia; kwestią było tylko, kiedy naciśnie guzik.

Można też spróbować zajrzeć w duszę właściciela. I zobaczyć w nim – jak zrobił to Michał Zachodny – przeciętnego użytkownika przeciętnego piłkarskiego forum internetowego. „Byliście tam, byłem tam ja – zwalnialiśmy menedżerów po kiepskiej zmianie, złym doborze taktyki czy porażce. Sprzedawaliśmy piłkarzy po pudle z pięciu metrów, babolu, który dał gola rywalom, faulu, którym osłabił własny zespół. Kupowaliśmy za fikcyjne pieniądze, dyskutowaliśmy o niewyobrażalnych sumach, z powagą rozmawialiśmy o rzeczach, które są poza naszym zasięgiem i świadomością. Każdy z nas był właścicielem, każdy z nas był lub jest Abramowiczem” – pisze nasz zakręcony na punkcie Chelsea kolega, co każe mi wrócić do kwestii, do kogo należą nasze kluby. Jak to dobrze, że akurat w przypadku Chelsea nie jest to mój problem…

3. Na temat Rafy Beniteza zdanie mam wyrobione od dawna. Fachowiec nie z tej ziemi, którego słabym punktem jest jednak zbudowanie dobrej relacji z drużyną. Mózgowiec, obsesjonat i szczególarz, miłośnik dyscypliny, który wszystko to musiał odrzucić w kąt, żeby osiągnąć swój życiowy sukces w Stambule. Wciąż słyszę ten chichot boga futbolu, kiedy taktycznie pokonany już na całej linii Hiszpan w przerwie meczu z Milanem musi odłożyć na bok swoje wykresy i porwać piłkarzy odwołaniami do „You’ll never walk alone”.

Teraz jednak bóg futbolu chichocze po raz kolejny: miała Chelsea grać pięknie? No to nie będzie grała, choć oczywiście poprawi grę obronną (zwłaszcza przy jakimś styczniowym zakupie) i choć oczywiście może w ten sposób sięgnąć po mistrzostwo Anglii. Że z di Matteo też mogła? Że dla Beniteza oznaczać to będzie to samo, co dla poprzednika? Nie lubię pisać rzeczy oczywistych.

Jest również Rafa Benitez niezgrabny w relacjach z mediami, podejrzliwy i łatwo wchodzący w konflikty z kolegami po fachu. Znacie anegdotę o tym, jak kazał Marco Materazziemu usuwać z szafki pamiątkowe zdjęcia z Mourinho i Lippim („myślał, że wie wszystko, ale bał się własnego cienia” – komentował włoski obrońca)? Lampard i Terry pewnie już swoje fotki schowali. Szkopuł w tym, że niezbyt głęboko – za pół roku, góra rok znów będą mogli je wyjąć.

PS Ludzką historię Roberto di Matteo – z kluczowym punktem w postaci udanej walki z depresją po przedwczesnym zakończeniu kariery piłkarskiej – należałoby opowiedzieć osobno. Kawał faceta.

Adebayor, what’s the score?

Mówiłem już, że kończę książkę? Chyba mówiłem. Książka – myślę, że mogę to już ujawnić – będzie miała tytuł identyczny z blogowym, a wśród jej tematów przewodnich będą kibicowskie obsesje, fobie i zakręcenia. Jedną z nich opowiem dzisiaj, opowiem w dodatku na własnym przykładzie.

Kiedy wiele lat temu usłyszałem historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze piłkarskie, że nie mógł ich oglądać, nie uwierzyłem. Nie mieściło mi się w głowie, że można, gdy tylko zbliża się transmisja, ustawiać fotel przed telewizorem, wyjmować piwo z lodówki, po czym wychodzić przed dom i przez następne 90 minut (z doliczonym kwadransem przerwy) wściekle podlewać grządki, aż wreszcie ogródek zamieni się w błotniste bajoro. A przecież coś powinno mi zaświtać: powinienem przypomnieć sobie wczesne objawy, kiedy jako młody chłopak musiałem w dniu meczu wychodzić z domu rankiem i iść na stadion rozmyślnie okrężną drogą, by zabijać jakoś upływający czas i narastające napięcie – napięcie, które wkrótce miało stać się nie do zniesienia. Przecież to nieprawda, że przestałem chodzić na Cracovię, bo zacząłem się spotykać z Anną W. – przyznaję w nagłym porywie szczerości. Przestałem chodzić, bo oglądania piłki z wysokości trybun nie mogłem już wytrzymać.

Rzecz w tym, że mam coraz większą trudność z oglądaniem meczów mojej drużyny na żywo. Kibicowanie dawno już przestało być rozrywką czy relaksem, chwilą wytchnienia albo – niechże i tak będzie – sposobem rozładowania nagromadzonej w ciągu dnia czy tygodnia agresji. Oglądając mecze nigdy się nie uśmiecham, nigdy nie rozluźniam napiętych mięśni, bo przecież nawet jak moi prowadzą 3:0… ale o tym już opowiadałem aż nazbyt wiele razy. Nie znoszę również oglądać meczów w towarzystwie; nie toleruję ani życzliwego współczucia, ani beztroskiego pogodzenia się z przegraną, piłka to zbyt poważna sprawa, by traktować ją jako pretekst do długiego popołudnia w pubie. Wiem, że są tacy, którzy zaspokajają w ten sposób potrzebę przynależności, ale nie potrafię pójść ich śladem – cenię fakt, że ktoś potrafi zestawić piłkę nożną z literaturą („Czytamy, żeby wiedzieć, że nie jesteśmy samotni” – mówi grający C.S. Lewisa Anthony Hopkins w „Cienistej dolinie” Richarda Attenborough; futbol ma być w tym sensie medium jeszcze doskonalszym), ale sam mam kompletnie inaczej. Kiedy sędzia gwiżdże po raz ostatni, jestem wykończony.

Rozumiecie już, dlaczego zamiast zasiąść przed telewizorem i obejrzeć derby północnego Londynu wolałem pójść wczoraj na Turbacz? Już w schronisku, nad talerzem kwaśnicy, połączyłem się z internetem, sprawdziłem, że Andre Villas-Boas postanowił zagrać dwójką napastników i oczami wyobraźni zobaczyłem, jak trzech grających w środku pola piłkarzy Arsenalu dominuje dwójkę Huddlestone-Sandro, a potem – kolejny już raz w ciągu ostatnich dni (zawsze, kiedy zbliżają się mecze derbowe, internet jest pełen powtórek) – przypomniałem sobie, jak to wyglądało przed rokiem. Nie, nie myślałem o wszystkich znanych mi przecież szaleństwach Emanuela Adebayora, np. o jego ostentacyjnej celebracji gola strzelonego Arsenalowi w barwach MC. Dokończyłem zupę, wyszedłem przed budynek i mniej więcej równo z pierwszym gwizdkiem zacząłem schodzić w dolinę. Nieśmiałe zadowolenie dobrym początkiem, nagła ekstaza po golu Adebayora, powiększona jeszcze dwie minuty później dobrą okazją Lennona, którego strzał między nogami Vermaelena musnął słupek bramki Szczęsnego; czerwona kartka dla niedawnego strzelca bramki za faul na Cazorli; gol Mertesackera i dwa kolejne, niestety do szatni – wszystko to działo się, kiedy mój smartfon nie chciał się zalogować do żadnej sieci, a ja zamiast się denerwować tym, co dzieje się na Emirates, musiałem skupić całą uwagę na oszronionym stromym zejściu w stronę Koninek. Zajęło mi akurat tyle, żeby na dole przy samochodzie wchłonąć wszystkie informacje na raz, a w drodze powrotnej do Krakowa przygotować się mentalnie na oglądanie powtórki.

To, że Adebayor nie poradził sobie z adrenaliną, stresem, aurą niespotykanej wrogości (już w tunelu przed wyjściem na boisko dawni koledzy wyraźnie go ignorowali), jest rzeczą oczywistą. Że popełnił błąd, który odmienił losy meczu – również. Ale nie, nie napiszę teraz kolejnego tekstu w poetyce „co by było, gdyby…”, analizując zarówno możliwość rozegrania tego pojedynku jedenastu na jedenastu, dowiezienia do przerwy remisu lub choćby jednobramkowej straty, jak przede wszystkim sensowności zmiany dokonanej przez Villas-Boasa w 45. minucie – przestawienia drużyny na grę trójką obrońców. Wtedy rzeczywiście wyglądało to nieźle, później również – po golu Bale’a Tottenham stworzył kolejne sytuacje… Co by było, gdyby Bale czy Defoe strzelili na 4:3 wyraźnie spanikowanym w tamtym momencie Kanonierom? Fachowcy docenili odwagę młodego menedżera Tottenhamu, zarówno tę sprzed rozpoczęcia meczu (lepiej postawić na piłkarzy umotywowanych i dobrze dysponowanych, niż sztywno trzymać się formacji, której kluczowi zawodnicy, Dempsey lub Sigurdsson, rażą brakiem formy; w pierwszej fazie spotkania pressing Tottenhamu wyglądał znakomicie, a nerwowość Arsenalu widać było gołym okiem), jak tę, z którą wysyłał drużynę na drugą połowę; nawet jeśli skończyło się tak, jak się skończyło, przynajmniej spece od taktyki mieli o czym pisać. Fascynujący był to mecz – fascynujący dla wszystkich z wyjątkiem kibiców Tottenhamu, rzecz jesna. Ci ostatni jednak – zaryzykuję tę tezę mimo nieudanego okienka transferowego, pasma kontuzji i zbyt wielkiej liczby meczów, w których drużyna traciła prowadzenie w końcówce – wciąż mają powody do wiary, że AVB wie, co robi. Niech no tylko wróci Dembele, zobaczycie.

Nie napiszę jednak również – zgodnie z ubiegłotygodniową deklaracją – o odrodzeniu Arsenalu. Nawet jeśli ofensywny kwartet zaimponował skutecznością, a Cazorla grał na poziomie z pierwszych meczów sezonu (czytaj: znakomicie), z tyłu kolejny raz wątpliwości było tyle, że któryś z kolejnych rywali obnaży odrodzone nadzieje beznadziejnie zakochanych w tym klubie (bliźniaczy północnolondyński wirus) kibiców. Co otwiera nas na temat prawdziwie interesujący: kompletnej nieprzewidywalności wyścigu o mistrzostwo i o czwarte miejsce w tabeli. Kiedy Manchester United wtopił z Norwich, kiedy Chelsea (znów słodka zemsta Steve’a Clarke’a, ale też za dużo zmian kadrowych Roberto di Matteo) wtopiła z West Bromwich, na pierwsze miejsce wyskoczył Manchester City (wreszcie nie stracił gola!), a na czwarte – WBA. Osobiście byłem w ostatnich dniach przekonany, że w czwórce zobaczymy (teraz, a kto wie, czy i nie na koniec sezonu…) Everton, ale i on przegrał z Reading. Dokładając do tego porażki Newcastle i – pechową, w bardziej jeszcze niż Tottenham dramatycznych okolicznościach odniesioną – Fulham, dokładając zwycięstwo Liverpoolu, który w świetle tych wydarzeń i przede wszystkim dzięki formie Suareza również może myśleć o Top Four, mamy ligę angielską w całej okazałości. Silni słabsi, słabi silniejsi, nic tu nie jest pewne, choć pewne jest jedno: walka będzie się toczyć do ostatniej minuty ostatniej kolejki.

Ku pokrzepieniu serc

A kiedy znów będziemy mieć dość futbolu, kiedy kolejny raz zmęczy nas jakiś rasistowski bluzg, sędziowski błąd czy oszustwo rzekomo sfaulowanego zawodnika; kiedy będziemy mieli dość dominującej na trybunach nienawiści i dominującej w klubowych zarządach chciwości; kiedy znów będziemy mieli poczucie, że nam-kibicom coś bezcennego odebrano, zawsze możemy pokrzepić serca.

Wczoraj podczas meczu Tottenhamu z Mariborem na murawę White Hart Lane wrócił Fabrice Muamba. Człowiek, który wiosną, jako piłkarz walczącego wtedy o Puchar Anglii Boltonu przeszedł na tym stadionie zawał i którego serce nie biło później przez 78 minut. Człowiek, który w gruncie rzeczy przeżył własną śmierć.

Walka o życie Muamby odbywała się najpierw w obecności ponad trzydziestu tysięcy widzów na trybunach i milionów przed telewizorami (sam oglądałem to wtedy z pięcioletnim synkiem – nie od razu się zorientowaliśmy, że na White Hart Lane mogło się wydarzyć coś aż tak poważnego…). Później przeniosła się do karetki, gdzie ekipy medyczne Tottenhamu i Boltonu, wspierane przez kibica-kardiologa, który akurat był na stadionie i widząc, co się dzieje, przekonał stewardów, żeby wpuścili go na murawę, w jakimś zbiorowym amoku nie ustawały w akcji reanimacyjnej, odmawiając przyznania się do porażki. Serce piłkarza, jak powiedziałem, nie biło przez 78 minut.

Muamba wrócił na stadion w Londynie, żeby podziękować kibicom, którzy w tamtym dramatycznym momencie zjednoczyli się ponad klubowymi podziałami, skandując jego imię, oklaskując lekarzy, modląc się (dawno już w życiu publicznym zlaicyzowanej Anglii nie mieliśmy tylu manifestacji religijności, jak w czasie, kiedy trwała walka o jego życie, a piłkarze, trenerzy, kibice wszystkich drużyn Premier League zapewniali o modlitwach w intencji jego powrotu do zdrowia) i płacząc. On także płakał, idąc na miejsce, w którym skończyła się jego kariera piłkarska i w którym dostał nowe życie.

To życie, myślę sobie, będzie niebywale trudne. Mam nadzieję, że nadzwyczajna reakcja kibiców pokrzepiła także jego serce.

Ring Cafe

W chwili takiej jak ta, kiedy blog świeżutki i pysznie (mam nadzieję) działający na nowej platformie przyciąga wzrok napisami „świeżo malowane”, wypada się zabrać za podziękowania. Nie tylko pod adresem Michała Kuźmińskiego, kolegi redaktora i kolegi blogera, który nad serwisem internetowym „Tygodnika” sprawuje niezawodną pieczę, a mnie – sieciowego analfabetę – prowadzi za rękę wśród pojęć tak skomplikowanych jak tag czy hiperłącze. Przede wszystkim pod Waszym adresem, Kochane Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy: za cierpliwość, z jaką znosiliście narowy starego systemu, i za niezliczone pomysły racjonalizatorskie, którymi się tutaj ze mną dzieliliście. „Dłuższy komentarz zawsze piszę najpierw w osobnym pliku i zachowuję na dysku, na wypadek, gdyby blog się akurat zawiesił” – ileż ja takich zdań przeczytałem, ileż straconych minut wypełnionych niecenzuralnymi okrzykami musiało się za nimi kryć, ileż razy ja sam zmagałem się z identycznymi problemami. Doprawdy: niejeden raz, próbując tu coś napisać czułem się tak, jak musiał się czuć mój własny ojciec, usiłujący zreperować Syrenę Bosto za pomocą sznurówki z tenisówek mamy.

Wszystko to już za nami. Komentarze się publikują, wpisy się edytują, nowe możliwości – na przykład zamieszczania tu większej liczby obrazków czy filmów – komuś takiemu jak ja wydają się oszałamiające. A skoro tak, jest okazja do przypomnienia czegoś, co od jakiegoś czasu mi w tym pisaniu towarzyszy: marzenia o odtworzeniu atmosfery Ring Cafe, wiedeńskiej kawiarni z lat trzydziestych XX wieku, niezwykle chętnie odwiedzanej przez fanów futbolu. Ciekawa rzecz: choć teoretycznie kibice miejscowej Austrii chodzili do Cafe Parsifal, a Rapidu do Cafe Holub, ostatecznie wszyscy spotykali się właśnie w Ringu; miejsce to „stało się czymś w rodzaju rewolucyjnego parlamentu przyjaciół i fanatyków piłki nożnej”, a „jednostronne postrzeganie piłki z perspektywy jednego klubu nie miało racji bytu” (cytuję „Welt am Montag” za „Odwróconą piramidą” Jonathana Wilsona). Podczas naszych dyskusji najbardziej lubię te momenty, podczas których potrafimy się wznieść ponad plemienność, dominującą i w świecie piłki, i w kraju; każdy kibicuje innemu klubowi, ale każdy stara się zachować obiektywizm i dostrzegać np. zagranie niezgodne z fair play, nawet jeśli było udziałem zawodnika ukochanej drużyny. „Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu, rozumie życie po swojemu i ma własne przekonania o śmierci” – pisze ukraiński poeta Sierhiej Żadan w wydanej przez Czarne książce „Dryblując przez granicę”, wyliczając wszystkich tych, którzy przyczynili się do rozwoju piłki w jego zapomnianym przez Boga górniczym regionie, i podkreślając, że „nie można o nikim zapomnieć i nikogo przeoczyć”.

„Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu”, ale niejedno nas łączy. Jeśli więc mam w ramach nowego otwarcia zabawić się odkrywanymi właśnie możliwościami bloga, to wklejam „Fields of Athenry”, wykonaną przez sześć tysięcy irlandzkich kibiców na pożegnanie z Euro 2012 XIX-wieczną balladę – bodaj najpiękniejsze świadectwo wierności drużynie wbrew wszelkim okolicznościom, jakie dane nam było oglądać w ostatnich latach. Irlandia przez całe mistrzostwa grała fatalnie, a w ostatnim meczu otrzymała od Hiszpanów srogę lekcję piłki, ale przy stanie 4:0 jej fani zaczęli śpiewać pieśń o mężczyźnie, który w czasach wielkiego głodu został za kradzież jedzenia dla swoich bliskich zesłany do Australii i tam zza więziennych murów wspominał rodzinną miejscowość. Intymność i melancholia, nadzieja i duma, miłość i tęsknota – jakby na moment udało się przechytrzyć okrutnego i złośliwego futbolowego demiurga, z którym się tu na codzień zmagamy, i pokazać mu, że są w piłce nożnej rzeczy ważniejsze niż wygrana swoich.

Gorzki smak sprawiedliwości

Co mam powiedzieć? „Będzie powiedziane / tak wiele słów, a żadne nie złożą się w zdanie / proste oznajmujące” – to kawałek, a właściwie kawałek kawałka wiersza Barańczaka. Na temat tragedii Hillsborough, gdzie podczas meczu Liverpoolu z Nottingham Forest w panice i ścisku zginęło 96 osób, przez 23 lata powiedziano tak wiele słów, napisano tyle tekstów i wytworzono tyle (także fałszywych) dokumentów, że zdania proste oznajmujące przychodzą z trudem. A przecież trzeba wrócić do sprawy (pisałem już o niej na dwudziestolecie tamtych wydarzeń) z powodu raportu niezależnej komisji, która opublikowała właśnie wyniki swojego półtorarocznego dochodzenia i ujawniła mnóstwo nieznanych dotąd kluczowych dokumentów.

Zdania proste są takie: 15 kwietnia 1989 roku do zapełnionych już dwóch sektorów na trybunach stadionu w Sheffield policja skierowała tysiące czekających jeszcze przed bramą kibiców. Wchodzący zepchnęli tych, którzy pojawili się wcześniej, na metalowy płot, oddzielający fanów od boiska (mówimy o czasach, w których podzielone siatką trybuny z miejscami stojącymi przypominały raczej więzienne wybiegi). W tłoku zmiażdżono i zadeptano setki osób. Ofiar śmiertelnych było 96. Walczący o życie chcieli się ratować wtargnięciem na boisko – na co jednak nie pozwalali policjanci. To oni okazali się winni tragedii, którą powiększyła jeszcze powolna i źle koordynowana akcja ratunkowa.

Później były lata kłamstw i zacierania śladów. Podczas śledztwa fałszowano badania trzeźwości ofiar i manipulowano zeznaniami – tak, by pasowały bardziej do obrazu anonimowego stadionowego bydła, kibolstwa czy jak to jeszcze nazwiemy, niż do ludzi takich jak my, mających twarze i imiona, którzy pewnego słonecznego popołudnia wybrali się na jeden z najciekawszych meczów sezonu. Opublikowane właśnie dokumenty mówią o 41 osobach, które mogły przeżyć, gdyby służby powołane do dbania o zdrowie i bezpieczeństwo działały lepiej.

Pamiętacie film „W imię ojca” i gorzki smak tamtej spóźnionej sprawiedliwości? 23 lata po tragedii w Sheffield premier David Cameron – wywodzący się skądinąd z tej samej partii, co rządząca wówczas Margaret Thatcher – przemawiając w parlamencie nazywa zło złem. Stała się „podwójna niesprawiedliwość”, mówi. Przepraszając w imieniu rządu i całego państwa, zauważa zarówno to, że policja fałszowała dowody i próbowała zrzucić winę na kibiców, jak i to, że ich rodziny blisko ćwierć wieku musiały walczyć o prawdę. Mówiąc trochę innymi słowy – najpierw tysiące Anglików pozbawiono poczucia bezpieczeństwa na stadionie, później zaś pozbawiono ich poczucia bezpieczeństwa w państwie, które nie umiało wziąć odpowiedzialności za swoją klęskę.

Bardzo chciałbym w tym miejscu napisać, że z tamtych wydarzeń wyrosło jakieś dobro. Publikacja raportu sędziego Taylora, który nie miał wprawdzie do dyspozycji wszystkich ujawnionych wczoraj dokumentów, zmieniła współczesny futbol. Stadiony, na które chodzimy, są bezpieczniejsze, choć – jak zauważa Michał Zachodny – także dziś przy kołowrotach dzieją się rzeczy mrożące krew w żyłach. Także dziś, dodam od siebie, w mediach i wśród polityków zdarza się klimat pogardy i zbiorowego osądzania kibiców. Daleki jestem od angelizowania tych ostatnich, co stali czytelnicy tego bloga świetnie wiedzą, ale wniosek, jaki wyciągam dla siebie z historii Hillsborough, jest również wołaniem o roztropność podczas walki z przestępczością stadionową. „Wytwarzane wówczas opowieści o chuligaństwie wywołały u wielu obywateli tego kraju przekonanie, że tragedia Hillsborough miała także odcień szarości – mówił w brytyjskim parlamencie premier Cameron. – Otóż opublikowany dziś raport pokazuje, że czarne jest czarne, a białe jest białe. Kibice Liverpoolu nie byli przyczyną tragedii. Komisja nie znalazła dowodów ani na wyjątkowy poziom pijaństwa, braku biletów czy przemocy wśród fanów, ani na to, że umyślnie spóźnili się na rozpoczęcie meczu, ani na to, że okradali zmarłych i umierających”. Słucham tych słów i przypominam sobie niedawną rozmowę z niepracującym już niestety w policji generałem Adamem Rapackim, który przekonywał mnie, że od pałowania skuteczniejsze jest prowadzenie racjonalnego dialogu ze stowarzyszeniami fanów. Wolałbym, żeby na polskich stadionach kibicowano bez rasistowskiego bluzgu i żeby ludzie nie dopuszczali się przemocy z powodu klubowych antagonizmów (wolałbym też, by winni podobnych przestępstw odpowiadali za swoje czyny), nie chcę jednak w opisywaniu i piętnowaniu tych zjawisk zamieniać zawsze pojedynczych uczestników meczu w anonimową, zdepersonalizowaną zbiorowość. Także w ten sposób można doprowadzić do tragedii.

Euroniecodziennik: prolog

Mój ulubiony moment w transmisji meczu przychodzi na tyle wcześnie, że… wiele telewizji w ogóle go nie pokazuje. Na pięć minut przed pierwszym gwizdkiem jesteśmy w szerokim tunelu bądź ciasnym korytarzu (zależy od stadionu), wiodącym na murawę. Realizator nie szczędzi nam zbliżeń twarzy zawodników. Widzimy, jak kapitan naszych wita się z sędzią, jak bramkarz prosi o piłkę, którą starannie waży w rękach i raz czy drugi odbija, jak znający się z innych stadionów zawodnicy burzą linie, w których ustawione są drużyny: witają się, przybijają piątki, próbują żartować… Widzimy też, gdzieś na wysokości brzuchów piłkarzy, głowy dzieci, które wyprowadzą ich za chwilę na boisko: głowy chłopców i dziewczynek, czasem niepełnosprawnych, często zróżnicowanych etnicznie. Rejestrujemy z uwagą, który z piłkarzy naprawdę przywita się z takim dzieckiem, pogłaszcze, który znajdzie w sobie przestrzeń na pogawędkę. Przypominamy sobie dzieciaka w koszulce Chelsea, który nabrał Stevena Gerrarda, najpierw wyciągając do niego rękę, a potem grając mu na nosie, i robi się nam wtedy nieco lżej. Rzecz w tym, że tak naprawdę nie możemy już wytrzymać.

Otóż tak właśnie: mój ulubiony moment z transmisji meczu to ten, w którym nic się jeszcze nie wydarzyło. Patrzę na twarze zawodników, próbując z nich wyczytać głęboko skrywane emocje. Jak z gęsią skórką? Są zdenerwowani? Boją się? Rozpiera ich adrenalina? Rozsadza agresja? Wyglądają na skupionych? Oddychają miarowo? Rozgrywają już mecz w głowie: myślą, gdzie i jak będą się ustawiać, jak zachować się w konkretnych sytuacjach, którą nogą uderzyć albo jakim zwodem nabrać przeciwnika? Ukradkiem przyglądają się – może po raz pierwszy z tak bliska – tym, których za parę minut będą musieli kryć przy stałych fragmentach gry? Jaki wpływ ma na nich widoczny gdzieś z tyłu trener i jak on sam się zachowuje: przypomina, jak niedawno określił Franciszka Smudę jego asystent Jacek Zieliński, „dzikiego zwierza miotającego się w klatce” (wypuście mnie, rozszarpię wszystkich…), czy jest zrelaksowany, bo wie, że zrobił wszystko, co w jego mocy, i że to, co zrobił, było bardzo dobre?

Z pewnością to ja rozgrywam wówczas mecz w głowie. Słyszę przytłumiony szmer trybun, który zamieni się w ogłuszający wrzask, kiedy oni ruszą już w stronę bijącej z końca tunelu/korytarza jasności. Myślę – niechże już będzie – o paradach Szczęsnego, rajdach Piszczka, wślizgach Wasilewskiego, odbiorach Polanskiego, dograniach Obraniaka, dryblingach Błaszczykowskiego i strzałach Lewandowskiego. Myślę o tym, że może się udać. Niespodziewanie przenoszę się na mury Minas Tirith, gdzie Beregond do Pippina mówi o „czasie nabierania tchu przed wielkim skokiem”. Potem przypominam sobie Euro sprzed czterech lat – przypominam sobie i zaraz próbuję zapomnieć. „17 października 1973. Środa. Zwykły dzień, taki jak inne, a zarazem jakiś niezwykły. A może najzwyklejszy, może to tylko mój nastrój i wyobraźnia przydają mu cech niecodziennych i podniosłych?”. To czytany wówczas przeze mnie, po raz nie wiadomo który, Wiktor Osiatyński, opisujący w książce „Przez Wembley do Monachium” poranek przed najsłynniejszym meczem w historii polskiego futbolu. Może wreszcie, po 39 latach, tamten cholerny mecz przestanie być najsłynniejszy? Może z Grecją zrobimy pierwszy krok, który pozwoli któremuś z następców Osiatyńskiego napisać „Przez Narodowy do Kijowa”? Może to właśnie ja zapisuję teraz pierwszy rozdział takiej książki?

Nie, nie jestem na murach Minas Tirith. Nie jestem też (choć długo myślałem, że zagram tym obrazem) w mieście, które ma jutro odwiedzić Papież: parę takich widziałem, wyczuwałem w nieruchomym powietrzu tę aurę uroczystego, na wpół sakralnego oczekiwania, podobno zresztą wczoraj w Warszawie ktoś obok polskiej flagi wywiesił watykańską, ale przyjmijmy, że to na Boże Ciało. Po prostu siedzę w domu, przed monitorem własnego komputera, i nie wiem, co jeszcze mógłbym ze sobą zrobić. Przeglądać fiszki ze ściągawkami dotyczącymi poszczególnych grup i drużyn? Myślicie, że już tego nie zrobiłem? Sprawdzać kalendarz na najbliższe dni? Dawno sprawdzony. Napisać, że tak naprawdę awans naszych wydaje się kompletnie nierealny? Nie, tego nie mogę napisać pod żadnym pozorem, choć – jak to ujął nieoceniony Rafał – „w reprezentację wierzę, a zarazem ani tyci-tyci jej nie ufam”. Otworzyć piwo? Już otwarte, zresztą pewnie ostatnie w tym miesiącu, bo zamierzam przeżywać te mistrzostwa na trzeźwo. Pamiętam, jak w podstawówce wybierałem się na Cracovię: od rana nie mogłem uporać się ze stresem, więc wychodziłem i szedłem piechotą przez całe miasto, koło cmentarza i ponad torami, zgarniając po drodze kolegów, a i tak musieliśmy stać przed stadionem, bo zjawialiśmy się grubo za wcześnie. Całe szczęście, że mam jeszcze iść do pracy, ale jak ta praca będzie wyglądała: u mnie w redakcji i tysiącach innych firm w tym kraju?

Wstrzymajmy oddech i postawmy kropkę. Uwielbiam ten moment, kiedy wszystko, co dobre,  naprawdę może się wydarzyć: tuż za chwilę, za pięć minut, a choćby i w drugiej połowie. Jakub Błaszczykowski kończy rozmowę z sędzią, bierze za rękę stojącego obok chłopca i rusza przed siebie. Ku światłu.

„Euroniecodziennik” będzie się pojawiał na blogu od dziś do finału w Kijowie. Codziennie niecodziennie.

Stan podgorączkowy

Permutacja, to jest to słowo. Lekko zapomniane, bo ostatni raz w szkole byliśmy lata temu, ale idealnie podsumowujące stan naszego życia duchowego, emocjonalnego, intelektualnego i bo ja wiem jakiego jeszcze na kilkadziesiąt godzin przed końcem sezonu. Zasypiamy, przepowiadając sobie wszelkie możliwe kombinacje wyników. Budzimy się, robiąc to samo. W czasie, który wydarza się pomiędzy zaśnięciem a przebudzeniem, wracają do nas te wszystkie momenty, które w geście samoobrony wypieraliśmy ze świadomości, bo gdyby nie nastąpiły, nie musielibyśmy teraz kombinować. Jesteśmy, dajmy na to, kibicami Tottenhamu, i śni się nam ta nieszczęsna spóźniona interwencja Ledleya Kinga w ostatniej minucie meczu na Etihad: gdyby nie faul naszego kapitana i rzut karny, wykorzystany wówczas przez Balotellego, być może wciąż bilibyśmy się o mistrzostwo Anglii, a nie nerwowo oceniali szanse na zwycięstwo z Fulham przy jednoczesnej stracie punktów Arsenalu z West Bromwich, które zapewniłyby prawo gry w Lidze Mistrzów bez liczenia na zwycięstwo Bayernu z Chelsea. (Skądinąd, skoro już przy Kingu jesteśmy: jego wyraźny spadek formy w ostatnich kilku miesiącach został wytłumaczony przez Harry’ego Redknappa: kapitan Tottenhamu, trenujący, jak wiadomo, tylko raz w tygodniu w związku z permanentną kontuzją kolana, zderzył się przypadkowo z rezerwowym bramkarzem, stan kolana się pogorszył i od tej pory King nie jest już sobą. To znaczy owszem: żeby pomóc drużynie, zgłasza gotowość do gry, ale zmniejszył mu się zakres ruchów i tak naprawdę czeka na wakacje, podczas których zapadnie decyzja o kolejnej operacji, dalszej formie rehabilitacji, a może o zakończeniu kariery.)

Albo śni się nam 40. minuta derbów z Arsenalem: główka Sagni, która rozpoczęła pościg Kanonierów. Albo kapitalny gol Jelavicia dla Evertonu, w meczu, w którym Tottenham literalnie zmiażdżył gospodarzy w drugiej połowie. Zdumiewająca porażka u siebie z Norwich: jedyne tak naprawdę spotkanie, po którym mogliśmy mieć zastrzeżenia do formy piłkarzy Redknappa. Wyjazdowa przegrana z QPR – w kolejnym meczu, gdzie było posiadanie piłki, gdzie były szanse na bramkę i gdzie rywal praktycznie nie stwarzał sytuacji, a gola zdobył po fenomenalnym rzucie wolnym…

Mam kontynuować? W snach kibiców MU pojawia się przecież ostatnich kilka minut meczu z Evertonem, o wpadce z Blackburn nie wspominając (na własnym boisku? z murowanym spadkowiczem?! mistrz Anglii?!!). Koszmary fanów Arsenalu zawierają bramki Morrisona, Holta i Hoolahana, Gomeza i di Santo, Taarabta i Diakite. Majaki sympatyków Chelsea mają zbyt wiele składników, żeby je teraz wyliczać, ale wystarczą chyba najświeższe: kiedy ich ikona, legenda, kapitan potyka się na Anfield Road przed golem Hendersona, a wcześniej kilkakrotnie daje sobie założyć siatkę Carrollowi czy Suarezowi.

Oto dlaczego staliśmy się niewolnikami permutacji. Oto dlaczego kibice Manchesteru United modlą się do Marka Hughesa, w końcu przed laty słynnego napastnika tego klubu, później bezceremonialnie zwolnionego przez MC z funkcji menedżera, by jego walczący o utrzymanie Queens Park Rangers przywiózł choć punkt z Etihad. Oto dlaczego nadzieja fanów Arsenalu, a moje największe zmartwienie wiąże się z osobą Martina Jola: czy będzie chciał utrzeć nosa swoim dawnym pracodawcom z White Hart Lane za to, że przed kilkoma laty postąpili z nim w sposób, który angielskie media zestawiały wówczas z czystkami komunistycznych aparatczyków? Oto dlaczego pieszczę w swojej głowie myśl o Royu Hodgsonie, który wygrywając lub przynajmniej remisując z Arsenalem będzie chciał zrekompensować Harry’emu Redknappowi przykrość związaną z niedawnym wyborem Football Assotiation (a dodatkowym argumentem za mobilizacją WBA będzie przecież pożegnanie Hodgsona z The Hawtorns). Oto dlaczego, mający za sobą najfatalniejszą od lat kampanię w lidze kibice Chelsea myślami są w Monachium.

To wciąż może być fantastyczny sezon, powtarzamy sobie wszyscy, niezależnie od tego, czy kibicujemy MU, MC, Arsenalowi, Tottenhamowi, Newcastle czy Chelsea. To może być sezon okropny, powtarzamy sobie również, z poczuciem, że spełnienie jest na wyciągnięcie ręki i tak łatwo może się oddalić. O tym, kto będzie mistrzem Anglii, może zdecydować stosunek bramek. O tym, kto zajmie trzecie miejsce, może zdecydować nie tylko stosunek bramek, ale nawet ich liczba: przecież jeżeli Tottenham zremisuje z Fulham, a Arsenal przegra z WBA jednym golem, to stosunek bramek w przypadku dwóch drużyn z północnego Londynu będzie identyczny. Oczywiście ten ostatni scenariusz może jeszcze być unieważniony przez Newcastle, jeżeli wygra ono z Evertonem na wyjeździe – innymi słowy, każdy klub z trójki Arsenal, Tottenham i Newcastle może zakończyć sezon zarówno na miejscu trzecim, czwartym, jak i piątym. Tottenham może wreszcie przeskoczyć w tabeli Arsenal (co nie udało się od 16 lat, choć dwa lata temu było blisko, a nieświeża lazania sprzed sześciu lat również niekiedy śni się nam po nocach), a Everton może przeskoczyć Liverpool, pod warunkiem jednak, itd., itp.

Tak, wiem. Niczego nie dowiedzieliście się z tego wpisu o lidze angielskiej. Nie postawiłem tu, jak dzisiejszy „Daily Telegraph”, tezy, że droga do mistrzostwa Anglii kosztowała Manchester City prawie miliard funtów. Nie omówiłem newsa „The Sun”, z którego wynika, że nawet mimo wygranej w Monachium Roberto di Matteo nie jest przez Romana Abramowicza brany pod uwagę jako kandydat na menedżera w przyszłym sezonie. Nie rozważałem problemu, jaki stwarza obsada lewej obrony Tottenhamu na ostatni mecz (Assou-Ekotto jest kontuzjowany, Rose – zawieszony za kartkę: jeśli Bale trafi na lewą obronę, a Modrić będzie musiał zejść na lewą pomoc, drużyna straci kilkadziesiąt procent swojej kreatywności i mocy ofensywnej, jeśli w to miejsce zostanie przestawiony któryś ze stoperów, ucierpi gra obronna…). Nie byłem w stanie. Jedyne, co potrafię w ciągu ostatnich dni, to liczyć.

I fantazjować. Fatalny na wyjazdach QPR niespodziewanie obejmuje prowadzenie na Etihad. Rooney strzela na 0:1 na Stadium of Light. Szczęsny w nagłym przypływie brawury wybiega przed pole karne, ale źle ocenia szybkość napastnika WBA, fauluje go i wylatuje z boiska, a wprowadzony przez Wengera Fabiański źle ustawia mur i wyjmuje piłkę z siatki. Young podwyższa na 0:2. Pienaar trafia dla Evertonu. Rooney zdobywa trzeciego gola dla MU. Tottenham nie potrafi strzelić bramki Fulham, ale przy tym, jak rozwija się sytuacja na innych stadionach, nie jest to potrzebne, bo oto WBA niespodziewanie strzela drugiego gola. Scholes i jest 0:4. Żal Boltonu, ale wciąż jest dopiero 45. minuta i wszystko może się jeszcze zmienić.

Zostały trzy doby.